Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ella Sommers.
Która jest prawdą, a która kłamstwem?
Teraz, gdy Ella wie, kim jest Juliette i do czego została stworzona, sprawy się jeszcze bardziej skomplikowały. Gdy stara się zrozumieć prześladującą ją przeszłość i patrzy w przyszłość bardziej niepewną niż kiedykolwiek, granice między dobrem a złem – między Ellą i Juliette – zacierają się. A w obliczu zbliżających się starych wrogów jej przeznaczenie może nie należeć do niej.
Nadchodzi dzień rozliczenia. Istnieje ryzyko, że nie będzie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Tytuł oryginału: Imagine me
Copyright © 2020 by Tahereh Mafi
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Sandra Popławska
Korekta: Małgorzata Tarnowska, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt oryginalnej okładki: Colin Anderson
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67974-43-1
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Tary Weikum, za te wszystkie lata
ELLAJULIETTE
W środku nocy słyszę ptaki.
Słyszę je i widzę, a gdy zamknę oczy, także czuję. Pióra drżą w powietrzu, zaginają wiatr, skrzydłami ocierają się o moje ramiona, opadając, zajmując się ogniem. Kakofonia ich świergotu rozchodzi się i odbija echem, rozchodzi i odbija echem…
Ile ich jest?
Setki.
Są białe, białe ze złotymi smugami, jakby na czubkach główek miały korony. Latają. Szybują po niebie na silnych, sprawnych skrzydłach, są panami swojego losu. Kiedyś dawały mi nadzieję.
Nigdy więcej.
Wtulam twarz w poduszkę, wbijam palce w bawełniany miękisz i tonę we wspomnieniach.
– Podobają ci się? – pyta.
Znajdujemy się w dużym, szerokim pomieszczeniu, które pachnie ziemią. Wszędzie rosną drzewa, tak wysokie, że niemal dotykają rur i belek otwartego sufitu. Ptaki, dziesiątki ptaków, skrzeczą, wyciągając skrzydła. Ich wołania są głośne. Trochę przerażające. Staram się nie wzdrygnąć, gdy jeden z tych dużych, białych przelatuje tuż obok. Na nóżce ma jasną, neonowozieloną bransoletkę. Jak wszystkie inne.
To nie ma sensu.
Powtarzam sobie, że znajdujemy się w budynku – otaczają mnie białe ściany, pod stopami czuję betonową podłogę – i patrzę na matkę, zdezorientowana.
Nigdy wcześniej nie widziałam na twarzy mamy takiej radości. Przeważnie się uśmiecha, gdy tata jest w pobliżu lub gdy stoją w kącie pokoju i szepczą do siebie, lecz w tej chwili jesteśmy tylko ja, mama i stado ptaków, a ona jest tak szczęśliwa, że postanawiam zignorować to dziwne uczucie w żołądku. Radosny nastrój mamy to zawsze dobry znak.
– Tak, bardzo – kłamię.
Jej oczy iskrzą.
– Spodziewałam się tego. Emmaline miała je w nosie, ale ty… zawsze trochę za bardzo lubiłaś różne rzeczy, prawda, kochanie? Zupełnie inaczej niż twoja siostra.
Z jakiegoś powodu jej słowa wydają się złośliwe. Nie są wprost złośliwe, a jednak takie sprawiają wrażenie.
Marszczę brwi.
Wciąż próbuję zrozumieć, co się dzieje, kiedy ona mówi:
– Miałam swojego ptaka, kiedy byłam mniej więcej w twoim wieku. Kiedyś były tak powszechne, że nie dało się ich pozbyć. – Śmieje się i wodzi wzrokiem za frunącym zwierzątkiem. – Jeden z nich mieszkał na drzewie w pobliżu mojego domu i wołał mnie po imieniu, ilekroć przechodziłam obok. Wyobrażasz sobie?
Przy tym pytaniu jej uśmiech znika. W końcu matka się odwraca, by na mnie spojrzeć.
– Już prawie wszystkie wymarły. Rozumiesz, dlaczego nie mogłam do tego dopuścić.
– Oczywiście – mówię, ale to kolejne kłamstwo. Bardzo mało rozumiem, jeśli chodzi o mamę.
Kiwa głową.
– To wyjątkowe stworzenia. Inteligentne. Potrafią mówić, tańczyć. I każde nosi koronę. – Odwraca się znowu, patrząc na ptaki tak, jak na wszystko związane z pracą: z radością. – Kakadu złotoczuba łączy się w pary na całe życie. Zupełnie jak ja i twój ojciec.
Kakadu złotoczuba.
Nagle przechodzi mnie dreszcz z powodu niespodziewanego dotyku ciepłej dłoni na plecach. Czyjeś palce wodzą po moim kręgosłupie.
– Wszystko w porządku, kochanie? – pyta.
Gdy nie odpowiadam, rozlega się szelest pościeli i za chwilę jestem wtulona w jego ciało, wyciągnięte przy moim boku. Jest silne i rozgrzane, jego dłoń zsuwa się po moim tułowiu, a ja odwracam do niego głowę, odnajdując spokój w jego obecności, w bezpieczeństwie jego objęć. Jego wargi muskają skórę na mojej szyi tak delikatnie, że skrzą iskry, których lodowaty żar oblewa mnie aż po koniuszki palców u stóp.
– Wróciło? – szepcze.
Moja matka urodziła się w Australii.
Wiem, bo sama mi o tym powiedziała, lecz również dlatego, że teraz, mimo rozpaczliwych prób oporu, wróciły mi wspomnienia i żadnego nie mogę się pozbyć. To od niej dowiedziałam się, że kakadu złotoczuba żyła kiedyś w Australii i została sprowadzona do Nowej Zelandii w dziewiętnastym wieku, ale Evie, moja matka, nie odkryła jej tam. Zakochała się w tych ptakach jeszcze w domu, jako dziecko, kiedy jeden z nich, jak twierdzi, uratował jej życie.
Właśnie te ptaki kiedyś nawiedzały moje sny.
Ptaki hodowane przez obłąkaną kobietę. Czuję zażenowanie, zdając sobie sprawę, że tak kurczowo trzymałam się tej bzdury, tego wypłowiałego, zniekształconego strzępu starych wspomnień, które zostały niewprawnie usunięte. Żywiłam nadzieję na coś więcej. Wyśniłam sobie to. A teraz w moim gardle pojawia się gula rozczarowania, niczym zimny kamień, którego nie mogę przełknąć.
I wtedy
znowu
to uczucie
Sztywnieję pod wpływem mdłości, które poprzedzają wizje, ten nagły cios w brzuch oznaczający, że to nie koniec, że jest coś więcej. Zawsze jest coś więcej.
Aaron przyciąga mnie bliżej, przyciska mocniej do piersi.
– Oddychaj – szepcze. – Jestem tuż obok, kochanie. Nigdzie się nie wybieram.
Przywieram do niego, zaciskam powieki, kręci mi się w głowie. Te wspomnienia były podarunkiem od Emmaline – siostry, której istnienie odkryłam całkiem niedawno, do której dopiero teraz udało mi się dotrzeć.
I to tylko dlatego, że zrobiła wiele, by mnie odnaleźć.
Mimo niesłabnącego wysiłku rodziców, by usunąć z naszych umysłów dowody nikczemności, jakich się dopuścili, Emmaline zdołała stawić im opór. Wykorzystała swoje moce psychokinezy, żeby przywrócić mi to, co zostało ukradzione. Wręczyła mi ten prezent – ten dar pamiętania – by pomóc mi się uratować. By pomóc mi uratować ją. By powstrzymać naszych rodziców.
By naprawić świat.
Jednak w tej chwili, ledwo uszedłszy z życiem, zrozumiałam, że ten dar to w istocie przekleństwo. W każdej godzinie mój umysł rodzi się na nowo. Zmieniony. Wspomnienia wciąż napływają.
A mojej zmarłej matki nie da się uciszyć.
– Moja ptaszyno – szepcze, chowając mi zabłąkany kosmyk włosów za ucho – już czas, żebyś opuściła gniazdo.
– Ale nie chcę – odpowiadam z drżącym ze strachu głosem. – Chcę zostać tutaj, z tobą i tatą, i Emmaline. Nadal nie rozumiem, dlaczego muszę wyjechać.
– Nie musisz tego rozumieć – stwierdza łagodnie.
Nieprzyjemnie tężeję.
Mama nie krzyczy. Ani razu się nie zdarzyło, żeby na mnie nakrzyczała. Przez całe moje życie nie podniosła na mnie ręki, nie wrzasnęła, nie wyzwała mnie. Zupełnie inaczej niż ojciec Aarona. Jednak to dlatego, że nie musi. Czasami wystarczy, że coś powie – nie musisz tego rozumieć – i w tych słowach zawiera się ostrzeżenie, zawiera się niemożność sprzeciwu, która zawsze mnie przerażała.
Czuję, jak zbiera mi się na płacz, jak łzy palą mi oczy i…
– Nie rycz – mówi matka. – Za duża na to jesteś.
Pociągam głośno nosem, próbując zdusić emocje. Odwracam się i wtedy widzę, że pan Anderson czeka z moją walizką. W jego oczach nie ma nawet krztyny serdeczności. Ani odrobiny ciepła. Odwraca się ode mnie, patrzy na mamę. Nie wita się z nami.
– Max już gotowy? – odzywa się.
– Och, od paru dni. – Mama spogląda na zegarek, rozproszona. – Znasz go. Jak zawsze perfekcjonista – dodaje z lekkim uśmiechem.
– Tylko jeśli chodzi o spełnianie twoich życzeń – stwierdza pan Anderson. – Nigdy nie widziałem człowieka równie zadurzonego w swojej żonie.
Uśmiech mamy rośnie. Wydaje się, jakby miała coś powiedzieć, lecz jej przerywam.
– Chodzi o tatę? – pytam z dudniącym sercem. – Tata tam będzie?
Mama ogląda się na mnie, zaskoczona, jakby zapomniała o mojej obecności. Zaraz potem zwraca się do pana Andersona:
– A w ogóle jak się miewa Leila?
– Dobrze – odpowiada mężczyzna, choć wydaje się zirytowany.
– Mamo? – Łzy znowu palą. – Zostanę z tatą?
Jednak mama jakby mnie nie słyszała. Rozmawia z panem Andersonem.
– Max wszystko ci wytłumaczy i będzie w stanie odpowiedzieć na większość twoich pytań. Jeśli nie będzie mógł udzielić ci jakichś informacji, prawdopodobnie będą poza twoim poziomem wtajemniczenia.
Pan Anderson nagle marszczy ze złością brwi, ale milczy. Mama też.
Nie mogę tego znieść.
Łzy już płyną mi po policzkach, wstrząsają mną dreszcze dość silne, by zadrżał mi też głos.
– Mamo? – szepczę. – Mamo, proszę, odpowiedz mi…
Ona szorstko kładzie zimną dłoń na moim ramieniu, a ja natychmiast zamieram. Cichnę. Nie patrzy na mnie. Nadal na mnie nie patrzy.
– Tym też się zajmiesz, prawda, Paris?
Pan Anderson spogląda mi wtedy prosto w oczy. Jego są takie błękitne. Takie zimne.
– Oczywiście.
Oblewa mnie fala gorąca. Gniew tak nagły, że na chwilę zastępuje mój strach.
Nienawidzę go.
Moja nienawiść jest dość silna, by coś się we mnie zmieniło. Patrzę na niego – a burza emocji sprawia, że robię się odważna.
Odwracam się do mamy. Próbuję jeszcze raz.
– Dlaczego Emmaline może zostać? – pytam, wycierając ze złością mokre policzki. – Jeśli mam wyjechać, czy możemy przynajmniej…
Przerywam, gdy zauważam siostrę.
Emmaline spogląda na mnie zza uchylonych drzwi. Nie powinno jej tu być. Tak mówiła mama. Powinna w tej chwili mieć zajęcia z pływania.
A jednak widzę ją tutaj, woda cieknie jej z włosów na podłogę i siostra patrzy na mnie oczami jak spodki. Próbuje coś powiedzieć, lecz jej usta poruszają się za szybko. I nagle, zupełnie niespodziewanie, przechodzi mnie prąd i słyszę jej głos, ostry i dziwny…
Kłamcy.
KŁAMCY.
ZABIJ ICH WSZYSTKICH
Otwieram gwałtownie oczy i nie mogę złapać oddechu, moja klatka piersiowa pracuje, serce dudni. Czuję objęcia Warnera, który próbuje ukoić mnie spokojnymi dźwiękami i głaskaniem.
Łzy płyną mi po twarzy i próbuję je zetrzeć drżącą dłonią.
– To takie okropne – szepczę, przerażona tym, jak łamie mi się głos. – Takie okropne. Nie mogę znieść tego, że wciąż się to powtarza. Nie cierpię tego, jak na mnie działa. Nie cierpię.
Warner Aaron przyciska policzek do mojego barku i wzdycha, a jego oddech mnie łaskocze.
– Też tego nie cierpię – mówi cicho.
Odwracam się ostrożnie, w kołysce z jego ramion, i przyciskam czoło do jego nagiego torsu.
Nie minęły nawet dwa dni, odkąd uciekliśmy z Oceanii. Dwa dni, odkąd zabiłam własną matkę. Dwa dni, odkąd poznałam pozostałości mojej siostry, Emmaline. Zaledwie dwa dni, odkąd całe moje życie zostało raz jeszcze wywrócone do góry nogami, co wydaje się zupełnie niemożliwe.
Dwa dni, a dokoła już wszystko płonie.
To nasza druga noc tutaj, w Sanktuarium, siedzibie rebeliantów pod przewodnictwem Nourii – córki Castle’a – i jej żony, Sam. Podobno jesteśmy tutaj bezpieczni. Podobno możemy odetchnąć i przegrupować się po tym piekle, jakim były ostatnie tygodnie, lecz moje ciało uparcie nie chce się rozluźnić. W moim umyśle roi się od napastników. Myślałam, że napływ nowych wspomnień wreszcie się skończy, lecz przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny atakowały bezlitośnie i najwyraźniej jestem jedyną ofiarą.
Emmaline podarowała nam wszystkim – dzieciom najwyższych przywódców – wspomnienia ukradzione przez rodziców. Jedno po drugim poznawało prawdy zakopane przez nich głęboko i jedno po drugim wracało do normalnego życia.
Oprócz mnie.
Wszyscy inni mieli to za sobą, zintegrowali swoją pamięć, zrozumieli, jakiej zdrady dopuszczono się wobec nich. Jednak mój umysł zdaje się słabnąć. Giąć pod naporem wspomnień. Niemniej nikt inny nie stracił tyle, co ja; nie musieli sobie tyle przypomnieć. Nawet Warner – Aaron – nie doświadczył równie gruntownego przeobrażenia historii swojego życia.
Zaczyna mnie to przerażać.
Czuję się tak, jakby moja przeszłość była pisana na nowo, jakby nieskończenie wiele akapitów zostało wykreślonych i w pośpiechu zredagowanych. Stare i nowe obrazy – wspomnienia – są układane jedno na drugim, aż spłynie atrament i namaluje coś nowego, coś zupełnie niepojętego. Od czasu do czasu odnoszę wrażenie, że moje myśli to niepokojące halucynacje, a ich napór jest tak silny, że martwię się, czy nie wywołają trwałych uszkodzeń.
Bo wszystko się zmienia.
Każde nowe wspomnienie jest dostarczane z emocjonalną przemocą, która wbija się we mnie, reorganizuje mój umysł. Odczuwam ten ból w przebłyskach – mdłości, zawroty głowy, dezorientacja – ale nie chciałam za bardzo w to wnikać. Nie chciałam mu się przyglądać zbyt mocno. Prawda jest taka, że nie chcę wierzyć we własne lęki. Jednak nie mogę dłużej zaprzeczać: jestem jak przebita dętka. Każdy zastrzyk powietrza sprawia, że staję się jednocześnie bardziej pełna i bardziej pusta.
Zapominam.
– Ella?
Wzbiera we mnie strach, sączy się jak krew z moich otwartych oczu. Dopiero po chwili przypominam sobie, że jestem Juliette Ellą. Za każdym razem zajmuje to chwilę dłużej.
Panika wzbiera…
Duszę ją.
– Tak – odpowiadam, siłą wtłoczywszy powietrze do płuc. – Tak.
Warner Aaron sztywnieje.
– Kochanie, co się stało?
– Nic – kłamię.
Moje serce bije szybko, za szybko. Nie wiem, dlaczego go oszukuję. To pozbawiony sensu wysiłek, bo on potrafi wyczuć moje emocje. Powinnam mu o wszystkim powiedzieć. Nie wiem, dlaczego tego nie robię. Wiem, dlaczego tego nie robię.
Czekam.
Czekam, żeby się przekonać, czy to minie, czy problemy z pamięcią to tylko błędy czekające na naprawienie. Jeśli powiem o tym na głos, uprawomocnię je, a na to jest jeszcze za wcześnie. Jeszcze za wcześnie, by poddać się lękom. W końcu minął dopiero dzień, odkąd się zaczęło. Dopiero wczoraj dotarło do mnie, że coś jest nie tak.
A dotarło do mnie, bo popełniłam błąd.
Błędy.
Siedzieliśmy na zewnątrz, patrzyliśmy na gwiazdy. Nie mogłam przypomnieć sobie widoku tak wyraźnych, tak licznych gwiazd. Było późno, dość późno, by nazywać tę porę wczesnym rankiem, a nie późną nocą, a widok przyprawiał o zawroty głowy. Było mi zimno. Odważny wiatr przebijał się przez pobliski młodnik, wypełniając przestrzeń ciągłym dźwiękiem. Miałam brzuch napełniony ciastem. Warner pachniał cukrem, jak dekadencja. Czułam się pijana szczęściem.
Nie chcę czekać, powiedział, chwytając mnie za rękę. Ściskając ją. Nie czekajmy.
Zamrugałam. Na co?
Na co?
Na co?
Jak mogłam zapomnieć o tym, co się wydarzyło raptem kilka godzin wcześniej? Jak mogłam zapomnieć o chwili, gdy poprosił mnie o rękę?
To było krótkotrwałe zakłócenie. Takie miałam wrażenie. Tam, gdzie wcześniej znajdowało się wspomnienie, pojawiła się pustka, a dziura się wypełniła, gdy tylko ją trąciłam.
Przypomniałam sobie. Warner się zaśmiał.
Ja nie.
Zapomniałam imię córki Castle’a. Zapomniałam, jak znaleźliśmy się w Sanktuarium. Zapomniałam, na całe dwie minuty, jak uciekłam z Oceanii. Jednak te błędy były tymczasowe, wydawały się naturalnym opóźnieniem. Doświadczyłam jedynie ulotnej dezorientacji, kiedy mój umysł ładował pamięć; jedynie chwili zawahania, zanim obrazy wypłynęły na powierzchnię, ciężkie i niewyraźne. Nie traktowałam tego poważnie, dopóki nie usiedliśmy pod nocnym niebem i nie mogłam sobie przypomnieć, że obiecałam komuś spędzić z nim resztę życia.
Zażenowanie.
Zażenowanie tak silne, że spodziewałam się umrzeć pod jego naporem. Nawet teraz na nowo się rumienię i cieszę, że w ciemności Warner tego nie widzi.
Aaron, nie Warner.
Aaron.
– Nie mogę poznać, czy jesteś przestraszona, czy zawstydzona – mówi i wypuszcza powoli powietrze, co brzmi niemal jak śmiech. – Martwisz się o Kenjiego? O innych?
Chwytam się tej półprawdy jak tonący brzytwy.
– Tak, o Kenjiego. Jamesa. Adama.
Kenji leżał chory w łóżku od wczesnego ranka. Patrzę zmrużonymi oczami na półksiężyc widoczny za naszym oknem i przypominam sobie, że jest już dawno po północy, co oznacza, że technicznie rzecz biorąc, Kenji choruje od wczorajszego poranka.
Tak czy inaczej to dla nas wszystkich przerażające.
Środki, które Nazeera podała mu na ich międzynarodowy lot z Sektora 45 do Oceanii, były zbyt silne i chłopak od tamtej pory nie może dojść do siebie. Wreszcie stracił przytomność, a bliźniaczki Sonya i Sara monitorują jego stan i twierdzą, że z tego wyjdzie – ale w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Anderson zbiera dzieci najwyższych przywódców.
Adam, James, Lena, Valentina i Nicolás znaleźli się w jego rękach.
Nawet James.
To były miażdżące wieści i potworne dni. A właściwie nie dni, tylko całe tygodnie.
Właściwie miesiące.
Lata.
Bywa tak, że bez względu na to, jak daleko bym się cofnęła myślami w przeszłość, nie mogę znaleźć dobrych czasów. Bywa tak, że rzadka chwila radości wydaje się dziwacznym snem. Pomyłką. Czymś surrealistycznym i niewyraźnym, z podkręconą kolorystyką i zbyt głośnymi dźwiękami.
Wytworem wyobraźni.
Raptem kilka dni temu spojrzałam na świat nowymi oczami. Raptem kilka dni temu wydawał mi się pełen potencjału, a moje ciało silniejsze niż kiedykolwiek, umysł pełniejszy, bystrzejszy, potężniejszy niż kiedykolwiek.
Ale teraz
Ale teraz
Ale teraz czuję się tak, jakbym z trudem trzymała się nieostrych granic poczytalności, tego niegodnego zaufania, niestabilnego przyjaciela, który nieustannie łamie mi serce.
Aaron przysuwa mnie do siebie i wtapiam się w niego, wdzięczna za to ciepło, za te niezachwianie otaczające mnie ramiona. Biorę głęboki, drżący oddech i wypuszczam z siebie całe napięcie razem z powietrzem. Wciągam bogaty, uderzający do głowy zapach jego skóry, lekką woń gardenii, która jakimś cudem nigdy go nie opuszcza. Mijają sekundy idealnej ciszy, gdy nasłuchujemy nawzajem swoich oddechów.
Moje serce stopniowo zwalnia.
Łzy wysychają. Lęki robią sobie przerwę. Przerażenie rozprasza przelatujący motyl, a smutek układa się na drzemkę.
Przez moment jesteśmy tylko we dwoje, a świat dokoła pozostaje nieskazitelny, nietknięty przez mrok.
Wiedziałam, że kocham Warnera Aarona, jeszcze zanim wydarzyło się to wszystko – zanim pochwyciło nas Przywrócenie, zanim zostaliśmy rozdzieleni, zanim dowiedzieliśmy się o wspólnej przeszłości – ale wydawało mi się, że to uczucie jest nowe, zielone, nieznane, niesprawdzone. W tamtym krótkim, błyszczącym okresie, kiedy to ziejące dziury mojej pamięci wydawały się wypełnione, sytuacja między nami się zmieniła. Wszystko się zmieniło. Nawet teraz, nawet z tym hałasem w mojej głowie, czuję to.
Ta chwila.
W tym miejscu.
Moje kości przy jego kościach. To jest mój dom.
Nagle Aaron sztywnieje i zaniepokojona się odsuwam. Nie widzę zbyt wiele w tak głębokiej ciemności, za to wyczuwam delikatną gęsią skórkę na jego rękach.
– O czym myślisz?
Otwieram szeroko oczy, a zrozumienie detronizuje mój lęk.
– O tobie.
– O mnie?
Raz jeszcze wtulam się w niego. Kiwam głową tuż przy jego piersi.
On milczy, jednak słyszę jego serce, dudniące w ciszy, i w końcu rozlega się głęboki oddech. Jest ciężki, nierówny, jakby Aaron zbyt długo wstrzymywał powietrze. Szkoda, że nie mogę zobaczyć jego twarzy. Bez względu na to, ile czasu byśmy spędzili razem, cały czas zapominam, jak dobrze wyczuwa moje emocje, szczególnie w takich chwilach, gdy nasze ciała przylegają do siebie.
Delikatnie przeciągam dłonią po jego plecach.
– Myślałam o tym, jak bardzo cię kocham – mówię.
On w nietypowy dla siebie sposób zamiera, lecz tylko na chwilę. A potem dotyka moich włosów, jego palce przeczesują powoli kosmyki.
– Poczułeś to? – pytam.
Ponieważ nie odpowiada, znowu się odsuwam. Mrugam w ciemności, aż uda mi się dojrzeć błysk jego oczu i cień ust.
– Aaron?
– Tak – odpowiada, jednak wydaje się nieco zdyszany.
– Tak, poczułeś?
– Tak – powtarza.
– I jak było?
Wzdycha. Przewraca się na plecy. Milczy dość długo, żebym na moment straciła pewność, czy w ogóle odpowie. Potem wyjaśnia cicho:
– Trudno to opisać. To przyjemność tak bliska bólu, że czasami nie potrafię ich odróżnić.
– To chyba straszne.
– Nie, wspaniałe.
– Kocham cię.
Wciąga gwałtownie powietrze. Nawet w tym mroku widzę, jak napina mięśnie szczęki i wpatruje się w sufit.
Siadam i się prostuję, zaskoczona.
Szczerość reakcji Aarona daje mi do myślenia. Nie wiem, jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć. Ale może to jest coś nowego. Może między nami naprawdę coś się zmieniło. Może nigdy wcześniej aż tak go nie kochałam. To chyba nawet miałoby sens. Bo kiedy o tym myślę, kiedy naprawdę mocno zastanawiam się nad tym, jak bardzo go kocham, po tym wszystkim, co…
Kolejne nagłe westchnienie. A potem Aaron wybucha nerwowym śmiechem.
– Wow – rzucam.
Zasłania dłonią oczy.
– To trochę żenujące.
Teraz się uśmiecham, prawie się śmieję.
– Hej, to…
Moje ciało przechodzi dreszcz.
Przechodzi mnie prąd, mój kręgosłup sztywnieje, kości pozostają w miejscu unieruchomione przez niewidzialne gwoździe, a usta zamierają otwarte, próbując wciągnąć powietrze.
Uderza we mnie fala gorąca.
Słyszę jedynie szum, jakby wodospad, jakby wodę, jakby wichurę. Już niczego nie czuję. O niczym nie myślę. Jestem niczym.
Właściwie przez niezmiernie długą chwilę jestem…
Wolna.
Moje powieki trzepoczą zamykają się i otwierają i zamykają i otwierają i jestem skrzydłem, dwoma skrzydłami, drzwiami wahadłowymi, pięcioma ptakami.
Wzbiera we mnie ogień i eksploduje.
Ella?
Głos rozbrzmiewa w moim umyśle szybko, głośno i wyraźnie, jakby ktoś wbił mi w czaszkę rzutki. Jakby z oddali dociera do mnie świadomość, że odczuwam ból – zaciskam szczęki, moje ciało jest zawieszone w nienaturalnej pozycji – lecz go ignoruję. Głos próbuje jeszcze raz:
Juliette?
I wtedy już wiem, cios powala mnie na kolana. Obrazy siostry wypełniają mi mózg: kości i roztopiona skóra, palce połączone błoną, mokra twarz, żadnych oczu. Jej ciało unoszące się w wodzie, długie brązowe włosy kłębiące się jak węgorze. Przeszywa mnie znowu jej dziwny, bezcielesny głos. I ja tak samo mówię, nie przemawiając:
Emmaline?
Wbija się we mnie emocja, chwytają mnie palce, drapią moją skórę. Jej ulga jest namacalna. Czuję jej smak. Emmaline cieszy się, że ją rozpoznałam, że mnie znalazła, cieszy się cieszy się cieszy…
Co się stało? – pytam.
Mój umysł zalewa fala obrazów i topię się razem z nim. Jej wspomnienia pochłaniają moje zmysły, zatykają płuca. Duszę się w zderzeniu z jej emocjami. Widzę Maxa, swojego ojca, pogrążonego w rozpaczy po morderstwie żony. Widzę najwyższego przywódcę Ibrahima, rozgorączkowanego i rozzłoszczonego, żądającego, by Anderson zebrał pozostałe dzieci, zanim będzie za późno. Widzę Emmaline, na chwilę pozostawioną samą sobie, jak wykorzystuje okazję…
Wciągam gwałtownie powietrze.
Evie zorganizowała wszystko tak, żeby tylko ona i Max mogli kontrolować moce Emmaline, a ponieważ Evie zginęła, zaimplementowane przez nią zabezpieczenia zostały nagle osłabione. Emmaline zdała sobie sprawę, że po śmierci matki będzie miała chwilową przewagę – moment, w którym mogłaby odzyskać panowanie nad własnym umysłem, zanim Max naprawi algorytmy.
Jednak praca Evie okazała się zbyt dobra, a reakcja Maxa zbyt szybka. Emmaline osiągnęła połowiczny sukces.
Umieram, mówi do mnie.
Umieram.
Każdemu przebłyskowi jej emocji towarzyszy potworny atak. Całe moje ciało wydaje się pokryte siniakami. Mój kręgosłup stracił formę stałą, oczy oślepły. Czuję Emmaline – jej głos, jej emocje, jej wizje – wyraźniej niż przedtem, bo ona jest silniejsza niż przedtem. Sam fakt, że zdołała odzyskać dość siły, by ponownie mnie odnaleźć, świadczy o tym, że jest przynajmniej częściowo wolna, wyswobodzona. Max i Evie w ostatnich miesiącach eksperymentowali na Emmaline w stopniu wręcz zuchwałym, starając się uczynić ją silniejszą, mimo że jej ciało słabło. Właśnie takie są konsekwencje.
Przebywanie tak blisko niej jest nie do zniesienia.
Chyba wrzasnęłam.
Czy ja wrzasnęłam?
Wszystko związane z Emmaline jest podniesione do entej potęgi; jej obecność jest nieokiełznana, pozbawia mnie tchu i ożywia z drżeniem w moich nerwach. Dźwięki i wrażenia płyną do mojego umysłu wzburzonym strumieniem. Słyszę, jak pająk biegnie po drewnianej podłodze. Zmęczone ćmy szorują skrzydłami po ścianie. Mysz płoszy się i uspokaja przez sen. Kłębki kurzu rozbijają się o szybę w oknie, a ich resztki spadają lawiną po szkle.
Moje oczy się rozbiegają, zupełnie niekontrolowane.
Czuję potworny ciężar włosów, kończyn, ciała oplatającego mnie jak celofan, jak skórzana trumna. Mój język, mój język to martwa jaszczurka, która przycupnęła mi w ustach, szorstka i ciężka. Delikatne włoski na moich rękach stają dęba i się kołyszą, stają dęba i się kołyszą. Zaciskam pięści dość mocno, by paznokciami przebić skórę dłoni.
Czuję czyjś dotyk. Gdzie? Jestem?
Samotna, mówi.
I pokazuje.
Widzę wizję nas dwóch, w tamtym laboratorium, gdzie pierwszy raz ją zobaczyłam, gdzie zabiłam naszą matkę. Widzę siebie z perspektywy Emmaline. To zaskakujące, jak niewiele jest w stanie dojrzeć, jednak wyczuwa moją obecność, wyróżnia zarys mojej sylwetki i ciepło emanujące z mojego ciała. A potem moje słowa, moje własne słowa, zostają na powrót wrzucone do mojej głowy…
to nie może być koniec
nie musisz umierać
razem sobie poradzimy
proszę
chcę odzyskać siostrę
chcę, żebyś żyła
Emmaline
nie pozwolę ci tutaj umrzeć
Emmaline Emmaline
razem sobie jakoś poradzimy
razem sobie jakoś poradzimy
poradzimy sobie
razem
Coś zimnego i metalicznego zaczyna rozpływać się w mojej klatce piersiowej. Przetacza się przeze mnie, przez moje ręce, moje gardło, mój brzuch. Głowa mi pulsuje. Ból Emmaline wbija się we mnie szponami z żarłocznością, której nie mogę znieść. Jej czułość też jest rozpaczliwa, przerażająca w swojej szczerości. Jest cała zdjęta emocjami, gorącymi i lodowatymi, napędzanymi gniewem i wstrząsem.
Przez cały ten czas mnie szukała.
W ciągu ostatnich kilku dni Emmaline przeczesywała cały świat, szukając mojego umysłu, próbując odnaleźć bezpieczną przystań, miejsce odpoczynku.
Miejsce spoczynku.
Emmaline, proszę…
Siostro.
Coś się zaciska w mojej głowie. Strach we mnie wzbiera, przebija organy. Rzężę. Czuję zapach ziemi i wilgoci, butwiejących liści. Czuję gwiazdy na swojej skórze i wiatr przepychający się przez ciemność niczym niespokojny rodzic. Usta mam otwarte, łapię ćmy. Jestem na ziemi.
Gdzie?
Już nie w łóżku, już nie w namiocie, już nie w bezpiecznej kryjówce.
Tylko kiedy wstałam?
Kto poruszał moimi nogami? Kto popchnął moje ciało?
Jak daleko?
Próbuję się rozejrzeć, lecz jestem ślepa, moja głowa utknęła w imadle, z mojej szyi pozostały rozpadające się ścięgna. Słyszę własny oddech, ostry i głośny, tak trudno trudno wtłoczyć powietrze głowa mi
pęka
Rozluźniam palce, paznokcie drapią skórę, dłonie się rozprostowują, czuję zapach ciepła, smak wiatru, słyszę brud.
Brud na dłoniach, w ustach, pod paznokciami. Krzyczę. Teraz to słyszę. Ktoś mnie dotyka i krzyczę.
Przestań, wołam. Proszę, Emmaline… Proszę, nie rób tego…
Samotna, mówi.
samotna
I nagle, zdjęta przemożnym bólem…
Zostaję przeniesiona.
KENJI
Dziwnie jest nazywać to szczęściem.
Dziwnie, ale w pewien przewrotny, pokręcony sposób to faktycznie szczęście. Szczęście, że stoję pośrodku mokrego, lodowatego zagajnika, zanim leniwe słońce zdąży chociaż wyjrzeć zza horyzontu. Szczęście, że jestem półnagi i z wyziębienia straciłem czucie.
Szczęście, że jest ze mną Nazeera.
Niemal natychmiast uruchamiany naszą niewidzialność, żebyśmy chociaż przez chwilę byli bezpieczni tutaj, na tym skrawku nietkniętej ludzką ręką przyrody między regulowanymi i nieregulowanymi terytoriami. Sanktuarium zostało zbudowane na kilku akrach ziemi wyjętej spod kurateli Przywrócenia niedaleko miejsca, w którym stoję, i zostało po mistrzowsku ukryte na widoku dzięki nadnaturalnemu talentowi Nourii do zakrzywiania światła i manipulowania nim. W zasięgu działania jej mocy pogoda z jakiegoś powodu jest bardziej przewidywalna. Jednak tutaj, w naturalnym otoczeniu, wiatry są silne i nieustępliwe. Temperatury niebezpieczne.
Mimo to mamy szczęście, że w ogóle tutaj jesteśmy.
Już jakiś czas temu wstaliśmy z Nazeerą z łóżek i popędziliśmy w ciemność, próbując siebie nawzajem zamordować. W końcu okazało się, że to tylko skomplikowane nieporozumienie, ale też swego rodzaju kismet[1]: gdyby Nazeera nie wkradła się do mojego pokoju o trzeciej nad ranem i niemal mnie nie zabiła, nie goniłbym jej przez las, poza granicę działania pola uniemożliwiającego zobaczenie i usłyszenie Sanktuarium. Gdybyśmy nie znaleźli się tak daleko, nie dotarłyby do nas odległe echa wrzasków przerażonych obywateli. A gdyby do nas nie dotarły, nie popędzilibyśmy w kierunku ich źródła. Gdyby nie wydarzyło się to wszystko, nie zobaczyłbym najlepszej przyjaciółki wypluwającej płuca krzykiem.
Przegapiłbym to wszystko:
J klęczy w zimnym piachu, a Warner kuca obok niej, oboje wyglądali jak śmierć, podczas gdy nad nimi chmury dosłownie roztapiały się i spływały z nieba. Znajdowali się tuż za wejściem do Sanktuarium, na granicy dziewiczego lasu służącego za strefę buforową między naszym obozowiskiem a środkiem najbliższego sektora, czyli Sektora 241.
Dlaczego?
Zamarłem na ich widok, przywarli we dwoje do ziemi, spleceni, złamani. Sparaliżował mnie mętlik w głowie, potem strach, potem niedowierzanie, a w tym czasie drzewa gięły się wpół, wiatr smagał moje ciało, okrutnie przypominając, że nie zdążyłem nawet włożyć koszulki.
Gdyby moja noc potoczyła się inaczej, może bym zdążył.
Gdyby moja noc potoczyła się inaczej, może pierwszy raz w życiu cieszyłbym się romantycznym wschodem słońca i wyczekiwanym pogodzeniem się z piękną dziewczyną. Śmialibyśmy się z Nazeerą z tego, jak kopnęła mnie w plecy i prawie zabiła, a potem ja za to niemal ją zastrzeliłem. Później wziąłbym długi prysznic, spał do południa i zjadł śniadanie ważące tyle, co ja.
Miałem na dzisiaj taki plan: wyluzować.
Chciałem chwili wytchnienia, żeby dojść do siebie po ostatnim otarciu się o śmierć. Wydawało mi się, że nie proszę o wiele. Myślałem, że może po tym wszystkim, przez co przeszedłem, świat mógłby wreszcie trochę odpuścić. Pozwolić mi odpocząć między jedną a drugą tragedią.
Nic z tego.
Zamiast się polenić, stoję tutaj, umierając ze strachu i wyziębienia, a dokoła świat rozpada się na kawałki. Niebo gwałtownie zmienia pion z poziomem, a wiatr kierunki. Drzewa wtapiają się w ziemię, liście stepują. Widzę to – jestem tego naocznym świadkiem – i wciąż nie mogę uwierzyć.
Jednak dochodzę do wniosku, że to szczęście.
Szczęście, że to widzę, że mam mdłości, że przebiegłem taki kawał drogi mimo choroby, mimo urazów, a to wszystko po to, by załapać się na widok z pierwszego rzędu na koniec świata.
Szczęście, przeznaczenie, przypadek, czysty traf…
Nazwałbym to dogłębnie nieprzyjemne uczucie w trzewiach pieprzoną magiczną sztuczką, gdyby tylko pomogło mi to nie zamykać oczu dość długo, by niczego nie przegapić. By rozgryźć, jak mogę pomóc.
Bo nikogo więcej tu nie ma.
Nikogo prócz mnie i Nazeery, co wydaje się wręcz nieprawdopodobnym szaleństwem. W Sanktuarium ktoś cały czas powinien pełnić wartę, lecz nie widzę nikogo i nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek do nas zmierzał. Nie ma nawet żołnierzy z pobliskiego sektora. Nie słychać żadnych histerycznych krzyków ciekawskich cywili. Nic.
Jest zupełnie tak, jakbyśmy stali w jakiejś próżni, na niewidzialnej płaszczyźnie istnienia. Nie wiem, jak J i Warner dotarli tak daleko, pozostając niezauważonymi. Wyglądają, jakby dosłownie ktoś przeczołgał ich po piachu; nie mam pojęcia, jak to możliwe, że nikt ich nie nakrył. I chociaż niewykluczone, że J zaczęła krzyczeć dopiero przed chwilą, i tak mam tysiąc pytań bez odpowiedzi.
Będą musiały poczekać.
Odruchowo zerkam na Nazeerę, zapominając na moment, że jesteśmy niewidzialni. Podchodzę bliżej i wypuszczam z ulgą powietrze, kiedy dziewczyna chwyta mnie za rękę. Zaciska palce, a ja odwzajemniam ten gest.
Fart, mówię sobie w duchu.
Mieliśmy farta, że znaleźliśmy się tu i teraz, bo gdybym leżał w łóżku, jak powinienem, nie wiedziałbym, że J wpadła w kłopoty. Nie usłyszałbym drżenia w jej głosie, gdy krzyczała, błagając o litość. Przegapiłbym roztrzaskujące się kolory pokręconego wschodu słońca, które wyglądało jak paw w środku piekła. Nie zobaczyłbym, jak J trzyma się za głowę i płacze. Przegapiłbym wyraźne zapachy sosny i siarki niesione przez wiatr, nie poczułbym bolesnej suchości w gardle, nie przeszedłby mnie dreszcz. Nie usłyszałbym, jak J wspomina imię siostry. Nie wiedziałbym, że prosi ją, by czegoś nie robiła.
Tak, to zdecydowanie fart.
Bo gdybym tego wszystkiego nie doświadczył, nie wiedziałbym, kogo winić.
Emmaline.
[1] Kismet to tureckie określenie na fatum, los, przeznaczenie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
ELLAJULIETTE
Mam oczy, parę oczu, czuję, jakie są rozbiegane, jak odpływają mi w głąb czaszki i wracają. Mam też wargi, parę warg, też je czuję, są mokre i ciężkie, rozchylam wargi i mam zęby, wiele zębów, język, tylko jeden, i palce, dziesięć palców, liczę je
jedendwatrzyczterypięć, jeszcze raz po drugiej stronie, dziwnie, przedziwnie jesssst mieć język, jaka to ossssobliwa zasssskakująca rzecz
samotność
pojawia się niespodziewanie
cicha
i
nieruchoma,
siedzi przy tobie w ciemności, głaszcze cię po włosach, gdy śpisz, ossssnuwa cię jak całun i zaciska takmocnożeledwo oddychasz ledwo słyszysz własny puls krwi pędzącej, pędzącej do twej
skóry
muska ustami drobne włoski na twoim
karku
samotność to dziwnarzecz ossssobliwość ssstary przyjaciel stojący obok ciebie w lustrze który krzyczy że niejesteśdośćdobra nigdy nie jesteś dość
czassssami po prostu
nie
chce
odejść
KENJI
Omijam pęknięcie w ziemi i schylam się w ostatniej chwili, by ominąć pędy rośliny rosnącej w powietrzu. Leżący gdzieś daleko kamień niespodziewanie przybiera astronomiczne rozmiary i gdy zaczyna toczyć się w naszym kierunku, ściskam mocniej dłoń Nazeery i rzucam się do ucieczki.
Niebo jest rozrywane na części. Ziemia pęka pod moimi stopami. Słońce zapala się i gaśnie, jest jak stroboskop, wszystko miga. A chmury – jest z nimi coś nie tak w zupełnie nowy sposób.
Ulegają dezintegracji.
Drzewa nie mogą się zdecydować, czy chcą stać, czy leżeć, podmuchy wiatru podnoszą się z ziemi z przerażającą siłą i nagle po niebie lecą stada ptaków. Pieprzone stada ptaków.
Emmaline zupełnie wymknęła się spod kontroli.
Wiedzieliśmy, że jej moce telekinezy i psychokinezy wydają się niemal boskie – wykraczają poza nasze pojmowanie świata – a Przywrócenie stworzyło ją, by móc wpływać na nasze doświadczanie rzeczywistości. Jednak to wszystko, poza tym to tylko takie gadanie. Teoria.
Nigdy nie widzieliśmy jej w takim stanie.
Dzikiej.
To jasne, że robi coś teraz J, pustoszy jej umysł, jednocześnie wyładowując się na naszym otoczeniu, ponieważ te srogie halucynacje, które teraz oglądam, stają się coraz gorsze.
– Wracaj – wołam w chaosie. – Wezwij pomoc… Przyprowadź bliźniaczki!
Nazeera potwierdziła jednym słowem i zaraz wycofała rękę, tylko po dudnieniu jej ciężkich butów poznałem, że rzuciła się do biegu. Jednak nawet teraz – szczególnie teraz – jej szybkie, pewne ruchy przynoszą mi niemałą ulgę.
Dobrze jest mieć u boku kogoś tak sprawczego.
Przedzieram się przez rzadki zagajnik, wdzięczny, że udało mi się uniknąć większości przeszkód, a kiedy wreszcie znajduję się dość blisko, by odczytać wyraz twarzy Warnera, wyłączam swoją niewidzialność.
Trzęsę się ze zmęczenia.
Ledwo udało mi się jako tako dojść do siebie po tym, jak prawie umarłem przez środki usypiające, a tutaj proszę, znowu szykuję się na śmierć. Lecz gdy unoszę wzrok, zgięty wpół, z dłońmi na kolanach, walcząc o oddech, zdaję sobie sprawę, że nie mogę narzekać.
Warner wygląda znacznie gorzej, niż się spodziewałem.
Zaciska mocno szczęki, aż na skroni wychodzi mu żyłka. Klęczy i obejmuje J tak, jakby próbował powstrzymać napierający tłum, a ja aż do tej chwili nie miałem pojęcia, że może być przy niej nie tylko dla wsparcia emocjonalnego.
Cały obraz jest surrealistyczny: oboje są praktycznie nadzy, w piachu, na kolanach, J zatyka sobie uszy. Nie mogę oprzeć się myśli o horrorze, który sprawił, że się tutaj znaleźli.
Myślałem, że tylko ja miałem dziwną noc.
Nagle czuję jakieś uderzenie i upadam twardo na ziemię. Na drżących rękach podnoszę się na czworaki i rozglądam dokoła w poszukiwaniu winowajcy. Gdy go widzę, zbiera mi się na wymioty.
Kawałek dalej leży martwy ptak.
Chryste.
J nadal krzyczy.
Walczę z nagłym, silnym podmuchem wiatru i kiedy już mi się wydaje, że odzyskałem równowagę, gotów pokonać ostatnie piętnaście metrów dzielące mnie od przyjaciół – świat milknie.
Cichną wszystkie dźwięki.
Nie słychać ani ryku wichury, ani udręczonych wrzasków, ani kaszlu, ani kichania. To nie jest zwyczajna cisza. To nie jest spokój i bezruch.
To coś więcej.
To zupełnie nic.
Mrugam i mrugam, powolnym i straszliwym ruchem obracając głowę, by poszukać w otoczeniu odpowiedzi, błagając je w duchu, by się objawiły. Mam nadzieję, że moje prośby wystarczą, by zmaterializował się jakiś powód tego wszystkiego.
Nic z tego.
Ogłuchłem.
Nazeery już nie ma, J i Warner nadal znajdują się piętnaście metrów ode mnie, a ja ogłuchłem. Nie słyszę wiatru, nie słyszę drzew. Nie słyszę nawet własnego dyszenia ani odległych wrzasków dobiegających z kompleksów. Próbuję zacisnąć pięści i to trwa całą wieczność, jakby powietrze stało się gęste. Jak smoła.
Coś jest ze mną nie tak.
Jestem powolny, wolniejszy niż kiedykolwiek, jakbym biegł pod wodą. Coś celowo nie pozwala mi ruszyć z miejsca, fizycznie trzyma mnie z dala od Juliette – i nagle wszystko nabiera sensu. Mój wcześniejszy mętlik wyparowuje. Oczywiście, że nikogo więcej tu nie ma. Oczywiście, że nikt nie przybył z pomocą.
Emmaline by na to nie pozwoliła.
Może dotarłem tak daleko tylko dlatego, że była zbyt zajęta innymi rzeczami, by od razu zwrócić na mnie uwagę – by wyczuć mnie, gdy byłem niewidzialny. Zaczynam się zastanawiać, co jeszcze zrobiła, żeby powstrzymać niechcianych gości.
Zaczynam się zastanawiać, czy przeżyję.
Coraz trudniej mi zebrać myśli. Połączenie ich w jakąś logiczną całość zabiera całą wieczność. Podobnie poruszanie rękami. Uniesienie głowy. Rozejrzenie się. Wreszcie udaje mi się rozchylić wargi, po tym jak zdążyłem zapomnieć, że przecież nic nie słychać.
W oddali błyska coś złotego.
Zauważam Warnera, który porusza się tak wolno, że zastanawiam się, czy nie dopadło nas to samo. Chłopak walczy rozpaczliwie, żeby usiąść obok J. Ona z kolei klęczy, pochylona do przodu, z szeroko otwartymi ustami, ale nawet jeśli krzyczy, ja tego nie słyszę.
Skłamałbym, mówiąc, że nie jestem przerażony.
Zbliżyłem się do nich na tyle, by móc odczytać więcej ich emocji, lecz to w niczym nie pomaga. Nie mam pojęcia, czy odnieśli jakieś rany, więc nie wiem, z czym mamy do czynienia. Muszę podejść jeszcze bliżej, jednak kiedy z wielkim wysiłkiem robię jeden krok, w moich uszach rozlega się ostry, zawodzący dźwięk.
Wydaję bezgłośny okrzyk, zatykam uszy i w tym samym momencie oprócz ciszy napiera na mnie coś jeszcze. Przeszywa mnie kłujący ból, ciśnienie w uszach niesamowicie rośnie, zupełnie jakbym miał zaraz wybuchnąć. Jakby ktoś wtłoczył mi do głowy hel, a balon w postaci mojej czaszki miał za moment pęknąć. I kiedy wydaje mi się, że zaraz umrę, że nie zniosę dłużej tego bólu, ziemia pod moimi nogami zaczyna się trząść. Drży.
Rozchodzi się fala sejsmiczna i z wielkim trzaskiem wraca dźwięk.
Dźwięk tak donośny, że coś we mnie się rozrywa, a gdy wreszcie odrywam dłonie od uszu, ociekają czerwienią. Zataczam się, w głowie mi dzwoni. Dzwoni. Dzwoni.
Wycieram zakrwawione ręce o nagi tors i tracę ostrość widzenia. Rzucam się do przodu w otępieniu i źle ląduję, moje wciąż wilgotne dłonie uderzają w ziemię z wystarczającą siłą, żebym poczuł wstrząs w kościach. Piach pod moimi stopami zrobił się śliski. Mokry. Unoszę wzrok i zmrużonymi oczami patrzę w niebo, z którego leją się strugi niespodziewanego deszczu. Dalej kręci mi się w głowie, jakby była doskonale naoliwiona. Kropla krwi spływa z mojej małżowiny, ląduje na ramieniu. Druga kropla krwi spływa z mojej małżowiny, ląduje na ramieniu. Trzecia kropla krwi spływa z mojej…
Imię.
Ktoś zawołał mnie po imieniu.
Ten głos jest donośny, agresywny. Słowo przetacza się w mojej głowie, rozciąga się i kurczy. Nie rozumiem, skąd dobiega.
Kenji
Odwracam się i w mojej głowie dzwoni, dzwoni.
Kenji
Mrugam i mija kilka dni, kilka okrążeń wokół Słońca.
Zaufany
przyjaciel
Coś mnie dotyka, od spodu, próbuje mnie unieść, lecz nic z tego. Nie ruszam się.
Za
ciężki
Chcę coś powiedzieć, jednak nie mogę. Milczę, nie robię nic, a mój umysł się otwiera, wpuszczając do środka zimne palce, które odłączają prąd. Prostuję się. Sztywnieję. Głos odbija się echem i ożywa w ciemności za moimi oczami, wymawiając słowa, które wydają się bardziej wspomnieniem niż rozmową. Nie znam tych słów ani ich nie rozumiem
ból, który noszę, strachy, które powinienem był zostawić za sobą. Zapadam się pod ciężarem samotności, kajdan rozczarowania. Tylko moje serce waży tonę. Jestem tak ciężki, że nie da się mnie unieść z ziemi. Jestem tak ciężki, że nie mam już innego wyjścia, jak spocząć pod jej powierzchnią. Jestem tak ciężki, zbyt ciężki
Wypuszczam powietrze i upadam.
Kolana mi pękają przy kontakcie z ziemią. Moje ciało osuwa się bezwładnie. Piach całuje mnie na powitanie.
Świat nagle gaśnie.
Odważny
Widzę jakiś przebłysk. Docierają do mnie jakieś dźwięki, jakby miarowe, głuche brzęczenie elektryczności. Zaciemnienie, zaciemnienie w naturalnym świecie. Strach przywiera do mojej skóry. Zakrywa mnie.
ale
słaby
Noże wycinają dziury w moich kościach, a te szybko zapełniają się smutkiem, smutkiem dość nieznośnym, by zaparł mi dech w piersi.
Nigdy wcześniej tak bardzo nie pragnąłem przestać istnieć.
Frunę.
Jestem w stanie nieważkości, a jednak ciężki, moim przeznaczeniem jest opadać bez końca. Słabe światło roztrzaskuje ciemność za moimi oczami, a w nim widzę wodę. Moje słońce i księżyc są morzem, moje góry oceanem. Żyję w płynie, którego nigdy nie piję, topię się powoli w marmurowej, mlecznej wodzie. Oddycham z trudem, automatycznie, mechanicznie. Jestem zmuszony do wdechu, zmuszony do wydechu. Towarzyszący im ochrypły, drżący dźwięk nieustannie przypomina o grobie, który stał się moim domem.
Coś słyszę.
Jakiś odgłos odbija się echem w wodzie, tępe uderzenie metalu o metal, które dociera do moich uszu ze świata zewnętrznego. Mrużę oczy, patrząc na świeże, zamazane kształty i kolory. Zaciskam pięści, lecz moje ciało jest miękkie, kości są jak surowe ciasto, skóra odłazi w postaci mokrych płatków. Otacza mnie woda, lecz dręczy niemożliwe do zaspokojenia pragnienie, a gniew…
Gniew…
Coś pęka. Moja głowa. Mój umysł. Mój kark.
Otwieram szeroko oczy, oddycham głośno. Klęczę z czołem przyciśniętym do ziemi, moje dłonie są zakopane w mokrym piachu.
Prostuję się i wstaję, kręci mi się w głowie.
– Co, do cholery? – Wciąż próbuję zaczerpnąć tchu. Rozglądam się z dudniącym sercem. – Co… co…
Właśnie kopałem własny grób.
Po moim ciele pełza przerażenie, bo już rozumiem: to Emmaline była w mojej głowie. Chciała zobaczyć, czy zdoła sprawić, żebym się zabił.
I nawet gdy o tym myślę – nawet gdy patrzę na swoją żałosną próbę zakopania się żywcem – czuję tępy, bolesny żal z powodu Emmaline. Ponieważ poznałem jej ból, a jej działanie nie wzięło się z okrucieństwa.
Wzięło się z rozpaczy.
Zupełnie tak, jakby liczyła, że jeśli zabiję się w chwili, gdy jest w mojej głowie, jakoś zdołam zabić też ją.
J znowu krzyczy.
Zataczam się, serce podjeżdża mi do gardła, podczas gdy niebo się rozwiera, wypuszczając na mnie swoją furię. Nie jestem pewien, dlaczego Emmaline próbowała dostać się do mojej głowy – odważny lecz słaby – ale wiem wystarczająco dużo, by rozumieć, że cokolwiek się tutaj dzieje, nie jestem w stanie sobie z tym poradzić w pojedynkę. W tej chwili mogę jedynie mieć nadzieję, że w Sanktuarium wszyscy są cali – i że Nazeera szybko wróci. Do tego czasu moje niedomagające ciało będzie musiało się postarać.
Ruszam do przodu.
Nawet kiedy stara, zimna krew zasycha mi w uszach, na klatce piersiowej, nie zatrzymuję się, chociaż pogoda jest coraz bardziej gwałtowna. Chociaż następują kolejne trzęsienia ziemi, jedno po drugim. Chociaż biją pioruny. Chociaż szalejąca burza szybko przeobraża się w huragan.
Gdy w końcu docieram wystarczająco blisko, Warner unosi wzrok.
Wydaje się zszokowany.
Wtedy przypominam sobie, że przecież on pierwszy raz mnie widzi, dopiero zdał sobie sprawę z mojej obecności. W jego oczach na chwilę rozpala się ulga, lecz zaraz gaśnie, zastąpiona cierpieniem.
A potem woła do mnie dwa słowa – dwa słowa, których nigdy bym się po nim nie spodziewał:
– Pomóż mi.
Wiatr niesie to zdanie, lecz ból w spojrzeniu pozostaje. I z tego miejsca wreszcie rozumiem głębię tego, co przeżył. Z początku wydawało mi się, że Warner tylko ją obejmuje, próbuje ją wspierać.
Myliłem się.
J cała wibruje pod wpływem mocy, a Warner z trudem przytrzymuje ją w miejscu. Coś – ktoś – porusza ciałem J, przejęło władzę nad jej kończynami i próbuje ją zmusić, by wstała i zapewne stąd odeszła. Emmaline nie udało się tego osiągnąć wyłącznie przez Warnera.
Nie mam pojęcia, jak on to robi.
Skóra J stała się przezroczysta, żyły na jej bladej twarzy są nienaturalnie wyraźne. Jest niemal niebieska, zaraz pęknie. Emanuje niskim dźwiękiem, trzaskiem energii, brzęczeniem mocy. Chwytam jej rękę i przez te pół sekundy, kiedy Warner przesuwa się tak, by jej ciężar spoczął na nas obu, cała nasza trójka zostaje rzucona do przodu. Lądujemy na ziemi z taką siłą, że ledwo mogę zaczerpnąć tchu, a kiedy wreszcie udaje mi się unieść głowę i spojrzeć na Warnera, moje oczy otwierają się szeroko pod wpływem nieskrywanego przerażenia.
– Emmaline za tym stoi – wykrzykuję do niego.
Kiwa głową z ponurym wyrazem twarzy.