Znikający stopień - Maureen Johnson - ebook + książka

Znikający stopień ebook

Maureen Johnson

4,3

Opis

Największym pragnieniem Stevie Bell jest rozwiązanie zagadki kryminalnej z przeszłości: w 1936 roku zaginęły żona i córka Alberta Ellinghama, a jedynym śladem w sprawie był tajemniczy list-zagadka od Nieodgadnionego. Stevie, uczennica pierwszego roku Akademii Ellinghama, zamiast odpowiedzi znajduje kolegę z roku – martwego. Przejęci rodzice zabierają ją do domu.

W drugim tomie Stevie powraca do Vermontu – za namową znienawidzonego Edwarda Kinga. Polityk jest w trakcie kampanii prezydenckiej i nie na rękę są mu wybryki syna, Davida. King proponuje układ: Stevie będzie kontynuować naukę, a w zamian dopilnuje, żeby David, z którym łączy ją coś więcej niż tylko znajomość, nie sprawiał problemów.

Stawka jest jednak znacznie wyższa. Kim jest morderca? Jakie znaczenie ma zagadka pozostawiona przed laty przez Alberta Ellinghama? Co kryje się w sprawie Nieodgadnionego? Zdarzenia sprzed dziesięcioleci mają wpływ na to, co dzieje się tu i teraz...

Wszyscy fani pierwszej części, ale też Agathy Christie czy Arthura Conan Doyle’a, nie mogą przegapić drugiego tomu – jest równie mroczny i zagadkowy, co „Nieodgadniony”.

 

„Szkoła Ekscentryków okazuje się równie emocjonująca jak Szkoła Czarodziejów w Hogwarcie”.

– Joanna Olech, „Książki. Magazyn do Czytania”, o pierwszym tomie serii.

 

„Wciągająca książka, opowiadająca nie tylko o zagadkowych przestępstwach, ale też o naturze lęku, procesie twórczym i sławie”.

– John Green, autor książek: „Gwiazd naszych wina” i „Żółwie aż do końca”

 

O autorce

 

Maureen Johnson jest bestsellerową autorką wielu powieści, w tym: 13 małych błękitnych kopert oraz serii The Suite Scarlett i The Shades of London. Wspólnie z Cassandrą Clare i Sarah Rees Brennan napisała popularną w Polsce serię „Kroniki Bane'a”, a z Johnem Greenem i Lauren Myracle powieść „W śnieżną noc”. W 2018 roku nakładem wydawnictwa Poradnia K ukazała się pierwsza część trylogii, „Nieodgadniony”, której kontynuacją jest „Znikający stopień”. Autorka mieszka w Nowym Jorku, a online można się z nią spotkać na Twitterze @maureenjohnson oraz na www.maureenjohnsonbooks.com.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (143 oceny)
63
61
14
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia201109

Nie oderwiesz się od lektury

super książka intrygująca, warta przeczytania, nie da się od niej oderwać
00
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna kontynuacja :) Oby więcej takich książek :)
00

Popularność




Tytuł oryginału: Vanishing Stair
Przełożył: PAWEŁ ŁOPATKA
Copyright © 2019 Maureen Johnson Published by arrangement with HarperCollins Publishers. Jacket art by Leo Nickolls Jacket design by Katie Fitch
Translation © 2019 Paweł Łopatka Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2019
Adaptacja oryginalnej okładki, według pierwszego tomu wydania polskiego: MONIKA ŚWITALSKA / Good Mood Studio
Opracowanie typograficzne i skład: JOANNA RENIGER
Redaktor prowadzący: PAULINA POTRYKUS-WOŹNIAK
Redakcja: JOANNA TARGOŃ
Korekta: MAGDALENA GERAGA
Wydanie I
ISBN 978-83-66005-48-8
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. ul. Wilcza 25 lok. 6, 00-544 Warszawa e-mail:[email protected] www:www.poradniak.plFacebook.com/poradniak Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: sklep.poradniak.pl
Konwersja:eLitera s.c.

ZAFASCYNOWANYM ZBRODNIĄ.

BĄDŹCIE SEXY, NIE DAJCIE SIĘ ZAMORDOWAĆ[*]

„Gdzie ten jest, kogo jakby nie ma?

Na stopniu nigdy; na schodach szukać trzeba”.

Zagadka znaleziona na biurku Alberta Ellinghama w dniu jego śmierci, 30 października 1938 roku

13 kwietnia 1936, 21.00

– Czy ktoś z was widział Dottie? – spytała panna Nelson, kierowniczka Domu Minerwy, rozglądając się z nadzieją na odpowiedź. Mimo wiosny na górze nadal było zimno, więc mieszkańcy Minerwy zebrali się przy kominku w świetlicy.

– Może jest u pielęgniarki – powiedziała Gertie van Coevorden. – Miejmy nadzieję, że wyleczą ją z  siąkania, bo inaczej pozaraża nas wszystkich. Coś obrzydliwego. Wkrótce mam spotkanie z Astorami. Nie mogę przecież pójść chora.

Gertie van Coevorden była najbogatszą uczennicą Akademii Ellinghama. Miała w rodzinie dwoje Astorów i Roosevelta, o czym nie omieszkała wspominać przy każdej nadarzającej się okazji.

– Gertrude – upomniała ją panna Nelson.

– Poważnie – odparła Gertie. – Skoro jej nie ma, można o tym mówić. Nie dość, że paskudnie siąka, to jeszcze ciągle wyciera nos o rękaw. Niby nie wolno nam traktować ich inaczej...

„Ich” – to jest ubogich uczniów, kilkanaście walecznych osób przyjętych przez Alberta Ellinghama w ramach zabawy polegającej na łączeniu biednych z bogatymi.

– Więc nie traktujcie – dokończyła panna Nelson.

– Oj, przecież wiem, że jestbystra... – Gertie ujęła rzecz nad wyraz powściągliwie, bo Dottie Epstein przewyższała erudycją co drugiego wykładowcę. – ...Ale to naprawdę koszmar. Chodzi mi tylko o...

– Gertrude – przerwała jej znużona panna Nelson. – Dosyć.

Gertie zadarła nos i wróciła do lektury „Photoplay”[1]. Siedząca po przeciwnej stronie kominka Francis Josephine Crane, druga najbogatsza uczennica Akademii, podniosła głowę. Umoszczona pod narzutą z szynszyli, przeglądała na przemian podręcznik chemii i najnowszy numer „Prawdziwego Detektywa”. Obserwowała też, co dzieje się wkoło.

Szesnastoletnia Francis pochodziła z Nowego Jorku tak jak Gertie. Była córką Louisa i Albertine Crane’ów, właścicieli firmy Mąka Crane („Ubóstwiana w Stanach! Z mąką Crane zawsze się upiecze!”). Crane’owie blisko przyjaźnili się z Albertem Ellinghamem, gdy więc otworzył on szkołę i poszukiwał uczniów, wysłali Francis do Vermontu samochodem z szoferem, z ciężarówką kufrów wypełnionych wszelkimi luksusami. Ich zdaniem umieszczenie Francis w górach, pośród śnieżyc, w miejscu, gdzie proporcje między nieprzyzwoicie bogatymi a biednymi były odpowiednie – rozwiązywało kwestię córki. Francis była odmiennego zdania, nikt jednak ją o to nie pytał.

Francis, która nigdy nie ignorowała służby, dowiedziała się, że Gertie, mimo koneksji z Astorami i Rooseveltami, jest biologiczną córką pewnego przystojnego barmana z restauracji w Central Parku. W restauracji tej wiele zamożnych i znudzonych kobiet z nowojorskiej socjety lubiło wieczorami sączyć drinki i... najwidoczniej też robić inne rzeczy. Nie wiedzieli o tym ani Gertie, ani jej ojciec. Francis ukrywała tę uroczą tajemnicę, czekając na właściwy moment.

Który, rzecz jasna, miał nadejść. Francis była tak bogata i tak rozgarnięta, że dobra materialne ją nudziły. A tajemnice lubiła. Tajemnice miały wartość.

– Nikt nie widział Dottie? – powtórzyła panna Nelson, bawiąc się brylantowymi kolczykami. – Zadzwonię, żeby ktoś sprawdził w bibliotece. Pewnie tam poszła i zapomniała o bożym świecie.

Francis wiedziała, że Dottie Epstein nie ma w bibliotece. Kilka godzin wcześniej widziała, jak biegnie do lasu. Dottie, dziwna, nieuchwytna istota, wciąż gdzieś się kryła, aby móc poczytać. Francis milczała, bo niezbyt lubiła odpowiadać na pytania, a poza tym uważała, że Dottie ma prawo chować się, kiedy tylko zechce.

Panna Nelson podniosła się i poszła na górę – gdy w jej mieszkaniu nagle zadzwonił telefon. Ponura mgła czy też myśl, że Dottie dawno już powinna wrócić, obudziły we Francis zapał do działania. Francis schowała „Detektywa” w podręczniku i wstała z krzesła.

– Zostaw mi narzutę, skoro idziesz do siebie – poprosiła Gertie. – Nie chce mi się iść po swoją.

Francis wzięła szynszyle i rzuciła je na Gertie. Poszła ciemnym korytarzem do łazienki z wieżyczkami. Zamknęła się w niej, zdjęła buty i skarpetki – i ostrożnie stanęła na sedesie, skąd wywindowała się na parapet. Było to ryzykowne, bo na zimnym marmurowym parapecie mieściło się ledwie pół jej stopy, gdyby więc straciła równowagę, spadłaby i rozbiła głowę o klozet albo o posadzkę. Musiała chwycić się framugi i z całych sił do niej przywrzeć. Dzięki temu jednak mogła się przybliżyć do niewielkiego wywietrznika pod sufitem, który umożliwiał podsłuchiwanie prowadzonych na piętrze rozmów telefonicznych.

Zadzierając głowę, Francis wyłapywała słowa panny Nelson. W pewnej chwili spostrzegła, że ton jej głosu stał się wyższy, że coś ją zaniepokoiło.

– Boże – powiedziała panna Nelson. – Boże, kiedy...

Panna Nelson z zasady nie tragizowała. Była opanowana, zadbana, atrakcyjna. Ukończyła Smith College[2] i wykładała biologię. Obdarzona błyszczącymi kasztanowymi włosami, zawsze nosiła te same kosztowne, ale dyskretne kolczyki z brylantami i proste stroje. Jak wszyscy nauczyciele i pracownicy Akademii, wyróżniała się licznymi talentami i inteligencją.

Teraz zaś wydawała się poruszona.

– A policja... Tak. Rozumiem.

„Policja?” – powtórzyła w myśli Francis.

– Spotkamy się tam, gdy dziewczęta się położą. Zaraz je odprawię. Przyjdę niedługo.

Słysząc brzęk odkładanej słuchawki, Francis ześlizgnęła się z parapetu i wróciła do świetlicy sekundę przed powrotem panny Nelson. Panna Nelson próbowała zachowywać się swobodnie, ale zdradzały ją rumieńce i błysk zniecierpliwienia w oczach. Podeszła do drzwi i zasunęła ciężki żelazny rygiel. Dłoń zadrżała jej niemal niedostrzegalnie.

– Pora spać, dziewczęta – oznajmiła.

– Gdzie Dottie? – zapytała Gertie.

– Miałaś rację. Zanocuje w infirmerii z pielęgniarką. No już, do łóżek, do łóżek.

– Jest dopiero za pięć dziesiąta – powiedziała Agnes Renfelt. – Chcę posłuchać audycji.

– W pokoju – odparła panna Nelson. – Tam możesz sobie słuchać radia.

Francis poszła do swego pokoju – numer dwa, na końcu korytarza. Zamknąwszy drzwi, zdjęła sukienkę i włożyła czarne wełniane spodnie oraz szary sweter narciarski. Wyjęła z górnej szuflady komody świeczkę i pudełko zapałek, i wsunęła je do kieszeni. Potem usiadła pod drzwiami, przyłożyła do nich ucho i czekała.

Po mniej więcej dwóch godzinach Francis usłyszała za drzwiami pannę Nelson. Uchyliwszy je leciutko, zobaczyła, jak panna Nelson zmierza w stronę schodów na końcu korytarza. Zerknęła na świecące wskazówki budzika. „Dam jej dziesięć minut przewagi – pomyślała. – Na wszelki wypadek”.

Dziesięć minut później Francis wyszła z pokoju i skierowała się ku krętym schodom po przeciwnej stronie korytarza. Schody były obudowane, a obudowa wyglądała na litą, lecz którejś nocy – po szpiegowaniu na korytarzu panny Nelson – Francis odgadła ich tajemnicę. Rozpracowanie sztuczki zajęło jej kilka tygodni, ale w końcu odkryła, że gdy nacisnąć we właściwym miejscu, z dołu wyskakuje zasuwka. Za jej pociągnięciem otwiera się niewielkie przejście. Wewnątrz schodów mieścił się składzik, pusty. Ale wystarczyło uważnie mu się przyjrzeć, by dostrzec w podłodze właz. Tego wieczoru właz był otwarty, choć panna Nelson zwykle pamiętała, aby zamykać go za sobą. 

Właz odsłaniał ciemną dziurę w ziemi i drabinę, która zdawała się prowadzić w nicość. Schodząc pierwszy raz, Francis bała się jak nigdy. Ale teraz, oswojona już z drabiną, wiedziała, że w mrok trzeba zanurzać się powoli, stawać na szczeblach z uwagą, wymacywać je najpierw śródstopiem, a nie atakować piętami. Tak postępując, dotarła wreszcie na dół.

Znalazła się w wąskim, ciasnym przejściu. Wyższe od niej o zaledwie kilka cali, poza nią nie pomieściłoby nikogo, więc bardzo przyjemnie skojarzyło jej się z grobem. Francis zdołała podnieść rękę i zapalić świeczkę. Przestrzeń wypełnił smród spalonej siarki.

Otoczona aureolką światła, Francis rozpoczęła eskapadę.

Zaginęła druga uczennica Akademii Ellinghama, prawdopodobnie zamieszana w śmierć Hayesa MajoraRaport Batt – na wyłączność15 października

W śledztwie w sprawie śmierci gwiazdora YouTube Hayesa Majora daje się zauważyć wyraźny postęp. Jak zapewne wiadomo Czytelnikom, Major, znany z popularnego serialu internetowego Kres, zmarł podczas kręcenia wideofilmu o porwaniu i zbrodniach, do których doszło w Akademii Ellinghama w 1936 roku. Pracując w tunelu, został narażony na działanie dwutlenku węgla o śmiertelnym stężeniu.

Wprawdzie policja uznała śmierć Hayesa Majora za nieszczęśliwy wypadek – wynik użycia znacznych ilości suchego lodu dla uzyskania w jednej ze scen efektu mgły – ale czy jest to rozstrzygnięcie ostateczne? Dochodzenie na własną rękę rozpoczęła uczennica Akademii Ellinghama, nieustraszona detektyw Stephanie (znana też jako Stevie) Bell. Bell, którą przyjęto do Akademii jako specjalistkę do spraw porwania w 1936 roku, stwierdziła, że to nie Major umieścił suchy lód w tunelu – i albo zginął przez przypadek, albo został zamordowany. Ponadto udało jej się wykryć, że wbrew swoim zapewnieniom Hayes nie był autorem scenariusza Kresu.

Bell zwróciła się do mnie z prośbą o udostępnienie jej do wglądu zdjęć wykonanych w dniu śmierci Majora. Na ich podstawie przypisała autorstwo scenariusza Kresu koleżance z Akademii, Element Walker, i uznała ją za współwinną śmierci Hayesa Majora. Po konfrontacji w Domu Minerwy, w którym mieszkali Major, Walker i Bell, sprawą zajęli się pracownicy uczelni. Wszystkich lokatorów Domu Minerwy zabrano do Wielkiego Domu Ellinghamów.

Następnie wydarzyło się coś zaskakującego.

Obecni tamtej nocy w Wielkim Domu potwierdzają, że przesłuchanie Element Walker zostało przerwane, ponieważ pracownicy szkoły postanowili zasięgnąć porady prawnej. Walker zostawiono samą w dawnym gabinecie Alberta Ellinghama, którego drzwi zamknięto. Pod gabinetem znajdowało się wtedy kilka osób. Kiedy otwarto drzwi, okazało się, że Walker zniknęła. Od tej pory nikt jej nie widział. Według niektórych uciekła, wykorzystując tajne przejście w ścianie.

Rodzą się więc pytania: dokąd Element Walker mogła udać się nocą, bez przygotowań, bez prowiantu, telefonu i samochodu? Akademia Ellinghama jest położona na odludziu, na zboczu góry. Jak uciekła Walker? Czy pomógł jej ktoś z kampusu? Skąd wiedziała o ukrytym przejściu? Czy miała coś wspólnego ze śmiercią Majora, czy też może opuściła szkołę, bo coś ją zaniepokoiło?

W związku z jej zniknięciem nasuwa się znacznie więcej pytań na temat tej nieustannie rozwijającej się sprawy.

Zapraszam do lektury kolejnych Raportów Batt, dotyczących zbrodni w Akademii Ellinghama.

1

Najbardziej ze wszystkich miejsc w dzielnicy Stevie (w Pittsburghu) przypominał Akademię Ellinghama bar kawowy Czadowa Maupa. Był to relikt lat dziewięćdziesiątych, z nazwą wypisaną na szyldzie fikuśną czcionką Festival. Miał ściany w ostrych kolorach, każdą w innym odcieniu. Obowiązkową ścieżkę dźwiękową baru stanowiły utwory gitarowe w średnim tempie, a zdobiły go rośliny i powiększone zdjęcia ziaren kawy. Stoły chwiały się, a kubki zdumiewały rozmiarami. Żadna z tych rzeczy nie kojarzyła się Stevie z jej pittsburską szkołą.

Stevie lubiła bar z tych samych powodów, dla których polubiła Akademię – nie był domem i nigdy jej w nim nie przeszkadzano.

Od tygodnia przychodziła tam codziennie, zamawiając najmniejszą, bo najtańszą kawę. Zanosiła ją na tyły baru, do dusznej salki o czerwonych ścianach, w której panował mrok i wszystko – łącznie z chybotliwymi stolikami – lepiło się od brudu. Klienci omijali salkę, więc Stevie świetnie się w niej czuła. Traktując ją jako swoje biuro, zajmowała się w niej najważniejszymi sprawami. Gdyby robiła to w domu, zawsze mogliby przeszkodzić jej rodzice. Bar co prawda był miejscem publicznym, ale nikt nie zwracał tu na nią uwagi.

Nałożyła słuchawki, ale muzyki nie włączyła – nie chciała słyszeć odgłosów z otoczenia. Położyła na stole plecak zamkiem do siebie i otworzyła go. Najpierw wyjęła rękawice nitrylowe, które kupiła w internetowej aptece w dniu powrotu. „Na tym etapie to zbędna ostrożność, ale też nie zaszkodzi”. Włożyła je z przyjemnością. Zanurzyła dłonie w plecaku i wydobyła niewielką, sfatygowaną blaszaną puszkę na herbatę. Zbyt cenną, by mogła ją zostawić w domu. „Gdy znajdziesz przedmiot o znaczeniu historycznym, pilnuj go”. Stevie strzegła puszki jak oka w głowie – w szkole trzymała ją zamkniętą w szafce, a w domu schowaną głęboko w plecaku. Aby ktoś przypadkiem jej nie spostrzegł. Od czasu do czasu macała spód plecaka, sprawdzając, czy puszka jest bezpieczna.

Puszka była kwadratowa i czerwona, wgnieciona w kilku miejscach, a na brzegach zardzewiała. Widniał na niej napis „Tradycyjna angielska herbata ekspresowa”. Stevie zdjęła wieczko. Stawiało opór, więc musiała lekko nim poruszyć. Wyjęła z puszki kawałek białego pióra, strzęp materiału obszytego paciorkami, zaśniedziałe złote etui ze zmumifikowanymi szczątkami czerwonej szminki, emaliowane pudełeczko na pigułki w kształcie pantofelka, kilka kartek z notesu, garść czarno-białych fotografii i niedokończony szkic wiersza.

Te niepozorne przedmioty były pierwszymi prawdziwymi dowodami rzeczowymi w sprawie Ellinghamów od ponad osiemdziesięciu lat. W chwili kiedy Stevie je odkryła, jej marzenia o nauce w Akademii legły w gruzach.

Akademia Ellinghama. Jej dawna szkoła. Akademia Ellinghama, do której tak pragnęła się dostać. Wyśnione miejsce, w którym znalazła się na krótko – i które teraz miała niestety już za sobą.

W Pittsburghu nikt nie miał pojęcia, co spotkało Stevie w Akademii. Wiedziano tylko, że wyjechała do jakiejś sławnej szkoły i wróciła po kilku tygodniach, gdy „ten koleś z YouTube” zginął tam w wypadku.

Wyjazd Stevie z Akademii Ellinghama spowodowała śmierć Hayesa Majora, ale do zabrania jej stamtąd przez rodziców przyczyniła się – zupełnie nieświadomie – jedna z jej koleżanek, Germaine Batt.

Każdy z uczniów Akademii miał jakąś pasję, a Germaine Batt pasjonowała się reportażem. Do śmierci Hayesa prowadziła skromną stronę internetową, zyskując niewielkie grono wielbicieli. Ale śmierć to dla reportera dobry biznes. „Co krwawi, bawi”, jak mówią. „Ciekawe kto – myślała Stevie. – Ludzie. Makabryczne, ociekające krwią historie zawsze umieszcza się na poczesnym miejscu, więc wiadomości zawsze są złe. Dobre rzeczy nikogo nie obchodzą, więc news jest równoznaczny z  okropieństwem”.

Doniesienie, które wykończyło Stevie, ukazało się w dniu jej konfrontacji z Ellie Walker na temat tworzenia serialu Kres. Stevie wiedziała, że Ellie wykradła Hayesowi laptop i ukryła go pod wanną w Minerwie. Wiedziała też, że Hayes nie użyłby identyfikatora, by zdobyć suchy lód, który go zabije. Nie Hayes napisał scenariusz, dzięki któremu zdobył sławę i stał u progu kariery filmowej. Autorką Kresu była Ellie.

Stevie próbowała opowiedzieć o tym wszystkim wspomnianej nocy. Ellie została zdemaskowana najpierw w Minerwie, a następnie w Wielkim Domu. Po czym ulotniła się z zamkniętego gabinetu Alberta Ellinghama. Po prostu – pyk! – zniknęła. Weszła w ścianę gabinetu, przemknęła sekretnym korytarzem i... czmychnęła. W dal. Nie wiadomo dokąd.

Akademia tego nie ujawniła. Ellie formalnie nie można było o nic oskarżyć. Po prostu uciekła ze szkoły z internatem. Tyle że po śmierci Hayesa rodzice Stevie guglowali wszystko, co wiązało się ze szkołą, i tak natrafili na blog Germaine Batt, a w nim na post z komunikatem o prowadzeniu przez Stevie śledztwa w tej sprawie i informacją, że potencjalny zabójca jest na wolności. Dwie godziny po ukazaniu się postu zadzwoniła komórka Stevie, a dziesięć godzin później – wbrew zakazowi przekraczania granic kampusu – jej rodzice zajechali z piskiem opon pod Akademię. Noc była łzawa; Stevie płakała całą drogę do Pittsburgha, cicho i nieprzerwanie, gapiąc się przez okno, dopóki nie zasnęła. W następny poniedziałek wróciła do swojej dawnej szkoły, gdzie naprędce przygotowano jej plan zajęć.

Starała się nie myśleć za często o Akademii – o budynkach, zapachu powietrza, wolności, przygodzie, ludziach...

Zwłaszcza ludziach.

Wysyłała esemesy przyjaciołom: Janelle i Nate’owi.

Głównie Janelle. I głównie Janelle odpowiadała, pisząc do Stevie kilkadziesiąt esemesów dziennie, sprawdzając, jak się czuje. Stevie była w stanie odpisywać tylko na co trzeci albo co czwarty, bo odpisywanie przypominało jej, jak tęskni za widokiem Janelle na korytarzu, w świetlicy, po drugiej stronie stołu. Jak tęskni za świadomością, że gdy zasypia, za ścianą ma przyjaciółkę... Janelle, pachnącą cytrynami albo kwiatem pomarańczy, która przed pracą ze sprzętem przemysłowym owijała włosy dla bezpieczeństwa jedną z niezliczonych kolorowych chust. Janelle budowała małe roboty i inne urządzenia, a aktualnie przygotowywała maszynę Rube’a Goldberga na konkurs Waxmana. Z jej esemesów wynikało, że od wyjazdu Stevie spędzała w warsztacie o wiele więcej czasu, a jej związek z Vi Harper-Tomo stawał się coraz poważniejszy. Janelle żyła pełnią życia i pragnęła w nim udziału Stevie, Stevie zaś czuła się obco i samotnie, bo ani w tutejszej galerii z Subwayem oraz kioskiem z piwem i papierosami, ani nawet w Czadowej Maupie nie cieszyło jej właściwie nic.

Ale miała puszkę, a dopóki miała puszkę, dopóty miała sprawę Ellinghamów.

Puszkę znalazła w pokoju Ellie na krótko przed jej ucieczką. Wiek puszki oceniła na podstawie zdjęć znalezionych w internecie. Wyprodukowano ją w latach 1925–1940, gdy ta herbata była popularna i szeroko dostępna. Pióro, długości bodaj dziesięciu centymetrów, wyglądało na ozdobę jakiejś części garderoby. Materiał – pięć na pięć centymetrów – jaskrawobłękitny, obszyty srebrnymi, niebieskimi i czarnymi paciorkami, miał wystrzępione brzegi. Kolejny relikt. Na boku etui szminki, której zostało odrobinę, widniały słowa: „Odporna na rozmazywanie”. Wartościowe wydawało się tylko pudełeczko na pigułki. Długie na nieco ponad pięć centymetrów, było puste.

Stevie uznała, że te cztery przedmioty są ze sobą powiązane. Miały one charakter osobisty. Pióro i strzęp materiału były zwykłymi śmieciami, nie wiadomo więc, po co je zachowano. Szminka i pudełeczko przedstawiały pewnie jakąś wartość. Wszystkie przedmioty należały najprawdopodobniej do kobiety. Musiały być ważne dla osoby, która włożyła je do puszki.

Pozostałe dwa znaleziska były chyba jeszcze ważniejsze. Stevie tak długo wpatrywała się w zestaw zdjęć dziewczyny i chłopca przebranych za Bonnie i Clyde’a, że aż rozmazał jej się obraz. Dziewczyna miała ciemne włosy ścięte na pazia. Wyguglowawszy kilka portretów lorda Byrona, Stevie stwierdziła, że chłopiec ze zdjęć go przypomina. „Napisali wiersz o sobie. Ale kim byli?” Niestety w sieci nie istniał rejestr nazwisk uczniów Akademii Ellinghama z początkowego okresu jej działalności. Ich nazwiska dotąd były nieistotne – nigdy nie brano ich pod uwagę w sprawie, nigdzie więc ich nie opublikowano. Stevie przeszukała internet, przeczytała wszystkie wątki na wszystkich forach dyskusyjnych dotyczących sprawy. W okresie, gdy popełniono przestępstwa, bądź w następnych latach zeznawało lub rozmawiało z prasą kilkoro uczniów Akademii. Najczęściej pojawiała się w wyszukiwarce niejaka Gertrude van Coevorden, dziewczyna z nowojorskiego high-life’u, podająca się za najbliższą przyjaciółkę Dottie Epstein. Przez wiele tygodni po porwaniach udzielała ckliwych wywiadów – z których żaden nie przydał się Stevie do identyfikacji osób ze zdjęć.

I wreszcie wiersz. Nieudany. I niedokończony.

Ballada o Frankie i Edwardzie

2 kwietnia 1936 r.

Frankie i Edward mieli srebro

Frankie i Edward złoto mieli

Ale gdy grę przejrzeli

Oboje prawdy zapragnęli

Frankie i Edward królom się kłaniali

Żyli sztuką i żyli miłością

Władcę z tronu strącili

Wzięli

Król błazen na wzgórzu mieszkał

I zapragnął partyjkę zagrać

Więc Edward z Frankie doń dołączył

I świat zmienił się nie do poznania.

Stevie nie znała się za bardzo na poezji, kryminalistykę jednak miała w jednym palcu. Słynna w latach trzydziestych przestępczyni Bonnie Parker – na której wzorowała się, pozując do zdjęć, Frankie – też pisała wiersze, takie jak sławna Ballada o zgubie Sal, o kobiecie zakochanej w gangsterze. Wiersz, który odkryła Stevie, powstał zapewne pod wpływem twórczości Parker.

Pewne elementy wiersza – wzmianka o grze i zwrotka o mieszkającym na wzgórzu królu błaźnie – wskazywały, że dotyczy on Alberta Ellinghama. Nie wiadomo było natomiast, co zrobili Frankie i Edward.

Stevie udało się odnaleźć tylko jedną informację, która odnosiła się do tej pary. Przeczytawszy wielokrotnie raporty z przesłuchań różnych podejrzanych, zebrane w e-booku w komórce, zaznaczyła ustęp, w którym Leonard Holmes Nair, słynny malarz goszczący u Ellinghamów w czasie porwania, opisywał uczniów Akademii:

LHN: Widzi się ich wszystkich, jak się tutaj kłębią. Wie pan... Otwierając tę szkołę, Albert chciał ją wypełnić geniuszami, ale połowa uczniów to dzieci jego znajomych i, prawdę mówiąc, niezbyt lotne. Druga połowa wydaje się w porządku. Jeżeli mam być szczery, to bodaj dwoje poza Epstein wykazywało przebłyski talentu. Chłopiec i dziewczynka, nazwisk nie pamiętam. Zachowywali się jak para. Dziewczynka miała kruczoczarne włosy, a chłopak przypominał Byrona. Interesowali się poezją. Byli głodni wiedzy. Dziewczynka wypytywała o Dorothy Parker[3], co uznałem za dobry znak. Przyjaźnię się z Dorothy.

Stevie nie miała cienia wątpliwości, że Leonard Holmes Nair mówił o parze uwiecznionej na zdjęciach.

Tak czy owak, zdjęcia zawierały trop, który mógł okazać się kluczowy.

Zabuczała komórka. Esemes od mamy: „Gdzie jesteś?”.

Stevie westchnęła.

„Idę do domu”.

„Pospiesz się” – odpisała mama.

Była dopiero czwarta. W Akademii Stevie sama decydowała o swoim czasie. Kiedy i co jeść, kiedy i czego się uczyć, co robić między zajęciami... zależało wyłącznie od niej. Nikt nie zaglądał jej przez ramię. A teraz znowu musiała żyć rodzinnym rytmem.

Dopiła kawę i ostrożnie powkładała przedmioty do puszki. Nie zdejmując słuchawek, powlokła się w kierunku domu. Miasto szykowało się do Halloween, więc domy i sklepy zdobiły dynie lub jesienne bannery. W powietrzu jeszcze czuło się późne lato, lecz nadchodzący chłód miał wkrótce zetrzeć z powierzchni ziemi życie.

„Zima tu będzie nie do wytrzymania”.

Zadzwoniła komórka. Do Stevie telefonowali tylko rodzice i Janelle, zdumiała się więc, widząc na wyświetlaczu numer Nate’a. Nate nie lubił kontaktować się przez komórkę.

– Niech zgadnę – rzekła, odbierając, Stevie. – Piszesz. – Nate Fisher był pisarzem, a w każdym razie go za niego uważano.

Jako czternastolatek napisał powieść Cykle księżycowego blasku. Z początku traktował pisanie jako hobby, kiedy jednak opublikował fragmenty książki w internecie, dostrzeżono ją, zyskała rzeszę fanów i została wydana drukiem. Nate wziął nawet udział w objazdowej promocji Cyklów i wystąpił w kilku porannych programach telewizyjnych. Sukces ten umożliwił mu wstęp do Akademii. Stevie odniosła wrażenie, że szkoła podoba mu się z tych samych co jej powodów – trafić tam było niełatwo, więc miał święty spokój. Znany w swych rodzinnych stronach jako „małolat, który pisze książki”, Nate nie lubił rozgłosu. Jako że cierpiał na fobię społeczną, każda impreza wpędzała go w popłoch. W schowanej między górami Akademii mógł przebywać wśród innych oryginałów. Szkopuł w tym, że miał w niej pisać sequel, tymczasem sequel nie chciał zostać napisany. Istnienie Nate’a polegało więc na unikaniu pracy nad dalszym ciągiem Cyklów księżycowego blasku.

„Dlatego dzwoni” – pomyślała Stevie i zapytała:

– Średnio ci idzie?

– Nie wyobrażasz sobie, co przeżywam.

– Aż tak źle?

– Czy w książce jest konieczny środek? – spytał Nate.

– Środkiem jest to, co dzieje się w środku – odpowiedziała ostrożnie Stevie.

– A gdybym dał tylko początek, a potem zastosował sprytny wybieg: cytowanie znalezionych epistoł, różnych przemów, piosenek śpiewanych wędrowcowi w karczmie przez zalanych bardów? Zrobiłoby się ze dwieście stron znaków zapytania, więc później spokojnie bym wyjaśnił, gdzie jest smok. Jak sądzisz?

– A będą się całować?

– Jesteś okropna.

– Nie możesz napisać czegokolwiek?

– Mówiąc w skrócie, chciałem, żeby Księżycowy Blask z czymś walczył, ale nie przyszło mi do głowy nic poza Pulsującą Norbitą. To jakby mur, który wibruje. Aż tyle stworzyłem przez tydzień: mur o nazwie Pulsująca Norbita. Błagam, przyjedź i mnie zamorduj.

– Chciałabym – odparła Stevie, wciskając guzik, by przejść przez skrzyżowanie. – Chciałabym poznać Pulsującą Norbitę.

– Jak ci tam leci? – spytał Nate.

– Bez zmian. Rodzice jak to rodzice. Szkoła jak to szkoła. Miasto śmierdzi jak pomyje ze stołówki. Zauważyłam to dopiero po powrocie. U Ellinghamów wszędzie pachnie lasem.

Na to wspomnienie poczuła ból tak silny, jakby ktoś przyładował jej w żołądek.

– A co u innych? – zapytała szybko.

– Yyy... Janelle jest cała zakochana i zagrzebana w narzędziach elektrycznych. A David, przypuszczam...

„A David, przypuszczam...” Nate zrobił tak długą pauzę, że Stevie zorientowała się, że coś nie gra. Tylko Janelle wiedziała o związku Stevie i Davida Eastmana. David, irytujący bogaty chłopak, był niechlujny i zamknięty w sobie. Zdolności – a ponoć świetnie znał się na informatyce – ukrywał przed szkołą i wszystkimi. Uwielbiał gry wideo, nie znosił chodzić na zajęcia, nie lubił mówić o swojej przeszłości...

I o Stevie.

Janelle wiedziała, że David i Stevie całowali się kilkukrotnie. Nate pewnie się domyślał; nie dopytywał, ale ich relacja była oczywista. Ani Nate jednak, ani Janelle nie znali pewnej tajemnicy Davida. Sekretu, którego pilnie strzegła Stevie, nie wspominając o nim nikomu.

– Co David? – Stevie starała się udać średnio zainteresowaną.

– Nic. Muszę już kończyć...

Stevie domyśliła się, że Nate kończy nie dlatego, że zamierza pisać, ale dlatego, że nigdy dotąd nie rozmawiał dobrowolnie przez telefon aż tak długo.

– W łazience rodziców wisi tabliczka z napisem, który chyba podsumowuje sprawę – rzekła. – „Uwierz w siebie”. Może warto się nad tym zastanowić. Jak chcesz, przyślę ci to hasło nad zdjęciem wschodu słońca. Pomogłoby?

– Do widzenia – odparł Nate. – Ty zołzo.

Stevie uśmiechnęła się i włożyła komórkę do kieszeni. „Zawsze boli, ale teraz trochę mniej”. Otrząsnęła się i ruszyła zdecydowanym krokiem. Czytała gdzieś, że sposób poruszania się wpływa na psychikę – podejście do świata zależy od postawy ciała. Agenci FBI chodzą pewnie. Detektywi nie spuszczają głowy i bez przerwy się rozglądają. Naprężyła szelki plecaka, żeby się wyprostować. „Nie dam się”. Prawie wbiegła na popękaną betonową ścieżkę prowadzącą do drzwi domu, jak zawsze odwracając wzrok od przyrdzewiałej, wyblakłej tablicy „King na senatora”, która nadal zdobiła trawnik, chociaż wybory skończyły się przed rokiem.

– Hej! – zawołała, opuszczając słuchawki na szyję i zdejmując kurtkę. – Postanowiłam pochodzić...

Najwidoczniej mieli gościa.

2

W bajkach diabeł zjawia się czasami pod postacią niespodziewanego gościa o ujmującym głosie. W życiu jednak zjawiać się nie powinien. Nie powinien o jesiennym zmierzchu siedzieć na zielonej sofie z przeceny w pittsburskim salonie, w którym najważniejszy jest telewizor. A jednak siedział.

Edward King był po pięćdziesiątce, ale wyglądał odrobinę młodziej. Ciemne kręcone włosy zaczesywał na siłę do tyłu. Miał na sobie nienaganny szary garnitur, jeden z tych, które nigdy nie są wymięte ani wyświecone. Na jego twarzy, idealnie gładkiej, malowała się udawana życzliwość. Częstując świat uśmieszkiem niewiniątka, rozkraczył się na sofie tak szeroko, jakby spędzał tutaj każdy wieczór. Rodzice Stevie siedzieli na identycznych fotelach po obu stronach sofy, czujni, zdumieni i ewidentnie zdezorientowani.

– Witaj, Stevie – rzekł King.

Stevie znieruchomiała w progu. Jej kończyny objął nagle paraliż.

Edward King był najokropniejszym człowiekiem w Stanach.

„No, może jednym z kilku”. Bez wątpienia jednak był człowiekiem wpływowym. Jako senator Pensylwanii urzędował tu, w Pittsburghu. To on chciał chronić Amerykę przed „obcymi” i „marginesem społecznym”, czyli kolorowymi i biedotą. Za wartość Edward King uważał bogactwo. Zmiany klimatu nie istniały w jego świecie – ziemia służyła płodzeniu nadających życiu sens dolarów. Ten oto człowiek zapragnął zostać prezydentem.

– Stevie. – W głosie ojca zabrzmiał ton przestrogi. Stevie natychmiast pojęła komunikat: „Wiemy, jak się na to zapatrujesz, ale ten człowiek to senator i nasz idol, więc jeśli sądzisz, że teraz stąd wybiegniesz albo wdasz się w dywagacje polityczne, to jesteś w błędzie”.

Stevie poczuła w piersi odwieczną gnębicielkę, arytmię zwiastującą napad lęku. Chwyciła się framugi jak koła ratunkowego. Rodzice nie wiedzieli, że nie po raz pierwszy znalazła się tak blisko Kinga.

– Nie szkodzi – Edward King uspokoił ojca. Zbyt cwany, żeby uśmiechnąć się szeroko, uniósł tylko leciutko kącik ust. – Wiem, że Stevie za mną nie przepada. Możemy różnić się poglądami. Na tym polega wielkość Ameryki – na poszanowaniu odmienności.

„O, nie. Nie, nie, nie. Prowokuje mnie. Chciałby się zabawić moim kosztem”.

Stevie też chętnie by się zabawiła.

Gdyby mogła oddychać. „Oddychaj, oddychaj, Stevie. Jeden wdech i cały układ zaraz ruszy”. Ale przepona odmawiała posłuszeństwa...

– Stevie – powtórzył ojciec mniej surowo. – Siadaj.

Wiedziona instynktem Stevie omal nie padła na podłogę.

– Ależ nie musisz – rzekł Edward King. – Najważniejsze, żeby było ci wygodnie, Stevie. Przyszedłem, by po prostu z wami porozmawiać, zobaczyć, jak się czujecie po tym, co zaszło w Akademii. – „Kolejny ruch w tej rozgrywce – pomyślała Stevie. – Skoro mówi, że mogę stać, może jednak powinnam usiąść. Bo jak nie, to się przed nim ugnę. Za dużo tego”. W złocistej poświacie gasnącego dnia na dywanie kładły się cienie. Albo Stevie się tylko wydawało. Podłoga była tak zachęcająca...

„Stevie!!! Musisz. Wrócić. Do ciała”.

– Gratuluję ci świetnej pracy w Akademii – ciągnął Edward King. – Twój talent detektywistyczny zasługuje na najwyższy podziw.

Rodzice spojrzeli na Stevie w taki sposób, jakby chcieli, żeby zatańczyła albo wyciągnęła z rękawa gołębicę. Mimo to jej głos i ciało odmawiały udziału w spotkaniu.

„Okej – powiedziała do siebie. – Brawo za to, że nie leżysz na podłodze. Ale musisz się poruszyć. Bo możesz. Możesz się odezwać. Zrób coś”.

– Przepraszamy – powiedziała matka.

– Nie trzeba. – Edward King rozpostarł ręce w hojnym geście, jakby dom należał do niego. – Powiem coś, co pewnie ci się nie spodoba, Stevie. Przypominasz mi mnie z lat młodości. Wtedy twardo trzymałem się swoich zasad. Nawet gdy innych to drażniło. Masz charakter. Otóż sprawa, z którą do was przychodzę, o której chcę pomówić... Posłuchajcie. Przyszedłem prosić, żeby Stevie wróciła do Akademii Ellinghama.

Dla Stevie podłoga się rozpadła i odsłoniła latające miasto w dole.

– Słu... cham? – Teraz matka zachwiała się na nogach.

– Rozumiem, rozumiem – odparł przepraszająco Edward King. – Uczy się tam też mój syn. Proszę, wysłuchajcie moich argumentów. Pokażę wam coś.

Pochylił się, sięgnął do eleganckiej skórzanej aktówki i wyjął kilka błyszczących prospektów. – Spójrzcie. – Wręczył rodzicom po jednym. Trzeci prospekt chciał podać Stevie, a gdy ta ani drgnęła, prędko położył go sobie na kolanach.

– Ochrona? – zapytał ojciec, dokładnie oglądając prospekt.

– Najlepsza firma w kraju. Lepsza od służb specjalnych, bo prywatna. Sam z niej korzystam, więc wynająłem ją, by założyła podsłuch w Akademii. Zawsze uważałem, że powinien tam być lepszy system bezpieczeństwa, no i po ostatnich zajściach udało mi się przekonać dyrekcję do podłączenia podsłuchu.

Rodzice przeglądali prospekty, oniemiali.

– Zrobiłem to – ciągnął – bo Akademia jest miejscem wyjątkowym. Kultywuje się tam indywidualne zdolności. To, co robią dla takich osób jak Stevie i mój syn... Żarliwie wierzę w słuszność ich celów. Albert Ellingham był wielkim człowiekiem, amerykańskim innowatorem pełną gębą. A w Akademii kształtuje się obecnie przyszłych amerykańskich innowatorów. Bardzo was proszę. Według mnie Stevie powinna tam wrócić. Kampus stał się znacznie bezpieczniejszy.

– A ta dziewczyna? – zapytała matka. – Wszystko, co się tam zdarzyło...

– Element – odparł King, kręcąc głową. – Chcecie znać moje zdanie?

Rodzice chcieli je znać zawsze. Pierwszy raz zapragnęła poznać je też Stevie.

– Otóż sądzę, że to był wypadek. Tych dwoje uczniów zagubiło się, więc Hayes zginął. Wasza córka to rozpracowała. A ta dziewczyna uciekła ze strachu. Znajdą ją.

– Szkoła powinna była być ostrożniejsza – zauważył ojciec.

– Tu się nie zgadzamy – odparł King jowialnym głosem dygnitarza. Przechylił się do tyłu. – Ja nie winię szkoły. Jestem wyznawcą odpowiedzialności cywilnej. Szkoła trzymała te materiały pod kluczem. Uczniowie są dostateczne dorośli, by nie włamywać się i nie wykradać chemikaliów. Odpowiedzialność to podstawa.

W swych wystąpieniach Edward King wciąż podkreślał wagę odpowiedzialności. Dla niego słowo to było puste, ale wyborcom się spodobało. Stevie spostrzegła, jak usypia nim czujność rodziców.

– Mój syn... skończy w grudniu osiemnaście lat, siódmego. Trudno mi w to uwierzyć, ale jest dorosły. To nie szkoła dopuściła się zaniedbań. Gdyby, nie daj Bóg, zginął on, gdyby, uchowaj Boże, zginął mój syn albo Stevie... Nie zmieniłbym zdania.

Zdania wypływały z jego ust jak zatruty miód – słodziuteńkie, doskonałe i fałszywe. Wszystko to było jedną wielką ściemą. Rzeczywistość domagała się restartu.

King dał rodzicom nieco czasu na przyswojenie propozycji. Widząc, że jego fortel działa, Stevie ujrzała przed sobą szansę na spełnienie marzeń.

– Chciałbym zaproponować Stevie podwiezienie – podjął Edward King po chwili. – Tak bezwzględnie jestem pewny swoich racji. Przyjechałem SUV-em, bo to dość pakowne auto. Samolot czeka na lotnisku. Prywatny lot – już lepiej być nie może.

„Co robić, gdy w salonie zjawia się diabeł i oferuje wszystko, czego dusza zapragnie?”

– Dlaczego? – zapytała oschle Stevie. Było to pierwsze wypowiedziane przez nią słowo.

– Bo tak nakazuje rozsądek – odrzekł Edward King.

„Pierwsze jawne kłamstwo z jego ust dziś tutaj. Najbardziej też wymowne – pomyślała Stevie. – I tym kłamstwem uwodzi rodziców, święcie przekonanych, że obcują z orędownikiem jakiejś wspaniałej ultraamerykańskiej prawdy, którą da się kupić i posiąść na własność. Edward King przyjechał Zrobić Co Należy i uskuteczni to w danym przez Boga odrzutowcu”.

– Rzecz jasna jest to też wyraz mojej wdzięczności – zwrócił się do rodziców. – Wdzięczności za waszą ciężką pracę. Za oddanie, z jakim prowadzicie moje biuro. A więc...

Skierował wzrok na Stevie.

– Co ty na to? – spytał.

.

14 kwietnia 1936, 2.00

Gdy Francis Crane miała osiem lat, ojciec zabrał ją do zniszczonego przez wybuch młyna. Z budynku zostały tylko osmolone ściany; eksplozja wysadziła dach, spacerowali więc pod gołym niebem. Wiele maszyn spłonęło, a niektóre stopiły się częściowo, tak że ich szczątki zwisały smętnie z kabli. Napis „Mąka Crane” na ścianie był prawie nieczytelny.

– Wszystko – rzekł ojciec – przez mąkę, Francis. Przez najzwyklejszą mąkę.

Wtedy też Francis dowiedziała się o wybuchowych właściwościach mąki. Ojciec powiedział, że ten pozornie nieszkodliwy, używany na co dzień biały pył potrafi wybić dziurę w murze. Zdumiało ją, że w czymś tak prozaicznym tkwi kolosalna moc.

Doświadczenie to zmieniło życie Francis. Dotąd nic nie zachwyciło jej bardziej. Oszalała na punkcie wybuchów, ognia, trzasku płomieni i rumoru walących się domów. Niebezpieczeństwo wprawiało ją w podniecenie, rozpoczęła więc wędrówkę w strefę mroku. Gruzy, dymiące zgliszcza, tylne drzwi, pomieszczenia dla służby – w takie to i inne groźne miejsca zapuszczała się, aby poczuć ten dreszczyk. Sprawiała sobie niewinne przyjemności – kilkakrotnie zrobiła mały pożar w koszu, zwędziła Edie Anderson kapelusz i puściła go z dymem nad sadzawką w Central Parku, a kiedyś odrobinę przesadziła, odpalając całe pudełko fajerwerków. Wymykała się z przyjęć albo z domu i jechała taksówką w stronę, skąd dobiegało wycie syren. Czasem siedziała na dworze aż do rana, obserwując, jak płomienie liżą niebo. Teraz zaś skradała się za budynkiem Akademii Ellinghama i odliczała kroki.

– Sto, sto jeden, sto dwa...

W prawej ręce trzymała świeczkę, która spalała się błyskawicznie, zalewała więc jej dłoń gorącym woskiem i coraz bardziej parzyła skórę. Wyciągniętą do tyłu jak ster lewą ręką wodziła po ścianie, badając teren, by nie stracić orientacji. Tunel okazał się tak ciasny, że musiała uważać, by nie poobcierać sobie ramion. W początkowym odcinku tunelu poruszała się swobodniej, bo zbudowano go z gładkich cegieł. Wędrując w jego głębinę, Francis stwierdziła, że murarze chyba sobie odpuścili, bo ściany były wyłożone chropowatymi odłamkami skały, zapewne wysadzonej.

Z myślą, że można by tu utknąć, liczyła dalej:

– Sto pięćdziesiąt, sto pięćdziesiąt jeden...

Ryzyko, że utknie, że tunel się zawali i zasypana kamieniami odda ducha, podniecało ją, wprawiało w ekstazę.

– Sto sześćdziesiąt.

Przystanęła i wyciągnęła lewą rękę przed siebie, aby znaleźć rozwidlenie tunelu. Ruszając w lewo, zaczęła od nowa liczyć kroki. Ten szlak był dłuższy od poprzedniego. Wreszcie poczuła, że tunel się rozszerza. Zdmuchnęła świeczkę i, stawiając półkroki, po omacku dotarła do drabiny. Chwilę później otworzyła pchnięciem właz nad sobą i wychynęła z cokołu rzeźby stojącej wśród gęstych drzew po drugiej stronie kampusu. Wciągnęła w płuca powietrze, zimne, mgliste.

Podekscytowana, wypełzła na trawę w mroku jak nocne zwierzę, które właśnie się narodziło. Jej oczy przywykły do ciemności, ujrzała więc noc jako świetlistą, pełną życia. Nie zapalając już świeczki, przeszła przez zagajnik i bez większego trudu znalazła ścieżkę do Apolla. Podniosła z ziemi kamyk i wycelowała w okno na piętrze.

Rozległ się trzask otwieranego okna. Francis najpierw zobaczyła w nim linę, a zaraz potem podeszwy stóp Eddiego. Wytatuował na nich kiedyś czarne gwiazdki. Najwyraźniej nie przejmując się chłodem, miał na sobie tylko niebieskie spodnie od piżamy. Z gracją postawił stopy na trawie i odrzucił do tyłu jasne włosy. Piętro Apolla, sporego budynku, w którym pierwotnie miały odbywać się zajęcia, zamieszkiwało obecnie czterech uczniów – dwóch po jednej i dwóch po drugiej stronie. Eddie sąsiadował tylko z jednym chłopcem, na dobrą sprawę więc mógł wyjść drzwiami od frontu, ale to nie sprawiłoby mu przecież frajdy.

Poszedł za Francis do zagajnika – a gdy znaleźli się tam, przycisnął ją do drzewa. Francis wtuliła się w niego i zaczęła bezwstydnie go całować, wodząc dłońmi po jego nagich plecach.

Edward Pierce Davenport był pierwszą i jedyną osobą, która wzbudziła u niej względny szacunek. Wywodził się z zamożnych sfer jak ona, przyszedł na świat w rodzinie bostońskich właścicieli firmy spedycyjnej. Eddie obrał sobie za życiowy cel zawodzenie oczekiwań rodziców i jak dotąd wychodziło mu to doskonale. Ludzie mówili, że uwodzi pokojówki, na oficjalnych kolacjach występuje nago, a raz nawet wykąpał się w szampanie. Po wydaleniu go z czterech najlepszych szkół w kraju, Davenportowie wybłagali u zaprzyjaźnionego Alberta Ellinghama przyjęcie syna do Akademii, gdzie choć przez chwilę nie przysparzałby kłopotów. Albo przynajmniej robiłby to z dala od nich.

Eddie i Francis poznali się podczas inauguracji. Na pikniku zerkali na siebie pożądliwie znad lemoniady i kurcząt na zimno. Spostrzegłszy w jej torbie numer „Prawdziwego Detektywa”, Eddie zaczął cytować sprośne francuskie poematy. Zostali parą. Eddie nagle spokorniał, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Mówiło się, że Francis ma na niego świetny wpływ.

Eddie wprowadził Francis w poezję – nieokiełznane wizje twórców romantyzmu oraz pełne łamigłówek strofy modernistów i surrealistów. Kierując się w życiu impulsem, folgował wszelkim swoim zachciankom i uczył Francis zmysłowych przyjemności, ona zaś była pojętną uczennicą.

Francis opowiadała Eddiemu o bombach i czytała mu o Johnie Dillingerze, Ma Barker, Bonnie i Clydzie. Eddie z miejsca stał się ich entuzjastą. W jego pojęciu byli poetami – beztroskimi poetami zbrodni, którzy nie znali kompromisu i kpili z prawa. Gawędząc na trawniku, w bibliotece, w piwnicach, w rozmaitych zakamarkach szkoły, Francis i Eddie zadzierzgnęli nierozerwalną więź.

Jesienią i mroźną zimą zaczęli zgłębiać arkana występku. Umówili się, że w sprzyjającym momencie wezmą któreś z aut Ellinghama, załadują je dynamitem i uciekną. Moment ów miał nadejść wkrótce – po roztopach. Zamierzali w pogodny dzień wymknąć się niepostrzeżenie i pojechać na zachód, tam zaś rabować banki. Francis miała wysadzać skarbce, a Eddie opisywać wszystko. Chcieli kochać się w kryjówkach, nawet na szosach, dopóki szos starczy.

Francis wyrwała się z objęć Eddiego, by powiedzieć mu o zniknięciu Dottie i wizycie policjantów – ale on osunął się na ziemię i pociągnął ją ku sobie. Potrzebę opisania tak ciekawych zdarzeń przesłoniła Francis żądza. Leżący z obnażoną piersią Eddie wydawał się jej najpiękniejszy w świecie. Nieładny, nieokrzesany, ordynarny, był niemal taki jak ona. Poprzedni chłopcy drażnili ją niemrawością. Eddie znał się na rzeczy. Świetnie wiedział, czym jest rytm i tempo. Zwłaszcza wtedy więc, gdy działał leniwie, doprowadzał ją na skraj rozkoszy. Tak jak teraz – muskając ledwie brzeg jej piersi.

– Muszę ci coś opowiedzieć – rzekła bez tchu. – Spodoba ci się.

– Podoba mi się wszystko, o czym mówisz.

W pobliżu rozległ się nagle hałas. Oboje zamarli w bezruchu. Albert Ellingham minął ich szybkim krokiem. Francis bezgłośnie dała znak Eddiemu, żeby za nim poszli. Zachowując bezpieczny dystans, ruszyli za Ellinghamem w kierunku nieukończonej jeszcze sali gimnastycznej.

Pomieszczenie, do którego wszedł Ellingham, zostało przeznaczone pod nową pływalnię. Obszerne, sklepione i zimne, wyłożono białymi i turkusowymi kafelkami. Basen – gładka niecka z betonu – był pusty. Ogrzewania dotąd nie podłączono, panowało więc tam zimno jak w lodowni. Francis, która zmarzła w płaszczu, domyślała się, co czuje Eddie. A Eddie, jak to on, w ogóle nie zauważył chłodu.

W wejściu stał duży wóz pełny materiałów budowlanych. Jako że źródłem światła była tylko lampa na drugim końcu sali, Eddie i Francis nie musieli się specjalnie chować. Wysoki strop, pusty basen i wykafelkowane ściany zapewniały tak doskonałą akustykę, że – wprawdzie nie widząc wiele z miejsca, w którym przykucnęli – słyszeli wyraźnie każde słowo.

– Albercie! – westchnęła panna Nelson. Słysząc szybkie kroki, Francis wyjrzała zza wozu i zobaczyła przytulone do siebie dwie postaci. Francis zbeształa się w duchu za tępotę. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, skąd u panny Nelson nienaganne fryzury i kolczyki z brylantami, niby skromne, ale z pewnością zbyt drogie na jej kieszeń.

– Marion. – Głos Alberta Ellinghama brzmiał chrapliwie. – Zdarzyło się coś złego. Ktoś porwał Alice i Iris.

W środku ochłodziło się jeszcze bardziej. Ziąb stał się złowieszczy jak skłębienie chmur tuż przed śnieżycą.

„Porwana” – powtórzyła szeptem Francis.

– Ten list – rzekł Ellingham. – „Wasz Nieodgadniony”...

Francis zrobiło się niedobrze. Tymczasem Eddie syknął przez zęby z podniecenia.

– Weź go – nakazał Ellingham pannie Nelson.

– Boże, Albercie, przecież ja nie umiem strzelać.

„Czyżby dawał jej pistolet?”

– Odbezpieczasz i naciskasz spust. Posłuchaj. O świcie podjadą autobusy. Mają do nich wsiąść uczniowie, a ty wraz z nimi. Zbudź ich przed wschodem słońca. Każ im zabrać tylko to, co niezbędne. Pozostałe rzeczy każę odesłać.

– Albercie, jedno z dzieci...

– Nie ma czasu. Złapiesz pociąg do Nowego Jorku, a z dworca pojedziesz prosto do mieszkania. Skontaktuję się z tobą jak najszybciej. Idź już.

– Przykro mi, Albercie. Ja...

– No już, już, Marion. – Albert Ellingham – król amerykańskiej prasy i radia – był na skraju łez. Francis i Eddie przywarli do ziemi, gdy panna Nelson wybiegała. Albert Ellingham przez chwilę szlochał spazmatycznie, po czym się oddalił.

3

Pół godziny po zastaniu w domu Edwarda Kinga Stevie siedziała na tylnym siedzeniu jego SUV-a. Jechali na lotnisko. Słońce dawno zaszło, a że szyby były przydymione, w samochodzie panowała niemal całkowita ciemność. Obok niej na wielkim obitym skórą fotelu siedział Edward King. Sącząc z butelki wodę mineralną, sprawdzał coś w komórce i prawie się nie odzywał. Przed sobą mieli wpatrzonego w przestrzeń ochroniarza. Mrok rozjaśniały tylko nikłe światła za oknami i kontrolki na desce rozdzielczej.

Okazało się, że w bagażniku SUV-a rzeczywiście jest dość miejsca na torby i pudła Stevie. Kilku z nich nie otworzyła po powrocie, były więc gotowe do zabrania. Ubrania musiała jednak zdjąć z suszarki i powyjmować z szafy, kosza, szuflad. Niektóre brudne. Cały jej skromny dobytek, sfatygowane książki, mocno sprane czarne rzeczy, poodbarwiane w wielu miejscach prześcieradła, worek zebranych w pośpiechu kabli... wszystko to załadowali do bagażnika kierowca i ochroniarz – z kliniczną precyzją przedstawicieli prawa usuwających dowody z miejsca zbrodni. Wpakowali do SUV-a wszyściuteńko, bez względu na stan i wymiary.

Plecak Stevie trzymała przy sobie. Miała w nim to, bez czego by się nie obyła, decydując się na ucieczkę z samochodu. Laptop. Portfel. Lekarstwa. Notatki. Komórkę. I rzecz jasna puszkę.

– A więc... – odezwał się King, wsuwając komórkę do kieszeni. – Jesteś podekscytowana, że wracasz do szkoły?

Ekscytacja nie była najwłaściwszym słowem. Stevie musiała i chciała wrócić, ale towarzyszyło jej uczucie lęku. Ekscytacja i lęk są spokrewnione, czasami zatem można je pomylić. Łączy je wiele objawów – rozszerzenie źrenic, przyspieszony puls, pobudzenie. O ile jednak ekscytacja unosi, poprawia nastrój, o tyle lęk ściąga w dół, przygniata, sprawia, że traci się grunt pod nogami.

Tak działa układ współczulny, wyjaśniła Stevie terapeutka: aby poradzić sobie z lękiem, należy przejść przez wszystkie jego fazy. Stevie postukała nogą w podłogę SUV-a, nakazując lękowi, żeby się pospieszył. „Czego się boję? Powrotu do sprawy, powrotu do przyjaciół, powrotu na zajęcia, powrotu...”

Obawiała się spotkania z synem Kinga. Powrót do niego mógł okazać się niełatwy.

Ostatni raz widzieli się nazajutrz po zdemaskowaniu i ucieczce Ellie. Wrócili razem do Minerwy. Weszli do pokoju Ellie i siedzieli tam na łóżku. Tego ranka David wyglądał tak pięknie. Z twarzą skąpaną do połowy w blasku słońca, zdawał się emanować własnym światłem. Ciemne pukle zawadiacko opadały mu na czoło... Nieustannie uniesione łuki brwiowe nadawały jego twarzy wyraz rozbawienia. Nos miał długi i subtelny, a znoszone tiszerty podkreślały wspaniałą rzeźbę jego ramion...

Chciała go pocałować, ale rozległ się hałas. Chłopiec wstał, żeby wyjrzeć przez okno, tymczasem ona przeglądała zawartość puszki znalezionej w łóżku Ellie.

Na trawniku wylądował helikopter. David wybiegł. Stevie sądziła, że to ekipa poszukiwawcza. Gdy po chwili stanęła przy Davidzie i zobaczyła to, co on – wszystko się zmieniło. Na boku helikoptera widniał napis „King”. Przyjrzawszy się Edwardowi Kingowi i Davidowi, po raz pierwszy dostrzegła między nimi podobieństwo. Później David wyznał jej, że King jest jego ojcem.

A potem stało się coś przedziwnego. Widząc ich razem, King zatrzymał się w pół drogi. Skinąwszy głową, ruszył do Wielkiego Domu. Helikopter odleciał. Stevie stwierdziła, że nikt poza nimi nie zauważył napisu ani Kinga.

David spojrzał na nią.

– Teraz już wiesz – powiedział.

Czekał na reakcję, ale się nie doczekał. Stevie nie mogła pogodzić się z myślą, że jedyny chłopak, do którego coś naprawdę czuła, z którym się zbliżyła, jest synem...

Gdy milczała, David uśmiechał się z rosnącą ironią.

– No dobra – rzekł w końcu. – Tak myślałem.

Obrócił się na pięcie i odszedł. Odtąd nie zamienili nawet słowa. Do wieczora David jej unikał, ona zaś unikała go nazajutrz. Potem wyjechała i stracili kontakt. Parę razy chciała do niego zadzwonić, powstrzymały ją jednak niechęć, obawa i smutek.

„To, że King mnie tam teraz odwozi, jest sensowne. Cykl się dopełnia”.

SUV zatrzymał się na tyłach lotniska, przy ogrodzeniu z siatki przed czerwonym szlabanem – i strażnikiem. Kierowca podetknął strażnikowi jakiś papier, po chwili szlaban podniósł się i wjechali do środka. Wysiedli pod budyneczkiem, w którym nie było kontroli, bramek ani rękawa. Weszli do pustego pomieszczenia, przypominającego poczekalnię w banku, i cisnęli bagaże na taśmę skanera, którego operator sprawiał wrażenie niezainteresowanego ich zawartością. Gdy machnął ręką na znak, że wszystko jest porządku, poszli dalej, mijając wygodne krzesła i stojak pełen darmowych pism ilustrowanych i dzienników. Wyszli z budynku drzwiami automatycznymi i skierowali się do samolotu.

Stevie leciała samolotem tylko kilka razy w życiu – na Florydę, do babci i dziadka. Ten samolot był inny. Bardzo, bardzo mały. Mężczyzna w białej koszuli i czapce kapitana przywołał ich skinieniem i poprowadził czterema wąskimi schodkami do otwartego włazu. Drzwi, jeśli można je tak nazwać, przypominały jamę hobbita. By się przez nie przecisnąć, Stevie musiała schylić nisko głowę i przytulić torbę do piersi. Wnętrze samolotu było utrzymane w spokojnej kremowej tonacji. Stevie ujrzała sześć foteli – dwa ustawione przodem do kierunku lotu i cztery parami naprzeciwko siebie. Edward King kiwnął na Stevie, by usiadła naprzeciw niego, ale ona zajęła miejsce po drugiej stronie niewielkiego przejścia.

– Spodoba ci się – powiedział. – Jak człowiek raz poleci prywatnym samolotem, to później o innych nie chce nawet myśleć. Ciesz się, bo to duża frajda.

Ochroniarz zajął jedno z siedzeń ustawionych przodem do kierunku lotu, wyjął książkę i zaczął czytać. Weszli kapitan i drugi pilot. Któryś z nich zatrzasnął za sobą drzwi. Stevie uznała to za podejrzanie proste. „Żeby właz zamykał, ot tak, jeden facet... Przekręcił dźwignię i już”. Pochyleni, obaj mężczyźni weszli do maleńkiego, nieosłoniętego kokpitu. Świecące kontrolki na pulpicie sterowniczym kontrastowały z ciemnym niebem za przednią szybą samolotu. „Przecież kokpit zawsze jest niewidoczny, a już na pewno nie wolno się do niego zbliżać”.

– Potrzebuje pan czegoś, szefie? – odwracając się, spytał jeden z pilotów.

– Na co masz ochotę? – zwrócił się do Stevie Edward King. – Są napoje gazowane i przekąski. Może cola? Są też świetne chipsy. Ubóstwiam je. Nie mogę ich jeść przez cholesterol, ale...

Stevie chętnie napiłaby się coli i spróbowała chipsów, które podano im w koszyku. Chipsy – wymyślne, grubo cięte, wielosmakowe, jedne z tych, które wypuszcza się w niewielkich partiach, więc nietanie – kusiły ją. Ale od Kinga nie wzięłaby niczego. Zgodnie z zasadą Krainy Czarów: nic nie jedz ani nic nie pij.

Widząc, że nie namówi Stevie na chipsy, Edward King wzruszył ramionami i wepchnął koszyk za fotel.

– Możemy lecieć – oznajmił.

I tyle. Ani słowa o maskach tlenowych, wyjściach awaryjnych, kamizelkach ratunkowych itp. Stevie nie kazano nawet zapiąć pasa bezpieczeństwa. Samolocik ruszył naprzód, skręcił na pas startowy i zaczął nabierać prędkości. Pittsburski pejzaż przesuwał się za oknem, a Edward King na swym kremowym tronie grzebał w komórce. Używał telefonu. W samolocie.

Nie dbając o przepisy.

Gdy samolot odrywał się od ziemi, Stevie zemdliło.

– Trochę potrzęsie – poinformował jeden z pilotów. – Niebo jest lekko zachmurzone, za jakieś dziesięć minut powinno się przejaśnić. Turbulencje czekają nas też w strefie Vermont. Nie rozpogadza się tam, więc pewnie nad górami napotkamy prądy. Ale to nic groźnego.

„Małe maszyny zwykle się rozbijają” – myślała Stevie. Gdy samolocik podskakiwał w powietrzu, w jednej chwili uświadomiła sobie absurd życia. „Mknę na wietrze z niewyobrażalnie koszmarnym osobnikiem. Jeśli spadniemy, to Edward King też spadnie. Czy jestem na to gotowa? Czy gdybym mogła wykończyć Kinga, doprowadziłabym do katastrofy samolotu? Czy chcę zginąć, by ocalić Amerykę?” Mózg podsuwał jej niedorzeczne pomysły.

– W jakim celu pan to robi? – zapytała. Dziwnie jej było się odezwać w cichym, grzecznym samolocie.

– Więc jednak mówisz! Całe szczęście. Martwiłem się, że coś ci dolega. Na pewno nie masz chęci na colę?

– W jakim celu pan to robi? – powtórzyła.

– Chodzi o to, że odwożę cię prywatnym samolotem do Akademii Ellinghama?

„Jasne, że o to, ty obłudny dupku”.

– Cóż – odparł King, chowając komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Sądzę, że tam jest twoje miejsce.

– Każdemu świadczy pan tę usługę?

– Nie. – Uśmiechnął się. – Skądże. Wiem, jak jesteś bystra, Stevie. Dobrze wiem i cenię to w tobie. Wiesz co? Jednak zjem te chipsy. Całą torebkę. Jadam je tylko w samolotach. Nie wiedzieć czemu. Ale jedna torebka...

Stevie patrzyła, jak wyjmuje zza fotela koszyk i z uwagą czyta etykiety chipsów. „Wyćwiczony entuzjazm polityka, który ma sprawiać wrażenie żywo zainteresowanego wszystkim – kolacjami składkowymi, występami dzieci i emerytów, imprezami na cześć nieznanych mu osób. Służbowy uśmiech... Tacy jak on świetnie wiedzą, kiedy zrobić pauzę i przerwać drugiemu tok myślenia, aby znów przejąć kontrolę nad rozmową. Edward King sączy jad tak sprytnie, że ludzie mówią: «Fajny z niego facet. Widzicie: też lubi chipsy»”.

Postanowiła więc czekać. I milczeć. Wcisnęła plecy w oparcie fotela, który nie zaprotestował, bo był elegancki i znosił wszelkie kaprysy pasażerów.

– Ciekawostka. – Edward King wyciągnął zieloną torebkę. – Smak ogórków konserwowych. Bardzo dobre.

Rozerwał torebkę i długimi palcami wydobył z niej chipsa. Dłonie miał tak podobne do dłoni Davida, że Stevie aż przeszły ciarki. „Tymi smukłymi, wytwornymi dłońmi spokojnie mógłby dusić ludzi”.

– Pierwszym powodem... – włożył do ust chipsa i, przeżuwając go, mówił dalej – dla którego odwożę cię do Akademii osobiście, jest podziw, jaki we mnie wzbudziło twoje zaangażowanie w sprawę śmierci Hayesa Majora. Jestem rodzicem, Stevie. Mój syn uczy się w tej samej szkole, co ty. Ogromnie mnie to więc zmartwiło.

„Tak strasznie się martwisz, a syn mówi, że umarłeś, bo się ciebie wstydzi”.

– To jedno – ciągnął King. – Ale też, jak słusznie się domyślasz, chciałbym prosić cię o coś. Chcę, żebyś mi pomogła.

Z dyskretnie schowanego w ścianie otworu wentylacyjnego napływało chłodne powietrze. Stevie wciągnęła je głęboko w płuca.

– Wiem, wiem. Nie chcesz mi pomóc. Słyszałem o figlu, który mi spłatałaś. Jak zmieniałaś numery telefonów i zamiast do mojego lokalnego biura ludzie wydzwaniali do oceanarium i tego sklepu z lalkami. Prawdę mówiąc, było to zabawne. Nie mam nic przeciwko takim zabawom, ba, uważam, że są mobilizujące. Ale wiem, że nie wesprzesz moich działań politycznych, ponieważ mamy... odmienne poglądy.

Jego zachowanie było nadal uprzejme i swobodne, przymilne i wystudiowane. Aczkolwiek gdy na nią spojrzał, zobaczyła malujący się na jego twarzy wyraz ponurej wesołości. Jak u Davida. Nie da się ukryć, że zrobiła to, o czym wspomniał, ale nie przyszło jej do głowy, że to do niego dotrze. Senator King – który zamierzał zostać prezydentem – wiedział, że Stevie z nim pogrywa. Świadomość tego nie nastrajała jej zbyt optymistycznie.

– Wydaje mi się, że spełnienie mojej prośby nie stanowiłoby dla ciebie problemu – ciągnął. – Nie kłóciłoby się z twoimi poglądami. – Wsunął do ust kolejnego chipsa, a samolot na moment się zniżył. Stevie przywarła mocno do fotela.

– Znasz Davida. – Nie przejął się spadkiem wysokości. – Mojego syna. Kolegujecie się. Wiem, że cię ceni. Nie wspomina o tobie, choć pytałem go o ciebie nieraz. Zaciekawiła mnie ta jego współlokatorka, która rozwiązała sprawę, która towarzyszyła mu, gdy się zjawiłem w szkole bladym świtem. Nie powiedział słowa na twój temat. Czyli nie chce, żebyś miała ze mną coś wspólnego. Czyli lubi cię. Nietrudno to odgadnąć.

Stevie rozluźniła się. W tym obcym, zimnym samolocie nagle jakby się nieco ociepliło. „David osłania mnie. David mnie lubi”.

– David – mówiąc to, King odłożył torebkę na fotel naprzeciw siebie – nie jest zbyt zdyscyplinowany. Wiesz, która to już jego szkoła?

Pokręcił głową, jakby Stevie odpowiedziała.

– Szósta? Siódma?... Czasem tracę rachubę. David wyraża niechęć wobec szkoły w zadziwiający sposób. Ledwie przestanie mu się tam podobać, dzieje się coś złego. Chciałbym temu zapobiec. To jego ostatni rok w ogólniaku. Musi dociągnąć do czerwca. A w Akademii radził sobie całkiem nieźle. Gdy wyjechałaś, zaczął dokazywać. Nie chodzi na zajęcia. Zakłóca spokój. Szkoła wkrótce może być zmuszona go usunąć. Liczę, że uspokoi się wraz z twoim powrotem. Dlatego cię odwożę. Wracasz do miejsca, które lubisz, więc zadanie nie nastręczy ci trudności – proszę, dopilnuj, żeby David tam został.

– Jak mam to zrobić? – spytała Stevie.

– Dobrze czuje się w twoim towarzystwie. Widocznie działasz na niego kojąco. Nie sugeruję, broń Boże, byś... przekraczała jakieś granice między wami. Nie mieszam się do takich spraw, więc nie ośmieliłbym się niczego podpowiadać. Myślę po prostu, że skoro się przyjaźnicie, mając cię obok, David zostanie w szkole. To wszystko.

– A jeśli nie mam ochoty z nim rozmawiać?

– Grzeczna pogawędka to nic trudnego. Dopóki on tam będzie, będziesz i ty. Ja o to zadbam. Gdyby jednak ta umowa ci nie odpowiadała, zawrócimy i odwiozę cię do domu. Przemyśl to, Stevie.

„Zawróci samolot. Niby rodzicielska gadka, ale facet jest pewny swojej władzy”. Stevie patrzyła w milczeniu na światła, które zaczęły pojawiać się z wolna pod chmurami. Odruchowo sprawdziła, czy ma w plecaku niezastąpiony w śledztwie przedmiot. Puszkę po herbacie. Rozwiązanie sprawy było dotąd w sferze marzeń, ale teraz stało się całkiem realne. „Mam coś, czego nie ma nikt. To uśmiech losu”.

Stevie owiewał lekki chłód od okna. Nie odzywając się, patrzyła na swe odbicie w szybie, na sterczące krótkie jasne włosy. „Kim jestem? Kim właściwie jestem?”

– I co ty na to, Stevie? – zapytał Edward King. – Zgadzasz się na taką umowę?

– Mhm – odparła, odwracając się od okna. – Zgoda.

4

Czasem, w chwilach znudzenia lub zakłopotania, Stevie Bell przypominała sobie sceny z powieści i seriali kryminalnych. Siedząc teraz w, innym rzecz jasna, SUV-ie, który mknął jedną z otoczonych górami odnóg I-89 z Burlington do Akademii Ellinghama, przywołała w myślach początek I nie było już nikogo, chyba najlepszej powieści Agathy Christie[4], a być może najdoskonalszej książki detektywistycznej w ogóle. Dziesięć nieznających się osób zmierza na odciętą od świata prywatną wyspę, do której dostać się można tylko łodzią. Wszystkich – każde pod innym pretekstem – zaprosił na wyspę tajemniczy mężczyzna. Wybrali się tam, skuszeni możliwością pobytu w ekskluzywnej willi. Tuż po przybyciu orientują się, że powody podane w zaproszeniach są zmyślone, a wtedy... jedno z nich ginie.

Wyjazd do Akademii miał w sobie coś z fabuły książki Christie.

Akademia mieściła się daleko. Dostać się tam można było tylko szkolnym autobusem. Przysyłali zaproszenie, nie wiadomo czym się kierując. Stevie wracała, bo dostała propozycję nie do odrzucenia.

No i nie wolno zapominać o trupie.

Najważniejszy był tu przecież on, Hayes Major. Opalony muskularny blondyn o słodziutkim głosie i wydatnych kościach policzkowych. Stevie w mig odkryła, że genialnie wykorzystywał ludzi. Zadania domowe, eseje, prezentacje, serial wideo... Pracowała dla niego masa osób. Prawdę mówiąc, był niezłym palantem.

Hayes nie zasłużył na śmierć. Stevie nadal nie wiedziała, w jaki sposób zginął. Wiedziała tylko, że sam nie napisał scenariusza – za pięćset dolarów zrobiła to i zachowała w tajemnicy Ellie. Stevie ustaliła też, że Hayes skype’ował ze swoją dziewczyną, Beth Brave, kiedy rzekomo szedł po suchy lód, od którego potem stracił życie. Suchy lód musiał więc zwędzić ktoś inny. Pewnie osoba, która zawiodła się na Hayesie. Która, pisząc scenariusz, sądziła, że nic z niego nie wyjdzie, po czym się dowiedziała, że chcą go zekranizować, a skoro tak, musi być wart miliony...

Zastrzeżenia wobec Hayesa miało jednak sporo osób. A wychowana w komunie hipisowskiej Ellie chodziła w szmatach i najwyraźniej nie dbała o pieniądze...

Serce Stevie zabiło szybciej. „Nie ma sensu w to brnąć, nie ma sensu się obwiniać. Wskazałam fakt, Ellie uciekła, kryzys minął. Wracam do szkoły, aby skończyć, co zaczęłam. Tyle”.

Edward King nie towarzyszył jej na tym etapie podróży. Wsiadł z powrotem do samolotu i odleciał nie wiadomo dokąd. Ostatnie jego słowa do Stevie brzmiały: „Rób jak chcesz, ale rozsądnie byłoby nie wspominać, że wróciłaś moim samolotem. Cała szkoła wie, że rodzice dali ci zielone światło. Mów po prostu, że przyleciałaś i tyle; jeśli powiesz, z kim, możesz stracić popularność”. Na lotnisku czekał na Stevie wypożyczony minivan, kierowcy było obojętne, kogo wiezie. Włożyła słuchawki i próbowała słuchać muzyki, później zaś podkastu o prawdziwych zbrodniach. Ale nie mogąc się na niczym skupić, zrezygnowała i jechała dalej w ciszy.

Czuła, że powinna zadzwonić do Janelle albo Nate’a, albo chociaż wysłać im esemesa, że jest blisko. Paraliżował ją jednak lęk, że będą pytać o różne sprawy, na które przecież nie znała jeszcze odpowiedzi. Nie zrozumiała dotąd wszystkiego. Więc wspominając fabuły znanych kryminałów, patrzyła na skalne ściany wzdłuż szosy.

Minivan stanął na poboczu. Kierowca zgasił silnik. Chwilę czekali, aż zjawi się ktoś ze szkoły. Obok nich zatrzymała się niebieska toyota. Stevie ujrzała znajomą szpakowatą czuprynę. Ochroniarz Larry miał na sobie nie mundur, lecz dżinsy i kurtkę w tak lubianą przez Vermontczyków czerwono-czarną kratę – czyli był po służbie.

– Wróciłaś – rzekł, kiedy Stevie wysiadła.

– Tęsknił pan za mną?

– Przez ten czas nie myślałem o nikim innym. – Stevie poznała po przekąsie w głosie Larry’ego, że to prawda. Bo choć nieraz go denerwowała (wędrując tunelem, mieszając się do śledztwa, prowadząc własne – drobiazgi, nad którymi nie warto się rozwodzić), wzbudziła też jego podziw naukowym podejściem do sprawy Ellinghamów i tym, że...

Zaprowadziła go do zwłok Hayesa. I do osoby, która być może go zabiła.

Larry podniósł i władował do bagażnika jedną z wypchanych brudnymi ubraniami toreb Stevie. Jej dobytek przenoszono już kilka razy, więc wkładany teraz do toyoty wyglądał dość nieciekawie. Właścicielem toyoty był chyba Larry – Stevie zjawiła się za późno, żeby szkoła mogła przysłać autobus.

– Co się działo po moim wyjeździe? – zapytała Stevie, gdy oboje wsiedli do samochodu. Larry ściszył – grające dość już cicho – country.

– Nastąpiła przerwa. Zamknęli szkołę.

– O tym wiedziałam – odparła.

Larry wyjechał na szosę. „Znacznie tu ciemniej niż na przedmieściach Pittsburgha, gdzie prawie co krok stoi sklep, centrum handlowe, stacja benzynowa, więc jest więcej światła. Tutaj mrok zapada nad ziemią, zasnuwając stopniowo drzewa, skały, a wreszcie cały pejzaż, wszystko”. Na niebie migotały gwiazdy. Stevie poczuła przyjemne ciepło na widok znajomych przydrożnych szyldów, billboardów schronisk narciarskich, wytwórni słodyczy na syropie klonowym i fabryczek szkła dmuchanego. Mijali też jej ulubione znaki z napisem „Łosie”. Zauważyła je, jadąc do Akademii Ellinghama po raz pierwszy; było ich pełno, ale łosi ani śladu.

– Widział pan łosia? – spytała Larry’ego.

– Owszem.

– Jak wyglądał?

– Był duży.

Ta odpowiedź zadowoliła Stevie. „Przynajmniej łosie nie są blagą”.

– Skoro wróciłaś – rzekł Larry – mam nadzieję, że postarasz się przestrzegać zasad.

– Przestrzegałam cały czas – odparła. – Tylko może...

– Weszłaś do zaplombowanego tunelu, w którym zginął człowiek. Zdemaskowałaś w domu podejrzaną o morderstwo...

Rumieniec dumy na twarzy Stevie nie spodobał się chyba Larry’emu.

– Tym razem będzie inaczej, jasne?

Stevie kiwnęła głową.

– Chcę to usłyszeć – domagał się Larry.

– Będę. Przestrzegała. Wszelkich. Zasad. Obiecuję.

– Świetnie. Bo jako że cię lubię, byłoby mi przykro odsyłać cię, Stevie. Skoro chcesz rozwiązywać zagadki kryminalne, nie zachowuj się tak, jakbyś zjadła wszystkie rozumy i nie działaj na własną rękę. Bo się sparzysz.

– Wiem – odparła. – Przepraszam.

– Tu nie chodzi o przeprosiny – rzekł Larry.

Stevie skurczyła się na siedzeniu i tak została, zgięta w pół, by pas wrzynał jej się w szyję w ramach kary. Samochód skręcił pod kątem prostym w zdradliwą górską drogę do Akademii. Pierwszy raz Stevie jechała nią nad ranem, siedząc w nieco za dużym szkolnym autobusie. Światło nielicznych latarń rozjaśniało gęste zastępy drzew, ciasny korytarz między nimi, dramatyczny uskok nad strumieniem i stromiznę, coraz to większą...

Gdy samochód dotarł na wzgórze, w blasku punktowców pojawiły się dwa sfinksy. Kurtyna lasu rozsunęła się po chwili. Stevie ujrzała okalające skwer jasne światła, światła w oknach, oświetloną fontannę Neptuna i górujący nad wszystkim Wielki Dom. Jasny. Gotowy.

Oto właśnie zaczynał się akt drugi.

Larry wysadził Stevie na okrągłym podjeździe.

– Wpadnij tu rano – rzekł. – Doktor Scott chce obgadać z tobą pobyt. Bądź o dziesiątej.

– Jasne – odparła Stevie. – Będę.

– No to dobranoc. Dopilnuję, by ci przyniesiono bagaż.

Stevie ruszyła do Domu Minerwy. Panowało przenikliwe zimno. Odgłos jej kroków rozbrzmiał głośno na kamiennych ścieżkach. Korony drzew tworzyły baldachim tak gęsty, że nie było widać księżyca. Objęła się mocniej, bo zawirowało jej w głowie – znowu z lęku. Ogarnął ją lęk, że znów nadejdzie atak paniki. „Czy przyjdzie nocą? Czy chwytając mnie za gardło, zniekształci świat, gdy powinno mnie rozpierać szczęście? Czy rzeczywistość skurczy się do rozmiarów kulki i gwizdnie mnie między oczy?” – myślała z niepokojem Stevie.