Zło czai się w Kansas - Victoria Helen Stone - ebook

Zło czai się w Kansas ebook

Victoria Helen Stone

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rozwiązywanie zagadek jest ekscytujące.
Dopóki nie grozi śmiercią.

Porzucona przez zbiegłego męża, Lily Brown próbuje odbudować swoje życie na obrzeżach miasteczka w Kansas. Ciąży jednak na niej piętno żony oszusta. Trzyma się więc na uboczu, cały swój czas poświęcając zarządzaniu magazynem z kontenerami do wynajęcia i wychowywaniu syna, Everetta.

Ciekawskiego dwunastolatka intrygują rzeczy przechowywane przez klientów matki. Gdy pewnego dnia włamuje się do jednego z kontenerów, znajduje materiały dotyczące nierozwiązanych spraw zaginięć kilku dziewczyn. Dla chłopaka to odkrycie jest jak zaproszenie do zabawy w detektywa. Zabawy, która może okazać się śmiertelnie niebezpieczna.

Nie tylko Everett ma swoje tajemnice. Mają je także Lily i osoby, które niespodziewanie pojawiają się w jej otoczeniu. Marzenie o spokojnym życiu zaczyna się oddalać. Coraz trudniej jej ocenić, komu ufać lub czyje sekrety stanowią najbardziej przerażające zagrożenie.

"Fani suspensu z pewnością znajdą tu coś dla siebie".
"Publishers Weekly”

"Ostry i wyrafinowany thriller Zło czai się w Kansas zawładnął moją uwagą od porywającego pierwszego rozdziału do elektryzującego zakończenia".
Minka Kent, autorka "Idealnego życia"

"To ekscytująca gra w kotka i myszkę, która trzymała mnie w napięciu aż do oszałamiającego zakończenia".
Lucinda Berry, autorka "Idealnego dziecka"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 376

Oceny
3,3 (15 ocen)
3
5
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Zło czai się w Kansas” autorstwa Victorii Helen Stone to trzymający w napięciu thriller, którego akcja rozgrywa się na obrzeżach miasteczka w stanie Kansas. Opowieść skupia się na życiu Lily Brown, samotnej matki, która po porzuceniu przez męża próbuje zacząć wszystko od nowa. Zmagając się z piętnem żony oszusta, skupia się ona na prowadzeniu magazynu z kontenerami i wychowywaniu swojego syna, Everetta. Everett to ciekawski i spragniony przygód dwunastolatek, który natrafia na materiały związane z zaginięciami kilku dziewcząt. To odkrycie rozpoczyna jego niebezpieczną zabawę w detektywa, która wkrótce okazuje się być śmiertelnie poważna, co w połączeniu z tajemnicami skrywanymi przez mieszkańców miasteczka oraz niejasną przeszłością jego matki Lily, tworzy atmosferę pełną niepokoju i napięcia. Victoria Helen Stone ciekawie buduje napięcie, a z każdy rozdziałem wciąga nas bardziej w tajemniczy i niepokojący klimat. Postać Everetta, młodego dwunastoletniego detektywa, wnosi do histor...
10
Gusiolec

Nie oderwiesz się od lektury

❤️👌
00
olgapawlikowska

Nie polecam

Przecież ten plot twist nie ma najmniejszego sensu. Mam takie poczucie zmarnowanego czasu i tego, że autorka wrzuca wszystko do malutkiej społeczności, gdzie wszyscy wszystko wiedza, ale przez cała książkę nikt nie wie absolutnie podstawowej rzeczy, która jest powiązana z jednym z bohaterów?! (I jest jawną rzeczą, a nie skrywaną tajemnicą). Jakie to było głupie
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

ja bawiłam się dobrze.
00
AgaDy

Całkiem niezła

bardzo wolny bieg wypadków, sama akcja na ostatnich 50 stronach, wcześniej dużo przemyśleń matki i syna, samego rozwiązywania zagadki kryminalnej niewiele
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: At The Quiet Edge

Copyright © Victoria Helen Stone, 2022

This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation

by Agnieszka Brodzik, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Magdalena Owczarzak, Katarzyna Dragan

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki: Damon Freeman

Fotografie na okładce: © Dave Wall | Arcangel, Bildagentur Zoonar GmbH | Shutterstock

Adaptacja okładki: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68045-66-6

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcji. Wszystkie nazwy, bohaterowie, organizacje, miejsca i wydarzenia są albo wytworem wyobraźni autorki, albo mają fikcyjne wykorzystanie. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób, żywych lub martwych, albo rzeczywistych wydarzeń są całkowicie przypadkowe.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Policjant obserwował ją zza lustrzanych okularów przeciwsłonecznych, unosząc brwi tak wysoko, że marszczyły mu czoło. Szkła nie pozwalały Lily spojrzeć mu w oczy, mimo to starała się utrzymać jego wzrok i wyglądać niewinnie.

Usta miał rozciągnięte w lekkim uśmiechu, co było dobrym znakiem, ale zauważone przez nią wcześniej dołeczki nie pokazały się ponownie mimo jej usilnych starań. Nie wydawał się zainteresowany odwzajemnianiem jej życzliwości, a ona wmawiała sobie, że na pewno zwrócił uwagę na jej obłąkańcze dudnienie serca.

– Nie – powtórzyła swoją odpowiedź, jakby za drugim razem miała być prawdziwsza.

– Jest pani pewna? – naciskał. – Niczego pani nie widziała?

– Tak, jestem pewna. Zeszłej nocy nie działo się tutaj nic dziwnego, a przynajmniej ja niczego takiego nie zauważyłam. – Kąciki jej uśmiechu zadrżały, podczas gdy jego usta pozostały niewzruszone. – Oczywiście pilnujemy przestrzegania zasad bezpieczeństwa. Nie mamy innego wyjścia. – Zamaszystym gestem wskazała magazyny za sobą i zdecydowanie przesadziła, poczuła się jak gospodyni teleturnieju prezentująca nagrody.

– Oczywiście – odparł, zdejmując okulary.

Jego wzrok na moment powędrował w stronę kamery zamontowanej nad bramą. Orzechowe. Miał miłe orzechowe oczy i jeszcze więcej zmarszczek mimicznych, a na ten widok jej strach odrobinkę przygasł.

– No – wypaliła głupio, podążając za jego spojrzeniem do niewzruszonej czerni obiektywu.

Urządzenie wisiało wysoko nad smutnym lilakiem, który zasadzili z synem parę lat wcześniej. Cholerstwo wypuściło tylko mizerne liście i ani razu nie zakwitło, a kiedy omiotła wzrokiem gałęzie, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że stanowią symbol jej niepowodzeń.

– Ile macie tutaj kamer? Wszystkie działają?

– Tak, działają, panie posterunkowy. – Z trudem oderwała wzrok od lilaka, żeby spojrzeć w oczy policjantowi. – A gdyby wczoraj po godzinach ktoś otworzył bramę, dostałabym powiadomienie. Były cisza i spokój, w niedziele zamek w bramie wyłącza się zupełnie po osiemnastej, więc do środka dało się wejść wyłącznie przez ogrodzenie z drutem kolczastym.

– Detektywie.

– Słucham?

– Jestem detektywem. Nazywam się Mendelson. Chyba nie poznaliśmy się wcześniej, ale widywałem panią, a przynajmniej tak mi się wydaje. Tak to już jest w małych miasteczkach. Chyba stałem za panią w kolejce w sklepie z narzędziami.

– Oczywiście! – rzuciła radośnie, chociaż go nie kojarzyła, ale był wystarczająco przystojny, by zapadł jej w pamięć. Czy to możliwe, że rozpoznał ją, gdy była na komendzie? Tylko że kiedy ostatnio ją wezwano, na miejscu zastała dwóch detektywów, a on nie był żadnym z nich. Odchrząknęła i mówiła dalej: – Czy to coś poważnego? Powiedział pan jedynie, że ktoś zgłosił podejrzane auto. Było gdzieś włamanie? – Wyciągnęła szyję i wyjrzała za bramę w stronę centrum biznesowego po drugiej stronie ulicy.

Jej uwagę przyciągnął jakiś ruch – to Sharon przed zakładem tapicerskim stała ze skrzyżowanymi rękami i łypała ciekawskim okiem. Oczywiście. Zauważywszy spojrzenie Lily, kobieta pomachała radośnie. Ani razu nie wydawała się speszona tym, co sama nazywała „czujnością”, a co zdaniem Lily było zwyczajnym wścibstwem.

– Panie detektywie, jeśli to Sharon zadzwoniła, powinien pan wiedzieć, że ona lubi przesadzać. Jest bardzo miła, proszę mnie źle nie rozumieć, ale…

– Nie widziała pani żadnych samochodów zaparkowanych przy ulicy? Nie spotykali się tutaj po zmroku żadni ludzie? Może zauważyła pani nieznajomą kobietę?

Zaniepokojona tą nagłą zmianą w atmosferze, szybko pokręciła głową.

– Nie ma tutaj oświetlenia, co może zachęcać do różnych podejrzanych zachowań – dodał.

Lily doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak głęboka zapadała tutaj ciemność po zmroku. Chociaż magazyny były oświetlone przez cały czas, właśnie dlatego nocą zwracały na siebie uwagę niczym latarnia.

Upiornie było wtedy jechać pustą ulicą i widzieć, jak budynek, w którym znajdowało się jej mieszkanie, wystawiono na pokaz w morzu ciemności. Każda inna firma w tej oddzielonej od miasteczka dzielnicy przemysłowo-usługowej zamykała się o siedemnastej, najpóźniej o osiemnastej. W leniwe niedzielne poranki Lily mogła iść tą drogą przez godzinę i nie spotkać żywej duszy.

– Ta ulica naprawdę się wyludnia – powiedziała, wzruszając ramionami. – Kurier z UPS czasami sobie siada na krawężniku i je lunch. Ludzie się zatrzymują, żeby napisać esemesa albo odebrać telefon. Nocą… No nie wiem. Może nastolatki z okolicy urządziły sobie tutaj ostatnio miejsce schadzek? Nie zdziwiłabym się, bo całkiem się do tego nadaje.

– Jest tylna brama? – zapytał, ignorując jej dociekania.

– Owszem, jednak służy tylko w sytuacjach awaryjnych i również ma alarm. Właśnie dlatego moje mieszkanie jest w tym samym budynku. Jestem pod telefonem dwadzieścia cztery godziny na dobę i mogę reagować na wszelkie naruszenia bezpieczeństwa.

– Mieszka tu pani sama?

Spojrzał za nią, tym razem w stronę biura, a Lily zjeżyły się włosy na karku. Dostawała takie pytania zaskakująco często i za każdym razem ją wkurzały, lecz stróż prawa, taki jak detektyw Mendelson, był prawdopodobnie jedyną osobą, która miała dobry powód, żeby się tym interesować.

A Lily naprawdę chciała, żeby skupił się na niej, a nie na labiryncie kryjówek za jej plecami. Potrzebowała, żeby na nią spojrzał i jej uwierzył, żeby odszedł i nigdy nie wrócił.

– Mieszkam tu z synem. – Celowo posłała mu promienny uśmiech, żeby wypaść bardziej wiarygodnie. – Tak, wiem, że to może dziwna lokalizacja na mieszkanie, ale tutaj naprawdę da się prowadzić spokojne, ciche, rodzinne życie. Jesteśmy tylko my i gołębie.

Nie roześmiał się, za to wyjął z kieszeni wizytówkę i wręczył ją Lily. Jej wysiłki nie zostały wynagrodzone nawet cieniem uśmiechu.

– Takie odludzie może się okazać niebezpieczne, proszę pani.

– Oj, wiem coś o tym.

Wreszcie popatrzył jej w oczy i obrzucił ją takim badawczym spojrzeniem, że z trudem powstrzymała się, żeby się nie wiercić. Raz i drugi poruszył swoją kwadratową szczęką, zanim w końcu kiwnął głową.

– Na pewno będę tutaj częściej zaglądał, gdy już wiem, że mieszka tutaj pani z synem. Proszę dzwonić, gdyby cokolwiek pani zauważyła.

Niech to szlag. Starała się sprawiać wrażenie nieszkodliwej, a nie bezradnej. Niestety za daleko się posunęła w swoim aktorstwie.

– Dziękuję, naprawdę nie trzeba. Jak mówiłam, u nas jest spokojnie.

Już miał się odwrócić, jednak zmienił zdanie, trochę rozluźnił ramiona.

– Chociaż Herriman wydaje się bezpieczny i sielski, w każdej społeczności są niebezpieczni ludzie.

Przez czerwony szum strachu Lily przebił się niepokój o Everetta.

– Czy to było coś więcej niż telefon w sprawie podejrzanego auta?

W końcu detektyw Mendelson się uśmiechnął, a jego dołeczki były dokładnie tak czarujące, jak sobie wyobrażała.

– Proszę po prostu mieć oczy szeroko otwarte, skoro nocą zostajecie tutaj sami. Czy któraś z kamer jest skierowana na zewnątrz? Moglibyśmy wspólnie przejrzeć nagranie.

– Monitoring obejmuje bramy i budynki, ale na pewno zerknę. Firma dość rygorystycznie podchodzi do prywatności klientów. Jesteśmy częścią wielkiej sieci i sam pan wie, jak to działa. – Przewróciła oczami, jakby uważała ich zasady za ciężar, chociaż w tym przypadku było to błogosławieństwo.

– Rozumiem. – Rozejrzał się po raz ostatni, a potem wskazał na jej dłoń. – Ma pani moją wizytówkę. Proszę dzwonić, gdy tylko będzie trzeba. Mówię poważnie.

Przez chwilę jej się wydawało, że to flirt, jednak może właśnie dlatego pilnował się z pokazywaniem dołeczków. Był całkiem uroczy i na pewno łapał się w przedział wiekowy jej potencjalnego chłopaka. Wyglądał może na czterdzieści pięć lat? Czterdzieści sześć?

Przecież nie mogła ryzykować, żeby kręcił się w pobliżu jakiś policjant.

Przecież to i tak mrzonki, skoro ostatni raz na randce była w czasie studiów.

Wiedziała, że trzydzieści dwa lata to jeszcze nie emerytura, ale dobry Boże, czuła się staro. Zmęczyły ją te lata balansowania na krawędzi. Nie mogła ryzykować, że coś nowego zagrozi jej światu. Musiała walczyć z własną impulsywnością ze względu na syna. Gdyby zwróciła uwagę policji na swoje życie… Gdyby straciła pracę…

Lily pomachała na pożegnanie detektywowi, gdy wycofał się w kierunku sedana, którego zaparkował przed bramą. Nie zatrzymał się w żadnym z miejsc dla gości. Być może odezwał się jego policyjny instynkt, który kazał mu załatwić sobie szybki wyjazd w razie nagłego wypadku. Podziwiała czujność. Potrafiła to zrozumieć.

Obserwowała go, dopóki nie wślizgnął się z powrotem do samochodu, a potem zdobyła się na jeszcze jeden życzliwy gest, machając do niego znowu, gdy zamykał drzwi. Już po wszystkim. On wyjedzie, a ona znowu będzie bezpieczna.

Detektyw Mendelson ledwo zdążył wyjechać spod bramy, kiedy Sharon Hassan zrobiła pierwszy krok na ulicę. Zeszła z krawężnika i pośpieszyła do Lily.

– Coś się stało? – zawołała ze zdecydowanie zbyt silną ekscytacją.

– Nie, nic.

– Czy z Everettem wszystko w porządku?

Troska o jej syna nieco stępiła irytację Lily.

– Wszystko w porządku! Policja pytała o ten samochód, który widziałaś wczoraj wieczorem.

– Ja? – Dysząc po krótkiej przebieżce ku ploteczkom, Sharon przycisnęła dłoń do piersi. – Nigdzie nie dzwoniłam. Był jakiś napad? Włamanie?

Zaskoczona Lily zmarszczyła brwi.

– Nic z tych rzeczy. Tylko podejrzany samochód.

– Czy to nie był detektyw Mendelson? Coś musi być na rzeczy, skoro przysłali prawdziwego detektywa.

Lily patrzyła na odjeżdżający radiowóz i zastanawiała się, czy zbyt szybko nie skupiła się na własnych zmartwieniach. Założyła, że Sharon przyjechała do warsztatu na jakieś późne spotkanie z klientem i przypadkiem była świadkiem dostawy, która zdecydowanie musiała wydawać się podejrzana. A co, jeśli chodziło o coś innego?

Odrobina lodowatego strachu przebiegła jej po plecach. Czy duchy przeszłości postanowiły znowu ją dręczyć? Czy Mendelson jedynie badał grunt?

Z nerwów aż się spociła. Przeciągnęła rękawem po mokrym czole.

– Nie podał żadnych konkretów. Zapytał tylko, czy widziałam coś niezwykłego. Samochód, ludzi, tak ogólnie.

– Cóż, będę miała oko i przypomnę Nour, żeby pod moją nieobecność ustawiała alarm. Zawsze zapomina, a przy pracy z elektronarzędziami nosi te cholerne nauszniki tłumiące dźwięki. Ktoś mógłby wejść do środka i nam wszystko ukraść, a ona godzinę później uniosłaby wzrok znad roboty i zobaczyła pusty sklep.

Lily podejrzewała, że Sharon miała rację. Nour w niczym nie przypominała swojej żony. Była skupiona na tapicerce i obróbce drewna, nie przejmowała się plotkami. Z kolei zamiłowanie Sharon do pogaduszek idealnie pasowało do jej pracy w salonie, polegającej na oglądaniu tkanin z projektantami wnętrz i ich klientami. Zawsze miała jakieś lokalne anegdotki do przekazania, chociaż Lily nie znała większości bohaterów.

Krótko po przeprowadzce Lily czuła się częścią miejscowej społeczności, ale potem cały jej wolny czas pochłonęło sprzątanie, gotowanie i zajmowanie się synkiem. Właściwie znała tylko inne mamy małych dzieci.

I oczywiście klientów męża, jednak ci teraz woleli jej nie poznawać.

– Mam nadzieję, że nie chodziło o to słynne włamanie do apteki w zeszłym tygodniu – powiedziała Sharon z czymś podejrzanie przypominającym radość. – Ćpuni! Może szukają kryjówki na swój łup. – Spojrzała na Lily zmrużonymi oczami. – Nie miałaś może podejrzanych klientów? Mogą chcieć schować towar u ciebie do czasu, aż sprawa przycichnie.

– Przykro mi, że cię rozczaruję, jednak w zeszłym tygodniu nie wynajęłam ani jednej nowej skrytki. Pewnie będziemy mieli przestój aż do letniego sezonu przeprowadzek.

– Cóż, miej oczy szeroko otwarte.

– Oczywiście.

Sharon już miała sobie iść, Lily zdążyła odetchnąć z ulgą, lecz nic z tego – kobieta jeszcze się odwróciła.

– Prawie zapomniałam! Zgadnij, kto jest moim najnowszym klientem? Nigdy w to nie uwierzysz! – Nie czekając na odpowiedź, od razu zaczęła perorować. – Kimmy Ross, nowa żona doktora Rossa! O mój Boże, muszą po odejściu Franceski robić wielkie przemeblowanie. Nikt nie był bardziej zszokowany niż ja, że ożenił się tak szybko po jej śmierci, ale cóż, ma dopiero pięćdziesiąt jeden lat, to jeszcze całkiem młody mężczyzna. A przy trzydziestoletniej żonce pewnie jeszcze odmłodniał. Dobry Boże, dziewczyna zdecydowanie ma inny gust niż Francesca.

Lily zacisnęła usta, nie chcąc zdradzić, że częściowo przeczuwała właśnie taki obrót spraw. Zaledwie miesiąc wcześniej doktor Ross przeniósł do magazynu część starych mebli swojej pierwszej żony. „Nie mogę w nieskończoność się w to wpatrywać”, wyjaśnił ze smutnym uśmiechem. Lily podejrzewała, że z radością zatrzymałby meble, gdyby nie jego nowa partnerka, a Sharon właśnie to potwierdziła.

– Robi tam generalny remont – dodała Sharon. – Nowa kuchnia, nowa łazienka, nowa farba na ścianach i kilka bardzo drogich zasłon oraz kompletów pościeli. Prześliczne rzeczy. Turkusowo-szare z akcentami ze szczotkowanego niklu. Niesamowite, że mogą sobie na to pozwolić, gdy jego córka przebywa na odwyku, ale tak to już jest. Nour szykuje im właśnie wspaniałe lambrekiny do sypialni. Powinnaś ich odwiedzić, gdy już będzie wszystko skończone.

– Absolutnie – powiedziała Lily, robiąc krok w kierunku drzwi swojego biura.

Mimo wszystko spróbuje uniknąć tej wizyty. Nie lubiła ochów i achów nad meblami, na które nigdy nie będzie mogła sobie pozwolić. Do diabła, obecnie marzyła o kupnie jednego z tych najprostszych łóżek z Ikei z półką na książki, więc wątpiła, by w ciągu najbliższych dwudziestu lat było ją stać na meble na wymiar.

Chociaż może mogłaby obejrzeć kilka filmów i się nauczyć, jak zrobić śliczne dekoracyjne poduszki. Sharon w przeszłości oferowała skrawki swoich najlepszych tkanin. Everett miał teraz dwanaście lat. Gdyby była fajniejszą mamą, dawno temu wymieniłaby mu plakaty z Pory na przygodę i poszewki z Bobem Kanciastoportym. Jego koszulki z żarcikami rzadko trafiały do prania. Jej dziecko dorastało.

Mogłaby odmalować mu pokój i urządzić go mniej dziecinnie, jednak… Westchnęła. Dopiero jak skończy studia. Kolejny punkt na długiej liście powodów do wyrzutów sumienia.

Pomachała Sharon na pożegnanie i uciekła przez szklane drzwi do biura w magazynie, lecz to była tylko sztuczka, żeby pozbyć się kobiety. Tak naprawdę Lily powinna wrócić na zewnątrz, aby sprawdzić teren i ogrodzenie… oraz status wczorajszej dostawy.

Adrenalina znów zalała jej żyły, a serce raz jeszcze zaczęło obłąkańcze dudnienie. Dlaczego się na to zgodziła? Pierwszy raz to był wypadek. Za drugim razem odezwało się jej ego. Teraz zrobiła to praktycznie bez zastanowienia i myśl o ryzyku przyprawiała ją o mdłości.

Zarządzanie tym magazynem nie było dla Lily jedynie pracą. To był świat należący do niej i Everetta. Ich dom, ich bezpieczeństwo, ich przyszłość. Ich bańka.

Zaczęła się czuć zbyt pewnie. Na tym polegał problem. Dostała tę posadę sześć lat wcześniej i gdzieś po drodze przestała być za nią wdzięczna. Pozwoliła, by rozkojarzyło ją poczucie winy, że Everett żył w ten sposób, i rozdrażnienie tym, jak małe i obskurne stało się jej miejsce na świecie.

Niemniej choć małe i obskurne, to miejsce było lepsze niż żadne – niż ulica, gdzie nie mieliby ucieczki przed żadnym widokiem, dźwiękiem ani zagrożeniem.

Może i spadła nisko, ale wiele ją kosztowało wdrapanie się tutaj i nie zamierzała jeszcze pozwalać swoim zmęczonym od wspinaczki rękom na odpoczynek. Za rok najgorsze będzie za nią. Za rok będzie miała dyplom. Będzie gotowa na podbój świata.

Jednak jeszcze nie teraz.

Po kilku minutach ciszy chwyciła klucze, wyszła na zewnątrz i przystanęła, żeby nasłuchiwać. W dni powszednie przed obiadem zwykle panował spokój. Chociaż w sobotę miewała taki młyn, że chciało jej się płakać, w poniedziałki nikt się nie przeprowadzał. Ruszyła wzdłuż pierwszego rzędu dużych magazynów, idąc żwawym krokiem i udając, że sprawdza drzwi, choć tak naprawdę chciała się tylko dostać w jedno miejsce. Minęła kolejny rząd, po czym podeszła do wysokiego ogrodzenia. Na szczycie biegł co prawda drut kolczasty, lecz to nie miałoby znaczenia, gdyby ktoś po prostu przeciął grubą siatkę.

Wszystko wyglądało bezpiecznie, tak jak podejrzewała, jedyną anomalią był wychudzony czarny kot, który przechadzał się obok, nie zaszczycając jej choćby jednym spojrzeniem. Jeśli akurat nie gonił żadnych myszy, często wylegiwał się na dachach ciężarówek i samochodów, tolerując obecność Lily, jakby to ona była intruzem.

Właśnie intruzem się dzisiaj czuła, skradając się po terenie magazynów, reagując na każdy ruch i każdy szmer. Ale to była część jej pracy. Sprawdzanie różnych rzeczy.

Nadstawiając uszu na odgłosy zbliżających się samochodów, Lily w końcu odwróciła się w stronę niezadaszonej części obszaru magazynowego. Labirynt kamperów, samochodów i zakrytych łodzi nigdy nie budził w niej poczucia bezpieczeństwa. Ta plątanina kryjówek i głębokich cieni przypominała opuszczone miasto w filmie o inwazji zombie. Pewnego razu z jednego z zakamarków wyskoczył zając i Lily aż wrzasnęła ze strachu. Dzisiaj nawet bez takich przygód była mokra od potu. Skręciła w lewo do najgłębiej położonej alejki, a potem jeszcze raz w lewo, do kolejnego rzędu pojazdów.

Nic nie wyróżniało kampera, do którego się zbliżyła. Zasłony były ciasno zaciągnięte, a schodki schowane, tak jak we wszystkich innych w magazynie. A jednak na ten widok Lily miała ciarki.

Rozejrzała się w prawo i w lewo i ponownie przez chwilę nasłuchiwała gości, po czym wstrzymała oddech i cicho zapukała do drzwi.

Nic się nie wydarzyło. Z gęsią skórką uderzyła mocniej.

– To ja – wyszeptała. W końcu rozległ się trzask zamka, drzwi otworzyły się na parę centymetrów i odsłoniły blady owal twarzy w ciemnym wnętrzu. Bogu niech będą dzięki.

– Wyjeżdżamy? – szepnęła dziewczyna.

– Jeszcze nie. Chciałam tylko sprawdzić i upewnić się, że wszystko w porządku. Słyszałaś wczoraj wieczorem coś dziwnego?

– Nie. Dlaczego pytasz? – Dziewczyna przełknęła głośno ślinę. Mimo drobnej budowy i szeroko otwartych ze strachu oczu była dorosłą kobietą w wieku co najmniej dwudziestu kilku lat. – Coś się stało? – zapytała podniesionym głosem, a szpara w drzwiach się powiększyła.

– Nie, wszystko w porządku – zapewniła ją Lily. – Po prostu robię obchód. Nie dostałam jeszcze telefonu, więc… Gdyby coś się stało tobie albo… – Skinęła głową na okrągły brzuch kobiety.

Amber. Miała na imię Amber i mogła być w co najmniej siódmym miesiącu ciąży, chociaż wyglądała jak nastolatka z piłką do koszykówki pod różową koszulką.

Lily miała nic o niej nie wiedzieć. Im mniej ktokolwiek z nich wiedział, tym lepiej. Ale kobieta przedstawiła się w noc swojego przyjazdu.

– Nic nam nie jest – powiedziała i obrzuciła badawczym spojrzeniem przestrzeń za plecami Lily, jednocześnie dotykając swojego brzucha.

– Gdyby było trzeba, mogę przynieść świeże jedzenie.

– Wystarczy to, co zostawiłaś. Dziękuję. Długo jeszcze trzeba czekać na papiery?

– Mam nadzieję, że tylko do wieczora. – Zrobiła krok do tyłu. – Siedź i nie wychodź.

Kobieta rozejrzała się ponownie, po czym zamknęła drzwi. Zamek cicho wskoczył na swoje miejsce.

Lily cofnęła się aż do kolejnego kampera i głęboko odetchnęła. Wzięła wdech, licząc do pięciu, a potem zrobiła wydech, do dziesięciu. Wszystko było w porządku. W najgorszym wypadku raptem jedna noc więcej. Jeszcze raz wciągnąwszy brudne i pachnące benzyną powietrze, uspokoiła się na tyle, żeby się ruszyć.

Zaraz po powrocie do biura przejrzała wszystkie nagrania. Potem dokończyła poniedziałkową papierkową robotę i sprawdziła, czy korporacja zatwierdziła jej zamówienie. Zanim zamiecie dwie świeżo opróżnione skrytki, Everett zdąży już wrócić ze szkoły. On się zajmie swoją pracą domową, potem zjedzą kolację i wtedy nadejdzie czas na jej pracę domową.

Jeżeli…

– Hej! – odezwał się z prawej czyjś chrapliwy głos.

Lily skoczyła, obróciła się z wyciągniętą ręką, jednocześnie drugą blokując ewentualny śmiertelny cios w szyję.

– Rany, spokojnie! – wychrypiał mężczyzna, unosząc w pozdrowieniu piwo. – To tylko ja!

Poczuła, jak jej kończyny słabną, a w oczach szczypią łzy ulgi, kiedy zobaczyła siwowłosego faceta wstającego z kapitańskiego fotela szalupy stojącej w magazynie.

– Chryste, Mac!

– Przepraszam. Nie wiedziałem, że aż tak się zamyśliłaś.

Mięśnie nie wchłonęły całej adrenaliny, która buzowała teraz boleśnie w żyłach Lily, chociaż nie była już potrzebna ani do walki, ani do ucieczki.

– Ale mnie wystraszyłeś!

– Widzę właśnie. Przepraszam, pani Brown.

Machnęła drżącą ręką.

– W porządku. Powinnam się ciebie spodziewać, skoro wczoraj cię nie było.

Mac prychnął.

– Żona zorganizowała wielką imprezę z bingo. Stwierdziła, że jestem jej potrzebny.

– No cóż. – Spojrzała wymownie na jego piwo. – Miłego połowu.

– Dzięki. Szkoda, że dziś w radiu nie ma meczu bejs­bolowego.

– W takim razie będziesz musiał zadowolić się odgłosami natury.

Wskazała głową najbliższe metalowe drzwi i gruchające nad nimi gołębie na dachu.

Mac zarechotał głośno, a Lily może by się zastanowiła, ile już zdążył wypić, gdyby nie wiedziała, że zawsze zabierał ze sobą dwa piwa. Wystarczyłoby jedno więcej i nie mógłby wrócić do domu na rowerze.

Z początku wydawało jej się, że stracił prawko z powodu jazdy pod wpływem, lecz po kilku tygodniach odwiedzania swojej ukochanej łodzi w końcu się przyznał: doznał dwóch niewyjaśnionych zasłabnięć i nie mógł prowadzić, dopóki nie dostanie zaświadczenia lekarskiego. Wyrzucili go z pracy i musiał sprzedać błyszczącego, ważącego pół tony czarnego pick-upa, ale nie chciał oddać łodzi.

Wciąż roztrzęsiona, Lily pomachała mu na pożegnanie i odeszła. Gdy tylko minęła róg, oparła się o ścianę, by poczekać, aż jej serce się uspokoi.

Kiedy pojawił się Mac? Czy to możliwe, żeby coś zauważył? Chociaż nasłuchiwała samochodów, z pewnością usłyszałaby chrzęst opon jego roweru na żwirze, gdyby choć trochę zbliżył się do miejsca, w którym była.

Ból mięśni w końcu minął, więc oderwała się od pustaków i przeszła przez wąską alejkę między dwoma budynkami, kierując się prosto do swojego biura. Potrzebowała wody i chwili spokoju.

Nie dostała ani jednego, ani drugiego. Czekał na nią młody mężczyzna, jednak okazał się pierwszą osobą dzisiaj, która nie przyprawiła jej o skok ciśnienia. Jego pryszczata twarz z miną winowajcy wodziła za nią zbyt żałosnym wzrokiem, by wzbudzić w niej nerwowość.

– Hej – rzucił smutno, kiedy dotarła do ławki, na której siedział. – Potrzebuję miejsca na swój sprzęt. Kobieta wyrzuciła mnie na zbity pysk.

Lily przybrała zatroskaną minę, chociaż miała ochotę zaśmiać się z doboru słów i staromodnego hipisowskiego kucyka, który wisiał smętnie na jego plecach.

– Skrytka krótkoterminowa? – zapytała, spoglądając na niewielką stertę dobytku u jego stóp.

– Chyba tak. Załatwiłem sobie robotę od czerwca, ale do tego czasu jestem wolny jak ptak. Słyszała pani kiedyś o Farmie? Jest w Tennessee i chyba ją obczaję.

Wszedł za nią do środka, opowiadając o wciąż istniejącej komunie hipisów, jednak musiała mu przerwać, by wyjaśnić, że klient bez adresu rozliczeniowego musi uiścić opłatę za dwa miesiące z góry. Wręczyła mu spis cen.

Zanim podpisał wszystkie dokumenty, a ona oprowadziła go po obiekcie, z jej porannej paniki niewiele już zostało. Może to kojący efekt oparów trawki, które dało się wyczuć przy każdym ruchu jej nowego klienta.

Po jego wyjściu Lily z wdzięcznością opadła na skrzypiący fotel, żeby obejrzeć nagrania z monitoringu, popijając wystygłą kawę.

Teraz, gdy policjant zniknął, a ją ogarnął spokój, przeglądanie nagrań wydało jej się niepotrzebne. Droga prowadząca do centrum biznesowego i magazynów ciągnęła się przez prawie półtora kilometra i łączyła się z autostradą stanową. Cokolwiek go zaniepokoiło, nie miało z nią nic wspólnego.

Na sam początek włączyła nagranie z bramy wejściowej od godziny dwudziestej i zobaczyła swoją własną widmową postać zbliżającą się do zamkniętego wyjścia. W tle widać było przesuwające się światła lamp samochodowych, choć samo auto nigdy nie pojawiło się w zasięgu wzroku. Zamiast tego podbiegł do niej drobny, zgarbiony cień, który Lily wyprowadziła poza kadr. Natychmiast zaznaczyła ten fragment nagrania i go skasowała.

Gotowe. Ta chwila nie istniała już dla nikogo poza nią i Amber.

Dokładne sprawdzenie innych kamer zajęło prawie godzinę, ale nie pojawiło się zupełnie nic poza oposem, który przemknął obok z kilkoma maluchami na grzbiecie. Lily pozwoliła sobie na lekki uśmiech i zanotowała czas, aby pokazać ten fragment Everettowi.

Jej syn z milutkiego chłopca przeobraził się w niezdarnego, nieco zdystansowanego nastolatka, lecz słodkie zwierzątka nadal na niego działały, a ona bez skrupułów korzystała z każdej taktyki, by trzymać go blisko siebie.

Bo byli sobie bliscy, prawda? Mimo wszystko?

Lily opadła na krzesło i przetarła oczy. W dobre dni myślała, że radzi sobie całkiem nieźle, samotnie wychowując syna. W złe dni, kiedy co najmniej jedno z nich było w kiepskim nastroju, a ona czuła, że go zawodzi… Cóż, w takie dni włączała muzykę i cicho płakała w swojej sypialni, podczas gdy on grał w gry przez internet.

Nie istniał żaden powód, by ten dzień okazał się właśnie taki. Wrzuci do piekarnika trochę mrożonej słodkiej masy i powita Everetta ciepłymi ciasteczkami, gdy chłopiec wróci po niemal półtorakilometrowym spacerze z przystanku autobusowego, i nawet nie będzie jej przykro, gdy syn zapomni skomplementować jej wypieku.

A kiedy wręczy swoją specjalną przesyłkę, przyczai się, przestanie ryzykować i wszystko wróci do normy.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

– To prawda, że mieszkasz w magazynie?

Everett zesztywniał, słysząc za sobą głos dziewczyny. Prawie krzyczała, by przebić się przez turkot szkolnego autobusu, który właśnie odjeżdżał, wysadziwszy ich na odludziu.

Poczuł, jak mimowolnie kuli ramiona, przyciągając je aż do uszu, lecz się nie odwrócił. Przez całą szkołę podstawową i większość pierwszej klasy gimnazjum nie był prześladowany, jednak najwyraźniej się doczekał. Latami go przed tym ostrzegano i latami organizowano specjalne ćwiczenia antyprzemocowe z odgrywaniem ról, a teraz miało się to wydarzyć w prawdziwym życiu.

Ruszył w stronę domu, lecz zaraz usłyszał za sobą chrzęszczące na żwirze kroki dziewczyny..

– Cześć! Jesteś Everett, prawda?

Zatrzymując się, odwrócił lekko głowę w jej stronę, cały spięty i gotowy do walki.

– Tak.

– Serio mieszkasz w magazynie?

– Jezu – mruknął, po czym ruszył w dalszą drogę. Ona pomknęła za nim.

– Hej, nie chciałam cię obrazić. Przepraszam. Głupio wyszło. Znaczy, wiesz, przykro mi, jeśli mieszkasz w magazynie, ale mam nadzieję, że to nieprawda. Po prostu nie mogę tego rozgryźć… – Urwała i choć szedł dalej, szybko go wyprzedziła. – Mieszkasz tam, prawda? A w tamtym miejscu nie ma żadnych domów!

Everett spojrzał na nią kątem oka. To była Josephine Woodbridge, czarnoskóra dziewczyna mniej więcej jego wzrostu, o ładnej okrągłej twarzy. Często nosiła fioletowe ubrania.

Nie chodzili do tej samej podstawówki, chyba przeprowadziła się do Herriman jakieś dwa lata wcześniej. Zwykle wysiadała z autobusu z taką jedną Beą, jednak ona nie jeździła autobusem w sezonie piłkarskim i nie widział jej już od jakiegoś czasu. Obie dziewczynki mieszkały w maleńkim pasie domków, który biegł wzdłuż autostrady, kilka metrów od przystanku autobusowego. Everett był jedynym dzieciakiem z centrum biznesowego kawał drogi stąd.

Idealne afro naturalnych włosów Josephine kołysało się przy każdym kroku. Przyglądała mu się uważnie, najwyraźniej nie zwracając uwagi, gdzie stawia kroki.

– Gdzie jest Bea? – zapytał.

– Przeprowadziła się.

Bea wydawała mu się trochę nadęta, więc nie do końca było mu żal, ale przynajmniej wiedział już, dlaczego nagle zwrócił uwagę Josephine.

– Jej tata dostał pracę w Missouri. W urzędzie stanowym czy coś. Bea jest strasznie zła.

– Wyobrażam sobie.

– Mam lekcje z panem Rose zaraz po tobie – oznajmiła, zmieniając temat.

– No.

– Ta ostatnia klasówka to był jakiś żart.

– No – odparł.

– Nie mogę iść dalej tą drogą, bo wrócę późno do domu, a moja mama się wścieknie.

Zatrzymał się bezwiednie, a ona natychmiast skorzystała z okazji, by z szerokim uśmiechem stanąć mu na drodze.

– Czyli nie mieszkasz w magazynie? Zapytałam tylko dlatego, że martwię się, widząc, jak wracasz do domu, a nie lubię się martwić. Bez kitu, nienawidzę.

– Nie mieszkam w magazynie – warknął.

– Okej, dobra.

Jej twarz była taka pulchna i urocza, miała emaliowane kolczyki w kształcie popcornu, a to musiało oznaczać, że wszystko z nią w porządku, prawda? Everett miał wielu przyjaciół, z którymi spędzał czas w szkole, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić go tutaj, na skraju miasta, daleko za wysypiskiem śmieci. Z wyjątkiem Mikeya. Ale on w tym roku stał się zapalonym graczem.

Znów spojrzał na Josephine. Trochę się niepokoił jej prawdziwą motywacją, lecz miał też po dziurki w nosie nudy.

– Za biurem znajduje się mieszkanie. Dwa pokoje. Kuchnia. Patio. Jest zupełnie normalne, okej? To nie magazyn.

– Serio? Czadowo. Macie ukryte mieszkanie!

Everett wzruszył ramionami. Wcale nie uważał, żeby było czadowo. Mieszkanie wydawało się tak samo beznadziejne, jak każde inne beznadziejne mieszkanie, za to w pobliżu nie miał żadnych kolegów ani koleżanek. Brakowało też basenu czy parku. Nagle znów poczuł się niepewnie.

– Muszę iść – powiedział.

– Jasne. W każdym razie, jestem Josephine.

Wyciągnęła rękę, jakby właśnie kończyli oficjalne spotkanie. Everett zmarszczył brwi, lecz zaraz odwzajemnił gest.

– Do zobaczenia jutro – rzuciła dziewczyna i już więcej go nie goniła.

Jeśli zamierzała go dręczyć, najwyraźniej się nie śpieszyła.

– Czekaj – zawołała, gdy zdążył już odejść parę kroków. – Daj mi swój numer!

Everett potrząsnął głową na widok telefonu, który trzymała w ręku. Kolejny powód do wstydu.

– Nie mam jeszcze komórki.

– No to słabo! Powiedz mamie, że boisz się porywaczy. W moim przypadku zadziałało.

Zaśmiał się.

– Nieźle. Spróbuję.

Gdy tym razem się od niej odwrócił, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Może Josephine była w porządku.

Przyśpieszył, nie mogąc się doczekać, aż wróci do domu i zrobi zadania z historii, żeby mieć wolny czas przed obiadem, zanim mama skończy pracę.

Odkrył nową skrytkę, którą chciał sprawdzić.

Znalazł sobie bardzo interesujące i bardzo złe hobby. Zapewne właśnie dlatego aż tak go ekscytowało, ale obiecał sobie, że w zamian za to odpuści wszystkie inne nielegalne rozrywki, na przykład eksperymentowanie z narkotykami czy alkoholem.

Zaczęło się od dobrego uczynku. No, może nie do końca robił to bezinteresownie, bo dostawał za to kieszonkowe. Zgłosił się jednak na ochotnika, by przez kilka godzin tygodniowo pomagać mamie w magazynie. Zamiatał podłogi, zbierał śmieci. Wymieniał worki w kubłach z części wspólnych i rozkładał kartony do recyklingu. A także sprawdzał zamki w drzwiach magazynów.

Kiedy po raz pierwszy znalazł otwarte, po prostu je zamknął i poszedł dalej, lecz wieczorem, leżąc w łóżku, pożałował tego. Oglądał program Wojny magazynowe. Widział dziwne postacie z miasta, które wynajmowały u nich przestrzeń. Mogli chować w nich cokolwiek, zaledwie kilka metrów od jego łóżka. Złote monety, stare dokumenty, niesamowite fotografie. Naprawdę cokolwiek.

Nie żeby był złodziejem. Niczego nie zabierał… A przynajmniej nic wartościowego.

Drżał na myśl o tym, że mógł odziedziczyć jakieś złe cechy po ojcu. Czy istniało coś takiego jak przestępczy gen?

Tak naprawdę był po postu ciekawy. Nawet potrafił przekonać samego siebie, że pomaga ludziom, bo skoro zostawiali otwarte kłódki, mogli stać się ofiarami złodziei. A on pilnował, by tak się nie stało. Chronił ich. Przeważnie.

Gdy zaczął wypatrywać okazji, dość szybko się skończyły. Otwarte skrytki się zdarzały, szczególnie w okresie letnim, gdy było dużo przeprowadzek, jednak niezbyt często.

Wtedy jednak zauważył coś innego: wiele osób bardzo niestarannie obchodziło się z kłódkami. Jego mama sprzedawała w biurze dwa rodzaje: droższa, mocniejsza wersja była zaopatrzona w klucze, ale można było też kupić tańszą z zamkiem na czterocyfrowy kod. Po zapięciu kłódki należało pomieszać cyfry, jednak większość ludzi była zbyt leniwa, by zrobić to dobrze. Wystarczyło, żeby Everett przesuwał je w linii prostej, aż mechanizm się odblokuje.

Wczoraj odkrył jeszcze bardziej niezwykły rodzaj lenistwa: karteczkę samoprzylepną z zapisaną kombinacją. Jego uwagę przykuł jaskrawożółty skrawek papieru, którego róg wystawał spod dolnej części metalowej rolety – przypominał maleńki znak pozostawiony specjalnie dla niego.

Wyciągnął karteczkę i gdy tylko zobaczył cztery cyfry, rozejrzał się uważnie. Kiedy upewnił się, że kamera monitoringu z boku budynku jest skierowana w drugą stronę, ustawił szyfr i otworzył zamek. Nie było czasu na sprawdzanie zawartości, więc zablokował ponownie kłódkę z zamiarem powrotu wieczorem.

Czuł dreszczyk emocji na tę myśl, mimo że w poprzednich skrytkach nie znalazł nic interesującego. Co, jeśli to nie ciekawość go napędzała? Co, jeśli po prostu lubił robić coś złego? Czyżby był dokładnie taki jak ojciec?

Everett pociągnął nosem i włożył słuchawki, żeby stary iPod odciągnął jego uwagę od myśli o ojcu, którego ledwo pamiętał. Prawda była taka, że głównie po prostu przerzucał rzeczy w skrytce, świecąc latarką na przypadkowe śmieci. Oczywiście zaglądał do pudeł w poszukiwaniu skarbów, ale najfajniejsze, co udało mu się odkryć, to stare auto, w którym mógł posiedzieć.

Może w końcu się znudzi i z tego wyrośnie. A może z czasem będzie potrzebował coraz silniejszych bodźców i stanie się przestępcą, będzie rujnował ludziom życie, a kiedy się to wyda, będą mówić o nim: „A czego się spodziewać po synu oszusta?”.

– Nie – powiedział na głos i podkręcił muzykę.

Nie tak to działało. Everett miał sześć lat, kiedy ojciec uciekł, więc nawet jeśli chłopiec przejął po nim jakieś złe nawyki, już dawno o nich zapomniał. Tak naprawdę wszystkie wspomnienia na jego temat wydawały mu się fałszywe. Tata był zabawny, dużo się śmiał, cały czas zabierał Everetta do parku. A potem uciekł i przepadł na dobre. Jak to pogodzić?

Podkręcał głośność tak długo, aż wreszcie muzyka zagłuszyła wszystko inne.

Nie powinien chodzić drogą ze słuchawkami w uszach, bo zdaniem mamy kierowca rozproszony przez pisanie esemesa mógłby zajechać go od tyłu, a Everett nie usłyszałby ryku silnika. Tylko że mama za dużo się martwiła, a chłopiec i tak już łamał zasady, więc co za różnica?

Obejrzał się szybko przez ramię i na wszelki wypadek wyciągnął jedną słuchawkę.

Po powrocie do domu zobaczył mamę, jak rozmawiała z kimś przez telefon w biurze i stukała w klawisze starej klawiatury, kłócąc się z kimś o nieuiszczoną opłatę. Często się to zdarzało. Musiała grozić klientom, że cenna zawartość ich skrytek zostanie sprzedana na aukcji, jeśli nie zapłacą. Właśnie tak się działo w reality show, chociaż rzadko o tym rozmawiano. „Zrobiłeś się tak biedny, że nie mogłeś dłużej opłacać swojej skrytki, więc zabieramy ci rzeczy” nie nadawało się na slogan reklamowy programu telewizyjnego.

Jego mama nie znosiła tej części swojej pracy. Everett o tym wiedział. Tak samo jak o tym, że czasami kombinowała, żeby móc poczekać jeszcze miesiąc z organizowaniem aukcji. Słyszał jej rozmowy telefoniczne, w czasie których błagała ludzi, by opłacili jeszcze tylko miesiąc i uniknęli eksmisji. Raz nawet płakała wieczorem w swoim pokoju po tym, jak zdezorientowana staruszka przyszła szukać swoich rzeczy równo rok po tym, jak skończyła się jej umowa na wynajem.

Everett nie zamierzał pracować na takim stanowisku. Prawdopodobnie zostanie weterynarzem. A może policjantem. Chciał pomagać ludziom albo zwierzętom, albo jednym i drugim. Nie miał zbyt wiele wspomnień o swoim ojcu, za to pamiętał liczne wizyty policjantów w ciągu pierwszych pięciu lat, a potem kojące słowa mamy, która zapewniała, że nie ma się czego bać, bo ci panowie chcą po prostu pomóc.

Czy mógłby zostać policjantem, jeśli przyłapią go na włamywaniu się do skrytek? Wydawało mu się, że przestępstwa popełniane przez nieletnich są utajnione, ale może policja o nich wie.

Dodał tę kwestię do listy rzeczy do sprawdzenia w internecie pod nieobecność mamy zaglądającej mu przez ramię. I zapamiętał też, żeby potem wszystko skasować z historii przeglądarki.

Obiecała mu, że będzie mógł w końcu kupić sobie telefon, gdy skończy trzynaście lat i odłoży pieniądze. Odłoży. Wszyscy jego kumple już mieli komórki i robiło mu się głupio, gdy patrzyli na niego ze współczuciem. Rzucił plecak na podłogę przy komputerze i ruszył prosto do swojego pokoju, żeby otworzyć okno. Z ogrodzenia otaczającego ich maleńki ganek od razu zeskoczył cień, a Everett sięgnął po pojemnik z karmą dla kotów, który chował pod łóżkiem.

– Grzeczna kicia – szepnął.

Zwierzątko obserwowało go, gdy wracał do domu, i zawsze czekało w pobliżu. Rozłożył trochę jedzenia na parapecie, a ona bez wysiłku wskoczyła tam na obiad.

– Hej, Smoła – zagruchał do niej, drapiąc kotkę między uszami, a ona jednocześnie mruczała, jadła i ocierała się główką o jego dłoń.

Nie mogli trzymać tu zwierząt, jednak Smoła zdecydowanie należała do niego, nawet jeśli mama nie miała o niczym pojęcia. Przyłożył na chwilę czoło do jej ciepłego ciałka, pozwalając, by przeszły na niego wibracje jej mruczenia. Czasami, kiedy czuł się naprawdę samotny, późnym wieczorem otwierał okno i wpuszczał kotkę, by zwinęła się w kłębek między jego stopami na łóżku.

Mama go zabije, jeśli dostanie pcheł.

– Nie przyniesiesz mi pcheł, prawda?

Kotka w odpowiedzi stuknęła go swoim łebkiem. Everett westchnął i zamknął okno przed powrotem matki. Zawsze robiła wielkie halo i wypytywała go, co było w szkole, chociaż Everett wolał słuchać muzyki i grać, zamiast gadać o tych siedmiu nudnych godzinach, które ledwo przetrwał. Nie jego wina, że znajdowali się na obrzeżach cywilizacji i nie było z kim porozmawiać.

Ale dzisiaj bez obijania się. Musiał uporać się z pracą domową wcześniej. Postawił krzesło przed maleńkim biurkiem w ich salonie i rozpiął plecak. Miał jutro oddać jednostronicowe wypracowanie na historię. Żaden problem. Chociaż nie lubił pisać, nie sprawiało mu to trudności.

Szybko nabazgrał pół strony o pierwszych osadnikach w Kansas, potem pstryknął długopisem i włożył kartkę do swojej teczki. Ostatni akapit dokończy bez problemu w autobusie. Rozwiązał zadania z matematyki, na które nie wystarczyło mu czasu w drodze powrotnej, potem zerknął tylko na słówka z nauk przyrodniczych, wypisał je i zostawił na wierzchu, żeby mama wiedziała, że coś zrobił.

Skończone.

Był wolny.

Przesunął nieznacznie krzesło i się skrzywił, słysząc nieprzyjemne skrzypienie. To był jakiś złom, który jego mama przytargała z biura, kiedy szefostwo przysłało jej nowe. Większość ich mebli została uratowana przed wyrzuceniem, często od wynajmujących skrytki, którzy chętnie pozbywali się problemu. Zdaniem matki to szczęście, że mogą z nich korzystać. On tam nie czuł się z tego powodu szczególnie szczęśliwy.

Wstrzymał oddech i przesunął skrzypiące krzesło raz jeszcze, a potem nasłuchiwał stukania paznokci mamy na klawiaturze.

Trzydzieści sekund później już był zalogowany na Discordzie. Zagadał do Mikeya i czekał. I czekał.

Jego najlepszy przyjaciel wreszcie odpisał.

 

Co tam?

Jesteś zajęty?

No, siedzę na Twitchu. Kiedy wreszcie upgrejdujesz ten swój złom?

Haha spadówa.

 

Oczywiście jego śmiech był w stu procentach udawany. Mikey to jego najlepszy kumpel od drugiej klasy, niestety odkąd pod choinkę dostał nowy komputer z absurdalnie mocną grafiką, zmienił się w głupiego gracza. Rzadko spotykali się poza szkołą, a Everett nawet nie mógł z nim pisać, bo nie miał komórki. Czuł się jak durny gówniarz, który próbuje dogonić starsze dzieciaki. W gruncie rzeczy po prostu chciał, żeby Mikey też nadal był durnym gówniarzem, bo wtedy mógłby go tutaj zaprosić i zbudowaliby fort na polu za magazynami, tak jak każdej innej wiosny.

 

Ej, może wpadniesz jutro?

 

Nie powiedział wcześniej kumplowi o kłódkach z obawy, że tamten się wygada na którymś ze swoich głupich streamów. Ale już mu się znudziła ostrożność. To było coś zbyt fajnego, żeby to zachować dla siebie.

 

Sorki nie mogę.

 

Everett zwiesił głowę i westchnął tak głośno, że nie zauważył, jak mama weszła do mieszkania. Zdążyła zerknąć na ekran, zanim zamknął okno.

– Co to było? – zapytała z naciskiem.

– Nic.

– Gdyby to było nic, nie wyłączyłbyś tak szybko.

– To tylko Discord.

– A nie powinieneś przypadkiem odrabiać pracy domowej?

– Już skończyłem. – Wskazał kartkę ze słownictwem specjalnie zostawioną na biurku.

– Tak? To może cię przepytam?

– Śmiało.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym w końcu matka przetarła dłonią czoło.

– Dobra. A co to ten Discard?

– Discord. To jak esemesowanie z kompa. Nic takiego.

– Daj spokój, Everett. Esemesowanie z kompa? To chyba nie jest bezpieczne. Mógłbyś gadać z jakimiś obcymi ludźmi. Skąd wiesz, że nie z kimś groźnym?

– Rany, mamo – wypalił.

– Poważnie. Chcę zobaczyć.

– Jezu – warknął. – Jeśli naprawdę myślisz, że to nie jest bezpieczne, lepiej kup mi komórkę, żebym mógł pisać ze znajomymi jak normalny człowiek.

– Everett…

– I tak już mam przerąbane, bo mieszkamy jakieś trzydzieści kilometrów od cywilizacji, a wszyscy w szkole myślą, że jesteśmy bezdomni i śpimy w magazynie! Chcesz jeszcze, żebym z nikim nie rozmawiał? Świetnie.

Dopiero po ostatnich słowach zorientował się, że niechcący wszystko wykrzyczał.

Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło.

Jej milczenie dzwoniło mu w uszach, a w gardle zbierała się gula. A może to jej groźne spojrzenie tak na niego działało. Tak czy inaczej, im dłużej tam siedział, tym mocniej go ściskało.

Wstrzymując powietrze, czekał, aż ona coś powie, jakkolwiek przerwie tę okropną ciszę. Nie słyszał nawet jej oddechu.

Gdy nie mógł już dłużej tego znieść, skoczył na równe nogi, wyminął ją i poszedł do biura.

– Nieważne! Idę się przejechać.

– Everett, nie wychodź. Pogadajmy.

Czy jej się łamał głos? Boże. Po swoim wybuchu spodziewał się wrzasku, może rodzicielskiego kazania, ale płaczu? Przebiegł przez biuro i skierował się do wyjścia.

– Cholera – zaklął pod nosem, pędząc po swój rower. Gdy tylko dotarł na miejsce, wskoczył na siodełko i popedałował do otwartej furtki. Nie mogła się już bardziej zezłościć, prawda? Może będzie lepiej, jak zniknie na jakiś czas. I tak matka ciągle go prosi, żeby więcej wychodził z domu i jeździł.

Wyjechał na drogę cały w nerwach, jednak emocje szybko opadły. Może przesadził. Pięć minut później chciał po prostu wrócić do domu.

Kiedy minął go załadowany pick-up i skręcił w stronę magazynu, Everett z nadzieją zawrócił, licząc, że będzie zbyt zajęta, by go zauważyć.

Tak jak się spodziewał, auto zatrzymało się przed jedną ze skrytek z przodu. Mama będzie przez jakiś czas skupiona na obsłudze klienta. Idealnie.

Everett przejechał jeszcze raz przez furtkę. Może i go zobaczyła, ale miała inne obowiązki i nie mogła za nim iść. Zostawił rower przy przyczepie i z małej torby pod siodełkiem wyjął latarkę, po czym pobiegł w stronę tamtego magazynu, jeszcze w drodze wyciągając z kieszeni karteczkę z kodem. Sprawdził wczoraj nagrania z monitoringu, kiedy jego mama pracowała – w zasięgu kamer znajdowała się jedynie krawędź drzwi, a i tak trzeba było dobrze się przypatrzeć, żeby coś zauważyć.

Kłódka odblokowała się z cichym kliknięciem i chłopiec uniósł trochę roletę, po czym wślizgnął się do środka i ją zamknął. Serce zaczęło mu dudnić jak opętane, kiedy zapadła ciemność, jednak przestało, gdy tylko włączył latarkę i zobaczył plamę światła. Jego zdaniem to upiorne urządzenia, ich blask tworzył zbyt wiele cieni, które przesuwały się i drżały przy każdym ruchu. Oczywiście to zawsze lepiej niż egipskie ciemności, niemniej i tak żałował, że nie może zostawić podniesionej rolety. Jako dziecko miał okropne koszmary i wciąż zdarzało mu się „zapomnieć” zgasić światło po nocnej wyprawie do łazienki. Lubił tę kojącą poświatę, która zakradała się do jego pokoju przez szparę pod drzwiami.

Omiótł blaskiem latarki wnętrze skrytki i trochę ściągnął brwi. Wyglądało tak samo, jak inne. Mnóstwo kartonów ustawionych jak małe domki dla pająków i rybików. Kilka starych mebli. Jakieś plastikowe pojemniki. Zaskakiwało go to, jak wiele ludzie byli gotowi zapłacić za trzymanie takich rzeczy, zamiast je po prostu wyrzucić.

Wszedł nieco głębiej wąską alejką między pudłami, oświet­lając wszystko po kolei. Kiedy zobaczył obserwujące go spojrzenie kobiety, wrzasnął i skoczył do tyłu, snop jasności się zatrząsł, zmieniając jej uśmiech w złośliwą drwinę i na koniec obłąkane szczerzenie zębów.

– Aaa! – zawołał, chwytając latarkę obiema rękami, żeby ją ustabilizować. Nadal drżała, lecz przynajmniej zdołał zauważyć, że nieznajoma nie była ani duchem, ani upiornym manekinem, a jedynie dwuwymiarową twarzą z fotografii. – Och, dzięki Bogu – szepnął, a potem spróbował się uspokoić, żeby serce nie wyskoczyło mu z klatki piersiowej niczym Obcy.

Kiedy coś załoskotało go na szyi, spłoszył się i klepnął w to miejsce, spodziewając się pająka, lecz to tylko kropla potu. Snop światła się przesunął i Everett zobaczył kolejną kobietę. Właściwie była to dziewczyna, uśmiechała się słabo na bladoniebieskim tle zdjęcia z albumu szkolnego. Była też trzecia fotografia. I czwarta. Nie widział reszty tablicy, do której ktoś je najwyraźniej przyczepił.

Odchrząknął, wziął głęboki oddech, a potem przecisnął się między kartonami w stronę ściany naprzeciwko. To nie były same zdjęcia. Całość wyglądała jak oldskulowa tablica informacyjna, zapełniona po brzegi fotografiami, notatkami i wycinkami z gazet.

