Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Mam nadzieję, że dobrze się bawicie, próbując mnie złapać. (...) Nie boję się komory gazowej, bo szybciej wyśle mnie do raju. Ponieważ mam teraz wystarczająco dużo niewolników, którzy pracują dla mnie, a wszyscy inni nie mają nic, gdy trafiają do raju, więc boją się śmierci. Ja się nie boję, bo wiem, że moje nowe życie będzie łatwe w rajskiej śmierci”.
ZODIAK. NAJBARDZIEJ TAJEMNICZY SERYJNY MORDERCA.
Nawiązał makabryczną grę z policją oraz z całym społeczeństwem. Pragnął, by na Amerykę padł paraliżujący strach. Zabijał, wysyłał szyfry i upiorne kartki pocztowe. Mamił, wodził, groził. Domagał się uwagi oraz umieszczania wzmianek o sobie w poczytnych gazetach. Stał się ikoną popkultury, choć jego tożsamość oraz prawdziwe motywacje pozostawały nieodgadnione.
„Lubię zabijać ludzi, bo to świetna zabawa. To zabawniejsze niż polowanie w lesie na dzikie zwierzęta, bo człowiek jest najniebezpieczniejszym ze wszystkich zwierząt. Zabijanie dostarcza mi najbardziej ekscytujących doznań”. LICZBA OFIAR ZODIAKA POZOSTAJE NIEZNANA.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Dominiki D. „Didi” – coby umiliła kolejne loty
„Była młoda i piękna. Teraz jest pobita i martwa. Nie jest pierwszą i nie będzie ostatnią”[1]
[1] Fragment listu Zodiaka z 29 listopada 1966 roku [tłum. własne autora].
1.
SAN FRANCISCO, WRZESIEŃ 1966 R.
Nie przeżył nikt.
Zastanawiam się nad tym zdaniem. Staram się je odczytać tak, jakby zrobił to dowolny czytelnik.
„Nie przeżył nikt”. A może lepiej brzmiałoby: „Zginęli wszyscy z nich”. Krócej. „Zginęli wszyscy”. Czy jest w ogóle sens rozważać taką głupotę? Oczywiście, że tak. Właśnie na tym polega różnica między uczciwym autorem a tandeciarzem, który po prostu chce odbębnić swoją robotę, sprzedać kolejne opowiadanie i zapomnieć o całej historii.
Ja jestem uczciwy. Analizuję swoje emocje i karmię nimi odbiorców. Jeżeli zostawię pierwotną wersję, w wyobraźni czytelników pojawią się okaleczone zwłoki. Natomiast słowa „zginęli wszyscy” przywiodą raczej obraz samego zabijania. Jedno zdanie jest statyczne, drugie dynamiczne. Czujecie różnicę? Ja tak, ale być może to kwestia szóstego zmysłu, talentu albo boskiego tchnienia. Jak by tego nie nazywać, czasem jest to problematyczne. Cholera!
Jak najlepiej byłoby zakończyć soczyste, mocne opowiadanie? Zdarza się, że nad tymi kilkoma wyrazami ślęczę wiele dni. Mam je gotowe, ale nie mogę się zdecydować na żadne z nich. Prawdopodobnie to również kwestia świadomości rozstania się z tekstem oraz z bohaterami. Gdy postawię ostatnią kropkę, znów dobiegnie końca jakiś etap mojego życia. Nie zawsze tego chcę.
Zdarza się, że czuję odrazę przed wysłaniem opowiadania do wydawcy. Dzielenie się własną wyobraźnią to forma szlachetnej prostytucji. Ni mniej, ni więcej. A gdybym tak zostawił te obrazy tylko dla siebie? Albo gdybym podzielił się nimi znacznie bardziej bezpośrednio niż w kolejnej książce?
Przyśpieszam kroku. Idę wąską uliczką między niskimi, murowanymi domami północnego San Francisco. Jest ciepły wieczór. Promienie zachodzącego słońca wydają się rozświetlać wszystko na czerwono. Jedyną osobą w pobliżu jest krocząca przede mną blondynka. To zgrabna kobieta ubrana w ołówkową spódnicę oraz elegancką białą koszulę. Ma długie nogi i stawia kroki niemal w jednej linii.
Przez uchylone okno jednego z mieszkań dobiega mnie charakterystyczna czołówka popularnego serialu. A więc właśnie minęła siódma. Wszystko odbywa się z niezmienną regularnością.
Blondynka za cztery minuty skręci na jedną z klatek schodowych. Wejdzie na pierwsze piętro, gdzie drzwi otworzy jej mężczyzna samotnie wychowujący czteroletnią córeczkę. Romans? Nie, nie. Nie dorabiajcie do tego zbyt wielkiej ideologii. Kobieta jest opiekunką, która dostaje marne grosze za czterogodzinne zajmowanie się dzieckiem. W tym czasie mężczyzna będzie dorabiał jako parkingowy w jednym z pobliskich klubów. Trywialne, może nawet nieco smutne, ale prawdziwe.
O tym wszystkim dowiedziałem się, podsłuchując rozmowę w sklepie. To w nim przed paroma dniami po raz pierwszy spostrzegłem blondynkę, a potem za nią poszedłem. Prowadził mnie instynkt, którego nie potrafiłem pohamować. Wróć. Ja wcale nie chciałem go pohamować, a to istotna różnica.
W tym momencie po jednej stronie uliczki ciągnie się drewniany płot, a po drugiej wysokie rusztowanie zasłonięte zieloną siatką. Poza mną oraz blondynką nie ma tu żywej duszy. Ciekawe, czy kobieta wyczuwa moją obecność? Czy słyszy moje kroki? Nie chcę jej spłoszyć, więc poruszam się najciszej, jak to możliwe.
Pod długą marynarką ukrytą mam kaburę. Prawą dłoń trzymam na rękojeści pistoletu. Już prawie zapomniałem o dylemacie dotyczącym ostatniego zdania opowiadania. Zagłuszam go nuconą w myślach wyliczanką.
Zabić ją czy nie?
Gładzę zimną stal.
Zabić ją czy nie?
Podnoszę klapkę zapinaną na nit i chwytam broń.
Zabić ją czy…
2.
Nie jestem jednym z tych seryjnych morderców, których znacie, o których już czytaliście i których zdaje się wam, że rozumiecie. Człowiek nie rozumie swojego szefa i żony, a wy chcielibyście przeniknąć moją duszę? Wolne żarty. Dowiecie się tylko tyle, ile sam zechcę. To ja będę waszym panem.
Zabić ją czy nie? Jak myślicie, co zrobię?
Nie podejmuję decyzji.
Jeszcze jest czas. Uliczka ciągnie się przez ponad sto metrów, a po obu jej stronach znajdują się jedynie pustostany. Niemalże nikt nią nie chodzi. Blondynka pokonuje ją, aby skrócić sobie drogę. Jest młoda i lekkomyślna. Aby zarobić parę dolarów, ryzykuje życiem, choć pewnie wcale o tym nie myśli. W tym wieku człowiek odgania od siebie wszystko, co złe.
A zło nas otacza i wylewa się z każdego zakamarka tego cholernego świata. Choć pewnie jest również kwestią perspektywy. Czy jeśli ją zabiję, zrobię coś złego? Jak dla mnie absolutnie nie. O ile nie popełnię błędu i nie zostanę złapany.
Zabić ją czy nie?
Przez trzy lata odpowiedź nieustannie była ta sama. Ale nie zawsze…
Przed oczami staje mi wieczór 4 czerwca 1963 roku. Pamiętam z niego każdą minutę, każdą sekundę. Wryły mi się w pamięć niczym fragmenty filmu oglądanego dziesiątki razy. Owszem, przez ostatnie miesiące wracałem do nich regularnie i z perwersyjną przyjemnością.
Zaciskam dłoń na rękojeści tego samego pistoletu, który mam teraz w kaburze. Idę przez pustą plażę obmywaną łagodnymi falami oceanu. Za wyrzuconymi na brzeg pniakami widzę mizdrzącą się do siebie parę. Śmieją się, a ciepły wiatr niesie ich szczebiot.
To okazja. Być może jedyna i niepowtarzalna. Staram się jej nie analizować, by nie pogrążyć się w katalogu zysków oraz strat. Wtedy pojawia się zbyt wiele myśli. Trzeba się umieć od nich uwolnić.
Chciałem tego od dawna. Postanowiłem, że wreszcie to zrobię i przez ostatnie tygodnie dopracowywałem każdy szczegół. To miejsce jest idealne. Odwracam się, po czym uważnie się rozglądam. W zasięgu wzroku nie ma nikogo. Mam wolną drogę, a jedynym zabudowaniem w promieniu pół mili jest pusta chata na wzniesieniu. Od Lompoc, małej kalifornijskiej mieściny, dzieli mnie kilkanaście minut drogi autem. Większość ludzi udaje się na bliższe plaże, ale zdarza się, że kochankowie marzący o intymności trafiają właśnie tutaj.
Przeciągam dłonią po linie. Mam ją schowaną pod marynarką, po drugiej stronie od kabury. To mocna rybacka lina, którą kupiłem w sklepie w San Francisco. Nikt nigdy nie dojdzie, gdzie dokładnie. Podobne można kupić w dziesiątkach miejsc. Nie różnią się kompletnie niczym – sprawdzałem nawet ich skład. Weryfikowałem powszechność użytych barwników oraz rodzaj splotu. Jestem perfekcjonistą.
Wyciągam pistolet i przyśpieszam kroku. Czuję narastający niepokój oraz ekscytację. Już nie ma drogi odwrotu.
Wychodzę zza pniaków, po czym unoszę broń. Spoglądam prosto w oczy ciemnowłosego osiemnastoletniego chłopaka. Jego spojrzenie kieruje się ku mojemu pistoletowi. Towarzysząca mu dziewczyna jeszcze niczego nie rozumie. Jest odwrócona do mnie plecami i nadal chichocze. Wkrótce mina jej zrzednie.
– Nie próbujcie uciekać – rzucam ostro.
Teraz dziewczyna odwraca się i zamiera w bezruchu. Wytrzeszcza duże błękitne oczy. Jej usta pozostają otwarte, wyrażają kompletne zdumienie.
– Proszę pana, czy… – odzywa się chłopak.
– Zamknij się.
Rzucam ku niemu linę, wciąż mierząc z pistoletu w jego głowę.
– Zwiąż swoją ukochaną – nakazuję. – Natychmiast. Wasza randka nabiera rumieńców.
Ten tekst wymyśliłem przed paroma godzinami. Uśmiecham się, widząc, jakie wrażenie wywarł na nastolatkach. Aby pośpieszyć chłopaka, kładę palec na spuście.
– A może powinienem wystrzelić? Wasze głupie miny przyprawiają mnie o szaleństwo.
3.
Sprawdzam, czy chłopak naprawdę zawiązał węzeł na nadgarstkach dziewczyny, i z uznaniem kiwam głową.
– Dobra robota. – Odwracam się do niego, wciąż zaciskając palce na rękojeści pistoletu. – Teraz ją zakneblujesz.
– Proszę, nie… – jęczy nastolatka. – Błagam…
Głośno pociąga nosem, po czym wybucha płaczem. Trzęsie się, jakby miała padaczkę. Stukot jej zębów wybija się ponad szum fal. Wieczorny wiatr staje się coraz mocniejszy.
Kiedy pisałem pierwsze opowiadania o morderstwach, ofiary zawsze krzyczały. Tymczasem nastolatka robi wszystko, aby się uciszyć. Zwiesza głowę i nadal niczym mantrę powtarza:
– Proszę, proszę…
Jej chłopak spogląda na mnie niepewnie. Jego twarz wydłużyła się, oczy zaszkliły, a na policzkach pojawiły się rumieńce.
– Czego pan chce? – pyta drżącym głosem. – Nie mamy pieniędzy… Po prostu kochamy się i chcieliśmy spędzić tu trochę czasu. Proszę nas puścić, o niczym nikomu nie powiemy…
Tak, podobnej gadki się spodziewałem. Chłopak wylewa z siebie cały potok idiotycznych słów. Usiłuje mi się przypodobać, a kolejne tłumaczenia wybijają z niego niczym fekalia z uszkodzonej rury kanalizacyjnej.
– Nie zrobię wam krzywdy – przerywam mu łagodnie. – Nie bój się. Naprawdę, nie musicie się bać.
Dziewczyna podnosi głowę i spogląda na mnie z nadzieją. Chłopak wypuszcza powietrze.
– Zabijając kogoś, krzywdzi się tylko jego bliskich, prawda? – pytam, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – Dlatego zabiję was oboje. Nie martwcie się.
Ten tekst też przygotowałem już wcześniej. Rzeczywistość niemal w pełni odpowiada mojemu wyobrażeniu. To budujące.
Nastolatka ponownie wybucha szlochem. Kochaś zwiesza głowę i zaciska pięści. Nagle jednak pada na kolana, po czym dotyka pleców swojej dziewczyny.
– Jak mam ją zakneblować? – pyta zrezygnowany. – Czym?
– Tym. – Sięgam do wewnętrznej kieszeni marynarki po cieńszy sznurek. W domu sprawdziłem, że mając go w ustach, nie jest się w stanie krzyczeć. Przy nadmiernym ruchu można sobie rozciąć skórę.
Aby go wyjąć, muszę puścić rękojeść pistoletu. Kiedy tylko to robię, chłopak jakimś sposobem poluzowuje więzy na nadgarstkach dziewczyny i gwałtownie się podrywa.
– Uciekaj! – krzyczy, rzuciwszy garść piasku prosto w moje oczy. – Uciekaj, Linda!
– Cholera – cedzę. – Ty idioto…
Kilkukrotnie mrugam, po czym zmuszam się do otwarcia oczu. Ziarenka piasku je drażnią, lecz nie mam wyboru. Właściwie taki rozwój wydarzeń również wydawał mi się prawdopodobny. Jestem tym niemal rozczarowany. Tak bardzo chciałem, żeby gówniarz mnie czymś zaskoczył. Czy on naprawdę myślał, że nie zwrócę uwagi na banalny węzeł, który zrobił na nadgarstkach dziewczyny?
Wyciągam z kabury pistolet. Ręce delikatnie mi drżą, w końcu jeszcze nigdy nie strzelałem do takiego celu. Chłopak i dziewczyna pędzą po plaży prosto przed siebie. Są o kilkanaście metrów ode mnie. Cóż…
Oddaję dwa strzały. Nastolatek jako pierwszy wali się na piasek.
Potem strzelam jeszcze cztero- albo pięciokrotnie. Któraś z kul dosięga dziewczyny, lecz ta, skulona niczym ranne zwierzę, biegnie dalej. Nagle staje jak wryta. Ułamek sekundy później osuwa się na kolana, po czym pada na twarz.
– Zamierzacie udawać martwych? – Parskam śmiechem. – Zaraz się przekonamy, czy potraficie.
Powoli podchodzę do leżącego na boku nastolatka i mierzę mu prosto w pierś. Chłopak dyszy, ale zdaje się, że jest już nieprzytomny. Mimo to oddaję dwa strzały. Kule z głuchym plaskiem wbijają się w jego ciało i masakrują organy wewnętrzne. Siła rażenia zapewne rozerwała mu właśnie serce. W jego mózgu zachodzą gwałtowne procesy, odnotowywane u większości umierających. Jego źrenice zwężają się, mięśnie drżą agonalnie, a fala endorfin być może przynosi kojące wizje.
Strzelam raz jeszcze.
Teraz mam pewność. Moja pierwsza ofiara jest martwa.
4.
Muszę zawlec ciała do małej chaty rybackiej zbudowanej na skraju niewielkiego wzniesienia. Od miejsca, gdzie zastrzeliłem tych dzieciaków, dzieli mnie niespełna sto pięćdziesiąt jardów.
Trzymając dziewczynę za nogi, wlokę ją po plaży. Jest już całkowicie ciemno, wiatr od morza jeszcze się nasilił, a fale z pluskiem obmywają brzeg. Muszę stawiać krótkie, mocne kroki, zapierając się o sypki piasek. Zostawiam za sobą ślad niczym wąż pełzający po plaży. Trudno. Zapewne do rana i tak on zniknie. Bryza zatrze nie tylko ślady ciała, ale również krwi wsiąkniętej w piasek. A do tego czasu z pewnością nikt ich nie odkryje.
Zastanawiam się, co teraz czuję. Spodziewałem się euforii albo upojenia podobnego do tego, jakie przeżywa się po wypiciu butelki whisky.
Nie. To coś całkowicie innego.
Jestem pobudzony i usatysfakcjonowany. Satysfakcja to chyba najbardziej właściwe słowo. Czuję się, jakbym zdał jakiś egzamin, a jednocześnie został wyróżniony. Ale jest coś jeszcze… Świadomość, że zdałem go tylko ja. Że nikt inny nie próbował do niego przystąpić. To uczucie jest cholernie przyjemne, całkowicie tłumiąc tlące się gdzieś w głębi wątpliwości.
Czy towarzyszy mi natomiast strach? Obawa o to, że zostanę namierzony i trafię do pudła? Że resztę życia spędzę zamknięty w czterech ścianach, bez świeżego powietrza i kobiet? Nie… To bzdura. Gdyby miało się coś takiego wydarzyć, popełniłbym samobójstwo i problem sam by się rozwiązał. Przyśpieszyłbym nieuniknione.
Ale nikt i nic nie odbierze mi wspomnień oraz tej satysfakcji. Już na zawsze zostaną we mnie i ze mną. Zmieniłem się. Właśnie dokonałem wewnętrznej przemiany w kogoś lepszego. Innego od całej reszty ludzkości. Przezwyciężyłem lęki, instynkt i popędy. Nie chodziło mi ani o pieniądze, ani o seks. Jestem lepszy od całego tego cholernego grona morderców, których interesowało zgwałcenie lub okradzenie ofiar.
Myślę o tym, wciągając do chaty ciało chłopaka. Kładę je tuż obok zwłok dziewczyny. Umarli razem i wspólnie obrócą się w proch.
– Miałeś strasznie słabe ostatnie słowa – rzucam ironicznie. – Zresztą ty też, moja droga. Ale na to już nic nie możemy poradzić.
Klękam obok ciał i włączam latarkę. Wkładam ją do ust, kierując światło na zakrwawione zwłoki. W sztucznym świetle twarze nastolatków wydają się dosłownie porcelanowo białe. Przypominają upiorne manekiny.
– Obawiam się, że mogłem zostawić na was jakieś ślady… Ostatnio gliniarze są bardzo upierdliwi.
Wiem coś o tym. Przeprowadziłem dziesiątki wywiadów do swoich książek, artykułów oraz reportaży. Nie mam wątpliwości co do przebiegu wydarzeń, które rozegrają się, gdy ktoś odkryje te zwłoki. Czy nastąpi to wcześniej, niż ktoś inny zgłosi zaginięcie ukochanego syna lub córki? To w ogóle mnie nie obchodzi.
Wyciągam z kieszeni maleńką metalową butelkę benzyny do zapalniczki. Odkręcam ją i wylewam zawartość na ciała oraz na drewnianą podłogę. W powietrzu unosi się mdły zapach ropy.
– Zapamiętam was na całe życie – rzucam, pocierając kamień zapalniczki. – Dziękuję.
Przykładam ogień do sukienki dziewczyny i momentalnie w powietrze bucha płomień. Teraz już nie czuć zapachu benzyny. Zastępuje go odór palonego ciała, włosów oraz ubrań. Wycofuję się, patrząc na swoje dzieło.
To mój początek. Dziś narodziłem się po raz drugi[2].
[2] Zabójstwa 18-letniego Roberta George’a Domingosa i jego narzeczonej, 17-letniej Lindy Faye Edwards, dokonane 4 czerwca 1963 roku, przypisywał Zodiakowi m.in. Bill Baker z Departamentu Szeryfa Hrabstwa Santa Barbara. Zdaje się, że modus operandi, a przede wszystkim późniejsze wydarzenia, uzasadniają to stanowisko.
5.
Ogień się nie rozniósł. Oba ciała zostały dość mocno nadpalone, lecz płomienie nie zajęły podłogi ani ścian budynku. Zupełnie jakby tę diabelną chatę wysmarowano jakimś środkiem zapobiegającym pożarom. Zielonobłękitne ogniki pełzały to tu, to tam, by po chwili rozwiać się z dymem. Popełniłem błąd.
Co gorsza, w obu pomieszczeniach nie znajduję niczego, co mogłoby podsycić pożar. Rybackie domostwo jest niemal całkowicie ogołocone ze sprzętów. W oknach nie ma kotar ani firanek, na podłogach nie leżą dywany, a jedyna szafka to metalowy regał.
Cholera. Przez chwilę stoję nad zwłokami nastolatków i oświetlam je latarką. Z identyfikacją nie będzie żadnych problemów. Ogień nawet nie musnął twarzy chłopaka. Włosy dziewczyny są spalone, część jej policzka została poważnie zwęglona, gałka oczna rozlała się, a usta wykrzywiły się w komicznym grymasie, lecz nadal wyraźnie widać rysy jej twarzy.
Może powinienem roztłuc ich głowy rękojeścią pistoletu? Tak jakbym łyżeczką rozbijał skorupkę jajka na miękko. Wybiłbym im zęby, rozkruszył kości czaszki, a z mózgu zrobił galaretowate purée. Tyle że wtedy sam również byłbym cały we krwi. Nie przygotowałem żadnego kombinezonu, stroju ochronnego ani ubrań na zmianę. Od auta dzieli mnie kilkanaście minut drogi, a parking jest mocno oświetlony.
Nie. Nadgorliwość to jedynie zbędne ryzyko. Przecież nikt nie będzie w stanie połączyć mnie z tymi dwojgiem.
Ręce drżą mi coraz mocniej, a w głowie szaleje burza myśli. Zęby szczękają mi o latarkę, choć staram się opanować. Czego się boję? Nie, nie chodzi o strach. Chyba że…
Usiłuję przeciąć ten chaos myśli. Przecież zrobiłem to, co pragnąłem, i właściwie wszystko poszło zgodnie z planem.
Tfu. Co za eufemizm.
Wycofuję się ku drzwiom, wciąż rzucając światło latarki na zwłoki. Odór spalenizny oblepia mi przełyk i po raz pierwszy lekko mi się odbija. Dopiero teraz z całą powagą dotarło do mnie to, co zrobiłem.
Nie mogę oszukiwać samego siebie. Gdzieś na dnie mojej świadomości pojawia się obawa zostania złapanym i skazanym na krzesło elektryczne. Jednak jest ona podszyta ekscytacją, dumą, a nawet podnieceniem. Nie mam czasu na te durne samoanalizy. Kiedy wrócę do domu, będę mógł jeszcze raz wszystko przemyśleć i opisać. Stworzę opowiadanie tak dobre, jak nikomu się nie śniło. Ani tym paru zadufanym wydawcom, ani tym bardziej czytelnikom. Wywrócę rynek literatury do góry nogami. A za kilka lat może do wszystkiego się przyznam.
Może. Czemu nie?
Przypominam sobie tamte wydarzenia oraz chaos myśli. Nadal kroczę za blondwłosą opiekunką dla dzieci. Zamiast woni spalenizny wdycham delikatną woń jej kwiatowych perfum. Od wydarzeń z plaży Lompoc minęły trzy lata. Trzy lata głodu powtórki, marzeń oraz fantazji. A także nieco obaw, ale naprawdę jedynie nieco.
Początki zawsze są trudne. Jednak teraz, gdy jestem tak blisko kolejnej ofiary, największą przyjemność sprawia mi delektowanie się świadomością, że ta kobieta jest całkowicie ode mnie zależna. Jej życie jest w moich rękach. Tylko moje widzimisię może ją zabić lub ocalić.
Ponownie zaczynam w myślach swoją wyliczankę.
Zabić czy nie zabić?
Zabić czy nie zabić…
Może wylosowałaś dziś szczęście i na ciebie jeszcze przyjdzie czas? A może wcale nie?
6.
Nie chodziło jedynie o wyliczankę. Może dwadzieścia lat temu wmówiłbym sobie, że nie znam jej wyniku. Już jako dziecko doskonale wiedziałem, na kogo padnie w przypadku którejkolwiek z popularnych dziecięcych wyliczanek. „Ene due rabe…”, „Tere-fere kuku…” i tak dalej. Doskonale to znacie. Wszystko zależy od liczby osób oraz kolejności wyliczania.
Mam dość ścisły umysł. Pasjonowały mnie matematyka oraz biologia. Oczywiście nie wszystko, ale uczyłem się bardzo dobrze. Wszechświat to system naczyń połączonych, moje życie jest sprzężone z twoim. Pytaniem pozostaje, czy jest to sprzężenie zwrotne. Gdyby spojrzeć na to z perspektywy tamtej dwójki nastolatków z plaży, odpowiedź byłaby twierdząca. To zabawne. Przyznajcie, że również was to bawi. No? Bawi was to?!
Możemy stać się demiurgami i wszechwładnymi bogami, a umywamy od tego dłonie. Mało kto marzy o tym, aby wnieść wkład w losy świata.
A jeżeli zachwieję jego równowagą? Może Bóg lub Los planował zachowanie dokładnie takiej, a nie innej liczby żywych istot? Buu… Pociągam za spust i likwiduję jego plany.
– To kompletne gówno.
Z zamyślenia wyrywa mnie głos wydawcy. Stary, tłusty redaktor rzuca na stół maszynopis mojego opowiadania. Ciężko wzdycha i przykłada palce do skroni. Rozmasowuje je, jakby właśnie przeze mnie dostał migreny. Przymyka oczy skryte za okularami w grubej rogowej oprawie.
– Ktoś, kto dostał trzy kulki, raczej nie ma siły, żeby udawać martwego – ciągnie szeptem. – Zresztą po co o tym czytać? Kogo to obchodzi? Ludzie chcą śledztwa, detektywa i ofiary, a do tego zagadki do rozwiązania…
– Ludzie chcą emocji – przerywam jego wywód. – Sięgają po książki, bo chcą czuć strach, obrzydzenie albo ulgę.
– Nie pozwalasz im poczuć ulgi.
Uśmiecham się. Kręcę głową i splatam ręce na piersi. Odchylam się w niewygodnym drewnianym krześle.
– Właśnie, że tak. Oni czują ulgę, gdy po skończonej lekturze uświadamiają sobie, że ich świat jest przytulny i bezpieczny. Że mimo niskiej wypłaty i kredytu wcale nie mają tak źle. Daję im ulgę oraz dowód na to, że powinni się cieszyć z życia.
Redaktor opuszcza dłonie i przysuwa się bliżej stołu. Ma kraciastą marynarkę i białą koszulę z pasiastym, kiczowatym krawatem. Ten człowiek dwadzieścia lat temu zaczynał w branży pornograficznej. Wśród chłopaków jadących na front kolportował zdjęcia gołych panienek. W Los Angeles miał agencję modelek oraz studio fotograficzne. Na swoją działalność zdobył nawet dotacje państwowe. To typowa gnida i karierowicz, ale nie można mu odmówić zmysłu do biznesu. Wiem, że przez cały czas gra. Te wszystkie miny, sarknięcia i gesty to tylko element negocjacji.
– Dobrze… – odzywa się nagle. – Uznajmy, że zaryzykuję i spróbuję wydać te opowiadania.
– Tak właśnie uznajmy.
– Ile chcesz?
Wzruszam ramionami. Tym razem szybko przeszliśmy do sedna.
– Chcę być sławny – odpowiadam. – Chcę, żeby moje książki były w każdym amerykańskim domu, a każda amerykańska rodzina chełpiła się historią, że nie mogła po nich zasnąć. Że odmieniłem ich życie.
– Jesteś pieprzonym utopistą.
Owszem. W świecie literatury być może właśnie tak jest. Ale ten tłuścioch nie zdaje sobie sprawy, jak łatwo można trafić na usta całego świata. Ja wiem. I wkrótce to zrobię.
7.
30 PAŹDZIERNIKA 1966 R.
Parking przed biblioteką college’u w Riverside zionie pustką. Jednym z nielicznych aut jest żółtozielony volkswagen garbus, z którego przed dwoma godzinami wysiadła szczupła dziewczyna o krótkich jasnych włosach.
W okolicy nie ma żywej duszy. Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby uczniowie na poważnie wzięli się do nauki, a mało kto wypożycza książki dla przyjemności. W okolicy znajdzie się wiele ciekawszych miejsc do odwiedzenia w niedzielę. Do tego w pobliżu odbywa się dzisiaj lokalny festyn. To on przyciągnął uwagę znacznej części mieszkańców.
Opracowałem każdy szczegół i przemyślałem każdy możliwy rozwój wydarzeń. Samo przygotowanie planu sprawiło mi niesamowitą przyjemność. Przez kilka tygodni nie myślałem prawie o niczym innym. Wyobrażałem sobie tę chwilę i teraz z ekscytacji aż drżę. Każdy oddech wydaje mi się wyjątkowy.
A może mógłbym odłożyć wszystko w czasie? Jeszcze o dzień lub dwa? Nie. Doskonale wiem, że wszystko zostało już postanowione. Klamka zapadła i nie ma odwrotu. Chcę tego.
Pewnym krokiem podchodzę do volkswagena i sięgam do zamka w tylnej klapie. Wbijam w niego uniwersalny klucz, po czym przekręcam. Po chwili silnik stoi przede mną otworem. To prosta, wręcz banalna konstrukcja, której nie można odmówić pewnego uroku. Przez ostatnie dni studiowałem schematy oraz instrukcje, więc teraz działam niemal automatycznie.
Wystarczy kilka ruchów, aby odciąć zapłon auta. To kaszka z mleczkiem. Jeszcze raz upewniam się, że gumowy wąż został wystarczająco zsunięty z głowicy. Rozglądam się wokół, lecz na ulicy nadal jest pusto.
Zamykam klapę i nieśpiesznie oddalam się na bok. Przystaję za zasłoną drzew po przeciwnej stronie ulicy. W bibliotece gasną kolejne światła. Wychodzą z niej pojedynczy pracownicy oraz goście. Wreszcie na schodach pojawia się zgrabna blondynka. Kieruje się prosto do volkswagena, a w pewnym momencie na jej twarz pada światło latarni. To naprawdę ładna, urocza dziewczyna. Ma co najwyżej dziewiętnaście lat.
Zerkam na zegarek. Właśnie dochodzi dwudziesta pierwsza, czyli pora zamknięcia biblioteki. Przez ostatnie dni dokładnie dwie minuty po pełnej godzinie z budynku wychodził ostatni pracownik. Zamykał drzwi, po czym kierował się w prawo, zapewne gdzieś ku swojemu mieszkaniu. Na szczęście volkswagen stoi po przeciwnej stronie od wejścia.
Obserwuję, jak dziewczyna wsiada do auta i raz po raz przekręca kluczyk. Garbus rzęzi, ale oczywiście nie odpala. Blondynka podejmuje jeszcze trzy lub cztery próby. Robi przerwę, po czym odchyla się w fotelu. Wyraźnie widzę zarys jej sylwetki w środku samochodu. W tym samym momencie, zgodnie z moimi przewidywaniami, ostatni bibliotekarz opuszcza budynek.
Zostajemy sami. Wychodzę zza drzew i kieruję się ku volkswagenowi. Dziewczyna jeszcze raz przekręca kluczyk, po czym zrezygnowana wysiada z auta. Obchodzi je, lecz chyba nawet nie ma pojęcia, jak otwiera się tylną klapę. Musicie bowiem wiedzieć, że w tym modelu silnik znajduje się z tyłu auta.
– Czy mogę w czymś pomóc? – pytam, podchodząc. – Znam się trochę na wozach i majsterkowaniu…
W pierwszej chwili na twarzyczce dziewczyny pojawia się wahanie. Momentalnie zastępuje je jednak wyraz nadziei. Jest późno i zapewne marzy o tym, aby jak najszybciej wrócić do domu. Przesuwa się, po czym z bladym uśmiechem podaje mi kluczyki.
– Jeśli pan go uruchomi, będę panu dozgonnie wdzięczna…
Dozgonnie – powtarzam w myślach. – Tak, to dobre słowo.
8.
– Nic z tego. To poważniejsza sprawa, niż się wydaje…
Wzdycham i rozkładam ręce. Staram się wyglądać na równie rozczarowanego jak blondynka. Jak Cheri. Przed chwilą mi się przedstawiła.
– Przepraszam… – ciągnę wywód, pełen goryczy. – Do tego potrzeba narzędzi, a najlepiej całego warsztatu.
– Kurczę. Czyli jestem uziemiona.
– Żałuję, że dałem ci nadzieję. – Mlaszczę, po czym nagle pstrykam palcami. – Wiesz co? Daj mi się zrehabilitować. Mieszkasz niedaleko? Podwiozę cię do domu, a jutro wrócisz tu z jakimś mechanikiem.
Blondynka spogląda na mnie niepewnie. W jej wzroku nie ma już wątpliwości ani obaw, jest jedynie zakłopotanie.
– I tak zmarnowałam ci sporo czasu… Nie chciałabym zepsuć ci całego wieczoru.
– To nic takiego. Czeka na mnie trójka dzieciaków z pieluchami w majtkach. – Uśmiecham się. – Chyba rozumiesz, że moja żona nie ma nawet czasu zatęsknić.
Chowam dłoń do kieszeni, aby Cheri nie zwróciła uwagi, że nie mam obrączki. Za kilka sekund całkowicie o tym zapomni, lecz teraz mogłaby się tym zainteresować. Wtręt o żonie oraz dzieciach przeważa szalę. No tak, zrobimy sobie wzajemną przysługę.
– Dobrze – podejmuje decyzję. – Skoro to naprawdę nie kłopot, wybawię cię od zmiany pieluch.
Dziewczyna chichocze. Zdenerwowanie zepsutym autem już minęło. Skoro znalazła możliwość powrotu do domu, rozluźnia się i odzyskuje humor. Jest tak rozkosznie pełna życia.
– Mieszkam o rzut beretem stąd, właściwie mogłabym nawet wrócić na piechotę, ale…
– Daj spokój – rozwiewam jej wszelkie wątpliwości. – Chodź, mam zaparkowane auto w kolejnej uliczce.
– Dzięki…
– Przestań dziękować, bo cię uduszę!
Teraz to ja chichoczę w myślach. Idę przodem, pokazując Cheri, że nie powinna się niczego obawiać. Już wyjąłem dłonie z kieszeni i staram się poruszać jak najswobodniejszym krokiem. Mimo to narasta we mnie napięcie. Czy na pewno wszystko się uda? Czy ponownie spłynie na mnie ta sama, bezgraniczna satysfakcja, którą czułem trzy lata temu?
Ukradkiem rozglądam się po okolicy. W pobliżu nie ma nikogo. Nikt nie odnotuje, w którą stronę i z kim udała się Cheri.
– To tutaj. – Wskazuję w lewo. – Moje tajne miejsce, gdzie nikt mnie nie zastawia i zawsze mam cień. Nie znoszę nagrzanego auta.
Skręcam w boczną uliczkę, po której obu stronach są puste, walące się domy. Kampus uniwersytecki rozrasta się i na miejscu ruder mają stanąć nowoczesne budynki. Usłyszałem o tym, gdy przed godziną przez chwilę kręciłem się po bibliotece.
Cheri przyśpiesza i teraz idzie ze mną ramię w ramię. Moje auto jest zaparkowane na poboczu, kilkadziesiąt metrów przed nami. Wyraźnie widać jego zarys.
Czuję przyjemny dreszcz. Wciągam zapach perfum nastolatki i delikatnie się uśmiecham. Wokół nie ma żadnych latarni, więc uliczka tonie w niemal całkowitej ciemności. Na ten moment czekałem najbardziej. Przygotowałem nawet sobie krótką przemowę. Odganiam od siebie ostatnie wątpliwości, po czym odwracam się do blondynki.
– Już czas… – stwierdzam.
– Czas? – pyta dziewczyna, zwalniając kroku. – Czas na co?
– Na twoją śmierć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Książka jest powieścią opartą na faktach. Jednocześnie część wydarzeń lub niektóre postacie mogą stanowić fikcję literacką, wykreowaną przez autora.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Archiwum Mariusz Banachowicz
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-636-7
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH