Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
107 sekund. Tyle wystarczy, by świat rozpadł się na kawałki…
Diana samotnie wychowuje córkę, próbując związać koniec z końcem, kiedy na jej drodze pojawia się Norbert: bogaty, czarujący i troskliwy. Wszystko zmienia się jak w bajce – Diana i jej córeczka przeprowadzają się do pięknej willi w sercu Krakowa. A gdy na świat przychodzi Staś, nawet teściowa, dotychczas zimna i niechętna, zaczyna odnosić się do Diany z sympatią. Rodzinną sielankę burzy niespodziewana tragedia. Nikt, łącznie z Dianą, nie ma wątpliwości, że to wyłącznie jej wina. Kobieta pogrąża się w żałobie i rozpaczy. Mąż i teściowa nie pozwalają jej ani na chwilę zapomnieć o wyrzutach sumienia.
Ale czy naprawdę tylko jej nieuwaga doprowadziła do śmierci dziecka? Czy ktoś poda Dianie rękę, żeby wyciągnąć ją z obłędu i pomóc odkryć prawdę? Co ukrywa niedostępna teściowa Diany? I kim jest tajemnicza mścicielka, szukająca sprawiedliwości na portalach internetowych? Prawda może okazać się dużo bardziej skomplikowana, niż się wydaje.
Liliana Fabisińska – autorka powieści dla dorosłych (m.in. Córeczka, Obok niej, Z jednej gliny, Sanatorium pod zegarem) i książek dla dzieci i młodzieży (Amor z ulicy Rozkosznej, Bezsennik, Grzyby). Dziennikarka, dramatopisarka, scenarzystka, pedagożka, kryminolożka, absolwentka podyplomowych studiów z zakresu psychologii zmiany postaw i zachowań. Zawsze robi pięć(dziesiąt) rzeczy naraz i uwielbia uczyć się wszystkiego, co nowe, dziwne i prawdopodobnie zupełnie zbędne. W każdej wolnej chwili czyta, pływa i gotuje, ćwiczy tai-chi i podróżuje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
Jeśli wydaje ci się, że spadłeś właśnie na samo dno, że jesteś w najczarniejszej dupie, że już po prostu nie może być gorzej, pamiętaj o jednym: to niemal na pewno nieprawda. Zawsze coś jeszcze może pójść nie tak i zamienić koszmar, w którym tkwisz, w koszmar do kwadratu… albo i do sześcianu.
Diana za każdym razem myślała, że teraz już na pewno, absolutnie na pewno osiągnęła dno den. Że już nie da się upaść niżej. I za każdym razem przekonywała się, że pod tym dnem jest jeszcze kolejne, znacznie bardziej przerażające. I upokarzające ją mocniej niż cokolwiek, co zdarzyło się wcześniej.
Do wyłączanego regularnie prądu już niemal zdołała przywyknąć. Paliła świece i wmawiała Oli, że to taka zabawa. Po prostu udają, że przeniosły się w czasie w głębokie średniowiecze. Ucztują w blasku migoczących płomyczków i wcale nie muszą się myć, bo przecież sześćset czy siedemset lat temu nawet królowie nie mieli w zwyczaju codziennych kąpieli. Modliła się, żeby córeczka nie zapytała, dlaczego te ich uczty składają się z chleba z dżemem albo z pasztecikiem z puszki i dlaczego w herbacie od pewnego czasu nie pływa już plasterek cytryny.
Na szczęście miały gaz, żeby zagotować czajnik wody.
Miały też wodę w kranie. Co prawda zimną, bo terma elektryczna nie chciała, rzecz jasna, działać bez prądu, no ale jednak wciąż była to woda.
Teraz to właśnie brak wody i kartka z czerwonym stemplem włożona w drzwi sprawiły, że Diana spadła na jeszcze głębsze dno… to dno, którego istnienia nawet nie podejrzewała.
– Mamuś, nie mogę spuścić kupy. – Ola stała w drzwiach łazienki ze zdumioną miną.
– Wiem, kochanie. – Diana z trudem przełknęła ślinę i rozciągnęła usta w czymś, co miało wyglądać jak uśmiech. – Jest awaria, rozumiesz?
– Pojedziemy do babci? – Oczy Oleńki rozbłysły nadzieją. Bo przecież półtora roku wcześniej, w czasie dwudniowej awarii wodociągów, faktycznie odwiedziły matkę Diany i kąpały się razem w wielkiej, żeliwnej wannie.
Dzisiaj pewnie byłoby im razem trochę ciasno. Ola rosła jak na drożdżach, buty kupione jesienią już były na nią za małe.
Gdyby nie te buty… spodnie… kurtka przeciwdeszczowa… plastelina, farbki, kredki i cała reszta wyprawki wymaganej w zerówce… gdyby nie te wszystkie wydatki, które Diana powinna przewidzieć i zaplanować, prawdopodobnie nie miałaby żadnego problemu z zapłaceniem rachunku za wodę. I Ola nie musiałaby stać w progu łazienki i wygłaszać komunikatu, że kupa nie zamierza spłynąć, bo rezerwuar jest już całkowicie pusty.
– Zadzwonię do babci, dobrze? Powiem, że do niej jedziemy. – Dziewczynka sięgnęła już po komórkę matki.
– Nie, nie. – Diana wyjęła jej telefon z ręki i szybko odłożyła na najwyższą półkę, dla pewności wciskając go między dwie książki Agathy Christie. Próbowała błyskawicznie zebrać myśli. Nie mogą zostać w mieszkaniu, w którym nie ma wody, to jasne. Gdyby nawet miała pieniądze, nic już dziś nie załatwi. Nie zdąży zapłacić zaległego rachunku ani tym bardziej przekonać ludzi z działu obsługi klienta w firmie zaopatrującej w wodę całą dzielnicę, żeby odkręcili zawór w skrzynce przy jej drzwiach. Diabli wiedzą, czy mogą odblokować go zdalnie, czy muszą przyjechać i zrobić to tutaj, na miejscu.
– Poproszę Małgosię o pożyczkę – mruknęła pod nosem. – I z samego rana zapłacę ten cholerny rachunek.
Małgosia nigdy nie odmawiała. Tyle tylko, że do rana zostało jeszcze kilkanaście godzin. W sedesie pływała kupa. Ola musiała umyć ręce, zęby i całą resztę.
Potrzebowały wody.
I dobrego planu.
– Nie pojedziemy do babci – powiedziała, nie patrząc córeczce w oczy. Ciągle nie miała odwagi powiedzieć jej o śmierci swojej matki. Bała się tego, jak kolejna strata wpłynie na delikatną dziewczynkę.
– A do cioci Gosi? – Mała doskonale wiedziała, kogo mają na liście sojuszników. Bardzo krótkiej liście.
– Do cioci też nie – odparła Diana. – Nie tym razem. Ciocia ma remont, śpią wszyscy czworo w kuchni, bo cała reszta jest zasłonięta folią. Nie możemy im się zwalić na głowę.
– Nawet na trochę? Żeby się umyć?
– Nawet na trochę. – Diana była u przyjaciółki dwa dni wcześniej i widziała łazienkę ze skutymi kaflami i wanną pokrytą grubą warstwą pyłu. Żadne kąpiele absolutnie nie wchodziły w grę. Musiała szybko wymyślić coś innego. – Wiem. Przyniosę zaraz wodę ze studni oligoceńskiej.
– Dużo wody? – Ola nie wyglądała na przekonaną.
– Bardzo dużo – obiecała Diana, próbując się uśmiechać. – A potem zrobię ci fantastyczną kąpiel…
Po dziewiętnastu kursach na Plac Inwalidów i z powrotem, po schodach z trzeciego piętra, na trzecie piętro, i znowu z trzeciego w dół… Diana miała na dłoniach bąble i dyszała jak stary parowóz. Wiedziała, że następnego dnia nie będzie mogła się ruszyć. Ból pleców stawał się nie do zniesienia, mimo że bardzo starała się być rozsądna i nalewała tylko po pół baniaka, żeby nieść nie więcej niż pięć litrów naraz. Według lekarza taki ciężar, rozłożony na dwie ręce, nie powinien zrobić jej krzywdy. Doktor Wacławik nie przewidział jednak, że przeniesie ten dozwolony ciężar aż dziewiętnaście razy. Liczyło się wyłącznie to, że dotrzymała słowa. Za każdym razem musiała odstać swoje w kolejce do źródełka, wśród emerytów, którym ani trochę się nie spieszyło, wysłuchać ich opowieści o pogrzebach, wnukach i hałaśliwych sąsiadach. Ale teraz woda źródlana wypełniała wszystkie garnki i miednice, jakie miały w domu. Ola powinna być zachwycona.
„Za to ja zemdleję z wrażenia, kiedy dostanę rachunek za nagrzanie całej tej wody na kuchence” – westchnęła w myślach.
Nie miała jednak wyjścia. Obiecała córeczce kąpiel. I choćby nie wiem co, musiała napełnić wannę gorącą wodą z pachnącą migdałami pianą.
– Nie chcę się dzisiaj myć – powiedziała nagle Ola, przytulając się do jej biodra. – Wolę obejrzeć film.
– Film? – Diana oparła się o ścianę i potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Sama nie wiedziała, czy ma ochotę śmiać się jak opętana, czy raczej zalać łzami.
Prądu nie było już od trzech dni. Mrożonki zjadły w pierwszej kolejności, resztę zapasów wystawiły na balkon. Na szczęście nie było trzaskających mrozów, syberyjskie temperatury starannie omijały tej zimy Kraków, za to przez całą dobę utrzymywało się od dwóch do czterech–pięciu stopni. Chłód idealny do przechowywania wędliny, masła i jajek. Nie miałaby nic przeciwko takiej pogodzie przez cały rok. To właściwie uniezależniłoby ją od lodówki. Mogłaby ją odłączyć, nawet kiedy odzyska prąd. To na pewno dałoby spore oszczędności.
Niestety, oprócz lodówki, nie działał również telewizor, pralka ani stare radio. W mieszkaniu wciąż jednak było przyjemnie ciepło, odcięcie centralnego ogrzewania najwyraźniej nie było takie proste. Wciąż miały też gaz, mogły więc zagotować wodę. Całą wodę przyniesioną ze źródełka pod śmiesznym daszkiem. A potem wejść do wanny, w rozmigotanym blasku świec ustawionych w łazience.
– Wykąpię się z tobą, będzie super. – Diana uśmiechnęła się promiennie do córeczki.
– Chcę obejrzeć film. – Usta Oleńki zacisnęły się w wąską kreskę, upodobniającą ją na krótką chwilę do ojca. Robiła tak zawsze, gdy była bardzo zdenerwowana. I gdy zamierzała się uprzeć i postawić na swoim.
Diana pogratulowała sobie w duchu. Kilka godzin wcześniej zaniosła laptopa do biblioteki i opowiedziała wzruszającą bajkę o tym, że rusza w długą podróż i koniecznie musi naładować baterię przed wyjazdem.
Dzięki temu jej komputer nadawał się do pracy przez przynajmniej trzy godziny. Jeśli trochę przyciemni monitor, może nawet przez trzy i pół.
– Obejrzymy film – obiecała, uśmiechając się szeroko. – Ale najpierw załatwimy coś pilniejszego. Trzeba chyba wreszcie spuścić tę twoją kupę…
Rozdział 2
– Jeśli dobrze rozumiem, próbuje mi pani właśnie powiedzieć, że nie ma doświadczenia w podobnej pracy? – Dyrektor bawił się długopisem, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Diany.
– Rozumie pan doskonale. – Przełknęła ślinę, czując, że narasta w niej wściekłość. Chciała ugryźć się w język, przeprosić, że zajęła mu czas, i po prostu wyjść. Nie zdołała się jednak powstrzymać. Słowa zaczęły płynąć z jej ust i za nic nie chciały już przestać. – Nigdy nie pracowałam w biurze, nie mówiąc już o dziale kadr, i musiałam upaść na głowę, żeby aplikować na to stanowisko i mieć choćby cień nadziei, że ktokolwiek potraktuje moją kandydaturę poważnie. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie… nic poza tym, że moja córka nie poszła dzisiaj na akademię z okazji rozpoczęcia roku. Jest pierwszy września, powinna więc tam stać w białej bluzeczce i granatowej spódniczce, jednocześnie dumna i wystraszona, wśród innych dumnych i wystraszonych pierwszaków. A ja powinnam stać w tłumie rodziców i machać do niej z szerokim uśmiechem, żeby dodać jej odwagi, kiedy dyrektor albo wychowawca uroczyście pasuje ją na ucznia.
– Pani córka straciła inaugurację roku szkolnego z powodu naszego dzisiejszego spotkania? – Mężczyzna podniósł brwi, a jego czoło pokryło się na moment głębokimi zmarszczkami. – Przecież mogliśmy je przełożyć, gdyby tylko zasygnalizowała pani mojej sekretarce, że woli pani inną datę…
Diana potrząsnęła głową tak gwałtownie, że sfatygowana spinka, utrzymująca jej włosy w zgrabnym koczku, zsunęła się i upadła na ziemię z cichym trzaskiem.
Jasne jak len sprężynki rozsypały się wokół jej głowy niczym aureola.
– Przepraszam – powiedziała.
Schyliła się po spinkę i usiłowała szybko zebrać nią włosy z powrotem z tyłu głowy. Bez skutku, spinka najwyraźniej właśnie dożyła swoich dni. Diana z rezygnacją odłożyła ją na stół i podjęła przerwaną myśl, próbując nie zastanawiać się nad tym, jak wygląda z nieujarzmionym afro w kolorze wypłowiałej myszy. Wydatki na farbę do włosów wypadły z listy obowiązkowych, a potem też z tej drugiej, zwanej roboczo „przydałoby się”. Straszyła więc odrostami sięgającymi niemal do szyi. Małgosia, rzecz jasna, proponowała pożyczkę na fryzjera albo przynajmniej na domowe farbowanie, w pakiecie z jej pomocą i butelką wina. Odmawiała konsekwentnie, co najmniej od lutego, kiedy przeżyła małe załamanie nad niespuszczoną kupą Oleńki, a potem zadłużyła się u przyjaciółki po uszy, żeby odzyskać prąd i wodę. Nie chciała być jej jeszcze więcej winna, jeszcze bardziej wdzięczna. Bała się nawet podliczyć, jakiej kwoty sięga ten dług.
– Moja córka nie poszła do szkoły, bo nie ma granatowej spódniczki, białej bluzeczki i eleganckich bucików, które pasowałyby na taką okazję. Prawdę mówiąc, nie ma bucików, które pasowałyby na jakąkolwiek okazję. Wyrosła ze wszystkiego, co było na nią dobre jeszcze na początku wakacji.
– Trzeba się tylko cieszyć, że dziecko rośnie jak na drożdżach. – Dyrektor uśmiechnął się półgębkiem i wyraźnie odpływał już myślami w inną stronę.
„I nic dziwnego – westchnęła Diana w duchu. – Czego się spodziewałaś? Że będzie tu siedział i rozmawiał z tobą o trudach samodzielnego wychowywania nieznanej mu dziewczynki, nawet jeśli jest to dziewczynka na tyle bystra, że bez wahania posłałaś ją do pierwszej klasy w wieku sześciu lat? Daj facetowi żyć, pożegnaj się i wyjdź, zachowując resztki godności. Wyjdź jak najszybciej, dobrze ci radzę”.
Zamiast posłuchać zdrowego rozsądku, Diana jednak znowu otworzyła usta:
– Mam zdrową, wspaniałą córkę i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Rośnie jak na drożdżach, to prawda. I chcę, żeby dalej tak rosła. Żeby miała co jeść, żeby nie szła do szkoły w butach za dużych o dwa numery, żeby nosiła tornister, a nie płócienną torbę wypełnioną podręcznikami… Nie ma pan pojęcia, jakie to uczucie, chcieć dać swojemu dziecku wszystko, co najlepsze, i nie móc tego zrobić… i czuć się tak potwornie bezradnym… Pracować jako telemarketerka, pewnie najgorsza na świecie, która nie umie kłamać i nie jest w stanie sprzedać biednym emerytom tych wszystkich garnków, wycieczek i prenumerat, których nie potrzebują. Nie dostawać więc żadnej prowizji, zarabiać grosze, nienawidzić tej pracy i nie móc jej zmienić. Odbijać się od kolejnych drzwi, słyszeć w kółko to upiorne „Oddzwonimy do pani”. Odpowiedziałam na państwa ogłoszenie, chociaż nie posiadam żadnych kwalifikacji, które by to uzasadniały, z bardzo prostego powodu. Nie ma już ogłoszeń, do których pasowałyby, choćby mniej więcej, moje kwalifikacje i doświadczenie zawodowe. Odpowiedziałam na wszystkie.
– Na wszystkie w Polsce? – Na twarzy dyrektora pojawił się dziwny uśmieszek.
– Nie mogę się przeprowadzić dalej niż dwadzieścia kilometrów od kościoła Mariackiego, taki nietypowy zapis znalazł się w papierach rozwodowych, na życzenie mojego byłego męża. Oczywiście ze względu na to, że dziecko potrzebuje regularnych kontaktów z ojcem. Który i tak nie zamierza tych kontaktów utrzymywać, ale nie mógł sobie darować żadnej okazji uprzykrzenia mi życia. – Diana westchnęła, zaciskając usta.
Powiedziała stanowczo za dużo, to było nieprofesjonalne… Przestała się kontrolować, jak zwykle na wspomnienie tamtego popołudnia, kiedy w eleganckiej kancelarii adwokackiej Daniel, do spółki z mecenasem Krawczakiem, zapędził ją w kozi róg. Nie miała prawnika ani żadnej szczególnej strategii. Była przekonana, że załatwią sprawy polubownie, ustalą błyskawicznie plan wychowawczy, podzielą majątek i rozstaną się w zgodzie. Każdego dnia słono płaciła za tę łatwowierność. Zaskoczona, przerażona groźbami, którymi powitał ją mąż, podpisała wszystko, co jej podsunął małomówny mecenas. Idiotyczne zobowiązanie, rodem z amerykańskiego filmu, że nie przeprowadzi się poza najbliższe okolice Krakowa aż do matury Oli. Rezygnację z wyliczenia przez sąd alimentów („Nie skrzywdziłbym własnego dziecka! Będę płacił znacznie więcej, niż przyznałby ci jakikolwiek sąd!”). Zgodę na jego wyjazdy z córeczką za granicę, bez żadnych ograniczeń. Przynajmniej z tego prawa nie próbował skorzystać ani razu – pewnie po prostu zapomniał, że podpisała także ten papierek, inaczej nie zrezygnowałby z przyjemności wyrwania zapłakanej Oli z jej ramion i wywiezienia na kilka tygodni w nieznanym kierunku.
Sędzia upewniał się trzy razy, czy Diana rozumie każdy z dokumentów i czy podpisała je świadomie i dobrowolnie. Prosił, żeby się zastanowiła, czy nie chce któregoś wycofać. Choćby tego o braku ustalonych alimentów albo o podziale majątku, skrajnie dla niej niekorzystnym. Wyraźnie próbował jej pomóc, czuł, że działa pod presją. Nie dała mu szans, oświadczyła stanowczo, że to jej przemyślana, całkowicie autonomiczna decyzja. Nie mogła postąpić inaczej. Daniel powiedział przecież, że odbierze jej Oleńkę i sprawi, że mała znienawidzi ją na całe życie. Wiedziała, że nie żartuje. Musiała być posłuszna, grać na jego zasadach.
Wtedy myślała, że to uchroni ją i Olę przed kłopotami. Jakże była naiwna!
Policzyła w myślach do pięciu i wróciła do tematu poszukiwania pracy.
– Odpisałam na wszystkie ogłoszenia z Krakowa i okolicy, które w jakikolwiek sposób odpowiadały moim możliwościom i kompetencjom. Wysłałam też CV do wszystkich firm, szkół, domów kultury, które nie szukały pracowników, ale teoretycznie mogłyby potrzebować kogoś takiego jak ja. Dostałam trzy propozycje poprowadzenia wieczornych zajęć, ale nie byłam w stanie ich przyjąć z uwagi na córeczkę. Nie zostawię jej przecież samej do dwudziestej trzydzieści. Poza tym nikt się nie odezwał. Zaczęłam więc odpowiadać na wszystkie ogłoszenia. Na wszystkie jak leci. Bo skoro nie nadawałam się na stanowiska jakby skrojone na moją miarę… skoro nie wystarczyło ani wykształcenie, ani najszczersze chęci, to znaczy, że na tym świecie nie ma żadnej logiki. A w takim razie mogę równie dobrze zgłosić się na asystentkę dyrektora banku, projektantkę biżuterii albo testerkę trumien. No nie, testerkę nie, trochę przesadziłam…
– Dlaczego? – zainteresował się dyrektor, patrząc na nią uważnie.
Mówienie o swoich ograniczeniach na rozmowie kwalifikacyjnej nie było chyba najlepszą strategią, skoro jednak sama wywołała ten temat… Westchnęła ciężko.
– Kręgosłup. Przeszłam dwie operacje, jeszcze w dzieciństwie. Odpada każda praca stojąca albo związana z dźwiganiem paczek. Lub małych dzieci. Czyli dziewięćdziesiąt procent prac, które mogłabym dostać. Zgłaszam się więc na wszystkie pozostałe posady. Na każdą z nich mam dokładnie takie same szanse… Niech więc pan nie myśli, że wybrałam to wasze ogłoszenie z jakiegoś szczególnego powodu. Że zapragnęłam rozwijać się w pracy biurowej, że od dzieciństwa marzyłam o zapełnianiu segregatorów w dziale kadr zwolnieniami lekarskimi i umowami pracowników, ułożonymi alfabetycznie albo według daty ich zawarcia. Nic z tych rzeczy. Ja po prostu odpowiadam co rano na wszystkie nowe ogłoszenia, które oferują legalną, ozusowaną umowę i nie wymagają noszenia ciężarów ani tytułu profesora.
– A znajomości japońskiego? – Dyrektor zsunął okulary na czubek nosa i patrzył na nią ponad grubymi, rogowymi oprawkami.
– Słucham? – Nie zrozumiała, o co pyta. – W państwa ogłoszeniu nie było chyba nic o japońskim?
– Nie, nie. – Machnął rękami tak, jakby opędzał się od natrętnej muchy. – Pytam tylko z czystej ciekawości, czy odpowiada pani także na ogłoszenia zawierające stanowczy wymóg znajomości języka japońskiego, chińskiego albo węgierskiego.
– Oczywiście, że tak. – Wzruszyła ramionami. – Pracodawcy często wpisują w ogłoszenia rzeczy, które wcale nie są dla nich istotne. Choćby ten japoński. Co z tego, że aplikuję do polskiego oddziału jakiegoś japońskiego producenta komputerów, telewizorów czy zegarków? Przecież w polskim oddziale nawet najważniejsi szefowie nie mówią po japońsku. Tam cała komunikacja odbywa się po angielsku. A jednak wpisują w ogłoszenia japoński, bo gdyby jeden z kandydatów faktycznie go znał, byłoby miło. Mógłby czytać instrukcje w oryginale, zaimponować japońskim szefom w czasie ich wizyty w Polsce… Nie myślą tylko, że zawierając taki warunek w ogłoszeniu, tracą szansę na zatrudnienie kogoś naprawdę bardzo wartościowego z punktu widzenia ich firmy. Bo przecież poważni, odpowiedzialni kandydaci nigdy w życiu nie odpowiedzą na anons, którego warunków nie spełniają od początku do końca.
– Dobrze, przejdźmy do konkretów. – Dyrektor znowu podniósł długopis i zaczął go przerzucać z ręki do ręki.
– Do jakich konkretów? O japońskim i chińskim? – Diana patrzyła na niego jak na szaleńca. – Nie znam tych języków. Znam angielski i niemiecki, dogaduję się po rosyjsku, od biedy mogłabym uznać, że biernie posługuję się włoskim, rozumiem większość prostych komunikatów… natomiast japoński i chiński? Przepraszam, ale nie…
– Pytam o pani warunki. Jaką chce pani mieć pensję w okresie próbnym? Czy zostawanie w biurze do szesnastej trzydzieści nie będzie dla pani problemem, skoro musi pani odbierać córeczkę ze szkoły?
Po co on o to pyta? Diana poczuła, że ogarnia ją złość. Co go to obchodzi, skoro nie da jej tej pracy? Chce ją upokorzyć? Zrobić z niej pośmiewisko?
– Szuka pan pretekstu, żeby mi odmówić? – warknęła. – Taka gra w czyste ręce? „Ja bym panią z przyjemnością zatrudnił, ale skoro pani nie może zostawać do szesnastej trzydzieści, to niestety, nie mogę nic zrobić, mimo szczerych chęci”? Może pan sobie darować. Nie przyłapie mnie pan na piętrzeniu trudności. Mogę zostawać nawet do siedemnastej, mamy w szkole świetlicę. Mogę pracować w weekendy i przyjmę taką pensję, jaką mi pan zaproponuje. Niestety, nie ułatwię panu zadania. Musi mi pan odmówić bez zwalania na mnie całej winy. No już, proszę to zrobić i nie marnować swojego i mojego czasu.
Dyrektor uśmiechnął się pod nosem, sięgnął po komórkę i wybrał szybko jakiś numer.
– Iza? Jesteś u siebie? Świetnie. Chciałbym, żebyś ustaliła z naszą nową koleżanką z HR-u szczegóły umowy. Zależy mi bardzo, żeby pani Diana zaczęła pracę od poniedziałku, zadbaj o wszystko, dobrze? Już ją do ciebie wysyłam… Tak, Diana Płachetko, nasz nowy junior HR administrator. Oczywiście, tak, standardowy okres próbny, pełny etat i komplet benefitów. Będzie u ciebie za pięć minut, wrzucam ci na serwer wszystkie dane…
Dyrektor odwrócił się do komputera i kliknął kilka razy, lekko mrużąc oczy. Najwyraźniej miał problem z kiepsko dobranymi szkłami w okularach.
Diana poczuła, że kręci jej się w głowie. Z całej siły złapała dłońmi za krawędzie krzesła, na którym siedziała. Zupełnie, jakby się bała, że z niego spadnie. Że za momencik okaże się, że ktoś bezlitośnie z niej zakpił.
– Witamy na pokładzie. – Dyrektor podniósł się zza biurka i wyciągnął do niej rękę. – Nie mam dla pani żadnej biżuterii do zaprojektowania ani trumny do przetestowania, japoński też nie jest tu niezbędny, potrzebuję za to ludzi oddanych pracy i chętnych do nauki. Mam nadzieję, że się nie pomyliłem, widząc te cechy właśnie w tobie. Przepraszam, że tak się spoufalam jeszcze przed podpisaniem umowy, ale wszyscy jesteśmy tutaj na ty. Mam na imię Norbert. I… chyba jeszcze tego nie powiedziałem? Jestem prezesem tej firmy. Normalnie nie zajmuję się rozmowami wstępnymi z kandydatami, ale mamy akurat epidemię grypy i nasz dyrektor HR-u jest na zwolnieniu już od tygodnia…
To wrażenie, że zaraz obudzi się z pięknego, nierealnego snu, nie opuszczało Diany przez kolejne trzy miesiące. Co rano wstrzymywała oddech, przykładając kartę do czytnika przy wejściu do firmy. Może tym razem nie zadziała? Może ochroniarz grzecznie wyprowadzi ją przed budynek i powie, że absolutnie nie ma jej na liście pracowników? Że coś jej się ubzdurało i powinna jak najszybciej porozmawiać z lekarzem?
Wezwanie do gabinetu Norberta nawet jej nie zaskoczyło. Podziękuje jej, powie, że się nie sprawdziła, że bardzo mu przykro…
– Nie musisz mi niczego wyjaśniać, dziękuję za szansę, którą dostałam, te trzy miesiące były dla mnie wspaniałym doświadczeniem, uratowały mnie też finansowo, jestem naprawdę wdzięczna za to, że mogłam spróbować – wyrecytowała od progu.
Norbert patrzył na nią zszokowany.
– Chcesz mi powiedzieć, że odchodzisz? Dostałaś lepszą propozycję?
– Co? Jaką propozycję? – Nie zrozumiała. A potem, kiedy już do niej dotarło, co miał na myśli, zachichotała nerwowo. – Nie, nie, ależ skąd… Ja tylko… Ja myślałam, że to już koniec.
– Koniec okresu próbnego, tak. Podwyżka pięćset złotych, stała umowa i program szkoleń, który Iza powinna opracować dla ciebie do jutra. Chciałbym, żebyś pojechała z nami w lutym albo w marcu do centrali w Paryżu, dużo się nauczysz, poznasz procesy, które niedługo sama będziesz inicjowała… O ile uda ci się znaleźć opiekę do dziecka na sześć czy siedem nocy?
– Tak, ależ tak… Oczywiście, że tak. – Miała wrażenie, że udało jej się zachować kamienną twarz. Dopiero wychodząc, zauważyła swoje odbicie w jednym z luster wiszących w korytarzyku za recepcją. Nowy kolor i nowa długość włosów były naprawdę twarzowe. Za to jej policzki stały się całkowicie purpurowe. Szkarłatne. Wpadające w fiolet.
„Muszę zacząć używać pudru – postanowiła natychmiast. – I chyba jednak zainwestować część tej podwyżki w nowe ciuchy. Nie mogę jechać do Paryża w kreatywnie poprzerabianych szmatkach z poprzedniej epoki. Z epoki przed mężem chujem…”
Zaczepiła mnie na Messengerze. Od razu było widać, że to fejkowe konto. Nikt nie nazywa się przecież Kaśka Mścicielka. Zapytałem, kim jest, ale odpisała tylko: „Moje imię i nazwisko nic ci nie powie. Spotkajmy się”. Nie chciała zdradzić w jakiej sprawie. Nie odpowiedziała na żadne z moich pytań. Obiecała, że wszystko wyjaśni, kiedy się zobaczymy. Nie wchodził w grę telefon czy rozmowa przez kamerkę, na Zoomie czy Teamsach. Musiało być osobiście.
Byłem pewny, że nie żartuje. W każdym jej słowie dawała się wyczuć jakaś dziwna desperacja.
Od pierwszej chwili wiedziałem, że pożałuję tego spotkania. Że ono zmieni moje życie. Nie umiałem tylko na razie odgadnąć, w jaki sposób.
A jednak… A niech tam. Ciekawość wygrała z rozsądkiem.
„W porządku. Spotkajmy się. Piątek, 14.30, pod Bramą Floriańską, po lewej stronie”.
Rozdział 3
Pobyt w Paryżu był jedną, wielką, cudowną bajką.
Nie musiała się martwić o Olę, zachwyconą perspektywą pobytu u cioci Gosi, w towarzystwie jej dzieciaków i (przede wszystkim!) jej wielkiego, kudłatego psa Biszkopta. Nie musiała tak naprawdę martwić się o nic ważnego. Mieszkała w hoteliku dwa kroki od Luwru. Malutkim, pełnym uroku, wyglądającym jak z przedwojennej pocztówki. Była pewna, że na takich wyjazdach służbowych mieszka się w bezdusznych, anonimowych hotelach sieci X czy Y… Wyglądających identycznie w Paryżu, Londynie, Warszawie czy Tbilisi. Tymczasem trafiła do przytulnej kapsuły czasu, jak z kryminałów z komisarzem Maigretem. Jak z Amelii lub Czekolady. Naprawdę czuła się jak paryżanka, siedząc rano na tarasie z croissantem, filiżanką kawy i gęstym, świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym. Nie była w stanie z tego zrezygnować, mimo że marcowe poranki były chłodne i wcale nie zachęcały do przesiadywania na dworze. Croissant smakował jednak znacznie lepiej na tym tarasiku z widokiem na ślepą uliczkę, zakończoną skwerkiem z małą fontanną i dwoma rachitycznymi drzewami, niż w pokoju na pierwszym piętrze albo w hotelowym barze, gdzie serwowano śniadania. Dopiero potem dowiedziała się, że prawdziwe paryżanki wcale nie jedzą croissantów na śniadanie. A już na pewno nie trzy, jeden po drugim.
– Nie mogę zdecydować, czy wolę te z konfiturą pomarańczową, czy z cytryną, czy czekoladą – mówiła z pełnymi ustami do Marlenki.
Marlenka pracowała w SorMalu od piętnastu lat. Wszyscy ją znali i wszyscy lubili, uśmiech nie schodził z jej malutkiej, trójkątnej twarzy. Diana była przekonana, że nie mogła trafić na lepszą mentorkę. I na lepszą przewodniczkę po Paryżu.
– Strzepnij te okruszki z żakietu. – Marlenka śmiała się z jej apetytu. I z pociągu do zimnego tarasu. Sama zawsze schodziła na śniadanie punktualnie o ósmej. Jadła w środku, przy stoliku koło okna, nieodmiennie jedną, mocno spaloną małą grzankę z konfiturą. I zawsze machała do Diany znad swojej filiżanki, pełnej kawy czarnej jak smoła. Tym razem jednak, zamiast pomachać, wyszła na taras. – Dopij kawę i od razu leć do szefa, ma dla ciebie jakieś zadanie specjalne. Był tu przed chwilą, ale nie chciał ci przeszkadzać w pochłanianiu góry croissantów.
– Zadanie specjalne? – powtórzyła z niedowierzaniem.
Marlenka wzruszyła ramionami. Skąd miałaby wiedzieć, o co chodzi?
Diana wbiegła więc po dwa schodki na ostatnie piętro bajkowego hoteliku, wciągnęła brzuch, otrzepała marynarkę i stanęła na baczność w drzwiach pokoju Norberta.
– Musisz mi pomóc – powiedział prezes, podając jej kartkę zadrukowaną listą adresów. – Dziś masz szkolenie z Pierre’em do piętnastej, potem jesteś teoretycznie wolna.
– Teoretycznie? – zapytała ostrożnie.
– Teoretycznie… bo praktycznie chciałbym cię prosić o znalezienie najlepszych makaroników w tym mieście.
Miała wrażenie, że się przesłyszała.
– Makaroników? – powtórzyła.
– Wiesz, co to są makaroniki? – Uśmiechnął się lekko i cofnął się tak, żeby mogła wejść do środka. Do tej pory rozmawiali w drzwiach pokoju. Teraz wskazał jej ręką kanapę, ustawioną pod oknem. Nie ośmieliła się jednak usiąść, a on wcale tego nie zaproponował. Stali po dwóch stronach tej kanapy, przy uchylonych drzwiach na korytarz. Czyżby szef zostawił je otwarte z premedytacją? Może spodziewał się kogoś jeszcze?
Na niskim stoliku koło kanapy stało pudełko z białej tekturki, tłoczonej w delikatne kwiatki. Norbert podsunął je Dianie pod nos.
– To właśnie makaroniki. Proszę, poczęstuj się jednym… To są najsławniejsze francuskie słodycze. Te, które mam tutaj, pochodzą od jednego z najlepszych cukierników w Paryżu. A jednak… coś mi w nich nie pasuje. Zresztą sama spróbuj i oceń ich jakość.
Diana ostrożnie wzięła do ręki małe, okrągłe, jasnozielone ciasteczko. Chrupiąca skorupka zapadła się pod jej palcem wskazującym.
– No właśnie. – Norbert z dezaprobatą pokręcił głową. – Zbyt kruche… nie powinno pękać już pod najlżejszym dotykiem.
Diana włożyła ciastko do ust.
Wrażenie było tak silne, że aż musiała przymknąć na moment oczy. Nagle poczuła się tak, jakby dotknęła doskonałości. Kruchość mieszała się z kremową wilgocią, słodycz z kwaskowatym intensywnym aromatem cytrusów i czymś jeszcze…
– Migdały? – szepnęła. Tak, teraz na pierwszy plan wyraźnie wysuwał się smak migdałów.
Pomyślała, że gdyby była Francuzką, ważyłaby chyba dwie tony i nie miałaby przy duszy ani centa – wszystko wydawałaby na makaroniki.
Miała ochotę wyrwać szefowi pudełko z rąk i zjeść całą zawartość, do ostatniego okruszka. Był tam makaronik zielony jak trawa, był wściekle różowy, delikatnie pomarańczowy, beżowy niczym kawa z mlekiem i ciemny jak gorzka czekolada…
– Moja babcia mieszkała w Paryżu jako dziecko – wyjaśnił Norbert, patrząc przez okno. – Do dziś wspomina niedzielne obiady u państwa Blanchard, bezdzietnych lekarzy, którzy udzielili jej wtedy schronienia. Jej ulubionym momentem był ten, kiedy służba uprzątała puste półmiski i brudne talerze a na stół, na kryształowej paterze wjeżdżały pastelowe makaroniki. Raz zielone, o smaku pistacji, raz żółte z cytryną, raz czerwone z malinami, fioletowe z jagodami albo z figą… Od tamtej pory wciąż szuka tego doskonałego smaku, który zapamiętała… Jak dotąd bez skutku.
– Te są perfekcyjne – powiedziała Diana z pełnym przekonaniem.
– Nie są. – Norbert potrząsnął głową i spojrzał jej w oczy z dziwnym smutkiem. – Wiem, oczywiście, że babcia idealizuje to, co jadła w dzieciństwie, w bogatym domu, który w jej wspomnieniach przypomina królewski pałac. To w pełni uzasadnione psychologicznie. Ale mimo wszystko… od lat bawię się z nią w tę grę w poszukiwanie doskonałych makaroników. Przywożę je zawsze, gdy jestem we Francji. A ona zawsze je krytykuje.
– Na pewno w internecie jest jakiś ranking, lista cukierni, w których można kupić najlepsze… Może nawet takich, które działały już wtedy, kiedy mieszkała tu twoja babcia? – podsunęła, ciągle nie rozumiejąc, do czego miałaby prowadzić ta dziwna rozmowa.
Norbert znowu pokręcił głową.
– Przywoziłem już babci makaroniki z najbardziej renomowanych firm w całej Francji. Z samego tylko Paryża trafiły do niej pudełeczka od Ladurée, Angeliny, Carette… Każda z tych cukierni sprzedawała makaroniki długo przed pojawieniem się mojej babci na świecie. Do tego Pierre Hermé, uchodzący za prawdziwego mistrza, albo ten Japończyk Sadaharu Aoki, który podobno wniósł nową azjatycką jakość w skostniałe francuskie cukiernictwo… Babcia uśmiechała się, próbując makaroniki od każdego z nich, a potem lekko kręciła głową i mówiła: „No cóż, to jednak nie to samo, co deser u państwa Blanchard…”.
Diana próbowała odgadnąć, na czym miałoby polegać jej zadanie. Skoro Norbert kupił już migdałowe ciasteczka we wszystkich sławnych cukierniach Paryża, a może i całej Francji, to co jeszcze mogłaby zrobić?
– Przejdź się po mieście. Zwłaszcza po drugiej i trzeciej dzielnicy, babcia Stefcia mieszkała na ich styku. Zaglądaj w boczne uliczki, schowaj mapę, daj prowadzić się miastu. I wszędzie, gdzie trafisz na makaroniki, po prostu kupuj sobie kilka i sprawdzaj, czy są smaczne. Przynieś mi tylko te, które sama uznasz za idealne.
– Nie jestem ekspertem – zaprotestowała dla porządku, bo wizja kupowania nieograniczonej liczby tych małych ciasteczek wydała się jej natychmiast spełnieniem wszystkich marzeń.
– Obserwowałem cię wczoraj przy kolacji i dzisiaj przy śniadaniu. To znaczy, oczywiście, obserwowałem wszystkich pracowników – poprawił się szybko Norbert. – Nikt nie je z takim apetytem i taką radością jak ty. Nikt nie przymyka z rozkoszy oczu, oblizując z łyżeczki drobinki piany z kawy, a z palców lepką marmoladę i okruszki ciasta francuskiego z porannego croissanta. Widziałem to, więc wiem, że sobie poradzisz.
Wręczył jej szybko zwitek banknotów.
– Jeżeli pieniądze się skończą, przyjdź do mnie po więcej. – Uśmiechnął się ciepło. – I jeszcze jedno… bardzo proszę cię o dyskrecję. Nie chciałbym, żeby ludzie zaczęli szeptać po kątach, że wpadasz ukradkiem do mojego apartamentu, więc pewnie jesteś moją kochanką.
Kochanką Norberta została dopiero miesiąc później. W Paryżu odnosił się do niej z takim dystansem, na jaki tylko pozwalał makaronikowy sekret, który połączył ich na początku pobytu. Zawsze rozmawiali w drzwiach jego pokoju, w sali konferencyjnej, na korytarzu, w hotelowym bistro… Nigdy nie przyszedł do jej pokoju, nigdy też – poza tą pierwszą rozmową – nie zaprosił jej do siebie. Ale nawet wtedy ani na chwilę nie zamknął drzwi na korytarz, by każdy, przechodząc, mógł zobaczyć, co robią, jak daleko od siebie stoją…
– Bałeś się, że zdejmę jednym ruchem sukienkę i rzucę się na ciebie? – Śmiała się potem, kiedy leżeli razem w jego wielkiej sypialni z widokiem na Wawel, urządzonej we wszystkich możliwych odcieniach szarości.
– Raczej, że oskarżysz mnie o molestowanie, żeby później wycofać zarzuty i zgodzić się na ugodę za jakąś astronomiczną sumę… A poza tym, nie miałaś wtedy na sobie sukienki.
No jasne, że nie miała. Żadna z jej sukienek nie nadawała się na służbową podróż do Paryża. Nigdy wcześniej nie pracowała w biurze, w jej szafie nie było więc żadnych ubrań dopasowanych do firmowego dress code’u. Telemarketerów nie obowiązywały w tym względzie żadne zasady, i tak nie było ich widać. Za pierwszą pensję kupiła więc na wyprzedażach dwie pary spodni, dwa żakiety i kilka bluzek. Oraz jedną parę czarnych czółenek, doskonale nijakich i pasujących do wszystkiego. W lumpeksie przy Kleparzu dobrała do tego dwie ponadczasowe koszule. Musiały wystarczyć na cały okres próbny… i na kolejne miesiące, łącznie z wyjazdem do Francji. Reszta pensji poszła na ubrania i przybory szkolne dla Oli i na zaległe rachunki. Odzyskała prąd, wodę, pełne półki w lodówce i odrobinę godności. Z drugiej pensji oddała dług Małgosi i wykupiła też w końcu obiady dla Oli w szkolnej stołówce. Co prawda po trzech miesiącach, kiedy dostała stałą umowę i podwyżkę, zamierzała kupić jeszcze kilka nowych ubrań, ostatecznie jednak uznała, że nie może tak szastać pieniędzmi. Ponadczasowe spodnie, żakiety i czółenka były całkiem niezłe, zwłaszcza w połączeniu z tymi bluzkami z recyklingu.
– Taki służbowy wypad jak ten, zwłaszcza do Paryża, to doskonały pretekst, żeby poszaleć w sklepach i coś sobie kupić – ekscytowała się Marlenka, pokazując Dianie sukienkę w wielkie maki i szarą, ołówkową spódniczkę z asymetrycznym rozcięciem. Oraz szyfonową bluzkę w kolorze…
– Zgniła zieleń, super. – Diana uśmiechnęła się ze szczerym podziwem.
Marlenka spojrzała na nią z oburzeniem.
– To nie jest zgniła zieleń, tylko dojrzałe awokado.
„Chyba przejrzałe” – pomyślała Diana, miała jednak dość rozumu, żeby nie mówić tego głośno.
Marlenka była jej przewodniczką po firmowych ploteczkach, małych aferkach, zależnościach i zawiłościach, które nie miały nic wspólnego z oficjalnym podziałem obowiązków i stanowisk. Była też znawczynią firmowego dress code’u.
– Na służbowe śniadanie z Niemcami i Anglikami spokojnie możesz iść w dżinsach. Ale jeśli będą tam ludzie z centrali we Francji albo Włosi, zwłaszcza ci z oddziału w Mediolanie, dżinsy ujdą tylko wtedy, jeżeli włożysz do nich marynarkę.
– A Włosi z tej filii koło Neapolu? – zapytała Diana zaciekawiona. Było to pytanie czysto teoretyczne, nie dotyczyło jej osobiście, przynajmniej nie teraz. Na szkoleniu w Paryżu nie było nikogo z południa Włoch, a ona nie miała w walizce ani jednej pary dżinsów.
– U nich jedyna zasada to brak zasad. – Marlenka roześmiała się perliście. – Możesz włożyć przezroczystą kieckę w motyle z dekoltem do pasa i nikt się nie zdziwi. Pod warunkiem, że nie zamarzniesz. No i że na spotkaniu nie będzie żadnego sztywniaka z centrali.
Sztywniaków z centrali Diana spotykała w Paryżu każdego dnia. I gdyby miała stosować się do rad Marlenki, musiałaby kupić drugą walizkę i wypełnić ją całą ubraniami. Na śniadania służbowe, na szkolenie, na lunch, na kolację, na koktajl z menedżerami, na koktajl u francuskiego prezesa, na zwiedzanie miasta autokarem i na spacer po ogrodach Wersalu…
– Mam to w nosie – powiedziała. Wcale nie chciała, żeby zabrzmiało to niegrzecznie, wręcz opryskliwie. Chciała tylko, żeby Marlenka zmieniła wreszcie temat i przestała podkopywać jej pewność siebie, już na samym początku pobytu we Francji. – Mam w nosie ten cały paryski dress code. Nie stać mnie na kiecki i buty, których nie włożę nigdy więcej. I na zmienianie torebek co dziesięć minut.
– Lubię torebki – mruknęła Marlenka. Najwyraźniej poczuła się skrytykowana.
Diana nie miała jednak siły jej przepraszać. Złapała swój plecaczek, kompletnie niemodny i niedopasowany ani do butów, ani do kurtki, i wybiegła na ulicę.
Dopiero po kilku minutach ochłonęła na tyle, by rozejrzeć się wokół siebie. Zerknęła w prawo, w lewo, zwolniła… i nagle dotarło do niej, że naprawdę jest w Paryżu. Że spaceruje sama po ulicy, której nazwy nie byłaby w stanie wymówić… Ale wie, że jest nią zachwycona. Rue Montorgueil pełna była małych sklepików spożywczych i knajpek. Francuzi kłębili się w kolejce do piekarni, i każdy z nich odchodził, ściskając pod pachą bagietkę albo dwie. Na środku jezdni, którą najwyraźniej nie jeździły samochody, stał długi stragan pełen warzyw i owoców. Diana poczuła przemożną chęć, by wziąć do ręki lśniącego, jędrnego bakłażana.
– Straciłaś rozum – powiedziała do siebie półgłosem. – Po co ci bakłażan, skoro nie masz dostępu do kuchni? Zabierzesz go ze sobą do hotelowego baru, pokroisz tępym hotelowym nożem i zjesz na surowo?
Pogładziła palcem napiętą fioletową skórkę i niechętnie odłożyła warzywo tam, skąd je podniosła.
„Gruszka miłości – przypomniała sobie, że tak właśnie bywa nazywany bakłażan. Czyżby chodziło o kształt? A może o jakieś minerały, które czyniły z niego wspaniały afrodyzjak?”
– Gruszka miłości w mieście miłości. – Westchnęła. – Świetnie do siebie pasują. Tylko ja jakoś nie nadaję się do tego miłosnego trójkąta.
Podniosła wzrok znad stoiska z warzywami i jak na zamówienie zobaczyła całującą się namiętnie parę. Ciemnowłosa dziewczyna z kolczykami z kolorowych piórek w uszach i chłopak z krótko przyciętą bródką.
„Pewnie musi okropnie drapać – pomyślała. – Ta ślicznotka nie powinna pozwolić, żeby tak niszczył jej porcelanową buzię”.
Minęła szybkim krokiem splecioną w uścisku parę, zastanawiając się nad swoim ostatnim pocałunkiem. Kiedy to było? Trzy lata temu? A może cztery? Nie było miło. Nie było nawet znośnie. Błagała wtedy w myślach, żeby już przestał. I żeby nikt nie całował jej już nigdy więcej. Nie spodziewała się, że los spełni tę prośbę i pozbawi ją seksu, namiętności, bliskości na tyle lat. A może już na zawsze…
Skręciła bez namysłu w boczną uliczkę. Była cicha i pusta, nierówny bruk sprawiał, że potykała się niemal przy każdym kroku. Zatrzymała się przy drewnianych drzwiach, pomalowanych na niebiesko. Prowadziły do wysokiej, starej kamienicy. Z jednego z okien dobiegały śmiechy, gwar rozmów, pobrzękiwanie kieliszków. Podniosła głowę, ale nie udało jej się zajrzeć do środka. Może gdyby przeszła na drugą stronę ulicy, zdołałaby dostrzec rozbawionych ludzi w jasnym, otwartym oknie na drugim piętrze, na lewo od niebieskich drzwi i kamiennego aniołka, który uśmiechał się z najwyższego punktu bramy. Nie pasował do surowej, szarej ściany, do potężnych kamiennych bloków wokół futryny… A jednak tam był. Absurdalny, uśmiechnięty aniołek z loczkiem na czole.
– Na co się gapisz? – szepnęła do niego.
Nie odpowiedział.
Wzruszyła więc ramionami i poszła dalej, rozcierając zziębnięte dłonie. Nie spodziewała się, że paryski wieczór może być taki chłodny.
Po chwili znowu usłyszała śmiechy i pobrzękujące zachęcająco szkło. Kieliszki? Filiżanki? Na końcu uliczki dostrzegła dwa okna, sięgające niemal do ziemi, rozświetlone ciepłym, żółtym światłem. Były zaparowane. Crêperie… Zawahała się przez moment. Planowała przecież, że wreszcie zacznie odkładać jakieś pieniądze. Co prawda miała już stałą umowę, ale wiedziała doskonale, jak niewiele to znaczy. Wystarczyłby drobny błąd, jakieś niedopatrzenie, a cudowny sen o etacie, pensji, podróżach służbowych i rachunkach opłacanych w terminie mógłby skończyć się równie nagle, jak się zaczął. A przebudzenie byłoby bardzo bolesne.
Obiecywała sobie, że przez pierwszy rok nie wyda ani jednej złotówki na głupoty. Że będzie zbierać na czarną godzinę, żeby już nigdy nie wyłączono jej wody i prądu. A teraz stała przed naleśnikarnią, wciągała głęboko słodki, kuszący zapach i czuła, że nie umie mu się oprzeć.
Rzuciła okiem na menu, wypisane na czarnej tablicy małymi, okrągłymi, pełnymi zawijasów literkami. Kto dzisiaj, w centrum wielkiego europejskiego miasta, wywiesza w restauracji odręczny jadłospis?! Bardzo chciała się przekonać, kim są ci ludzie.
Francuskie słowa, na które patrzyła, niewiele jej mówiły, ceny jednak wydawały się całkiem przyjazne. Jeśli dobrze rozumiała, mogła zamówić zestaw: naleśnik wytrawny, naleśnik deserowy i… miseczka cydru? Jak to „miseczka”?
Przytulny lokal o wielkich oknach, w których wisiały zasłonki w krateczkę, kusił ją coraz bardziej.
– Kobieto! Jesteś w Paryżu, naprawdę możesz sobie na to pozwolić – powiedziała półgłosem i szybko, zanim zdąży się rozmyślić, popchnęła ciężkie, przeszklone drzwi.
Trzy godziny później wróciła do hoteliku zarumieniona i uśmiechnięta. Cydr ciągle rozkosznie szumiał jej w głowie, a na ramionach miała bajecznie kolorowy, wielki i miękki szal. Jemu też nie umiała się oprzeć.
Przyniosła ze sobą pięć pudełeczek z makaronikami. Kupowała je w malutkich patiseriach i boulangeriach, odkrywając kolejne zaułki drugiej dzielnicy, z dala od turystycznych szlaków. Zbyt najedzona naleśnikami, by spróbować czegoś więcej, zabrała wszystkie ciasteczka ze sobą. Zamierzała usiąść spokojnie na hotelowym tarasie, otulić się nowym szalem, zamówić mocną kawę i degustować je metodycznie, robiąc notatki w tabelce, którą przygotowała z samego rana.
Rozdział 4
Nie chciała wesela. Jedno już miała, prawdziwie bajkowe. Po ślubie z druhenkami w różowych sukienkach, sypaniem ryżu na szczęście i stylową dorożką, która wiozła ją do kościoła, odbył się wielki bal w sali przystrojonej girlandami żywych kwiatów, z siedmioosobową orkiestrą, z tańcami w świetle gwiazd… i z gwiazdą lokalnej telewizji w roli wodzireja. Niestety, to wszystko jakoś nie zagwarantowało jej małżeństwu trwałości i szczęścia. Właściwie było początkiem jego końca. Awantura wybuchła w eleganckim domu weselnym (stylizowanym starannie na szlachecki dworek) jeszcze przed północą i odbijała się czkawką przez kolejne miesiące, a nawet lata. I oczywiście została wyciągnięta w sądzie na sprawie rozwodowej, najpierw przez Daniela, a potem przez kilka osób występujących w jego niekończącym się korowodzie świadków. Stanowczo nie miała ochoty na powtórkę.
Najchętniej w ogóle zrezygnowałaby ze ślubu. Właśnie po to, żeby uniknąć rozwodu numer dwa. Ten numer jeden całkowicie wykończył ją psychicznie, zawodowo i finansowo. Nie zdołałaby tego przeżyć raz jeszcze. Zwłaszcza że Norbert był bajecznie bogaty i z pewnością mógłby wynająć najlepszych prawników… i fałszywych świadków, gdyby tylko postanowił ją zniszczyć. A w czasie rozwodu takie postanowienie przychodzi do głowy zadziwiająco łatwo nawet bardzo spokojnym i ugodowo nastawionym ludziom. Wiedziała o tym, nie tylko z własnego doświadczenia. Widziała tyle par, które obiecywały sobie, że rozstaną się po przyjacielsku, a potem walczyły w sądzie latami o dwudziestoletni samochód albo o kawałek brudnej szmaty, który nagle okazywał się cenną rodzinną pamiątką. Dzieci tych par, zwalniane z lekcji, wywlekane z łóżek o świcie, wędrowały od psychologa do biegłego psychiatry i z powrotem, na niekończące się testy, diagnozy, badania więzi i „ogólnego dobrostanu”. Jedynym wyzwoleniem były dla nich osiemnaste urodziny.
Za nic nie chciała przeżywać tego jeszcze raz, w wersji „na bogato”, czyli prawdopodobnie znacznie koszmarniejszej niż ta, którą już miała za sobą.
– Nie wyjdziesz za Norberta, żeby się z nim nie rozwodzić? – Małgosia ubawiła się serdecznie logiką jej myślenia.
Wiedziała, że nie zdoła tego wytłumaczyć szczęśliwej mężatce, takiej jak jej przyjaciółka. Ani zakochanemu Norbertowi.
„Jeśli nam nie wyjdzie, przeżyjemy w sądzie prawdziwy horror” – brzmiało niezbyt przekonująco nawet w jej własnych uszach, zrezygnowała więc z powtarzania tego po raz kolejny i pozwoliła założyć sobie na palec pierścionek… pod dwoma warunkami. Po pierwsze: intercyza, żeby ewentualny rozwód był tak prosty i szybki, jak to tylko możliwe. Po drugie: żadnego wesela.
Norbert walczył dzielnie, szczególnie w sprawie intercyzy. W końcu uległ jednak wobec jej uporu.
– Nie będzie żadnego rozwodu – oświadczył wesoło. – Mogę podpisać, że oddam ci wszystko, że wszystko zabiorę… To bez znaczenia. Będziemy razem do końca życia, nie ma innej opcji i tyle.
Bardzo jej się podobało takie podejście. Ta jego pewność, która sprawiała, że wspomnienia traumatycznego rozstania z Danielem wreszcie zaczęły blednąć.
– Myślałam, że już nigdy nie zaufam żadnemu facetowi – opowiadała Małgosi, bawiąc się pierścionkiem z brylantem wielkości przepiórczego jaja. – A jednak Norbertowi udaje się topić te moje lody, otwierać kolejne zamki w moich pancernych drzwiach…
Nie przyłapała go nigdy na najdrobniejszej nieuczciwości czy choćby zawahaniu. Był pewny, że chce z nią spędzić całe życie. Do tego zakochany jak uczniak. I gotowy spełnić wszystkie jej zachcianki.
– Nie chcę wesela. Chcę ciebie – zgodził się natychmiast, kiedy powiedziała, że nie ma ochoty na huczne przyjęcie.
Jeśli naprawdę mieli wziąć ślub, to cicho, bez gości, gdzieś daleko od domu. Może w ambasadzie w Paryżu? To przecież w tym mieście zaczęła się ich miłość – mimo że Norbert nie dał po sobie poznać, że jest nią zainteresowany, że zależy mu na czymś więcej niż optymalnym wykorzystaniu wizyty w centrali firmy… i znalezieniu idealnych makaroników. Kontaktował się z Dianą tylko w sprawach szkoleń, prezentacji, wizyt w kolejnych oddziałach fabryki… i kolejnych kartoników wypełnionych migdałowymi ciasteczkami.
– Te ostatnie były całkiem niezłe. – Kiwał z uznaniem głową. – Ale testuj dalej. Może warto poszerzyć obszar poszukiwań o kolejne dzielnice?
Poszerzała… egoistycznie, przede wszystkim o te, które chciała zwiedzić, w których był jakiś skwer, park, kościół, pomnik albo most, który od dawna pragnęła zobaczyć. Snuła się godzinami po klimatycznej dzielnicy Le Marais, siedziała na cichym placu Wogezów, o którym czytała w tylu książkach. Usiłowała sobie przypomnieć, gdzie dokładnie mieszkał meksykański rzeźbiarz Juan Soriano, tworzący przedziwne, wielkie, bajkowe ptaki. Nie był bardzo sławny, dowiedziała się o nim właściwie przypadkiem. Małgosia wyciągnęła ją kiedyś na weekend do Warszawy. Chciała ją trochę rozerwać przed kolejną rozprawą rozwodową. Pojechały windą na trzydzieste piętro Pałacu Kultury, żeby wykrzyczeć marzenia – dziś już nie pamiętała, co wtedy wrzasnęła. Potem jadły lody w jakiejś stylowej włoskiej lodziarni. Spacerowały po Ogrodzie Saskim. I wreszcie, po południu, odwiedziły razem przyjaciół Małgosi za miastem, w Podkowie Leśnej, a oni zabrali je do sąsiedniej miejscowości, maleńkiej Owczarni, gdzie ukryty był magiczny ogród z dziwacznymi rzeźbami, przepełnionymi radością i jakąś niebywałą energią. Rozmawiały wtedy przez moment z właścicielem ogrodu, uroczym panem Markiem, marszandem i wielką miłością rzeźbiarza. Opowiadał im o życiu w Paryżu… na pewno w Le Marais. Ale gdzie dokładnie? Na jakiej ulicy? Nie była pewna, czy jej nazwa w ogóle padła w rozmowie.
Postanowiła, że po powrocie do Polski pojedzie jeszcze raz do tego ogrodu. Pokaże wielkie ptaszyska Oli, na pewno ją zachwycą. Były niezwykłe, z powodzeniem mogłyby stanąć w jakimś paryskim muzeum.
Ale muzea w czasie swoich wędrówek Diana z premedytacją wykreśliła z listy. Wiedziała, że nie ma na nie czasu. Zrobiła jeden jedyny wyjątek: poszła do Musée de l’Orangerie w ogrodach Tuileries, żeby spojrzeć choć przez chwilę na Nenufary Moneta. I prawie rozpłakała się ze wzruszenia, stojąc w owalnej sali i obcując z doskonałością. Wychodząc, starała się nie patrzeć na drugą stronę Sekwany, gdzie w muzeum d’Orsay takich doskonałości czekało na nią kilka setek. Musiała przecież zapuścić się jak najszybciej w kolejne małe uliczki w poszukiwaniu cukierniczego Świętego Graala.
– Pojedziemy znowu do Paryża na tydzień albo dwa, tym razem całkowicie prywatnie, i będziemy chodzić po muzeach i restauracjach, całować się pod drzewami w Ogrodzie Luksemburskim, robić wszystko, na co masz ochotę, a na co nie było czasu w marcu – obiecywał Norbert, gładząc jej nagie plecy sześć albo siedem tygodni po powrocie z Francji. Leżeli w jego szarej sypialni, a Diana desperacko próbowała spojrzeć na zegarek w taki sposób, żeby Norbert tego nie zauważył. Ola po lekcjach poszła na zajęcia plastyczne, mama Oliwki z jej klasy sama zaproponowała, że ją odbierze i weźmie do siebie, żeby dziewczynki trochę się pobawiły… no ale przecież następnego dnia też były lekcje i Ola naprawdę nie mogła siedzieć u koleżanki do późnej nocy.
– Kiedy wreszcie poznam twoją córkę? – zapytał Norbert, jakby odgadując, w jakich rejonach krążą jej myśli. – Nie mogę się tego doczekać.
Miała żelazną zasadę: wszystkie sprawy męsko-damskie załatwiała jak najdalej od Oli. Do tej pory sprawy męsko-damskie oznaczały to, co działo się między Dianą a Danielem. Czyli ten nieszczęsny, traumatyczny, ciągnący się przez prawie trzy lata rozwód, zrywane nagle mediacje, pozbawienie żony (wciąż aktualnej, choć już tylko na papierze) i córki mieszkania i środków do życia, składanie fałszywych doniesień na Dianę na policji i w prokuraturze… I przynoszone przez listonosza podłużne koperty, z odpowiedziami kolejnych instytucji, urzędów, fundacji, do których pisała z prośbą o wsparcie. Wszystkie brzmiały identycznie: Bardzo jej współczują, ale niestety nie mogą jej pomóc/przyznać mieszkania/zapomogi/zasiłku/objąć ubezpieczeniem/opieką/interwencją (niepotrzebne skreślić). Zapraszają do kontaktu, kiedy sfinalizuje rozwód i kiedy wyrok już się uprawomocni. Bo na razie, w świetle prawa, wciąż ma męża i to on ma obowiązek ją utrzymywać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki