Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mocny, dojrzały debiut Andrzeja Sosnowskiego z roku 1992, za który otrzymał Nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992). Było to niewątpliwie wydarzenie w polszczyźnie, a sam autor stał się dla wielu czytelników już wtedy twórcą ważnym. Obok tej poezji nie sposób przejść obojętnie, każde spotkanie z nią wciąga w inne warstwy tekstu, fascynuje zarówno nowymi znaczeniami, jak i formą – precyzyjną, a zarazem niejednoznaczną, osadzoną w tradycji, jak i nowoczesną w wyrazie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 32
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzej Sosnowski
Życie na Korei
Biuro Literackie • Stronie Śląskie – Wrocław 2016
Wielki Kanion 21
Andrzej Sosnowski: Życie na Korei
Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski
Korekta: Anna Krzywania
Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn
Copyright © by Andrzej Sosnowski
Copyright © by Biuro Literackie, 2016
Biuro Literackie
ul. Sokolnicza 5/37, 53-676 Wrocław
tel. 71 346 01 42, [email protected]
www.biuroliterackie.pl
isbn 978-83-65358-35-6
Wszelkie powielanie lub wykorzystywanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Spis wierszy
Latem 1987
Biebrza, Czerwone Bagno
Czas i pieniądz
Rozmowa na wycieczce
Spacer przed siebie
Życie na Korei
Wiersz dla twojej córki
Milenium
Jesień
Posłowie
Wiersz dla Oberona
Śmierć człowieka nieuformowanego
Esej o chmurach
Gwałtowna moc zanikania
Czym jest poezja
Wiersz dla Becky Lublinsky
Trzy wiersze z bliskiej północy
Huntsville
Wild Water Kingdom
All that jazz
Latem 1987
A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,
żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami.
Zerwałem się z miejsca, szukałem słońca w zenicie.
Uzbroiłem się po zęby w humor i witaminy.
Wzruszyłem ramionami i strząsnąłem duszę,
zerwałem czarny bandaż, czarną łunę z pamięci.
Dodałaś mi polotu. Jadłem owoce garściami.
Mikroelementy stanęły na straży komórek.
Szybko, celowo chodziłem, od sprawy do sprawy,
wskoczyłem nawet w ślub nucąc epitalamia.
Zacząłem nawet ćwiczyć: biegi, pompki, sprężyny –
i żadnych nadużyć na niewczesny umór.
To dni były na umór, a każdy sen wściekły
po aurze przywidzeń i zawrocie zmysłów
jak wielki napad na powierzchnię ziemi,
kołatanie ciała, żeby wejść w zimową kwaterę.
I goniłem w piętkę, traciłem wysokość,
gubiłem krok i miarę, i traciłem oddech –
zgubna poriomania, szalone podróże –
nie z Bordeaux do Nürtingen, ale zawsze.
Ziemia pod stopami wszędzie taka miękka –
czułem, że stopy grzęzną w niej po kostki.
A w nocy – łóżko było jak zapadnia
i bez szmeru usuwało się spod ciała.
Później luki w pamięci, zapatrzenia w okno –
tam mała dziewczynka w bloku naprzeciwko
uśmiecha się z żyletką pomiędzy zębami.
Myślę o jej chłodnych pocałunkach.
Biebrza, Czerwone Bagno
Potrzeba dobrodziejstw: krótkie dni,
wartkie lata, kiedy życie wieczorem
wypada z torów języka i przystaje nieme
u naszych stóp, łasi się i je z ręki,
są do niczego. To tylko nerwy, mówisz,
a wokół szaleją bladolice burze
jak błyszczące ekrany.
Wychylić się przez okno powiewając
białą chustką na piorunochronie?
Albo wycieczki, też coś, np. słynna wieś
lecz cóż znowu? Wieś
kaput. To już ostateczność, mówisz,
usiąść nad Biebrzą i moczyć kij w wodzie,
z butelką zamiast haczyka.
Przez całą drogę śpiewaliśmy psalmy.
Twój przegląd tamtych dni na palcach
jednej ręki, ile ci wyszło? Spójrz,
tęcze rosną w czterech rogach świata
kiedy wchodzimy lekko lewa prawa
w błękitne przestrzenie ozonu.
Nasze uśmiechy lecą w złote tło wieczoru,
nasze rozkazy śpią pod kopertami zegarków.
Płoniemy cicho jak torf.
Czas i pieniądz
Dzień stanął w mglistym cieple
Pisk dzieci w żeliwnej wodzie
Zgrzyt rozochoconych łóżek w suchych portach
Przeglądamy się w krótkich kałużach
Z rogami lamp na czubkach głów
Nasze pocałunki fruwają jak chude nietoperze
I każdy idzie w stronę swoich oczu
Kocich gwiazdek na księżycowych tarczach
Albo kryształków rosy na pajęczynach
Iluzja pościgu powstaje trochę później
Kiedy nuda kładzie sztuczne światło na szarzejącym mózgu
I zegar poklepuje po ramieniu
A sekundy są jak szeregowi szpicle
O nogach migocących jak tłum złotówek
Czy jednak można nas o coś oskarżyć
O życie bez większego wysiłku
Dwa trzy tygodnie w tym samym kolorze
Rozdania bez znaczenia
Kiedy rozkładasz się pod obcym dachem
Skrupuły smakują jak opłatek
Lata posiłków w milczeniu i napięciu
Po słabnący uścisk sumienia na gardle
I zamierający wiatr z piątej pieśni piekła
I to że musimy zadawać sobie ból
Żeby wszystko szło śpiewająco
Rozmowa na wycieczce
Tyle tu stokrotek, zawilców, niezapominajek –
spróbuj zapamiętać, gdy śpiew znad horyzontu
ściera zmarszczki z czoła i kołysze pamięć
przed dryfem umysłu w słabym prądzie nocy.
Bo sny dosłowne jak świerszczyk zostały daleko,
gdzie płacz rewolucjonisty nad Heglem.
Ale kiedy to było? Kiedyś na każdym kroku
cios obuchem sensu, dziś tylko niuanse,
związki między kometą i wielorybami
w nurcie Sacramento, akwenach Alaski.