Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
STRACH TO ŻYCIE. CI, KTÓRZY CHCĄ UMRZEĆ, NIE CZUJĄ STRACHU.
Honoriusz Mond nie wierzy w pecha. Jednak nie dość, że za sprawą niedawnego śledztwa ożywają w nim przerażające demony z przeszłości, to pewnego dnia dostaje niezrozumiałą wiadomość. Jej nadawcą ma być sama Śmierć.
W przeciwieństwie do Monda, Allegra Szmit wierzy w zjawiska paranormalne. Tymczasem ktoś, kto wciąga ich w szaloną grę, najwyraźniej zna tajemnice, których strzegą wyłącznie umarli.
W Krakowie dochodzi do makabrycznych zbrodni. Kim lub czym jest Śmierć? Jakie sekrety skrywa Mortalista? A może to on jest uwikłany w przerażające mordy?
Szalone tempo wydarzeń, nieustanne zwroty akcji i mroczne tajemnice. A na końcu zawsze jest… Śmierć. Macie odwagę spojrzeć jej w twarz?
PRAWA DO EKRANIZACJI „MORTALISTY” ZOSTAŁY SPRZEDANE!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 214
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chorym na fibromialgię, ku zwiększeniu społecznej
i lekarskiej świadomości istnienia tej choroby.
Nie dłużej po mnie płacz, niż pokąd dzwony
Będą dla świata posępnym wyrazem,
Żem z jego nędzy odszedł umęczony,
Aby zamieszkać z najnędzniejszym płazem.
Czytając pieśń tę, zapomnij o ręce,
Co ją pisała: wolę w twej pamięci
Zgasnąć, niż myśleć, że utoniesz w męce
Że się w łzach moich twe wspomnienie święci.
O tak, na rym ten patrząc, niech twa dusza,
Kiedy już będę porównany glinie,
Mego imienia z grobu nie porusza,
Niech miłość twoja wraz z mem życiem zginie.
Nie chcę, by świat ten, słysząc twoje skargi,
Drwiną z powodu mnie stroił swe wargi.
W. Szekspir, Sonet XXI (tłum. Jan Kasprowicz)
DZIEŃ PIERWSZY
1
Życie to brak śmierci, a śmierć to brak życia. To twierdzenie, podstawa wielu systemów religijnych oraz filozoficznych, było parszywie naciągane. Nie popierał go żaden dowód. Nikt nie potrafił wskazać wyraźnej granicy między tym, co żywe, a tym, co martwe. Wszelkie próby wznoszenia takich granic zostały bezpardonowo storpedowane przez naukę. Wśród genów odpowiadających za rozbudowę tkanki istniały geny odpowiadające za jej zamieranie. Jedno wynikało z drugiego i kropka. Religie mogą sobie upaść lub muszą się dostosować. Doktryny przecież zmieniano wielokrotnie, dopasowując je do znacznie słabiej uzasadnionych tez.
Henryk wielokrotnie rozważał te zagadnienia i obecnie nie miał żadnych wątpliwości. Był całkowicie przekonany, że życie to umieranie. Wystarczyło to założenie rozebrać na czynniki pierwsze. Zobaczcie sami.
Już pierwszy oddech zaczerpnięty przez niemowlaka jest jednym z oddechów odebranych ze ściśle przepisanej mu puli. Każdy wdech i wydech przybliża człowieka do śmierci. Ten fakt dostrzegały przynajmniej niektóre dalekowschodnie systemy filozoficzne, czego konsekwencją stała się medytacja oparta na koncentracji nad oddechem. Pal diabli medytację. To nie jest zabawa dla każdego. Lepiej skupić się na uświadamianiu samego siebie. Na logice.
Powtórzmy raz jeszcze: fakt, że życie to umieranie, jest dowiedziony naukowo. Już w łonie matki płód ludzki wytwarza komórki, które następnie zaczynają się rozpadać. Część z nich nigdy nie zostanie zregenerowana, lecz jest zarodkiem tego, co kiedyś będzie człowieczym truchłem.
Człowiecze truchło… W ten górnolotny sposób gnijącego trupa określił ksiądz na jednym z ostatnich kazań, których wysłuchał Henryk. Zapamiętał to sformułowanie, gdyż brzmiało naprawdę wdzięcznie.
Rodzimy się po części martwi, ale dopiero potem następuje prawdziwy festyn śmiertelności. Trawiące ciało choroby, siwiejące i wypadające włosy, degradujące się organy – przecież to wszystko stanowi jedynie stadium umierania. Poza krótką, kontrowersyjną fazą powstawania człowieka z plemnika i komórki jajowej organizm ludzki jest nakierowany na rozpad oraz nicość, a nie na tworzenie. No, może dałoby się to nawet rozebrać na części składowe i poddać statystyce.
– Po co miałbyś to robić? – zapytał Roland. – Masz zbyt mało dowodów? Naprawdę chcesz wnikać?
Henryk wzruszył ramionami. Mijali właśnie zabytkową kamienicę pokrytą wyblakłymi freskami, z której szczytu zwieszało się kilka upiornych pysków gargulców. Niektóre drapieżnie się uśmiechały, inne krzywiły, wypluwając końcówki rynien oraz rur odpływowych. Ten widok zawsze śmieszył Henryka.
– Znowu o tym gadamy – bąknął, opuściwszy głowę. O mały włos nie zderzyłby się z przygarbionym starcem idącym o lasce. W ostatniej chwili go wyminął. – Są tematy, które dosłownie nas prześladują. Wiesz o tym.
– Po prostu nie chciałbym, żeby pula oddechów, którą przepisał mi los, była zbyt duża. – Roland przyśpieszył kroku i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej trzy kolorowe piłeczki, po czym nie zwalniając, zaczął nimi żonglować. – Świat jest zdecydowanie zbyt ponury…
– Zbyt ponury, na co?
– Na to, by bez przerwy myśleć o śmierci.
Henryk westchnął. Miał bladą, surową twarz, której główny element stanowiły wielkie błękitne oczy.
– To ty kiedyś chciałeś się zabić – parsknął ironicznie. – Ledwo cię odratowałem.
– Uznałeś, że lepiej jest się pogrążyć w kilkumiesięcznym niebycie, dać faszerować dziesiątkami tabletek oraz traktować jak szaleńca?
– Przynajmniej teraz możemy ze sobą gadać.
Roland nagle złapał jedną piłeczkę po drugiej i krzywo się uśmiechnął. Spojrzał na przyjaciela z ukosa.
– Widzisz – odezwał się, gwałtownie poważniejąc – ja nie myślę o śmierci, a i tak ciągle chcę umrzeć. Ty o niej myślisz częściej niż ktokolwiek inny, ale chcesz żyć. Który z nas jest bardziej szalony?
Henryk nie odpowiedział. Przygarbił się i nerwowo sapnął. Nie lubił tych filozoficznych gadek. Czasem ciągnęli je całymi godzinami, lecz zawsze kończyły się tym samym. Kłótnią. Impasem dwóch całkowicie różnych stanowisk, których nie dało się ze sobą pogodzić. Choć być może chodziło im dokładnie o to samo. Tak jak o to samo chodziło wyznawcom Jahwe, Mahometa i Chrystusa. Dla każdego z nich ważne było tylko życie wieczne, a mimo to kierowali lufy karabinów w swoją stronę, przy okazji kierując je ku Wzgórzu Świątynnemu.
– Życie wieczne różni się od życia ziemskiego tym, że nie jest naznaczone umieraniem – odezwał się, kierując ku przejściu przez ruchliwą ulicę. Było zapalone czerwone światło dla pieszych, lecz on się nie zatrzymywał. – To jedyna różnica. Nic więcej.
– Henryk!
Roland usiłował chwycić go za ramię, lecz mężczyzna dziarsko wkroczył na jezdnię. Rozległo się przeraźliwe wycie klaksonów. Po chwili dołączył do niego pisk opon oraz cichy trzask. Jedno z aut wpadło w poślizg i zahaczyło o wysoki krawężnik. Na szczęście nie wypadło z drogi, lecz odbiło się ku osi jezdni, po czym otarło o bok autobusu. Kilkadziesiąt osób w środku na skutek gwałtownego hamowania upadło lub kurczowo chwyciło się foteli.
Henryk zdawał się tego nie zauważać. Nawet się nie skrzywił. W tym samym tempie przemaszerował na drugą stronę ulicy i dopiero wtedy przystanął. Spojrzał za siebie, lecz nigdzie nie dostrzegł Rolanda. A przecież to on wymyślił to idiotyczne wyzwanie. Życie to śmierć. Wielość w jedności, tak jak oni dwaj mieścili się w jednym ciele.
2
– A to ciekawe.
Honoriusz Mond wyprostował się i chuchnął, rozdmuchując pył z oczyszczonego boku renomowanego mebla. Pracował nad fornirowaną mahoniem szyfonierą, a właściwie semanierem, czyli wysoką komodą z siedmioma szufladami. W osiemnastym oraz dziewiętnastym wieku używano ich do segregowania ubrań na każdy dzień tygodnia. W późniejszym czasie pierwotna rola zanikła, lecz ostatnio semaniery na powrót cieszyły się zainteresowaniem klientów.
Mond pasjonował się renowacją i konserwacją zabytkowych przedmiotów. Jak niewielu ludzi miał to szczęście, że na swoim hobby jednocześnie nieco dorabiał. Co prawda nie było to w jego przypadku niezbędne, posiadał wystarczające środki, aby żyć dostatnio bez jakiejkolwiek pracy, ale nie lubił marnotrawić czasu. Dlatego też przed niespełna rokiem zatrudnił się w firmie sprzątającej Allegry Szmit. Oboje stali się znani z tego, że podejmują się najgorszych możliwych zleceń. Porządkowanie mieszkań, w których kilka miesięcy przeleżały zwłoki, deratyzacje najbrudniejszych piwnic lub dezynsekcje zapomnianych spiżarek stanowiły tylko czubek góry lodowej.
– A to ciekawe – powtórzył Mond.
Opuszkami palców otarł bok szuflady z pyłu i przekrzywił głowę. Był ubrany w elegancki czarny garnitur oraz jedwabny krawat, co stanowiło jego strój bez względu, czy właśnie pracował, czy przechadzał się po rynku. Złośliwi nazywali go przez to „przedsiębiorcą pogrzebowym”, choć znacznie częściej mówiono o nim jako o Mortaliście. Przed laty był bowiem twórcą oraz szefem katedry mortalistyki, która zajmowała się zgłębianiem niepodejmowanej przez nikogo innego metody dochodzeniowo-śledczej. Mond forsował tezę, że punktem wyjścia do ujęcia sprawców zabójstw lub rozwikłania wszelkich spraw, w których pojawiały się ofiary śmiertelne, były ślady pozostawione właśnie przez śmierć. Nekroflora oraz nekrofauna, elementy rozkładu zwłok, fizjologia umierającego organizmu i tak dalej, bez końca…
Być może to właśnie wrodzona skłonność do analizy wzbudziła teraz jego zainteresowanie. Jedna z szuflad szyfoniery musiała być przerabiana. Klasyczne łączenie desek w tak zwany jaskółczy ogon zostało tu zastąpione gwoździami. Wziąwszy pod uwagę ich stan oraz kolor drewna, naprawę wykonano kilkadziesiąt lat po powstaniu mebla. Sto trzydzieści, może sto czterdzieści lat temu. Prowadnica nie miała jednak prawa się uszkodzić, więc istota problemu musiała tkwić w denku szuflady. Zapewne umieszczono w niej coś zbyt ciężkiego, o czym mogły świadczyć także zadrapania na spodzie szuflady montowanej wyżej. Czarne plamy na tyle mebla przywodziły skojarzenie z rozlanym atramentem. Oczywiście, można byłoby to sprawdzić chemicznie, ale…
Mond przerwał te rozważania. Rozwodzenie się nad podobnymi szczegółami nie miało sensu. Trwonił zbyt wiele czasu na wszelkie zagadki, jakie pojawiały się w jego otoczeniu. Tym bardziej że w specyficzny nastrój wprowadziła go poranna audycja radiowa, której wysłuchał przy śniadaniu. Jakiś specjalista wypowiadał się w niej o nieprzydatności róż historycznych we współczesnych ogrodach. Wymieniał między innymi odmiany Félicité et Perpétue oraz Cardinal de Richelieu, jako te, które kwitnąc jednokrotnie, powinny być zastępowane przez nowsze, niemal bliźniacze róże angielskie. Obie wspomniane odmiany rosły na terenie rodzinnej posiadłości Mondów i stanowiły oczko w głowie ojca Honoriusza. Do tej pory młody Mond doskonale pamiętał, że owszem, róże te kwitły jednokrotnie, lecz bardzo długo utrzymywały kwiat, a przede wszystkim wydzielały nieprawdopodobny zapach. Nic nie mogło się równać z tym aromatem… Na jego wspomnienie powróciła cała seria obrazów z dzieciństwa, które, oczywiście, przywołały też te najgorsze wspomnienia.
Mond po raz kolejny odegnał ponure myśli. Aby zająć umysł czymś całkowicie innym, podszedł do wejścia do pracowni i sięgnął po odłożoną rano paczkę. Znalazł ją przed drzwiami, lecz wtedy nawet nie zwrócił na nią uwagi. Teraz dokładnie zważył ją w dłoniach, po czym obejrzał z wszystkich stron. Nie znalazł nigdzie listu przewozowego, jaki naklejano na większości przesyłek. Krótka, wydrukowana kartka mieściła jedynie jego imię oraz nazwisko. Poza tym tekturowe pudło zdawało się kryć jakiś dość ciężki, lecz zabezpieczony przedmiot. Przewiązano je grubą wstążką, a niewielkie wgniecenie świadczyło, że nadawca pomagał sobie kolanem. Zapewne był osobą samotną lub złożył paczkę, nie chcąc w to angażować nikogo bliskiego. Ślad długopisu obok karteczki wskazywał natomiast, że początkowo planował podpisać się ręcznie. Szybko jednak zarzucił ten pomysł.
– A to ciekawe… – Mond te słowa wypowiedział już po raz kolejny tego dnia.
Ostrożnie pociągnął za wstążeczkę i zmarszczył czoło. Jego ciekawość była teraz niepomiernie większa niż w chwili, gdy rozważał historię szyfoniery. Jednocześnie towarzyszył jej niespodziewany głęboki niepokój. Niepokój, który znalazł swój wyraz w chwili, gdy otworzył paczkę.
– Co to jest, u licha?
3
– Chciałaś być szczęśliwa? – wycedził szaleniec. – Naprawdę tego chciałaś?
Kobieta delikatnie pokręciła głową. Bacznie obserwowała reakcję prześladowcy i widząc jego narastający gniew, nagle zaczęła przytakiwać. Po jej policzkach płynęły łzy, pod nosem zebrał się śluz, a białka wytrzeszczonych oczu pokrywała sieć popękanych naczynek.
– Proszę… – wycharczała.
– O co? O śmierć?
Szaleniec cicho się zaśmiał i uderzył pięścią w podłogę tuż obok głowy kobiety. Nachylał się nad nią, spoglądając jej prosto w oczy. W obu dłoniach zaciskał gruby kabel, który owinął wokół szyi ofiary. Od kilkunastu minut delektował się swoim zwycięstwem, raz po raz to go naprężając, to poluźniając.
Kobieta miała około trzydziestu lat oraz sięgające ramion blond włosy. Teraz były zmierzwione, sklejone krwią, która wyciekła z jej ucha oraz rany na policzku. Jej szara garsonka leżała na dywanie kilka metrów dalej, choć napastnik najwyraźniej nie zamierzał jej zgwałcić. Zdarł ją w trakcie szarpaniny, gdy brutalnie wdarł się do jej mieszkania. Najpierw zadzwonił do drzwi i przedstawił się jako pracownik gazowni. Gdy kobieta, niczego nie podejrzewając, otworzyła zamek, z impetem ją staranował i wpadł do środka. Jego pogodne, miłe oblicze zmieniło się diametralnie. Upodobnił się do dzikiej bestii, której jedynym celem jest rozszarpanie ofiary na strzępy.
– Jeśli będziesz krzyczeć, zabiję cię jeszcze wolniej, niż pragnę – wycedził, gdy usiłowała stawiać opór. – Obedrę ze skóry twoje ręce i zrobię z nich rękawiczki. Twoje stopy włożę do wrzątku tak, by mięso łydek się ugotowało. Wiesz, że ten fragment człowieka smakuje całkiem dobrze? Masz ładne łydki…
Szaleniec wymownie się oblizał, a jej odebrało dech. Nagle przestała się bronić. Cicho skamlała, gdy owijał jej szyję kablem, lecz nie wołała o pomoc. Choć przecież sąsiedzi byli na wyciągnięcie ręki. Kilka metrów dalej, za betonową ścianą. Być może oglądali jakiś głupi program telewizyjny albo właśnie baraszkowali w łóżku.
Kobieta załkała. To było całkowicie nieracjonalne, lecz gdzieś w głębi duszy liczyła jeszcze, że ten potwór po prostu da jej spokój i opuści mieszkanie. Wierzyła w to, nie dopuszczając myśli, że może chcieć ją zabić. Wiara we własną nieśmiertelność to jeden z największych grzechów ludzkości.
Napastnik przydusił ją kolanem, odbierając jej dech. Kobieta rozwarła wargi, usiłując złapać powietrze ustami. Cicho zakaszlała, lecz następnie, pod wpływem ucisku w brzuch, z jej gardła dobył się dźwięk przypominający syk powietrza uchodzącego z balona.
– Pro…
– Chcesz o coś prosić?
Szaleniec nachylił się tuż nad nią i obrócił głowę. Przytknął ucho niemal do jej ust.
– Nie słyszę…. Mogłabyś powtórzyć? Halo?
W tej samej chwili z całej siły naprężył kabel. Guma wżęła się w skórę kobiety, dosłownie zgniatając jej tchawicę. Pętla wokół jej szyi miała ledwie kilkanaście centymetrów obwodu.
Syk zamienił się w ciche bulgotanie, które powoli cichło. Wtedy, jak na dany znak, potwór się wyprostował. Zapierając się stopą o pierś kobiety, napinał kabel. Jego dzieło było skończone.
– Pa, pa – wycedził, szeroko się uśmiechając. Musiał oblizać wargi, na których zebrała się ślina. – Pa, pa, kochanie.
4
Mond ostrożnie rozrywał kolejne kartony oraz odrzucał ciasno zwinięte gazety zabezpieczające główną przesyłkę. W pewnej chwili pomyślał, że może to zwykły żart, a w środku paczki nie ma niczego konkretnego, lecz wtedy ujrzał jakiś przedmiot zawinięty w grubą folię.
Zaintrygowany przełożył paczkę na blat artdecowskiego biurka, po czym sięgnął po jedwabne rękawiczki. Służyły mu przy najbardziej skomplikowanych pracach, wymagających bezwzględnej czystości. Wiele dawnych materiałów było wrażliwych na ludzki pot, przez co należało ograniczyć ich kontakt ze skórą. Tym razem Honoriuszem kierowała jednak całkowicie inna motywacja.
Westchnął i delikatnie sięgnął po zawiniątko. Zrobił sobie tyle miejsca na stole, że bez problemu przeniósł główną zawartość paczki na blat. Kolejne ruchy wykonywał szybko i sprawnie. Działał niemal jak chirurg mający przed sobą wykrwawiającego się pacjenta.
Z ozdobnej mosiężnej szkatułki wyciągnął zagięte nożyczki, a następnie rozciął nimi brzeg matowej folii. Wsunął palce w szczelinę i delikatnie ją powiększył. Powoli wciągnął powietrze, starając się wyczuć jakąkolwiek zmianę zapachu. Nic takiego się nie stało, więc odważniej sięgnął do środka.
– No, proszę – szepnął do siebie. – François Tourte się kłania.
François Tourte był jednym z najbardziej reformatorskich wytwórców smyczków do rozmaitych instrumentów i w rzeczy samej, Mond trzymał właśnie około siedemdziesięciopięciocentymetrowy smyczek. Wykonany był z drewna fernambukowego, które zdradzało nie tylko usłojenie, ale również wyjątkowy czerwonawy kolor.
Honoriusz nie potrzebował wagi, aby ocenić, że przedmiot ważył pięćdziesiąt pięć lub pięćdziesiąt sześć gramów, czyli tyle, ile według Tourte powinien ważyć smyczek idealny. Punkt ciężkości przypadał dokładnie na dziewiętnasty centymetr od żabki. Charakterystyczna krzywizna pozwalała używać dość mocnego nacisku na struny i stanowiła element charakterystyczny reformy wprowadzonej przez tego genialnego człowieka, zwanego Stradivariusem smyczków.
Przedmiot jednak nie był tak cenny jak mistrzowskie skrzypce sprzed dwóch wieków, poza tym niemożliwym było stwierdzenie jego autentyczności, gdyż Tourte nigdy nie sygnował swoich wyrobów. Mimo to Mond poczuł dreszcz zaintrygowania. Nikt nie prosił go w liście o renowację, a poza tym drzewce smyczka wydawało się całkowicie w porządku. Dziwne natomiast było włosie, ale jego ewentualną wymianą powinien zająć się specjalista. Mimo to Honoriusz nie mógł się powstrzymać przed kolejnymi poczynaniami. Miał wyborną skłonność stawiania samemu sobie mnóstwa pytań i pobudzania potrzeby znalezienia na nie odpowiedzi.
Wystarczyło zapytać: „Po co wysłano ten smyczek pod jego adres?” lub raczej „Po co ktoś położył tę paczkę przed drzwiami jego pracowni?”, a kolejne wątpliwości pojawiały się w tempie wystrzału karabinu maszynowego. Wcale nie ostatnią z nich była właśnie ta – dotycząca włosia.
Mond ostrożnie zwolnił śrubę naciągową i obejrzał pod lupą misternie wykonaną żabkę. Nie znalazł na niej żadnych ciekawych śladów, więc automatycznie przeszedł do dalszych oględzin. Odkręcił niewielką śrubkę i zaskoczony się wyprostował. Mimowolnie zagryzł usta. W rzeczywistości zamiast włosia do smyczka przymocowano pas bardzo cienko zwiniętego pergaminu lub innej skóry. Nie musiał jej nawet rozwijać, by dostrzec maleńkie czerwone zacieki. Plamki, które nasunęły mu kolejne skojarzenia. Nie były one ani miłe, ani wdzięczne jak muzyka, którą dawniej zapewne wydobywano tym smyczkiem.
Wręcz przeciwnie. Honoriusz poczuł nieprzyjemny dreszcz, który spłynął mu po karku. Wyprostował się i zadumany zmarszczył czoło. Swoim zwyczajem wbił wzrok w pustkę. Po chwili ponownie pochylił się nad niezwykłym znaleziskiem.
– Niech to diabli – wycedził. – Niech to wszyscy diabli.
To prawda, nie był przesądny.
5
Mond używał do pracy niezwykle precyzyjnych narzędzi. Za pomocą skalpela oraz krótkiego japońskiego nożyka rozwijał pergamin. Teraz nie miał wątpliwości, że to fragment specjalnie spreparowanej skóry. Podobnych używano do produkcji średniowiecznych manuskryptów. Swoją drogą Honoriusz niegdyś bardzo się tym interesował. Wiedział, że w krajach śródziemnomorskich korzystano ze skór jagniąt lub koźląt, po czym prasowano je tak cienko, że możliwe było pisanie tylko z jednej strony. Tę szkołę nazywano południową. W przeciwieństwie do niej, między innymi w Polsce, ale także w Niemczech czy na Węgrzech, stosowano grubszą skórę cielęcą, która była nie tylko bardziej wytrzymała, lecz także nadawała się do zapisu obustronnego. A to generowało oszczędności.
Najdelikatniejsze kawałki stosowano do szczególnie cennych ksiąg. Za unikatowe uchodziły te inkunabuły, do stworzenia których użyto skóry z płodów koźlich, wyrwanych z brzuchów matek. Mond miał dwukrotnie okazję dotykać zachowanych okazów tych dzieł i musiał przyznać, że wrażenie było niesamowite. Zresztą do czasów współczesnych istniały firmy, które z podobnego materiału robiły luksusowe futra oraz elementy strojów. Mimo niepoprawności politycznej znajdowały swoich odbiorców i cieszyły się uznaniem specjalistów.
Tymczasem pergamin rozwijany przez Honoriusza okazał się nie aż tak delikatny, ale dość cienki. Gdy udało mu się go niemal całkowicie rozłożyć na blacie, Mortalista zacisnął usta. W tym samym momencie gdzieś obok rozległ się stukot.
Mond ostrożnie odłożył skalpel i zerknął w stronę prostokątnego okna umieszczonego niemal pod sufitem. Jego pracownia znajdowała się w suterenie, więc niemal nigdy przez nie nie wyglądał. Teraz za szybą oraz grubą kratą dostrzegł pucołowatą twarz Watażki – trzynastoletniego przywódcy miejscowej bandy łobuzów. Przez ostatnie miesiące Honoriusz bardzo zżył się z chłopcem, dlatego natychmiast ruszył w jego stronę. Wyszedł na zewnątrz i uważnie spojrzał na malca. Za jego plecami stało jasnowłose rodzeństwo oraz najmłodszy, blady malec zwany Kurduplem.
– Kurdupel uratował pana przed powodzią stulecia – oznajmił Watażka. Miał zaskakująco niski, jak na swój wiek, chropawy głos. – W piwnicy obok puścił zawór… Nic panu nie zalało?
Mond uważnie przyjrzał się najpierw Watażce, a potem Kurduplowi. Najmłodszy chłopiec najpierw się uśmiechnął, lecz po chwili spuścił wzrok.
– Czyżby? – Honoriusz podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu. Kucnął tak, by móc spojrzeć w bladą twarz chłopca. – I chcieliście mi powiedzieć o tym właśnie teraz? Swoją drogą czyżbyś pojawił się w piwnicy dokładnie w momencie, gdy pękła rura?
– To zawór… – bąknął malec.
– Tak. Właśnie. Zawór. I w jaki sposób go zakręciłeś?
Chłopiec pokazał na migi ruch, jakim obraca się koła. Nadal nie patrzył na Monda. Mężczyzna się wyprostował i sięgnął do kieszeni.
– Dostaniesz za to nagrodę. Trzymaj.
Honoriusz wyciągnął dłoń, jakby zamierzał dać Kurduplowi jakieś drobne, lecz kiedy ten obrócił rękę, gwałtownie ją chwycił.
– Nie masz na nich śladów mocowania się z zaworem – odchrząknął, jednocześnie kręcąc głową. – A twoje buty są całkowicie suche. Poradziłeś sobie z tym hydraulicznym wyzwaniem lepiej niż Jezus Chrystus chodzący po tafli jeziora. – Mond nachylił się i szepnął malcowi prosto do ucha: – Wiem, że od kilku dni chcesz na siebie zwrócić ich uwagę. Uważasz, że cię lekceważą, ale tak nie jest. To minie, nie przejmuj się i nie zgrywaj bohatera. Bądź sobą.
Wyprostował się i bacznie powiódł wzrokiem po kolejnych twarzach.
– Dziękuję – oznajmił beznamiętnie. – Wasz przyjaciel spisał się wyjątkowo dobrze, ale chyba chcieliście mi powiedzieć o czymś innym, prawda?
– Tak – przyznał Watażka niechętnie. – Wie pan, że jesteśmy jak monitoring osiedlowy, dwadzieścia cztery godziny przez siedem dni w tygodniu. Pańska pracownia jest pod ochroną…
– Wiem, wiem. Ale ktoś zostawił pod nią paczkę. To o nią chodzi.
Watażka spojrzał po przyjaciołach, po czym westchnął.
– Wczoraj wieczorem był tu człowiek, który dał tę paczkę Blondynowi. – Kiwnął głową ku jasnowłosemu chłopcu. – To jakiś pański znajomy, prawda? Lubi robić dowcipy…
– Dlaczego tak sądzisz?
– Bo nie odezwał się ani słowem, a na twarzy miał maskę jak z jakiegoś horroru. No bo przecież niczyja twarz nie może być tak przerażająca…
Mimo że Watażka uchodził za nieustraszonego, łypnął na Monda w nadziei, że ten mu przytaknie. Tak się jednak nie stało. Czym prędzej wrócił do pracowni, by odczytać wiadomość, której zarys dostrzegł na pergaminie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Zdjęcie na okładce: © artbalitskiy / Adobe Stock
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-051-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.