Everett przysunął się i zmrużonymi oczami przeczytał drobny druk.

 

Kobieta z okolicy zgłosiła zaginięcie siostry po tym, jak dziewczyna przez dwa tygodnie nie pojawiała się w pracy na fermie kurczaków. Według Bridget Baumgarter jej siostra, Yolanda Carpenter, miała pojechać autostopem do Saliny, by odwiedzić koleżankę. Jednak nigdy tam nie dotarła. Dziewiętnastolatkę ostatni raz widziano 2 października 1999 roku o godzinie piętnastej, kiedy to wychodziła z domu Baumgarterów. Była ubrana w dżinsy, czerwoną koszulkę i dżinsową kurtkę. Ma metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, waży około pięćdziesięciu czterech kilogramów i jest długowłosą blondynką. Osoby dysponujące jakimikolwiek informacjami na temat losów Yolandy proszone są o kontakt z porucznikiem Nordem z Komendy Policji w Herriman.

 

Sczytał drugi przyczepiony do tablicy artykuł, a potem jeszcze trzeci, zanim w końcu odsunął się, by obrzucić całość szerszym snopem światła.

Zobaczył pięć fotografii pięciu różnych dziewczyn, z których wszystkie zaginęły.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

Zapomniała upiec ciasteczka. Pierwszy raz pokłócili się jak nastolatek z rodzicem, nawet były wrzaski i teatralne wyjście z fochem, a Lily nie mogła przestać myśleć o tym, że nie doszłoby do tego, gdyby upiekła ciasteczka.

Przytakując klientce opowiadającej długą historię o zalanej piwnicy, wydrukowała umowę i spróbowała skoncentrować się na pracy zamiast na wyrzutach sumienia, urażonych uczuciach oraz przykrości, jaką sprawiła jej świadomość, że przez trudny wiek właśnie pojawiły się pierwsze rysy na jej dotychczas dobrej relacji z synem.

– Oczywiście – ciągnęła kobieta – dobre wieści są takie, że wreszcie odnowię piwnicę tak, jak chciałam. Greg cały czas mi powtarzał, że dywan i boazeria są w porządku, no bo kto to ogląda oprócz niego? A ja mu za każdym razem mówiłam, że to dlatego, że nikt inny nie chce tam schodzić! Gdybyśmy…

– Gotowe! – Lily przesunęła wydruk po blacie i podała klientce firmowy długopis. – Miesiąc z góry, a potem, miejmy nadzieję, że pod koniec kolejnego, będzie już pani mogła wszystko przenieść do nowej piwnicy!

– A wspominałam pani, że szykujemy warsztat? Jestem taka podekscytowana. Greg dostanie swoje domowe kino, ja swój warsztat, a do tego będzie pełnowymiarowa łazienka na wizyty siostry z jej gromadką. Czwórka dzieci, wyobraża sobie pani? Ale teraz będę mogła ich wszystkich wysłać na dół i życzyć im dobrej nocy!

– Wspaniale. Proszę zabrać ze sobą zdjęcia, kiedy przyjedzie pani odebrać rzeczy.

Kobieta zarumieniła się z ekscytacji i zamaszystym gestem podpisała umowę, po czym sięgnęła po kłódkę, którą właś­nie kupiła, i praktycznie pobiegła do wielkiego czerwonego pick-upa, gdzie czekał jej mąż.

Lily poczekała chwilę, aż odjadą kawałek, i wyskoczyła na zewnątrz, szukając Everetta. Jego roweru nie było, tak jak się spodziewała, więc minęła otwartą bramę i spojrzała na drogę. Tam też go nie zobaczyła.

Mimo wszystko tak było lepiej, niż żeby kręcił się po terenie, gdy ukrywa się tutaj Amber. Obiecała nie otwierać okien ani drzwi, nawet trochę, jednak ludzie czasami się zapominają, a dzieciaki są ciekawskie. Droga kończyła się za magazynem i Lily ruszyła w stronę wąskich piaszczystych ścieżek, które wiły się przez suchą łąkę i pagórki usypane z pozostałości po pracach budowlanych. Dziesięć lat wcześniej deweloper snuł wielkie plany na centrum biznesowe, ale kilka lokalnych firm się zamknęło i przeniosło za granicę. Teraz istniejące budynki stały otoczone przez pagórkowate puste pola, wiodące donikąd linie elektryczne oraz rosnący w oddali zagajnik.

Mimo wszystko ta część ich świata jeszcze parę lat temu była dla Everetta i jego najlepszego kumpla prawdziwym rajem. Udało im się przekopać część piachu w taki sposób, by stworzyć rampy dla rowerów. Zbudowali forty. Przeprowadzili tutaj epickie bitwy i całe wojny, wiodąc życie w okopach, gdzie jedli przygotowane przez Lily przekąski. Krajobraz zapewniał idylliczną scenografię, przynajmniej na tyle, na ile można było tego oczekiwać po opuszczonym placu budowy. Lily wspięła się na jedno z maleńkich wzgórz i spojrzała na plamy trawy, która właśnie zaczynała zielenieć. Widać było mnóstwo błota i kilka rozległych kałuż, lecz ani śladu roweru czy chłopca. Westchnęła i powiedziała sobie w duchu, że nic się nie stało. Przecież sama wierciła mu dziurę w brzuchu, by więcej jeździł na rowerze, a teraz w końcu to robił. Zmęczy się i wróci, a ona go wtedy przeprosi za dręczenie o ten głupi program.

Ale czy dzieciaki naprawdę mówiły, że mieszka w magazynie? Dlaczego z niego drwiły? Wymyślały okrutne historyjki?

Wszyscy mieli swoje problemy. To nie był koniec świata. Jednak dobijała ją myśl, że syn może się wstydzić jej wyborów. Jej pracy. Jej statusu. Wystarczy, że musiał się wstydzić ojca. Chociaż o tym zbyt często nie wspominał.

Wiele złego można powiedzieć o Jonesie, za to przynajmniej był dobrym ojcem przez pierwsze lata życia chłopca. Everett na początku okropnie za nim tęsknił, nocami miał koszmary, a za dnia pędził z nadzieją do okna za każdym razem, gdy pojawiał się niespodziewany gość.

Lily nie miała pewności, czy syn w ogóle pamięta Jonesa. Ona nie miała żadnych wspomnień z wczesnego dzieciństwa.

– Hej, Lily! – zawołał cichy głos.

Odwróciła się i zobaczyła Nour wychodzącą przez szerokie drzwi garażowe swojego sklepu. W przeciwieństwie do żony była cichą i skupioną na pracy introwertyczką. Stanowiła uosobienie łagodności z czarnymi loczkami i pulchną figurą. Urodziła się w Egipcie i nauczyła stolarstwa od dziadka, po czym w wieku jedenastu lat przeprowadziła się do Stanów. To trudny wiek, by trafić do nowego, dziwnego świata. Najwyraźniej Everett nie miał aż tak źle.

– Widziałaś może mojego syna? – zawołała Lily.

– Dzisiaj nie! Ale wpadł wczoraj potwierdzić, że przyjdzie na raki.

– Ach… racja. Oczywiście.

Przeklęte raki. Lily tak się przyzwyczaiła do wymyślania wymówek, by wymigać się od wszelkich zaproszeń, że Sharon znalazła sposób. Najpierw zapytała Lily, czy już skończyła zajęcia w tym semestrze, a potem zaprosiła ją i Everetta na raki w połowie maja. I zrobiła to przy chłopcu.

Lily mruknęła, że sprawdzi w kalendarzu, chociaż nie miała żadnego życia towarzyskiego, a tym bardziej pieniędzy na wakacje. Everett wypytywał ją o te raki już ze trzy razy, lecz w końcu porzucił temat. Teraz wiedziała dlaczego.

Najwyraźniej będą jeść raki.

– Przynieś jakąś sałatkę, deser albo piwo, to bez znaczenia. Będziemy miały wszystko, co niezbędne.

– Tak zrobię.

Lily pomachała jej na pożegnanie i wznowiła poszukiwania, lecz gdy tylko zeszła z pagórka, znowu ściągnęła brwi. To nie tak, że chciała, by Everett żył z dala od ludzi. Po prostu sama chciała tak żyć.

Kiedy Sharon zdała sobie sprawę z tego, kim jest jej nowa sąsiadka, kilka razy wypytywała ją o Jonesa, dopóki Lily ostrożnie nie zaznaczyła granicy. Wyobrażała sobie, co kobieta musiała mówić o niej każdemu swojemu klientowi. Musiała być niezmiernie podekscytowana na myśl o przebywaniu tak blisko chodzącego skandalu w postaci Lily. Jedynym rozwiązaniem było unikanie Sharon za wszelką cenę.