Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Żyć dłużej całkowicie zmieniła moje podejście do procesu starzenia się. Peter Attia jest jednym z najgenialniejszych ludzi, jakich spotkałem. Zawarł spostrzeżenia na temat całego ludzkiego życia w dziele, które ma szansę być jednym z najważniejszych, jakie kiedykolwiek przeczytacie.
- Steven D. Levitt, autor bestsellerów „New York Timesa”, współautor Freakonomii
Peter Attia eksploruje wiedzę naukową dotyczącą nie tylko przedłużenia życia, ale również poprawy jego jakości. Wskazuje nam na istotny związek ogólnie pojmowanego zdrowia z budowaniem zdrowych relacji.
- Esther Perel, autorka bestsellerów „New York Timesa”, psychoterapeutka i prowadząca podcast Where Should We Begin?
Nareszcie pojawił się współczesny, rzetelny, jasny i praktyczny podręcznik, który mówi nam, jak poprawić swoje zdrowie w krótkiej i długiej perspektywie czasowej. Solidnie wsparty danymi naukowymi i przykładami prawdziwych schorzeń, jest to najdokładniejszy i najbardziej kompleksowy przewodnik po zdrowiu, jaki do tej pory opublikowano. Żyć dłużej to nie tylko informacje – to coś bardzo ważnego.
- Dr Andrew Huberman, profesor na wydziale neurobiologii Szkoły Medycznej Uniwersytetu Stanforda, autor podcastu Huberman Lab
Dr Peter Attia to ktoś, komu całkowicie ufam. Wyróżnia go dążenie do osiągnięcia największej jakości życia pod każdym względem – fizycznym, emocjonalnym, psychicznym, relacyjnym i duchowym. Jego niezwykła książka to nawoływanie do działania. Wyposaży was we wszystkie narzędzia potrzebne do tego, aby wieść długie, znaczące i spełnione życie.
- Hugh Jackman
W Żyć dłużej Peter Attia dostarcza nam pełny wgląd w teorię długowieczności. Książka jest pełna zaskakujących spostrzeżeń na temat bolączek starzenia się i zawiera kompleksowe przedstawienie metod, które mogą pomóc nam żyć dłużej i w lepszym zdrowiu. Dzieło Attii zaskakuje i zachwyca, jednocześnie prowokując do spojrzenia na długowieczność w zupełnie nowy sposób.
- Siddhartha Mukherjee, autor nagrodzonej Pulitzerem książki Cesarz wszech chorób. Biografia raka oraz bestsellera „New York Timesa” The Song of the Cell
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 753
Informacje zawarte w tej książce nie mają na celu zastąpić porad lekarza pierwszego kontaktu lub innych profesjonalistów z zakresu medycyny. We wszystkich sprawach dotyczących waszego zdrowia i dobrego samopoczucia powinniście się skonsultować ze specjalistami opieki zdrowotnej.
Dla moich pacjentów.
A także dla Jill, Olivii, Reese’a i Ayrtona… za Waszą cierpliwość.
OD AUTORA
Pisanie o nauce i medycynie dla szerokiej publiczności wymaga zachowania niesłychanej równowagi między zwięzłością a niuansem, rygorem a czytelnością. Zrobiłem, co mogłem, aby znaleźć optymalny punkt na tym kontinuum i przekazać istotę problemu, a jednocześnie uczynić tę książkę przystępną dla laików. Sami możecie ocenić, czy udało mi się osiągnąć ten cel.
WSTĘP
We śnie próbuję złapać spadające jajka.
Stoję na chodniku w brudnym wielkim mieście wyglądającym jak Baltimore, trzymając w rękach wyściełany koszyk i spoglądając w górę. Co kilka sekund dostrzegam zbliżające się do mnie jajko i biegnę, usiłując złapać je do koszyka.
Spadają na mnie bardzo szybko, a ja robię, co w mojej mocy, żeby je wyłapać. Biegam w tę i we w tę z koszykiem wyciągniętym przed siebie niczym rękawica zapolowego[1]. Nie jestem jednak w stanie chwycić ich wszystkich. Niektóre (wiele z nich) rozbijają się na ziemi i rozpryskują żółtko na moich butach oraz stroju chirurga. Desperacko staram się powstrzymać ten deszcz jajek.
Skąd one wszystkie się biorą? Gdzieś na górze, na dachu budynku albo na balkonie, musi stać jakiś facet i rzucać je sobie, ot dla zabawy. Nie widzę go jednak, a poza tym jestem tak zaabsorbowany gonitwą, że ledwie mam czas o nim myśleć. Po prostu biegam jak szalony, próbując złapać jak najwięcej jajek – i oczywiście zupełnie mi się to nie udaje. Emocje wzbierają we mnie, kiedy zdaję sobie sprawę, że bez względu na to, jak bardzo się staram, nigdy nie zdołam wyłapać wszystkich. Czuję się bardzo przytłoczony i bezradny.
A potem się budzę – kolejna szansa na dobry sen została stracona.
Zapominamy niemal wszystkie nasze sny, ale ja, dwadzieścia lat później, nie jestem w stanie wymazać tego jednego z mojego umysłu. Wdzierał się w moje noce wielokrotnie, kiedy jeszcze byłem rezydentem wydziału chirurgii w Szpitalu Johnsa Hopkinsa, gdzie szkoliłem się na chirurga onkologicznego. Wspominam ten okres jako najlepszy w moim życiu, choć czasami czułem, że wariuję. Praca non stop przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nie była czymś niezwykłym dla mnie i moich kolegów. Pragnąłem snu, lecz ten jeden koszmar zawsze go psuł.
Chirurdzy prowadzący w Szpitalu Johnsa Hopkinsa specjalizowali się w poważnych przypadkach, takich jak nowotwory trzustki, co oznaczało, że bardzo często to my byliśmy jedynymi ludźmi stojącymi między pacjentem a śmiercią. Rak trzustki rośnie po cichu, bezobjawowo i zazwyczaj, kiedy w końcu się go rozpozna, okazuje się już zbyt zaawansowany. Chirurgia stanowi opcję jedynie dla dwudziestu–trzydziestu procent pacjentów. My jesteśmy ich ostatnią nadzieją.
Naszą bronią jest coś, co nazywamy zespoleniem Whipple’a[2]. Podczas tego zabiegu usuwa się głowę trzustki pacjenta i górną część jelita cienkiego, zwaną dwunastnicą. Jest to trudna, niebezpieczna operacja. Początkowo, gdy dopiero wprowadzono ją do leczenia, niemal zawsze kończyła się śmiercią. Mimo to chirurdzy się jej podejmowali, bo tak bardzo bezwzględny jest rak trzustki. Zanim ja zacząłem szkolenie, przeżywalność pooperacyjna minimum trzydzieści dni po zabiegu wynosiła już dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Zrobiliśmy się naprawdę nieźli w łapaniu jajek.
W tamtym momencie mojego życia byłem zdeterminowany, żeby stać się najlepszym chirurgiem onkologicznym, jakim tylko mogłem. Pracowałem bardzo ciężko, żeby znaleźć się w miejscu, do którego dotarłem; większość moich nauczycieli z liceum, a nawet moi rodzice nie spodziewali się, że uda mi się dostać choćby do college’u, nie wspominając o zdobyciu dyplomu Szkoły Medycznej Uniwersytetu Stanforda. Niemniej byłem coraz bardziej rozdarty. Z jednej strony uwielbiałem złożoność owych operacji i czułem radość za każdym razem, gdy kończyły się sukcesem. Usuwaliśmy nowotwór – łapaliśmy jajko, a przynajmniej tak myśleliśmy.
Z drugiej strony zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób definiowany jest sukces. Rzeczywistość była taka, że niemal wszyscy pacjenci poddani operacji mimo to umierali w przeciągu kilku lat[3]. Jajko w końcu spadało na ziemię. Co tak naprawdę osiągaliśmy?
Kiedy wreszcie zrozumiałem daremność tego procesu, tak bardzo mnie to sfrustrowało, że porzuciłem medycynę dla zupełnie innej kariery. Potem jednak splot wydarzeń radykalnie zmienił mój sposób myślenia o zdrowiu i chorobie. Wróciłem więc do profesji medycznej z nowym podejściem i nową nadzieją.
Powód mojego powrotu do medycyny wiąże się z nawiedzającym mnie snem o spadających jajkach. Krótko mówiąc, wreszcie zrozumiałem, że jedynym rozwiązaniem problemu nie jest osiągnięcie mistrzostwa w łapaniu jajek. Zamiast tego musimy powstrzymać faceta, który nimi ciska. Trzeba było znaleźć sposób na dostanie się na szczyt budynku, odnaleźć gościa i go wyeliminować.
W prawdziwym życiu ucieszyłaby mnie taka robota; jako młody bokser miałem naprawdę morderczy lewy sierpowy. Medycyna jednak jest oczywiście nieco bardziej skomplikowana. Ostatecznie zdałem sobie sprawę, że należy podejść do tematu spadających jajek zupełnie inaczej, z innym nastawieniem, używając innego zestawu narzędzi.
I właśnie o tym, w skrócie, jest ta książka.
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
Długa gra
Od szybkiej do powolnej śmierci
Przychodzi taki moment, kiedy musimy przestać wyciągać ludzi z rzeki. Musimy pójść w górę rzeki i dowiedzieć się, dlaczego do niej wpadają.
BISKUP DESMOND TUTU
Nigdy nie zapomnę pierwszego pacjenta, który umarł na moich oczach. Było to na początku mojego drugiego roku szkoły medycznej, gdy sobotni wieczór spędzałem na ochotniczej pracy w szpitalu – jest to coś, do czego uczelnia zawsze nas zachęcała. Mieliśmy jednak wyłącznie obserwować, ponieważ na tym etapie wiedzieliśmy niewiele i z tego powodu mogliśmy stwarzać zagrożenie.
W którymś momencie na ostrym dyżurze pojawiła się trzydziestokilkuletnia kobieta narzekająca na duszności. Pochodziła ze wschodniego Palo Alto, z ubogiej dzielnicy w bardzo bogatym mieście. Podczas gdy pielęgniarki zakładały jej elektrody EKG i maskę tlenową zakrywającą usta i nos, ja siedziałem u jej boku, próbując odwrócić jej uwagę rozmową. Jak się pani nazywa? Ma pani dzieci? Jak długo odczuwa pani dolegliwości?
Nagle jej twarz zastygła ze strachu i kobieta zaczęła walczyć o oddech. Potem jej gałki oczne uciekły do góry i straciła przytomność.
W ciągu kilku sekund w zatoce izby przyjęć pojawił się tłum lekarzy i pielęgniarek. Uruchomili „kod”, wprowadzając rurkę intubacyjną do jej tchawicy i wstrzykując jej cały zestaw silnych leków w ostatniej próbie resuscytacji. W międzyczasie jeden z rezydentów rozpoczął uciskanie klatki piersiowej kobiety leżącej na wznak. Co kilka minut wszyscy odstępowali od łóżka, kiedy lekarz prowadzący przykładał elektrody defibrylatora do piersi pacjentki i jej ciało podskakiwało pod wpływem intensywnego impulsu elektrycznego. Cała procedura była precyzyjnie opracowana, a ludzie przyzwyczajeni do tego szpitalnego drylu.
Skuliłem się w kącie, starając się nikomu nie wchodzić w drogę, ale rezydent wykonujący RKO[4] uchwycił moje spojrzenie.
– Hej, stary, możesz tu podejść i mnie zmienić? Pompuj z tą samą siłą i w tym samym rytmie co ja teraz, okej?
Zacząłem więc wykonywać masaż serca – po raz pierwszy w życiu na człowieku, nie na manekinie. Niestety, nic nie działało. Kobieta umarła na stole, kiedy ja wciąż uciskałem jej klatkę piersiową. Zaledwie kilka minut wcześniej pytałem ją jeszcze o rodzinę. Pielęgniarka przykryła jej twarz prześcieradłem i wszyscy rozeszli się tak szybko, jak się pojawili.
Nie było to rzadkie zajście dla nikogo innego w tym pokoju oprócz mnie. Byłem przerażony i wstrząśnięty. Co, do diabła, właśnie się wydarzyło?
Miałem jeszcze widzieć zgony wielu innych pacjentów, ale śmierć tej kobiety prześladowała mnie całymi latami. Kiedy dziś o tym myślę, podejrzewam, że pacjentka umarła z powodu masywnego zatoru tętnicy płucnej, lecz przez długi czas wciąż się zastanawiałem, co było z nią nie tak. Co się działo, zanim pojawiła się na ostrym dyżurze? Czy sprawy ułożyłyby się inaczej, gdyby miała łatwiejszy dostęp do opieki medycznej? Czy musiał ją spotkać tak smutny los?
Później, już jako rezydent w Szpitalu Johnsa Hopkinsa, nauczyłem się, że śmierć nadchodzi z dwiema różnymi prędkościami: szybko i powoli. W ubogich dzielnicach Baltimore królowała szybka śmierć, wymierzana bronią palną, nożami i autami jeżdżącymi ze zbyt dużą prędkością. Może zabrzmi to perwersyjnie, ale przemoc panująca w mieście była głównym przedmiotem naszego stażu. Chociaż wybrałem Szpital Johnsa Hopkinsa ze względu na jego przodownictwo w chirurgii nowotworów trzustki i wątroby, to dzięki temu, że trafiało tu codziennie znacznie więcej niż przeciętnie pacjentów z urazami przenikającymi, wywołanymi głównie postrzałami lub ciosami noża, ja i moi koledzy mieliśmy sporo okazji, aby rozwinąć nasze umiejętności chirurgiczne, naprawiając ciała, które często były zbyt młode, biedne, czarnoskóre i płci męskiej.
Podczas gdy urazom podporządkowane były noce, nasze dni należały do pacjentów z chorobami układu krążenia oraz układu pokarmowego, a zwłaszcza do tych cierpiących na nowotwory. Różnica polegała na tym, że „urazy” owych pacjentów były wywoływane przez powoli rosnące, długo niewykrywalne guzy i nie wszyscy przeżywali – nawet ci najbogatsi, którzy znajdowali się na samym szczycie. Raka nie obchodzi to, ile masz pieniędzy, ani to, kim jest twój chirurg. Jeśli chce cię zabić, zrobi to. Ostatecznie powolne śmierci dręczyły mnie bardziej niż te szybkie.
Ta książka jednak nie opowiada o śmierci. Wręcz przeciwnie.
Ponad dwadzieścia pięć lat po tamtym dniu, w którym kobieta z dusznościami pojawiła się na ostrym dyżurze, nadal praktykuję medycynę, ale w zupełnie inny sposób, niż sobie wcześniej wyobrażałem. Nie operuję już nowotworów – w ogóle nie operuję. Jeśli ktoś przyszedłby do mnie z wysypką lub złamanym ramieniem, zapewne okazałbym się niezbyt przydatny.
Czym w takim razie się zajmuję?
Dobre pytanie. Gdybyście zapytali mnie o to na przyjęciu, postarałbym się wykręcić z tej konwersacji albo skłamałbym, podając się za kierowcę rajdowego, czyli kogoś, kim naprawdę chciałem kiedyś zostać (według planu B miałem być pasterzem).
Jako lekarz obecnie koncentruję się na długowieczności. Problem w tym, że w zasadzie nienawidzę tego słowa. Zostało ono zbrukane przez wielowiekowy korowód znachorów i szarlatanów, którzy przekonywali, że posiadają tajemniczy eliksir zapewniający długie życie. Nie chcę być wiązany z tymi ludźmi, bo nie jestem na tyle arogancki, aby twierdzić, że znalazłem proste rozwiązanie problemu, z którym ludzkość boryka się od tysiącleci. Gdyby zachowanie długowieczności nie sprawiało kłopotu, zapewne nikt nie potrzebowałby tej książki.
Zacznę od tego, czym długowieczność nie jest. Przede wszystkim nie oznacza wiecznej egzystencji ani nawet dożycia wieku stu dwudziestu czy stu pięćdziesięciu lat – co niektórzy samozwańczy eksperci obecnie rutynowo obiecują swoim zwolennikom. Pomijając jakieś przełomowe odkrycie, które w ten czy inny sposób cofnęłoby dwa miliardy lat ewolucji i uwolniło nas od upływu czasu, wszyscy i wszystko, co żyje na tym świecie, pewnego dnia nieuchronnie umrze. Życie to ulica jednokierunkowa.
Długowieczność nie oznacza również odnotowywania kolejnych urodzin w kalendarzu, podczas gdy powoli więdniemy i niszczejemy. Coś podobnego przytrafiło się nieszczęsnemu bohaterowi mitów greckich Titonosowi, który poprosił bogów o wieczne życie. Ku jego radości bogowie spełnili życzenie, ponieważ jednak Titonos zapomniał poprosić o wieczną młodość, jego ciało nieustannie się starzało. Ale wtopa.
Większość moich pacjentów rozumie instynktownie tę zależność. Kiedy odwiedzają mnie po raz pierwszy, zwykle twierdzą, że nie chcą żyć dłużej, jeśli ma się to wiązać z ciągle pogarszającym się zdrowiem. Wielu z nich widziało, jak ich rodzice lub dziadkowie znosili taki los, nadal żywi, lecz dotknięci słabością fizyczną albo demencją. Nie mają ochoty powtarzać cierpienia swoich starszych krewnych. I tutaj właśnie przerywam ich tok myślenia. Jeżeli wasi rodzice cierpieli w podeszłym wieku lub umarli wcześniej, niż powinni, nie oznacza, że was czeka dokładnie to samo. Przeszłość nie musi dyktować przyszłości. Wasza długowieczność jest bardziej plastyczna, niż sądzicie.
Na początku XX wieku ludzie zwykle umierali przed pięćdziesiątym rokiem życia i najczęściej śmierć następowała szybko: w wyniku wypadków, urazów oraz różnorakich chorób[5]. Dziś powolna śmierć wyparła tę szybką. Większość osób czytających tę książkę może się spodziewać, że spotka ich ona między siedemdziesiątym a osiemdziesiątym rokiem życia i zapewne nie będzie wynikiem jednorazowego, niespodziewanego zdarzenia. Zakładając, że nie angażujecie się w nadmiernie ryzykowne aktywności, takie jak BASE jumping, wyścigi motocyklowe albo pisanie esemesów podczas prowadzenia samochodu, najprawdopodobniej umrzecie z powodu jednej z chronicznych chorób wieku starczego, które nazywam Czterema Jeźdźcami Apokalipsy (choroby serca, nowotwory, choroby zwyrodnieniowe układu nerwowego oraz cukrzyca typu 2 i związane z nią zaburzenia metaboliczne). Aby zachować długowieczność, czyli żyć dłużej, ale przede wszystkim żyć lepiej i dłużej, musimy przyjrzeć się owym przyczynom powolnej śmierci i je zrozumieć.
Na długowieczność składają się dwa komponenty. Pierwszy to długość życia. Drugi, równie ważny, to jego jakość – czyli jak dobrze spędzasz swoje lata. Ich połączenie nazywamy długością życia w zdrowiu (właśnie o nią zapomniał poprosić Titonos). Okres zdrowego życia zazwyczaj definiuje się jako tę część życia, w której jesteśmy wolni od ułomności i chorób, dla mnie jednak jest to zbyt uproszczona definicja. Jestem równie wolny od niepełnosprawności i różnych schorzeń co w wieku dwudziestu pięciu lat, ale tamten student medycyny mógłby spokojnie zostawić w tyle pięćdziesięcioletniego mnie, zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym. To zwykły fakt. Dlatego drugą częścią naszego planu na długowieczność powinno być podtrzymywanie i usprawnianie naszych funkcji fizycznych oraz umysłowych.
Kluczowe jest zatem pytanie: co w związku z tym zamierzam zrobić? Jaka jest moja przyszła trajektoria? Znaki ostrzegawcze pojawiają się w pełnej obfitości już w średnim wieku. Uczestniczyłem w pogrzebach kolegów ze szkoły, co odzwierciedla gwałtowny wzrost ryzyka śmierci właśnie w tym okresie życia. Jednocześnie wielu z nas, trzydziesto-, czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, obserwuje, jak naszych rodziców wyniszczają fizyczne ułomności, demencja lub długotrwałe choroby. Ten nieodmiennie smutny widok ugruntowuje mój podstawowy światopogląd, a mianowicie, że jedynym sposobem na zapewnienie sobie jak najlepszej przyszłości – czyli ustawienie się na najkorzystniejszej trajektorii – jest zacząć o tym myśleć i podjąć działania już teraz.
Jedną z największych przeszkód stojących na drodze do długowieczności każdego z nas jest fakt, że umiejętności zdobyte przeze mnie i moich kolegów podczas naszego treningu medycznego okazały się o wiele bardziej skuteczne w walce z szybką śmiercią niż z tą powolną. Nauczyliśmy się nastawiać połamane kończyny, likwidować infekcje za pomocą silnych antybiotyków, wspierać, a nawet wymieniać uszkodzone narządy oraz odbarczać poważne urazy kręgosłupa lub mózgu. Posiedliśmy niezwykłą zdolność ratowania życia i przywracania pełnej funkcjonalności „zepsutym” ciałom. Potrafimy wreszcie reanimować pacjentów, którzy stoją na progu śmierci. Niestety, znacznie gorzej wychodzi nam leczenie chronicznych dolegliwości, takich jak nowotwory, choroby układu krążenia lub neurologiczne, czyli unikanie powolnej śmierci. Możemy złagodzić objawy tych schorzeń i często opóźnić nieco koniec, ale wygląda na to, że nie umiemy zresetować zegara w taki sam sposób, w jaki udaje się nam to w przypadku nagłych urazów. Łapanie jajek idzie nam coraz lepiej, lecz nie mamy zbyt wielkiego wpływu na powstrzymanie ich przed spadaniem ze szczytu budynku.
Problem tkwi w tym, że do obu rodzajów pacjentów – zarówno ofiar ciężkich urazów, jak i cierpiących na choroby przewlekłe – podchodzimy dokładnie tak samo. Naszym zadaniem jest uratowanie pacjenta przed śmiercią bez względu na koszt. Szczególnie zapadł mi w pamięć przypadek czternastoletniego chłopca, którego przywieziono pewnej nocy na ostry dyżur, ledwie żywego. Okazał się pasażerem hondy, w której bok uderzył kierowca przejeżdżający na czerwonym świetle z morderczą prędkością. Parametry życiowe chłopca były słabe, a jego źrenice sztywne i rozszerzone, co sugerowało poważny uraz głowy. Był bliski śmierci. Jako szef urazówki natychmiast uruchomiłem „kod”, czyli procedurę resuscytacji, ale tak jak w przypadku tamtej kobiety na SOR-ze w Stanfordzie – nic nie działało. Moi koledzy chcieli, żebym podał czas zgonu, ale ja uparcie kontynuowałem, pompując kolejne porcje krwi i epinefryny w pozbawione oznak życia ciało chłopca, nie potrafiłem bowiem zaakceptować, że to niewinne, młode istnienie mogło się skończyć w taki sposób. Po wszystkim, szlochając, schowałem się na klatce schodowej. Żałowałem, że nie zdołałem uratować tego dziecka. Niestety, zanim dotarł do mojego szpitala, jego los został już przypieczętowany.
Ten etos jest wpajany każdemu, kto idzie na medycynę: nikt nie umiera na moim dyżurze. Do pacjentów z nowotworami podchodziliśmy tak samo. Często jednak było oczywiste, że zabieraliśmy się do roboty zbyt późno, kiedy choroba znajdowała się w takim stadium, że śmierć stawała się nieunikniona. Mimo to, podobnie jak w przypadku chłopca z wypadku, robiliśmy wszystko, co możliwe, żeby przedłużyć życie tych pacjentów, aż do samego końca pompując w nich toksyczne, nierzadko bolesne koktajle lecznicze, dzięki czemu zyskiwaliśmy w najlepszym razie kilka dodatkowych tygodni lub miesięcy życia.
Problem nie leżał w tym, że nie próbowaliśmy. Współczesna medycyna włożyła nieprawdopodobny wysiłek i poświęciła zasoby, aby zaradzić każdej z tych chorób, jednak nasze postępy są dalekie od zamierzonych, może z wyjątkiem schorzeń układu sercowo-naczyniowego: w tym przypadku udało się nam obniżyć wskaźnik śmiertelności o dwie trzecie w krajach wysoko rozwiniętych w przeciągu sześćdziesięciu lat[6] (chociaż nadal jest jeszcze wiele do zrobienia, jak wkrótce się przekonamy). Od ogłoszenia pięćdziesiąt lat temu „wojny z rakiem” umieralność z powodu nowotworów prawie w ogóle się nie zmniejszyła, mimo setek bilionów dolarów z sektora publicznego i prywatnego wpompowanych w badania[7]. Cukrzyca typu 2 nadal jest epicentrum rozszalałego kryzysu zdrowia publicznego i nic nie wskazuje na to, żeby coś mogło się zmienić na lepsze. Choroba Alzheimera i pokrewne schorzenia neurodegeneracyjne wciąż prześladują naszą coraz większą populację starszych ludzi, a na horyzoncie nie widać żadnych skutecznych metod ich leczenia.
Największą bolączką jest to, że w każdym przypadku interweniujemy w złym momencie: po zbyt długim czasie od pojawienia się choroby i częstokroć za późno – kiedy jajka już spadają. Czułem się okropnie za każdym razem, gdy musiałem powiedzieć jakiejś osobie cierpiącej na raka, że zostało jej może sześć miesięcy życia, wiedząc, że choroba najprawdopodobniej zalęgła się w jej ciele kilka lat wcześniej, nim byliśmy ją w stanie wykryć. Tyle zmarnowanego czasu. Mimo że występowanie każdej z chorób zwanych Czterema Jeźdźcami Apokalipsy zwiększa się znacząco wraz z wiekiem, zazwyczaj zaczynają się one wiele lat przed rozpoznaniem i zabijają nas bardzo, bardzo powoli. Nawet jeśli ktoś umiera „nagle” na atak serca, jego schorzenie najprawdopodobniej rozwijało się w jego naczyniach wieńcowych przez przynajmniej dwie dekady. Powolna śmierć postępuje znacznie wolniej, niż myślimy.
Logiczny jest wniosek, że powinniśmy wcześniej zacząć podejmować próby zatrzymania Jeźdźców Apokalipsy – albo lepiej, całkowitego ich powstrzymania. W ostatnim dwudziestoleciu żadna z naszych metod leczenia stosowanych w przypadku nowotworów płuc w późnych stadiach nie zredukowała śmiertelności z takim samym skutkiem, z jakim zrobiło to ograniczenie użycia tytoniu, głównie dzięki masowym zakazom palenia na całym świecie. Ta prosta decyzja prewencyjna ocaliła więcej istnień niż jakakolwiek z wymyślonych do tej pory interwencji medycznych w zaawansowanych stadiach nowotworów. Mimo to dominujący nurt medycyny nadal nalega na czekanie z działaniem do chwili, gdy możliwe staje się postawienie diagnozy.
Cukrzyca typu 2 jest tutaj doskonałym przykładem. Standard opieki zatwierdzony przez Amerykańskie Towarzystwo Diabetologiczne wyszczególnia, że u pacjenta można zdiagnozować cukrzycę dopiero wtedy, gdy wskaźnik badania hemoglobiny A1c (HbA1c)[8] osiąga sześć i pół procent lub więcej, co oznacza średni poziom glukozy we krwi wynoszący około stu czterdziestu miligramów na decylitr (140 mg/dl). Prawidłowa wartość glikemii utrzymuje się w okolicach stu miligramów na decylitr, co odpowiada wskaźnikowi 5,1 procent HbA1c. Pacjentom powyżej normy zapewnia się szeroko zakrojoną terapię, włączając w to leki, które pomagają ciału produkować więcej insuliny oraz redukują poziom glukozy wytwarzanej przez ciało, a także oczywiście samą insulinę, czyli hormon, który zmusza insulinooporne tkanki do przyswajania glukozy.
Jeśli jednak wynik testu na HbA1c wynosi 6,4 procent, co wskazuje na średni poziom glukozy we krwi o wartości stu trzydziestu siedmiu miligramów na decylitr – zaledwie trzy punkty poniżej górnej granicy normy – technicznie rzecz biorąc, ludzie ci nie chorują jeszcze na cukrzycę typu 2. Zamiast tego mają tak zwany stan przedcukrzycowy, dla którego standard opieki oznacza zalecanie umiarkowanego wysiłku fizycznego, mało zdefiniowane zmiany w diecie, możliwość skorzystania z leku obniżającego poziom glukozy we krwi zwanego metforminą oraz „coroczny monitoring” – czyli właściwie trzeba zaczekać i zobaczyć, czy u pacjenta w końcu rozwinie się cukrzyca, bo dopiero wtedy będzie można to potraktować jako pilny problem.
Moim zdaniem jest to całkowicie niewłaściwe podejście do cukrzycy typu 2. Jak się przekonamy w rozdziale 6, schorzenie to należy do spektrum zaburzeń metabolizmu i pojawia się na długo przed przekroczeniem przez pacjenta magicznego progu diagnostycznego ustalanego za pomocą badania krwi. Zdiagnozowana cukrzyca typu 2 jest ostatnim przystankiem na linii. Czas na interwencję przypada znacznie wcześniej, zanim pacjent zbliży się nawet do tej okolicy; już stan przedcukrzycowy to bardzo późny moment rozgrywki. Absurdalne i szkodliwe jest traktowanie tego schorzenia jak przeziębienia lub złamanej kości – czyli czegoś, co się ma lub nie. Cukrzyca nie jest chorobą zero-jedynkową, a mimo to zbyt często z rozpoczęciem interwencji czekamy na postawienie diagnozy. Dlaczego sądzimy, że to jest w porządku?
Uważam, że powinniśmy działać najwcześniej, jak to możliwe, i próbować zapobiegać rozwojowi cukrzycy typu 2 (oraz pozostałych Jeźdźców Apokalipsy). Należy postępować proaktywnie zamiast reaktywnie. Pierwszym krokiem w walce z powolną śmiercią jest zmiana sposobu myślenia. Powinniśmy zapobiegać dolegliwościom lub opóźniać ich wystąpienie, tak żeby ludzie mogli żyć dłużej bez chorób, zamiast egzystować z nimi. Oznacza to zatem, że najlepiej podjąć działania, zanim jajka zaczną spadać. Przekonałem się o tym na własnej skórze.
Dniem, którego nigdy nie zapomnę, był 8 września 2009 roku. Stałem wtedy na plaży na kalifornijskiej wyspie Catalina, gdy moja żona Jill odwróciła się do mnie i powiedziała:
– Peter, nie sądzisz, że powinieneś zacząć pracować nad tym, żeby być nieco mniej nieszczupły?
Byłem tak zszokowany, że prawie upuściłem swojego cheeseburgera.
„Mniej nieszczupły”? Moja słodka, kochana żona powiedziała coś takiego?
Miałem pewność, że zasłużyłem sobie na burgera i colę (którą trzymałem w drugiej ręce), ponieważ właśnie przypłynąłem na tę wyspę z Los Angeles, pokonawszy ponad trzydzieści trzy kilometry otwartego oceanu. Podróż zajęła mi czternaście godzin, większość tej drogi pod prąd. Minutę wcześniej byłem szczęśliwy z zaliczenia kolejnego zadania (długodystansowe pływanie)[9] z mojej listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią. A tu nagle stałem się Nieszczupłym Peterem.
Mimo to natychmiast zrozumiałem, że Jill miała rację. Nawet nie zauważyłem, kiedy się roztyłem i dobrnąłem do dziewięćdziesięciu pięciu kilogramów, czyli ważyłem ponad dwadzieścia pięć kilogramów więcej niż jako nastoletni bokser. Jak wielu facetów w średnim wieku nadal uważałem się za atletę, nawet kiedy wbijałem moje kiełbaskowate ciało w spodnie w rozmiarze trzydzieści sześć[10]. Zdjęcia z tamtego okresu przypominają mi, że mój brzuch wyglądał dokładnie tak jak brzuch Jill, kiedy była w szóstym miesiącu ciąży. Stałem się dumnym posiadaczem w pełni rozwiniętego tatuśkowego ciała, a nie dobiłem wtedy jeszcze czterdziestki.
Badania krwi wykazały poważniejsze problemy niż te, które widziałem w lustrze. Mimo że dużo ćwiczyłem i jadłem to, co uważałem za zdrową żywność (pomijając okazjonalnego cheeseburgera po długodystansowym pływaniu), jakimś cudem pojawiła się u mnie insulinooporność, a to pierwszy krok w podróży do cukrzycy typu 2 i innych równie niedobrych rzeczy. Nagle okazało się, że znalazłem się w przedziale populacji poniżej piątego percentyla, jeśli chodzi o poziom testosteronu u ludzi w moim przedziale wiekowym. Nie przesadzam, mówiąc, że moje życie było zagrożone – nie w tamtym momencie, ale zdecydowanie w perspektywie przyszłości. Wiedziałem doskonale, dokąd mogła prowadzić ta droga. Amputowałem stopy ludzi, którzy dwadzieścia lat wcześniej znajdowali się w takim stanie jak ja teraz. Moje drzewo genealogiczne pełne było mężczyzn zmarłych przed pięćdziesiątym rokiem życia z powodu chorób serca.
Ten moment na plaży zainicjował rozwój mojego zainteresowania – i znów to słowo – długowiecznością. Miałem wtedy trzydzieści sześć lat i znalazłem się na krawędzi. Niedawno zostałem ojcem naszego pierwszego dziecka, Olivii. Od chwili, gdy po raz pierwszy wziąłem córkę w ramiona, owiniętą w biały powijak, zakochałem się po uszy i poczułem, że moje życie zmieniło się na zawsze. Wkrótce jednak dowiedziałem się, że moje różnorakie czynniki ryzyka i genetyka wskazują na zwiększone prawdopodobieństwo wczesnej śmierci z powodu choroby serca. Ale wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że moją sytuację można było w stu procentach naprawić.
Zagłębiłem się w literaturę naukową i niebawem owładnęła mną obsesja na punkcie zrozumienia nauki o odżywianiu i metabolizmie tak jak kiedyś na punkcie zrozumienia chirurgii onkologicznej. Ponieważ z natury jestem nienasycenie ciekawską osobą, skontaktowałem się z czołowymi ekspertami w tych dziedzinach i przekonałem ich do bycia moimi mentorami w pogoni za wiedzą. Chciałem się dowiedzieć, jak doprowadziłem się do takiego stanu i co to oznaczało dla mojej przyszłości. Musiałem również znaleźć drogę powrotną na właściwe tory.
Moim następnym zadaniem było zrozumienie prawdziwej natury i przyczyn arteriosklerozy oraz chorób serca, które prześladowały mężczyzn w mojej rodzinie po stronie ojca. Jego dwóch braci umarło na atak serca przed pięćdziesiątym rokiem życia, a trzeciego dopadło to samo przed sześćdziesiątką. Dzielił mnie tylko jeden krok od miażdżycy i chorób serca do nowotworów, które zawsze mnie fascynowały, a potem do chorób zwyrodnieniowych układu nerwowego, takich jak choroba Alzheimera. Wreszcie zacząłem studiować szybko rozwijającą się dziedzinę gerontologii, która próbuje wyjaśnić, co zawiaduje procesami starzenia się i w jaki sposób można je spowolnić.
Bodaj najważniejsze, co z tego wyniosłem, to zrozumienie, że współczesna medycyna nie ma tak naprawdę pojęcia, kiedy i jak leczyć chroniczne choroby związane ze starzeniem się, które najprawdopodobniej zabiją większość z nas. Jest tak częściowo dlatego, że każdy z Jeźdźców Apokalipsy to niezwykle skomplikowana dolegliwość i właściwie można opisać ją jako proces, a nie nagle pojawiającą się chorobę, jak w przypadku zwykłego kataru. Zaskakujące może się wydać stwierdzenie, że w rzeczywistości to bardzo dobre wieści. Schorzenia te są bowiem skumulowane, stanowią produkty wielorakich czynników ryzyka dodających się do siebie i nakładających się na siebie z biegiem czasu. Jeżeli jednak potraktujemy te czynniki ryzyka pojedynczo, to okazuje się, że dość łatwo je wyeliminować. Lepiej – mają one pewne wspólne cechy lub mechanizmy pobudzające, dzięki którym są podatne na tę samą taktykę działania i zmiany behawioralne, omawiane w dalszej części tej książki.
Największą porażką medycyny jest próba leczenia wszystkich tych chorób po złej stronie osi czasowej, czyli kiedy już się dobrze zagnieździły w ciele pacjenta zamiast przed zapuszczeniem pierwszych korzeni. W rezultacie ignorujemy ważne znaki ostrzegawcze i przegapiamy możliwości interwencji w momencie, gdy nadal mamy szansę poradzić sobie z nimi, poprawić ogólny stan zdrowia i potencjalnie wydłużyć życie.
Podam wam kilka przykładów:
• Mimo wpompowania miliardów dolarów w badania nad Jeźdźcami Apokalipsy medycyna wyciągnęła całkowicie niepoprawne wnioski co do przyczyn owych chorób. W tej książce przyjrzymy się kilku obiecującym nowym teoriom na temat źródeł każdej z tych dolegliwości, a także możliwym strategiom zapobiegania im.
• Typowy lipidogram, który wykonujecie podczas corocznych testów kontrolnych, podobnie jak wiele leżących u jego podstaw założeń (na przykład istnienie „dobrego” i „złego” cholesterolu), jest mylący i zbytnio uproszczony, do tego stopnia, że okazuje się on w zasadzie bezużyteczny. Wyniki tego testu nie mówią nam wystarczająco dużo o naszym realnym ryzyku śmierci z powodu chorób serca – i niewystarczająco często udaje się nam powstrzymać tego cichego mordercę.
• Miliony ludzi cierpią na niezbyt znane i rzadko wykrywane schorzenie wątroby, które jest potencjalną zapowiedzią cukrzycy typu 2. Mimo to pacjenci we wczesnych stadiach tego zaburzenia metabolicznego często mają wyniki badań krwi w normie. Niestety, w dzisiejszym, niezdrowym społeczeństwie „normalność” lub „przeciętność” nie równają się „optymalności”.
• Zaburzenia metaboliczne prowadzące do wystąpienia cukrzycy typu 2 przyczyniają się również do rozwoju i stymulowania chorób serca, nowotworów, a także choroby Alzheimera. Zajęcie się naszym metabolizmem może obniżyć ryzyko pojawienia się któregokolwiek z Czterech Jeźdźców.
• Niemal wszystkie „diety” są podobne do siebie: mogą pomagać niektórym ludziom, ale dla większości okazują się zupełnie bezużyteczne. Zamiast spierać się o diety, skoncentrujemy się na biochemii żywienia, czyli na wpływie na nasz metabolizm i fizjologię kombinacji czynników odżywczych, które przyjmujemy w postaci pokarmu. Dowiemy się również, jak wykorzystać dane i technologię, żeby znaleźć najlepszy sposób odżywiania dla każdego z nas.
• Jeden z makroelementów wymaga znacznie większej uwagi, niż nam się wydaje. Nie chodzi o węglowodany ani tłuszcze: to białka okazują się niezwykle ważne w procesie starzenia się.
• Aktywność fizyczna to zdecydowanie najpotężniejszy „lek” sprzyjający zachowaniu długowieczności. Żadna inna interwencja nie jest tak efektywna w przedłużaniu życia oraz utrzymywaniu naszych funkcji poznawczych i fizjologicznych na dobrym poziomie. Większość ludzi jednak nie ćwiczy wystarczająco dużo – a poza tym ćwiczenia fizyczne wykonywane w nieprawidłowy sposób mogą wyrządzić wiele złego.
• Wreszcie, o czym sam przekonałem się nader boleśnie, pogoń za zdrowiem fizycznym i długowiecznością jest daremna, jeśli ignorujemy przy tym nasze zdrowie emocjonalne. Cierpienie psychiczne może zdziesiątkować nasze zdrowie na wszystkich frontach, dlatego trzeba się nim zająć.
Dlaczego świat potrzebuje kolejnej książki o długowieczności? Zadałem sobie to pytanie nie raz w ciągu ostatnich kilku lat. Większość pisarzy zajmujących się tym tematem dzieli się na kilka typów. Mamy prawdziwych wyznawców, którzy upierają się, że jeśli człowiek będzie się trzymał specyficznej diety (im bardziej restrykcyjnej, tym lepiej), praktykował medytację w określony sposób, jadł superżywność albo będzie podtrzymywał energię życiową na odpowiednim poziomie, uniknie śmierci i będzie żyć wiecznie. Oczywiście nie mają na to żadnego naukowego dowodu, ale niewątpliwie nadrabiają ten brak swoim zaangażowaniem.
Po drugiej stronie spektrum znajdują się osoby przekonane, że nauka wkrótce odkryje, jak wyłączyć sam proces starzenia się poprzez modulację mało znanych molekularnych szlaków komórkowych, wydłużenie naszych telomerów lub „przeprogramowanie” komórek w taki sposób, że przestaniemy się zupełnie starzeć. Wydaje się dość nieprawdopodobne, żeby coś takiego mogło nastąpić za naszego życia, chociaż bezsprzecznie nauka czyni ogromne postępy w pojmowaniu procesów starzenia się i zrozumieniu Jeźdźców Apokalipsy. Wciąż zdobywamy nową wiedzę, ale najtrudniejsze okazuje się zastosowanie jej w praktyce, u prawdziwych ludzi, żyjących poza laboratorium, albo przynajmniej zabezpieczenie się na wypadek, gdyby tej pretensjonalnej nauce z jakiegoś powodu nie udało się stworzyć długowieczności w pigułce.
W gronie osób zajmujących się długowiecznością swoją rolę postrzegam następująco: nie jestem naukowcem pracującym w laboratorium ani naukowcem klinicznym, lecz raczej kimś w rodzaju tłumacza. Pomagam wam pojąć wszystkie poczynione obserwacje naukowe i wprowadzić je w życie. Wymaga to gruntownego zrozumienia nauki, ale również odrobiny artyzmu – tak samo jak przy tłumaczeniu poematu Shakespeare’a na inny język. Trzeba dokładnie oddać znaczenie słów (nauka), a jednocześnie uchwycić ton, niuans, uczucie i rytm (artyzm). Moje podejście do długowieczności jest osadzone w nauce, ale muszę dołożyć też sporą dawkę artyzmu, aby dostosować tę wiedzę do każdego z was, waszych specyficznych genów, historii, przyzwyczajeń i celów życiowych.
Wierzę, że wiemy już wystarczająco dużo, by zmienić kształt krzywej naszego życia. Z tego powodu zatytułowałem niniejszą książkę Żyć dłużej. Mam tu na myśli: żyć dłużej i lepiej, świadomie korzystając z każdego dnia. W przeciwieństwie do Titonosa możemy przekroczyć granicę oczekiwanej długości naszej egzystencji, lecz jednocześnie cieszyć się dobrym zdrowiem i czerpać więcej z życia.
Moim celem jest stworzenie podręcznika, który pozwoli wam praktykować długowieczność, przewodnika, który pomoże wam ŻYĆ DŁUŻEJ. Mam nadzieję, że przekonam was, że przy odpowiednim nakładzie czasu i wysiłku będziecie mogli potencjalnie wydłużyć swoje życie o dekadę, a funkcjonowanie w dobrym zdrowiu może nawet o dwie, co oznacza, że macie szansę na życie na takim samym poziomie jak ktoś młodszy od was o dwadzieścia lat.
Moim zamiarem nie jest jednak wypunktowanie, co dokładnie macie robić, lecz raczej nauczenie was właściwego podejścia do waszego zdrowia. Dla mnie ta droga stanowiła długą podróż, polegającą na obsesyjnym procesie uczenia się i powtarzania, który rozpoczął się tamtego dnia na skalistym brzegu wyspy Catalina.
W szerokim ujęciu długowieczność doprasza się obalającej paradygmaty zmiany podejścia w medycynie – takiej, która kieruje nasze wysiłki ku zapobieganiu przewlekłym chorobom i wydłużaniu życia. Żąda również natychmiastowego działania zamiast czekania na rozwój choroby albo pogorszenie się naszych funkcji fizjologicznych i poznawczych. Nie jest to medycyna prewencyjna, lecz proaktywna. Wierzę, że może ona nie tylko zmienić nasze życie, ale też uwolnić nas od sporego bagażu cierpienia. Zmiany tej nie wprowadzi jednak medyczny establishment, zajdzie ona wyłącznie wtedy, gdy zażądają jej pacjenci i lekarze.
Jedynie dzięki nowemu podejściu do medycyny możemy dotrzeć na szczyt budynku i powstrzymać jajka przed spadaniem. Nikomu z nas nie powinno wystarczać wyłapywanie ich w pędzie u jego podnóża.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
PRZYPISY KOŃCOWE
[1] Zawodnik bejsbolowy grający na zapolu, czyli na trawiastym obszarze poza terenem pola wewnętrznego (przyp. tłum.).
[2] Inaczej pankreatoduodenektomia (przyp. tłum.).
[3] Yamamoto et al. (2015).
[4] Resuscytacja krążeniowo-oddechowa (przyp. tłum.).
[5] Kinsella (1992).
[6] Mensah et al. (2017).
[7] Siegel et al. (2021).
[8] Hemoglobina glikowana powstaje w wyniku przyłączenia glukozy do hemoglobiny. Pozwala to określić średni poziom glukozy we krwi w ciągu ostatnich około dziewięćdziesięciu dni. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).
[9] Tak naprawdę pokonałem ten dystans już drugi raz. Kilka lat wcześniej przepłynąłem bowiem z Cataliny do LA, ale tym razem droga zajęła mi cztery godziny więcej ze względu na to, że musiałem walczyć z prądami morskimi.
[10] Rozmiar trzydzieści sześć cali w talii, czyli XXL (przyp. tłum.).
Tytuł oryginału: OUTLIVE. The Science and Art of Longevity
Copyright © 2023 by Peter Attia
All rights reserved
This edition published by arrangement with Harmony Books, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC
Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Informacje i porady przedstawione w tej książce nie zastępują porad lekarza. We wszystkich sprawach dotyczących zdrowia Twojego i Twojej rodziny zaleca się konsultacje ze specjalistą.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © by Rodrigo Corral Studio
Konsultacja naukowa: dr hab. n. med. Paula Dobosz
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
Redakcja: Jadwiga Makowiec / d2d.pl
Korekta: Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Beata Marzec / d2d.pl
Indeks: Małgorzata Poździk / d2d.pl
Adaptacja projektu typograficznego i skład: Robert Oleś
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-742-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH