Schronisko niechcianych żon - Natasza Socha, Liliana Fabisińska - ebook + audiobook + książka

Schronisko niechcianych żon ebook

Natasza Socha, Liliana Fabisińska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy szczęśliwe małżeństwo okazuje się być domkiem z kart, najlepsze co może nas spotkać, to druga kobieta w podobnej sytuacji. A jeśli tych kobiet jest cztery – nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Oliwia, Hortensja, Agata i Monika muszą gwałtownie stworzyć plan B, bowiem ich życie właśnie stanęło na głowie. Zdrady, romanse, oszustwa. Każdy by się załamał – ale nie one. One mają naprawdę dobry pomysł...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 349

Oceny
4,4 (142 oceny)
75
48
16
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sandwich00

Całkiem niezła

Książka tak jak w tytule może przejrzec sie każda z nas . Gdy emocje opadają i włacza sie logiczne myślenie i okazuje sie że zemsta smakuje najlepiej na zimno chociaż niekoniecznie bo dobre serce i empatia kobieca zwycięża
00
Kornelia446

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna lekka książka można się pośmiać
00
BozekM

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie polecam! Podobało mi się zakończenie. W tych czasach potrzeba takich :)
00
RenataBlaszak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna i wciągająca książka
00
Kasiapietrzok

Całkiem niezła

Na kilka wieczorów, przyjemne czytadło.
00

Popularność




Copy­ri­ght for the Polish Edi­tion © 2021 Wydaw­nic­two Edi­presse Sp. z o.o. Copy­ri­ght for the Text © 2021 Nata­sza Socha, Liliana Fabi­siń­ska

ISBN 978-83-8177-696-7

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Repro­du­ko­wa­nie, kodo­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia danych, odtwa­rza­nie w jakiej­kol­wiek for­mie oraz wyko­rzy­sty­wa­nie w wystą­pie­niach publicz­nych w cało­ści lub w czę­ści tylko za wyłącz­nym zezwo­le­niem wła­ści­ciela praw autor­skich.

Wydaw­nic­two Edi­presse Sp. z o.o. ul. Wiej­ska 19 00-480 War­szawa

Dyrek­tor Zarzą­dza­jąca Seg­men­tem Ksią­żek: Iga Rem­bi­szew­ska Redak­tor kre­atywna ds. pro­jek­tów książ­ko­wych: Anna Kubal­ska Pro­duk­cja: Klau­dia Lis Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Renata Bogiel-Miko­łaj­czyk Digi­tal i pro­jekty spe­cjalne: Tatiana Drózdż Dys­try­bu­cja i sprze­daż: Iza­bela Łazicka (tel. 22 584 23 51)

Redak­cja: Joanna Machaj­ska Korekta: MODE­STIA Kata­rzyna Sarna, Beata Wój­cik Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Paweł Pan­cza­kie­wicz/ /PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl Zdję­cie na okładce: Hazal Ak / Shut­ter­stock

Biuro Obsługi Klienta e-mail: bok@edi­presse.pl tel.: 22 278 15 55 (pon.-pt. w godz. 8:00-17:00) face­book.com/edi­pres­sek­siazki face­book.com/pg/edi­pres­sek­siazki/shop insta­gram.com/edi­pres­sek­siazki

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer

Mąka

Agata włą­czyła na cały regu­la­tor radio, zwią­zała włosy, zdjęła nieco za cia­sne spodnie i w samym pod­ko­szulku przy­stą­piła do pie­cze­nia babki poma­rań­czo­wej z dużą ilo­ścią cukru i jesz­cze więk­szą liczbą kalo­rii. Posta­no­wiła jed­nak się tym nie przej­mo­wać, w końcu wła­śnie nastała wio­sna i zde­cy­do­wa­nie nale­żało to uczcić jakimś wypie­kiem. Miała dobry humor, więc zaczęła podry­gi­wać, wycią­ga­jąc poszcze­gólne skład­niki z sza­fek, a nawet nucić coś pod nosem. Co prawda jej córka za każ­dym razem powta­rzała, że Agata śpiewa jak dorodna koza, ale ona nie brała sobie tego do serca. Dzieci, a zwłasz­cza wkra­cza­jące w okres doj­rze­wa­nia nasto­latki, zawsze znajdą jakieś ułom­no­ści w swo­ich rodzi­cach, co wię­cej, uwa­żają ich za sta­rych, nud­nych i pamię­ta­ją­cych powsta­nie stycz­niowe.

– I teraz jesz­cze mąka.

Mąka… Mąą­ą­ąka… Mąka?

Agata otwo­rzyła dolną szafkę, następ­nie spraw­dziła tę obok i dla pew­no­ści jesz­cze dwie górne, choć od wie­ków trzy­mała tam tylko kubki, szklanki i przy­prawy.

– Świet­nie – powie­działa na głos i zmarsz­czyła nos. – Cia­sto bez mąki może się nie udać, nawet jeśli cała armia wegan uważa ina­czej i kaza­łaby mi użyć cie­cie­rzycy, pokrzyw albo kaszy jagla­nej. Ale ja chcę mąkę. Zwy­kłą, tor­tową, typ czte­ry­sta pięć­dzie­siąt, tak jak zawsze powta­rzała mi bab­cia.

Agata wsko­czyła zatem z powro­tem w zbyt cia­sne dżinsy (chyba zbie­gły się w pra­niu), roz­pu­ściła krzywy kucyk i szybko prze­cze­sała włosy szczotką, po czym pobie­gła do sąsiadki, która miesz­kała dwie ulice dalej. Oli­wia miała nie tylko piękny dom, ale i gigan­tyczną kuch­nię, a w niej milion sza­fek i sza­fe­czek z pojem­ni­kami w odcie­niu pudro­wego różu. Agata uwiel­biała ten kolor, choć oczy­wi­ście pota­jem­nie. Róż był prze­cież zare­zer­wo­wany dla infan­tyl­nych panie­nek i koja­rzył się z kiczem oraz bra­kiem gustu. Naj­wy­raź­niej Oli­wia w ogóle się tym nie przej­mo­wała i dla­tego jej kuch­nia była (przy­naj­mniej zda­niem Agaty) naj­pięk­niej­sza na świe­cie. Była też zawsze pro­fe­sjo­nal­nie zaopa­trzona, Oli­wia bowiem nie zno­siła mieć pustych pojem­ni­ków. Sama była per­fek­cjo­nistką i nie tole­ro­wała bra­ków, nie­do­ró­bek, uszko­dzeń lub poło­wicz­nych roz­wią­zań. Z kimś takim Agata mogłaby się nawet wybrać na koniec świata, wie­dząc, że nie sta­nie się jej abso­lut­nie nic złego. Oli­wia zabra­łaby ze sobą na pewno nóż na rekiny, ple­cak anty­la­wi­nowy oraz raj­stopy leczące żylaki.

Furtka wyjąt­kowo była zamknięta, więc Agata naci­snęła dzwo­nek ponow­nie, tym razem nieco moc­niej.

– Dziwne – powie­działa na głos.

Sobot­nie poranki Oli­wia zazwy­czaj spę­dzała w domu, tre­nu­jąc jogę i opra­co­wu­jąc kok­tajle na cały następny tydzień. Lubiła bowiem zaczy­nać pracę w kan­ce­la­rii od zie­lo­nego smo­othie z dodat­kiem szpi­naku (Agata spró­bo­wała go tylko raz i natych­miast dostała mdło­ści) lub jago­do­wego shake’a z gar­ścią obrzy­dli­wych otrę­bów. Zawsze wie­czo­rem przy­go­to­wy­wała świeże pro­dukty, a rano wrzu­cała je do mik­sera. Podobno zapew­niało jej to wital­ność i sytość co naj­mniej do połu­dnia.

– Li, jesteś?! – krzyk­nęła na cały głos Agata.

Sąsiadka nie prze­pa­dała za swoim ory­gi­nal­nym imie­niem i popro­siła kie­dyś Agatę, żeby nazy­wała ją jak­kol­wiek, byle nie uży­wała imie­nia Oli­wia.

– Jest tak ponure, że aż ode­chciewa się żyć. I koja­rzy mi się z oliwą do sma­że­nia ryb.

– Ryby smaży się na oleju.

– Nie­ważne. Olej czy oliwa, jedno i dru­gie ląduje na patelni.

– To jak mam do cie­bie mówić?

– Wymyśl coś, może jakiś skrót.

– Li?

– Co: Li?

– No skrót od Oli­wia.

– Fak­tycz­nie, kró­cej się nie dało. – Oli­wia wybuch­nęła śmie­chem i poki­wała z apro­batą głową. – Li jest prze­ge­nialne.

Nie­mniej jed­nak teraz nie reago­wała ani na skrót, ani na „halo”, ani na dzwo­nek do drzwi.

– Nie ma jej.

Agata gwał­tow­nie się odwró­ciła i zoba­czyła sąsiada miesz­ka­ją­cego naprze­ciwko, który stał teraz przy swoim ogro­dze­niu, oparty o łopatę. Naj­wy­raź­niej rów­nież wła­śnie witał wio­snę.

– Poszła do sklepu?

– Nie, nie ma jej na dobre. I już tu raczej nie wróci.

Agata par­sk­nęła śmie­chem.

– Bła­gam pana, to tro­chę słaby żar­cik.

– Jak pani uważa. Ja wiem, co mówię. – Sąsiad wzru­szył ramio­nami i odwró­cił się ple­cami do Agaty.

Chciała go jesz­cze o coś zapy­tać, ale w tym momen­cie brama przed domem Oliwki otwo­rzyła się cicho, a na pod­jeź­dzie poja­wiło się szare audi Krzysz­tofa, jej męża. Naresz­cie! Pew­nie byli gdzieś razem albo Krzy­siek pod­wo­ził żonę na spo­tka­nie, zakupy czy w jakieś miej­sce, gdzie mogła mieć kło­poty z par­ko­wa­niem.

– Cześć! – Agata mach­nęła w jego kie­runku ręką. – Przy­szłam do Oli­wii, ale naj­wy­raź­niej jej nie ma. Z tobą, widzę, rów­nież nie. – Zer­k­nęła na sie­dze­nie pasa­żera.

– Oli­wia już tu nie mieszka. Przy­naj­mniej chwi­lowo.

Aga­cie na moment odjęło mowę.

– Jak to: nie mieszka? Od kiedy?

– Od dwóch tygo­dni.

Ale to prze­cież nie­moż­liwe, żeby Li jej o tym nie powie­działa! Co prawda nie przy­jaź­niły się jakoś szcze­gól­nie, były raczej sąsiad­kami i dobrymi kole­żan­kami, ale chyba nawet w takim ukła­dzie wspo­mina się o prze­pro­wadzce?

– Dla­czego? Zna­leź­li­ście inny dom?

Krzysz­tof zamknął samo­chód, zapiął mary­narkę, a następ­nie pod­szedł do Agaty.

– Nie do końca. To zna­czy, ona pew­nie już coś zna­la­zła, ale ja zostaję tutaj. Po pro­stu pew­nego dnia skoń­czyła się mię­dzy nami che­mia.

– Jaka che­mia? – Agata nie zro­zu­miała.

– No miło­sna, czy coś w tym stylu.

– A komu ona, prze­pra­szam, się skoń­czyła? – spy­tała podejrz­li­wie Agata.

Krzysz­tof odchrząk­nął.

– Nie ukry­wam, że mnie bar­dziej. Ale to ni­gdy nie jest wina tylko jed­nej strony – dodał natych­miast, żeby się uspra­wie­dli­wić.

Agata nabrała powie­trza, a potem ze świ­stem je wypu­ściła. Naj­chęt­niej wal­nę­łaby go cen­tral­nie w ten ide­al­nie orli nos, który teraz wydał się jej nie­mal gro­te­skowy. Che­mia! Nagle skoń­czyła mu się che­mia! Co za kutas!

– A mnie się skoń­czyła mąka, wiesz? – pra­wie wrza­snęła.

– Aha. – Krzysz­tof wyglą­dał na nieco skon­fun­do­wa­nego. – No i?

– No i spier­da­laj. – Poka­zała mu środ­kowy palec, a potem pobie­gła przed sie­bie, zupeł­nie jakby chciała dogo­nić Oli­wię, którą naj­wy­raź­niej ktoś wysta­wił za drzwi i to chyba bez uprze­dze­nia.

Po chwili wpa­dła do swo­jego małego domku, zamknęła drzwi i osu­nęła się na zie­mię.

– Ja mu dam che­mię. – Zgrzyt­nęła zębami i z ner­wów zaczęła obgry­zać paznok­cie.

Dzi­wa­dło

Następ­nego dnia, kiedy tro­chę ochło­nęła, posta­no­wiła odwie­dzić sąsiada Oli­wii, który naj­wy­raź­niej wie­dział nieco wię­cej. Szkoda, że od razu nie wypy­tała go o szcze­góły.

– Prze­pra­szam, że wczo­raj panu nie uwie­rzy­łam, ale to brzmiało jakoś tak absur­dal­nie. A jed­nak Oli­wia fak­tycz­nie się wypro­wa­dziła. Nie chcę roz­ma­wiać już z jej mężem. Może pan ma jakieś bar­dziej kon­kretne infor­ma­cje? Bo ja nawet nie mam jej numeru tele­fonu – przy­znała roz­ża­lona.

Dziwne, ale fak­tycz­nie ni­gdy nie wymie­niły się nume­rami. Kiedy jedna od dru­giej cze­goś potrze­bo­wała, po pro­stu wpa­dały do sie­bie do domów.

– Ja nic nie wiem. – Wzru­szył ramio­nami. – Była duża kłót­nia, aż z żoną wyszli­śmy na dwór, bo myśle­li­śmy, że trzeba jakoś pomóc.

„Aku­rat” – pomy­ślała Agata. Kłót­nie mał­żeń­skie na żywo są lep­sze nawet od Google­boksa.

– No i?

– To jakoś było póź­nym wie­czo­rem, w czwar­tek chyba. Pani Oli­wia wyszła z domu ubrana tylko w taką kusą haleczkę. Tasz­czyła wielką walizkę. Wsa­dziła ją do bagaż­nika, a potem rzu­ciła w swo­jego męża obrączką, wsia­dła do samo­chodu i wyje­chała. Od tam­tego czasu już nie wró­ciła.

Cho­lera. Jak ją zna­leźć?

– I nie przy­je­chała tu nawet na jeden dzień?

– Nie. – Męż­czy­zna sta­now­czo pokrę­cił głową.

– Przy­je­chała.

Agata aż pod­sko­czyła na dźwięk głosu żony sąsiada, niskiej, dość przy­sa­dzi­stej kobiety, która miała na gło­wie dwa śli­maki zwi­nięte z jasnych wło­sów ze skan­da­licz­nym odro­stem. Agata pomy­ślała, że taka fry­zura bar­dziej paso­wa­łaby do jej córki, ale w tej chwili chyba nie było to szcze­gól­nie ważne. Poza tym, że tro­chę chciało jej się śmiać. „To z ner­wów. Prze­stań” – przy­wró­ciła się w myślach do porządku.

– Oli­wia tu była?

Kobieta ski­nęła głową.

– Była po swoje rze­czy. Zaga­da­łam ją, ale ciężko nam się roz­ma­wiało. Roz­trzę­siona jakaś była.

No raczej. Nie codzien­nie czło­wiek nagle dowia­duje się od męża o braku che­mii.

– Mówiła coś?

– Powie­działa, że zatrzyma się u swo­jej kuzynki o takim dziw­nym imie­niu. Jak kwia­tek. Dalia? Róża? Nie, już wiem: Hor­ten­sja!

Imię Hor­ten­sja mówiło Aga­cie rów­nie mało jak Dalia czy Róża.

– A wie pani, gdzie dokład­nie mieszka ta kuzynka?

– Tak, pani Oli­wia dała mi adres, żebym prze­ka­zała listo­no­szowi. Ale on powie­dział, że zle­ce­nie prze­kie­ro­wy­wa­nia prze­sy­łek składa się na poczcie, oso­bi­ście i za opłatą, a nie wrę­cza się listo­no­szowi na wymię­tym świstku. Więc dalej wrzuca jej listy do skrzynki tutaj, przy furtce.

– No tak. Da mi pani ten adres?

Kobieta zmie­rzyła Agatę od stóp do głów, ale w końcu poszła do domu i wró­ciła z małą, nie­bie­ską kar­teczką.

– Faceci to świ­nie – powie­działa jesz­cze i wbiła wzrok w swo­jego męża, który natych­miast odda­lił się pospiesz­nie na tyły ogrodu.

Agata podzię­ko­wała za pomoc i, nie namy­śla­jąc się długo, od razu wsia­dła do samo­chodu.

– Coś wymy­ślimy. Razem na pewno coś wymy­ślimy.

* * *

– Tu jest jak… – Agata roz­glą­dała się po domu zachwy­co­nym wzro­kiem.

– Jak w bajce? – dokoń­czyła kobieta, która wpu­ściła ją do środka. Miała dziwny, nieco sza­lony błysk w oku i strój niczym z przy­tułku dla eme­ry­to­wa­nych cza­row­nic, ale wyglą­dała dość sym­pa­tycz­nie.

Agata poja­wiła się na jej progu dzie­sięć minut wcze­śniej, pyta­jąc o Oli­wię.

– Prze­pra­szam, nie jestem pewna, czy tra­fi­łam pod wła­ściwy adres… – Była wyraź­nie zmie­szana i gotowa natych­miast poże­gnać się i odejść.

– Jasne, że pod wła­ściwy. – Kobieta otwo­rzyła sze­roko drzwi i gestem zapro­siła ją do środka. – Mam na imię Hor­ten­sja. Oliwka poje­chała na pocztę, coś tam wyja­śnić z adre­sami, ale powinna nie­długo wró­cić. A nawet szyb­ciej niż nie­długo, bo dzi­siaj jest nie­dziela. Pró­bo­wa­łam jej to wyja­śnić, ale chwi­lowo nie słu­cha nikogo.

– No tak. Li jest fak­tycz­nie dosyć sta­now­cza – powie­działa ostroż­nie Agata.

– Li? Fajna ksywka, serio! – Hor­ten­sja nie prze­sta­wała się uśmie­chać. Jej ciemne oczy zbie­gały się w wąskie szparki, ze spię­tego nie­dbale koczka wyska­ki­wały kolejne kosmyki. – Kawy? Her­baty? Nie, sorki, nie mam her­baty. Mam wer­benę, miętę, rumia­nek i jakieś nie­zi­den­ty­fi­ko­wane ziółko… Na pewno bar­dzo zdrowe, nie sia­łam prze­cież innych, tylko kar­teczka, którą było ozna­czone, chyba zgniła, więc nie mam poję­cia, co to jest. Ale sma­kuje cał­kiem nie­źle, naprawdę. To co? Może zapa­rzę?

– Nie, dzię­kuję. – Agata zaczęła wyco­fy­wać się rakiem w stronę drzwi. – Naprawdę nie chcę pani prze­szka­dzać…

– Po pierw­sze, żad­nej pani. Przy­ja­ciele naszych przy­ja­ciół… Jakoś tak to szło, prawda? A skoro dotar­łaś aż tutaj, to Oliwka musi być dla cie­bie ważna. Zatem jestem Hor­ten­sja, bez pani. – Wycią­gnęła do Agaty swoją dużą, silną, nie­mal męską dłoń. – A po dru­gie, nie mam tu za wiele towa­rzy­stwa. Oli­wia ryczy całymi dniami, nie da się z nią o niczym poga­dać. W kółko mówi tylko o roz­wo­dzie, a potem leci stek wul­ga­ry­zmów. Z przy­jem­no­ścią więc wypiję ziółka z kimś, kto nie prze­żywa aku­rat zała­ma­nia ner­wo­wego. To jak, wer­bena czy raczej tajem­ni­cze dzi­wa­dło?

„Dzi­wa­dło…” Agata ze zdu­mie­niem pomy­ślała, że lubi tę dużą ciem­no­włosą kobietę w lnia­nej spód­nicy do kostek oraz krzywo zapię­tej fla­ne­lo­wej koszuli. I że ma ochotę zary­zy­ko­wać i wypić w jej towa­rzy­stwie nie­zi­den­ty­fi­ko­wany napar.

Hor­ten­sja wska­zała jej drogę do kuchni. Szła przo­dem, pod­czas gdy Agata przy­sta­wała co krok za jej ple­cami, roz­glą­da­jąc się dookoła coraz bar­dziej zdu­mio­nym wzro­kiem. Na progu kuchni zatrzy­mała się na dobre, wyraź­nie ocza­ro­wana.

– Tu jest jak… jak… – znowu zaczęła i znowu nie mogła zna­leźć odpo­wied­nich słów.

– Jak w bajce? – spy­tała ponow­nie Hor­ten­sja, a oczy bły­snęły jej jak dwa noże.

Agata wzdry­gnęła się gwał­tow­nie. Co za durne porów­na­nie, naprawdę, nie miała poję­cia, dla­czego przy­szło jej do głowy. Nie paso­wało prze­cież ani do tego cudow­nego miej­sca, ani do tej sym­pa­tycz­nej kobiety.

– Twój dom jest po pro­stu wspa­niały! – Mówiła tro­chę za szybko, by pokryć zmie­sza­nie, choć prze­cież nie powie­działa gło­śno ani słowa o oczach lśnią­cych jak mor­der­cze ostrza. – Tu jest tak nastro­jowo, ten wielki ogród, te wszyst­kie tajem­ni­cze zaka­marki, ta kuch­nia z głę­bo­kimi rega­łami na słoje pełne ziół. No i beto­nowe pod­łogi, podobno są w tym sezo­nie strasz­nie modne.

– Serio? – Chi­chot Hor­ten­sji prze­szedł w świst. – Nie mia­łam poję­cia. Więc twier­dzisz, że powin­nam być zachwy­cona, że nie cho­dzę po drew­nia­nym par­kie­cie, mięk­kich dywa­nach, hisz­pań­skich kaflach ani nawet naj­tań­szych pane­lach o jakiejś nędz­nej kla­sie ście­ral­no­ści, tylko po beto­nie? Cóż, może fak­tycz­nie poba­wię się w Pol­ly­annę i zacznę grać w zado­wo­le­nie z powodu tego cho­ler­nego betonu, pię­ciu tysięcy metrów ogrodu zaro­śnię­tego chwa­stami, ciek­ną­cego dachu i scho­dów, które ruszają się nawet, kiedy wcho­dzi na nie kot?

– Masz kota? – Agata rozej­rzała się, tym razem kon­cen­tru­jąc się na prze­strze­niach pod meblami. Kot bar­dzo by paso­wał do tego miej­sca. Zde­cy­do­wa­nie powi­nien tu miesz­kać.

– Dzięki Bogu, nie mam. Jesz­cze tylko jego bra­ko­wało mi do kom­pletu! I kilku świ­nek mor­skich, dla któ­rych upra­wia­ła­bym cyko­rię.

– Cyko­rię? – Agatę nie­ła­two było wpra­wić w osłu­pie­nie, ale ta roz­mowa naprawdę wymy­kała się spod kon­troli.

– Mia­łam świnkę w dzie­ciń­stwie, żarła tę durną cyko­rię, jakby uro­dziła się w Bel­gii.

– W Bel­gii? O Boże, prze­pra­szam, nie wiem, dla­czego cały czas po tobie powta­rzam. – Zaru­mie­niła się, żału­jąc, że zgo­dziła się wypić te dziwne ziółka. Nie może teraz wyjść, musi pocze­kać, aż się zapa­rzą… A ta roz­mowa z sekundy na sekundę dry­fo­wała w coraz bar­dziej nie­prze­wi­dy­walną stronę. Lub nawet w kilka stron jed­no­cze­śnie. Powinna poże­gnać się, zosta­wić Oli­wii wia­do­mość i wra­cać do domu. Ale nie! Bo prze­cież teraz musi wypić te cho­lerne ziółka! Które w dodatku na pewno jej zaszko­dzą. I nie będzie nawet umiała podać leka­rzowi ich nazwy.

– Bel­go­wie jedzą dużo cyko­rii, to chyba ich przy­smak, tak jak mojej świnki, tej z dzie­ciń­stwa. Ale nie­ważne, czy mia­ła­bym upra­wiać cyko­rię, sałatę, czy może szpa­ragi albo kor­ni­szony. Ja po pro­stu sta­now­czo odma­wiam! Nie zajmę się żad­nym żywym stwo­rze­niem, nie wezmę na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści już za nic wię­cej, nawet za jedną, nędzną, wychu­dzoną roz­wie­litkę.

Agata powstrzy­mała się przed powtó­rze­niem: „Roz­wie­litkę?” i po pro­stu wpa­try­wała się tępo w nową zna­jomą, krzą­ta­jącą się po tej cudow­nej, magicz­nej kuchni wyglą­da­ją­cej jak kró­le­stwo jakiejś dzie­więt­na­sto­wiecz­nej zna­chorki.

– Nie opie­raj się o szafę! – ryk­nęła nagle Hor­ten­sja, pędząc do niej z dru­giego końca pomiesz­cze­nia.

Agata odsko­czyła jak opa­rzona, a wtedy na jej plecy wylała się jakaś zimna ciecz. Zimna i w dodatku nieco cuch­nąca zgni­li­zną.

– O jasna dupa, jesz­cze tego mi bra­ko­wało. Prze­pra­szam, naprawdę, bar­dzo cię prze­pra­szam. – Hor­ten­sja zła­pała dwie szmaty i rzu­ciła się, żeby wytrzeć jej plecy.

Szmaty cuch­nęły podob­nie jak to, co chlu­snęło z nie­wia­do­mego miej­sca, gdzieś pod sufi­tem, pro­sto na Agatę.

– Nie przej­muj się, nic się nie stało, szcze­rze nie zno­szę tego swe­terka. Nie­tra­fiony pre­zent, już dawno zamie­rza­łam go wyrzu­cić, to zna­czy oddać potrze­bu­ją­cym – plo­tła trzy po trzy Agata, by jakoś roz­ba­wić Hor­ten­sję i zdjąć z jej bar­ków przy­naj­mniej odpo­wie­dzial­ność za zabru­dzone ubra­nie.

Hor­ten­sja czuła jed­nak potrzebę wyja­śnie­nia wszyst­kiego jak naj­do­kład­niej. A więc mówiła jak nakrę­cona, tak samo jak Agata, w dodatku wyma­chu­jąc jedną z tych sta­rych szmat, któ­rymi zbie­rała roz­laną ciecz.

– Ta szafa tro­chę się kiwa na tym cho­ler­nym mod­nym, nie­rów­nym beto­nie. A na sza­fie stoi mied­nica, do któ­rej wpada woda z ciek­ną­cego dachu. Nor­mal­nie, wiesz, ciek­nie tylko na pię­trze, na dole nie widać nawet śladu, ale w tym jed­nym miej­scu pod­cieka moc­niej, zdaje się, że obróbka komina roz­la­zła się cał­ko­wi­cie, no i woda leje się po ścia­nie i prze­siąka przez strop nad kuch­nią. Nawet przy małym desz­czu muszę sta­wiać na sza­fie mied­nicę albo i dwie. Sta­ram się je zawsze opróż­niać i szo­ro­wać, ale cho­lera, ostat­nio mia­łam tyle na gło­wie. Naprawdę bar­dzo cię prze­pra­szam.

– Nic się nie stało – powtó­rzyła Agata, czu­jąc, że mówi oczy­wi­stą nie­prawdę. Lubiła ten swe­ter, nawet bar­dzo i byłoby jej przy­kro, gdyby się znisz­czył. Dostała go pod cho­inkę od szwa­gierki. Nieco ją to zdzi­wiło, szwa­gierka zwy­kle dawała każ­demu kosme­tyki (rok w rok ten sam bal­sam z alo­esem), a tu nagle swe­terek, i to z dodat­kiem kasz­miru? Kolor co prawda kom­plet­nie nie był w guście Agaty, roz­miar też wyda­wał się dobrany nieco zbyt opty­mi­stycz­nie. Zaczęła go jed­nak nosić i, o dziwo, prze­ko­nała się bły­ska­wicz­nie nawet do ostrego ama­rantu, i do tego, że opi­nał się dość mocno na biu­ście i w talii. Nie chciała go wyrzu­cać. A przede wszyst­kim – nie chciała wra­cać do domu w samym sta­niku, a na to się zano­siło. Swe­ter był tak mokry, że można go było wykrę­cać. I śmier­dział zgniłą kapu­stą.

– Musisz szybko się prze­brać! Zanim dzi­wa­dło skoń­czy się parzyć, poszu­kam ci jakie­goś ciu­cha! – zawo­łała Hor­ten­sja, wypa­da­jąc z kuchni i bie­gnąc po scho­dach, a Agata zasta­no­wiła się nagle, do kogo pasuje bar­dziej nazwa „dzi­wa­dło”. Do her­batki czy może do wła­ści­cielki domu?

Bagno

– W moich swe­trach mogła­byś się uto­pić, ale zaraz coś wybie­rzemy z szafy mojej córki – dobie­gał z pię­tra głos Hor­ten­sji.

– Masz córkę? – Agata, dia­bli wie­dzą czemu, była prze­ko­nana, że kuzynka Oli­wii jest zdzi­wa­czałą, bez­dzietną starą panną. Jakoś zupeł­nie nie paso­wała do niej córka, i to na tyle duża, żeby Agata, która nie mie­ściła się już we wła­sne dżinsy, bez pro­blemu weszła w jej ciu­chy.

Hor­ten­sja chyba nie usły­szała jej pyta­nia. Sądząc z dobie­ga­ją­cych z góry dźwię­ków, prze­py­chała wła­śnie szafę trzy­drzwiową z jed­nego końca pokoju na drugi.

– Pomóc ci?! – zawo­łała Agata, wcho­dząc na pół­pię­tro. Nie chciała nie­pro­szona pako­wać się wyżej.

– O jasna dupa, zablo­ko­wały się na amen. – Hor­ten­sja sapała i dyszała chyba wyjąt­kowo dono­śnie, skoro było to sły­chać na pode­ście w poło­wie scho­dów.

– Pomóc ci? – powtó­rzyła Agata nieco gło­śniej, nie­zde­cy­do­wana, czy powinna biec na odsiecz, czy spo­koj­nie cze­kać.

– Nikt już nie może mi pomóc – odpo­wiedź brzmiała dość dra­ma­tycz­nie. Na szczę­ście towa­rzy­szył jej szczery, tubalny śmiech. I zapro­sze­nie na górę: – Chodź tutaj, może coś sobie wyło­wisz przez tę nie­szczę­sną szparę.

Agata, coraz bar­dziej zain­try­go­wana, wbie­gła, prze­ska­ku­jąc po dwa schody.

– No wchodź, czemu tak cza­isz się na progu? – Hor­ten­sja była cała czer­wona i szar­pała się z drzwiami wście­kle zie­lo­nej szafy, sty­li­zo­wa­nej na późną sece­sję.

– Na górze ludzie zwy­kle mają pry­watne pomiesz­cze­nia, sypial­nie, nie zapra­szają tam obcych. Mogą prze­cież mieć bała­gan, jakieś wsty­dliwe dro­bia­zgi leżące na wierz­chu.

– Niby jakie „wsty­dliwe dro­bia­zgi”? Wibra­tor? Plu­szowe kaj­danki? Czy może pismo od komor­nika? – Hor­ten­sja nie prze­sta­wała się śmiać. I szar­pać z oporną szafą. – Widzisz, w tym cho­ler­nym domu cała kon­struk­cja dachu opa­dła, chyba o dwa cen­ty­me­try. Mój mąż roz­ma­wiał z deka­rzem i to podobno nor­malne, bo dach pra­cuje, ale ja nie sły­sza­łam jesz­cze o takiej pracy. Wszyst­kie szafy pod sko­sami prze­stały się otwie­rać. U mnie w sypialni zdo­ła­łam wyrwać drzwi razem z zawia­sami, oczy­wi­ście nie nadają się już do użytku, ale prze­cież i tak nie zamie­rzam ich mon­to­wać ponow­nie. W pokoju star­szej córki nie udało się powtó­rzyć tego manewru, drzwi wbiły się w sufit, roz­orały płytę, ale nie puściły. U młod­szej z kolei jakimś cudem je uchy­li­łam, więc możesz zaj­rzeć, nawet wsu­nąć głowę, i wyło­wić coś, co ci się spodoba.

– Z szafy młod­szej córki? – upew­niła się Agata. – A więc masz je dwie?

– Szafy? No co ty, dużo wię­cej, chyba z pięć… albo i sie­dem. Nie licząc tej, którą teraz maluję w garażu.

– Cho­dziło mi o córki.

– To tylko dwie. Cho­ciaż zawsze chcia­łam mieć wię­cej, przy­naj­mniej tyle co szaf. No, ale dosyć gada­nia, ścią­gaj ten swój śmier­dzący swe­te­rek i dawaj nura mię­dzy półki, na pewno znaj­dziesz coś, co będzie na cie­bie paso­wało. U star­szej byłoby trud­niej, tam na wie­sza­kach zostały tylko popla­mione rzeź­nic­kie far­tu­chy.

Agata nie zada­wała już żad­nych pytań. Rzeź­nic­kie far­tu­chy brzmiały na tyle nie­po­ko­jąco, że wolała nie zgłę­biać tematu i nie dopy­ty­wać, do czego używa ich star­sza córka, i jak sobie radzi teraz, kiedy nie ma do nich dostępu, bo far­tu­chy zostały uwię­zione za zamknię­tymi drzwiami szafy. Powie­działa więc szybko, żeby skie­ro­wać roz­mowę na nieco mil­sze tory:

– Śliczna jest ta szafa. Wiem, że nie­prak­tyczna, przy­naj­mniej w tym momen­cie… ale naprawdę piękna.

Hor­ten­sja roz­pro­mie­niła się jak dzie­ciak na widok cukierka.

– Sama zro­bi­łam te drzwi, od początku do końca. Wiesz z czego?

Agata pokrę­ciła głową. Skąd mia­łaby wie­dzieć? Wyglą­dały po pro­stu jak drzwi do szafy. Jakby to było ich prze­zna­cze­nie, od samego początku.

– To stare okien­nice. – Hor­ten­sja uśmiech­nęła się figlar­nie, zupeł­nie jakby udało się jej spła­tać komuś nie­złego psi­kusa. – Jeśli wie­rzyć sygna­turce na dol­nej listwie, jesz­cze przed­wo­jenne. Zachwy­ci­łam się nimi na targu sta­roci.

– Też bym się pew­nie zachwy­ciła – powie­działa Agata. – Ale na tym by się skoń­czyło. Nie mam takiej wyobraźni, nie wpa­dła­bym na to, żeby zro­bić z nich drzwi do szafy.

– Żeby je oszli­fo­wać, prze­ma­lo­wać, dodać zdo­bie­nia – uści­śliła Hor­ten­sja. – Dla mnie to chleb powsze­dni. Żyję z reno­wa­cji mebli. To zna­czy, pró­buję.

– Brzmi fan­ta­stycz­nie. – Agata zawsze podzi­wiała takie osoby, kre­atywne, nie­sza­blo­nowe, przed­się­bior­cze, zara­bia­jące na życie wła­snymi rękami.

– Fan­ta­stycz­nie – zgo­dziła się Hor­ten­sja. – Też tak uwa­żam. Gdy­bym tylko mogła utrzy­mać z tego sie­bie, dzieci i ten cho­lerny dom…

* * *

Hor­ten­sja urzą­dziła pra­cow­nię w garażu. Przy­wo­ziła z tar­gów i kupo­wała w sieci za gro­sze stare, zanie­dbane meble, a potem dawała im nowe życie. Rekla­mo­wała się wśród sąsia­dów, udzie­liła nawet wywiadu lokal­nej gazetce, ale nie przy­nio­sło to spo­dzie­wa­nego napływu klien­tów. Zaczęła więc ogła­szać, że pro­wa­dzi lek­cje reno­wa­cji mebli. Jej zna­joma w War­sza­wie zapła­ciła for­tunę za takie week­en­dowe zaję­cia, Hor­ten­sji wystar­czy­łoby zatem kilku kur­san­tów mie­sięcz­nie, żeby widmo głodu prze­stało zaglą­dać jej w oczy.

Nie­stety w ostat­nim kwar­tale zgło­siło się ich rap­tem dwoje. Byli bar­dzo mili, bar­dzo mło­dzi i bar­dzo spłu­kani. Zapła­cili w bar­te­rze lek­cją foto­gra­fii arty­stycz­nej (ona) i pro­jek­tem strony www (on), dzięki któ­remu miały się skoń­czyć jej kło­poty z docie­ra­niem do osób poten­cjal­nie zain­te­re­so­wa­nych świad­czo­nymi przez nią usłu­gami. Strona była bar­dzo ładna, nie dawała jed­nak żad­nych real­nych korzy­ści. Ani jedna osoba nie przy­szła dzięki niej na zaję­cia, nie przy­nio­sła też sta­rego krze­sła, żeby tchnąć w nie nowe życie.

– Może będzie lepiej, kiedy zaczniesz robić piękne zdję­cia tym wszyst­kim meblom, tak jak cię uczy­łam? – pocie­szała ją jasno­włosa kur­santka, koń­cząc tapi­ce­ro­wać uro­czy tabo­re­cik.

– Może… – wzdy­chała Hor­ten­sja bez prze­ko­na­nia.

Wie­działa prze­cież dosko­nale, że tak naprawdę kło­pot nie leży w tym, czego uczy, za jaką cenę, jak się rekla­muje i czy na zdję­ciach goto­wych przed­mio­tów widać wyraź­nie fak­turę drewna i rodzaj moco­wa­nia tka­niny do deski, doświe­tlony z pra­wej strony lampą obrę­czową, nie­zrów­naną przy foto­gra­fiach tego typu. Hor­ten­sja, namó­wiona przez kur­santkę, zain­we­sto­wała sto sześć­dzie­siąt zło­tych w lampę naj­lep­szej jako­ści. Nie była pewna, czy ta inwe­sty­cja kie­dy­kol­wiek się zwróci.

Źró­dło pro­blemu znaj­do­wało się zupeł­nie gdzie indziej. Był nim jej adres. Daleko od cen­trum War­szawy i nie­mal rów­nie daleko od wszyst­kich tych nowych osie­dli pod lasem, peł­nych mło­dych rodzin z gru­bymi port­fe­lami i prze­ko­na­niem, że trzeba inwe­sto­wać w swój roz­wój, swój relaks i swoje pasje. Oraz w roz­wój, relaks i pasje swo­ich dzieci.

Hor­ten­sja pro­wa­dziła też zaję­cia dla naj­młod­szych. To zna­czy – pisała w ogło­sze­niach, że je pro­wa­dzi. Ni­gdy nie zaczęła, bo ni­gdy nie zgło­sił się żaden chętny.

– Chyba nie sądzisz, mamo, że ktoś o zdro­wych zmy­słach przy­je­dzie dobro­wol­nie tą drogą? – Pola, jej młod­sza córka, sta­nęła obok niej w oknie w któ­ryś wto­rek i wbiła wzrok w kałużę wiel­ko­ści małego jeziorka.

Ostat­nie dwa kilo­me­try pro­wa­dzące z cen­trum wsi do ich domu można było nazwać drogą tylko przy bar­dzo dużej dozie życz­li­wo­ści i opty­mi­zmu. Tak naprawdę było to raczej skrzy­żo­wa­nie bagna z torem prze­szkód. I nic nie wska­zy­wało na to, żeby sytu­acja miała ulec zmia­nie. Asfaltu na tym odcinku Poziom­ko­wej nie prze­wi­dy­wał żaden, nawet naj­bar­dziej roz­cią­gnięty w cza­sie plan inwe­sty­cji gmin­nych. Hor­ten­sja jeź­dziła tere­nówką, starą jak świat, ale mającą zaletę naj­waż­niej­szą w jej sytu­acji, czyli napęd na cztery koła. I wyjąt­kowo wyso­kie zawie­sze­nie.

Trudno jed­nak ocze­ki­wać od poten­cjal­nych klien­tów, że zamie­nią swoje malut­kie fia­ciki, fordy i mazdy na jeepy czy old­sku­lowe woj­skowe łaziki, tylko po to, żeby do niej doje­chać. Była prze­ko­nana, że to błoto jest przy­czyną więk­szo­ści nie­szczęść. Nikt nie chciał ryzy­ko­wać zako­pa­nia się w bagnie i dla­tego nikt nie przy­cho­dził na zaję­cia, nawet te dar­mowe, wstępne i pro­mo­cyjne, ani we wtorki, ani w czwartki, ani w soboty.

– Powin­naś się z tym pogo­dzić i wymy­ślić inny spo­sób na życie – mówiła jej Pola.

Świetna rada, naprawdę! Hor­ten­sja miała prze­cież ten „inny spo­sób” wymy­ślony od bar­dzo dawna. Miły i szybki. Spro­wa­dzał się do sprze­daży tego wiel­kiego domu na wiel­kiej działce i zakupu przy­tul­nego miesz­kanka w jakimś nie­du­żym bloku.

Szkoda tylko, że ten plan był kom­plet­nie nie­wy­ko­nalny…

To jakiś absurd

W ponie­dzia­łek rano Agata na­dal nie mogła otrzą­snąć się z tego, co usły­szała i zoba­czyła poprzed­niego dnia.

Pra­wie nie poznała Oliwki wra­ca­ją­cej z poczty. Li prze­cież zawsze była ide­al­nie ubrana, uma­lo­wana i ni­gdy nie miała ani mili­me­tra odro­stów na swo­ich rudych wło­sach. Spra­wiała wra­że­nie kogoś, kto nawet w obli­czu trzę­sie­nia ziemi nie zre­zy­gnuje z wosko­wa­nia nóg i regu­la­cji brwi. Kobieta, która stała naprze­ciwko niej, wyglą­dała jak kupka nie­szczę­ścia. Była blada, potar­gana, miała błędny wzrok i wory pod oczami. Zamiast ele­ganc­kich spodni i dopa­so­wa­nej mary­narki ubrana była w jakiś dziwny włócz­kowy wór do połowy uda (zapewne dzieło Hor­ten­sji) oraz zde­cy­do­wa­nie za duże dżinsy z dziu­rami na kola­nach. W innych oko­licz­no­ściach mogłoby to ucho­dzić za strój hip­pie czy boho, ewen­tu­al­nie jako późną awan­gardę, ale Agata podej­rze­wała, że Oli­wia nie do końca ogar­nia rze­czy­wi­stość. I pew­nie nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co wła­śnie na sie­bie wło­żyła. Zresztą, nie to było teraz naj­waż­niej­sze.

– Li, powiedz mi, co się stało. Byłam u cie­bie, ale Krzysz­tof tylko zaczął coś chrza­nić o che­mii. Na szczę­ście sąsiadka ze śli­ma­kami na gło­wie miała twój nowy adres i w końcu mi go podała.

Oli­wia pocią­gnęła nosem, a potem wygięła usta w pod­kówkę. Wyglą­dała jak mała dziew­czynka, która zgu­biła się w wiel­kim mie­ście i nie pamięta nawet, jak ma na imię.

– To było jakieś dwa tygo­dnie temu. Wró­ci­łam do domu wcze­śniej niż zwy­kle, bo chcia­łam zro­bić fajną kola­cję dla mnie i dla Krzyśka. Wiesz, jak to jest, oboje sporo pra­cu­jemy i nie mamy zbyt wielu wol­nych chwil. Ale wtedy było w kan­ce­la­rii tro­chę spo­koj­niej i pomy­śla­łam, że zro­bię mu nie­spo­dziankę. Kupi­łam nawet cho­lerne małże świę­tego Jakuba, bo wiem, że je lubi. Zamie­rza­łam zro­bić do nich sos mango.

– Brzmi dobrze – powie­działa ostroż­nie Agata.

– No raczej. Nie żadne scha­bowe czy gołąbki, tylko pie­przone muszle pie­przonego Jakuba. Z pie­przo­nym mango, dro­gim jak cho­lera, bo z jakiejś bio­uprawy w Indiach. A potem jesz­cze deser z bia­łej cze­ko­lady z kulecz­kami gra­natu. To była jakaś nowa odmiana, sprze­dawca bar­dzo ją zachwa­lał, więc się sku­si­łam, na swoje nie­szczę­ście. Gra­nat ni cho­lery nie dawał się obrać, a te jego kuleczki wcale nie chciały wypa­dać do miski, kiedy wali­łam w skórkę drew­nianą łyżką. Zaczę­łam więc wyci­skać ten cho­lerny gra­nat i oczy­wi­ście wszystko wylą­do­wało na ciu­chach i na szaf­kach. Ale koniec koń­ców upo­ra­łam się z tą egzo­tyką, wsko­czy­łam nawet w jakąś czarną kieckę z roz­por­kiem do pępka i cze­ka­łam na mojego uko­cha­nego męża, licząc na upojną noc, kiedy już zjemy te wszyst­kie kuli­narne dzieła sztuki.

– Rozu­miem, że z nocy nici. – Agata poki­wała głową.

– No wła­śnie wręcz prze­ciw­nie! Nie dość, że pożarł wszystko, mlasz­cząc i obli­zu­jąc się, to potem jesz­cze zafun­do­wał mi dwa cał­kiem udane orga­zmy.

– I to po nich skoń­czyła mu się che­mia? – zdu­miała się Agata.

– Naj­wy­raź­niej. To zna­czy, naj­wy­raź­niej uznał, że skoro pcha mu się w ręce dobra kola­cja i nie naj­gor­szy seks, to nie ma powo­dów, by z tego rezy­gno­wać. I że poroz­ma­wiać może dopiero po zakoń­cze­niu tych atrak­cji. Więc kiedy prze­cią­ga­łam się w łóżku, zre­lak­so­wana i zado­wo­lona, on nagle zmie­nił ton i oznaj­mił, że musimy poważ­nie poroz­ma­wiać. Myśla­łam, że chce mi raz jesz­cze podzię­ko­wać za cudowny wie­czór, ale on po pro­stu wstał, ubrał się i usiadł na krze­śle. Więc szybko narzu­ci­łam na sie­bie koc, żeby nie sie­dzieć tak na golasa, i zapy­ta­łam go, o co cho­dzi.

– No i?

– I nagle zaczął mówić, ale jakoś tak dzi­wacz­nie. Jakby dekla­mo­wał wiersz na aka­de­mii. „To nie miłość jest ślepa, tylko zako­cha­nie. Po eufo­rii, moty­lach w brzu­chu i buja­niu w obło­kach, przy­cho­dzi czas sta­bi­li­za­cji i przy­zwy­cza­je­nia. Życie nie jest już tylko bajką, ale i codzien­no­ścią – wspól­nymi posił­kami, pła­ce­niem rachun­ków, zmę­cze­niem, pracą, opieką nad dziećmi. Kolo­rowe motyle odfru­wają, a nad­la­tują szare ćmy”.

– No tak. Ale wy nie macie dzieci – zauwa­żyła trzeźwo Agata.

– To samo mu powie­dzia­łam, więc powtó­rzył wszystko raz jesz­cze, tyle że pomi­nął frag­ment o dzie­ciach.

– To jakiś absurd. – Agata zła­pała się za głowę.

– Słu­chaj dalej. Myśla­łam, że to wygłupy, ale on dopiero się roz­krę­cał. Wstał nawet i roz­po­czął kolejny mono­log: „Zako­cha­nie to stan prze­lotny. Piszą o tym naukowcy, prze­ko­nują spe­cja­li­ści. My jed­nak cią­gle wie­rzymy, że będzie ina­czej. Że w naszym przy­padku zako­cha­nie nie minie, że zawsze będziemy czuć w ustach miłość i z tym samym zachwy­tem oglą­dać zachody słońca. A jed­nak w pew­nym momen­cie nie chce już nam się cho­dzić na rękach ze szczę­ścia. W zasa­dzie nic nam się nie chce. Emo­cje słabną i zaczy­namy funk­cjo­no­wać w sza­rej rze­czy­wi­sto­ści. Che­mia się skoń­czyła. Na zawsze”.

– Kurwa – wyrwało się Aga­cie.

– Podob­nie zare­ago­wa­łam. A on na to, że mówi serio i że nasze drogi wła­śnie się roze­szły. Pró­bo­wa­łam coś powie­dzieć, wyja­śnić, ale koniec koń­ców tylko zaczę­li­śmy się kłó­cić. Wiesz sama, jak to jest, ruszyła lawina, wypo­mi­na­li­śmy sobie jakieś bzdury, naj­pierw z zeszłego tygo­dnia, a potem sprzed pię­ciu lat. Nie wytrzy­ma­łam i zaczę­łam wrzesz­czeć jak opę­tana, no i w końcu spa­ko­wa­łam w pośpie­chu walizkę i wybie­głam z domu w gaciach oraz sta­niku.

– W kusej haleczce – popra­wiła ją Agata.

– Skąd wiesz? – zdu­miała się Oli­wia.

– Sąsiad cię widział.

– Okej, niech będzie. W każ­dym razie spa­ko­wa­łam się i przy­je­cha­łam do Hor­ten­sji. I teraz nie wiem, co dalej. Wzię­łam zale­gły urlop w kan­ce­la­rii, więc na razie nie muszę sku­piać się na pracy. Dobre i to. Zresztą i tak nie mia­ła­bym do tego głowy. Ale to, co zro­bić muszę, to roz­wieść się z tym dup­kiem i to tak, że poczuje i poża­łuje każ­dego słowa z tej debil­nej prze­mowy. Tylko że jakoś nie mogę się ogar­nąć, więc ryczę i ryczę, i zasta­na­wiam się, czy nie powin­nam sko­czyć do studni.

– Tu nie ma studni – wtrą­ciła Hor­ten­sja. – Ale nie­da­leko są stawy rybne, podobno cał­kiem głę­bo­kie.

Agata posłała jej mor­der­cze spoj­rze­nie.

– Spo­koj­nie, przy­pil­nuję jej. – Hor­ten­sja puściła oko i uśmiech­nęła się lekko. – Poza tym samo­bój­stwo to słaby pomysł. Wiem, co mówię, bo sama prze­ży­wam takie chwile, gdy widzę tylko ciem­ność. I mam wię­cej powo­dów niż Oliwka. Nie tylko pusz­czono mnie w trąbę, ale w dodatku zosta­łam sama z tą ruderą i z taką masą dłu­gów, że nawet nie ogar­niam już liczby zer.

Agata chwy­ciła się za głowę.

„To jakiś absurd!” – pomy­ślała raz jesz­cze.

Jak dobrze, że przy­naj­mniej ona miała szczę­śliwą rodzinę.

* * *

Agata poznała swo­jego męża Sławka jesz­cze na stu­diach. Ona wła­śnie koń­czyła polo­ni­stykę, a on racz­ko­wał w branży rekla­mo­wej. Wpa­dli na sie­bie przy­pad­kowo – na uro­dzi­nach kole­żanki. A ponie­waż byli jedy­nymi, któ­rzy nie upili się w trupa, auto­ma­tycz­nie zaczęli ze sobą roz­ma­wiać. Roz­mowa roz­po­częła się w kuchni, potem prze­nio­sła na bal­kon, z bal­konu na ulicę i tak aż pod same drzwi miesz­ka­nia Agaty. Sła­wek zapy­tał, czy mogliby ją kon­ty­nu­ować rów­nież następ­nego dnia, nad fili­żanką smacz­nej kawy i tak to się wła­śnie zaczęło. Pobrali się po czte­rech latach zna­jo­mo­ści, po kolej­nych czte­rech na świat przy­szła Jagoda, a po jesz­cze sied­miu uro­cze bliź­niaki, Kuba i Filip. Agata pra­co­wała jako nauczy­cielka w szkole pod­sta­wo­wej, ale po naro­dzi­nach chłop­ców uznała, że opieka nad nimi jest jed­nak zbyt cza­so­chłonna, i z przy­jem­no­ścią prze­nio­sła pracę do domu. Została jedną z redak­to­rek por­talu o macie­rzyń­stwie, do redak­cji wpa­dała na zebra­nia dwa razy w mie­siącu, a w pozo­stałe dni w domo­wym zaci­szu opi­sy­wała wszystko, co wie­działa na temat ciąży, porodu i pierw­szych lat z malu­chem.

Sła­wek nato­miast dalej roz­wi­jał skrzy­dła w rekla­mie i został nawet współ­wła­ści­cie­lem dość małej, ale dobrze pro­spe­ru­ją­cej agen­cji rekla­mo­wej Poma­luj mój świat. Brali zazwy­czaj zle­ce­nia od firm nie­du­żych, ale sta­bil­nych i wypła­cal­nych. I, jak dotąd, uni­kali poważ­niej­szych pro­ble­mów z płyn­no­ścią finan­sową. To pozwo­liło Aga­cie i Sław­kowi wziąć kre­dyt na skromny dom pod War­szawą i żyć cał­kiem przy­jem­nie, choć bez podróży na Male­diwy. Zresztą Agata i tak bała się latać.

Ich mał­żeń­stwo trwało już ponad pięt­na­ście lat. Znali się pra­wie dwa­dzie­ścia. Prze­żyli cały ten czas bez więk­szych kłótni i kry­zy­sów, co w świe­cie peł­nym roz­wo­dów i oszustw wyda­wało się praw­dzi­wym cudem. Agata uwiel­biała być żoną i matką. Pytana o naj­więk­sze życiowe osią­gnię­cie odpo­wia­dała bez waha­nia: „Moja rodzina”. Ceniła sobie spo­kój i sta­bi­li­za­cję, nawet jeśli cza­sem marzyły jej się sza­lone przy­gody i wyjazdy gdzieś dalej niż na Mazury. Albo porywy namięt­no­ści, któ­rych w ich związku nie było, prawdę mówiąc, już od bar­dzo dawna. No, ale kto sły­szał o moty­lach w brzu­chu po dwu­dzie­stu wspól­nych latach? Agata nie zamie­rzała zała­my­wać rąk nad jaki­miś wydu­ma­nymi bra­kami. Dobrze wie­działa, że w ludz­kiej natu­rze jest szu­ka­nie cze­goś, czego się nie ma. Ona posta­no­wiła, że będzie wdzięczna za swoje życie. Prze­cież było naprawdę udane. A gdyby chciała maru­dzić, spo­tka­nia takie jak to z Hor­ten­sją i Oliwką bły­ska­wicz­nie przy­wra­cały jej wła­ściwą per­spek­tywę.

Biedna Hor­ten­sja – sama w wiel­kim, roz­pa­da­ją­cym się domu. Albo Li – prze­bo­jowa pani adwo­kat, wyle­wa­jąca wła­śnie wia­dra łez z powodu che­mii, która się skoń­czyła. Cza­sem lepiej jest tro­chę zre­du­ko­wać swoje marze­nia i być szczę­śli­wym, trzy­ma­jąc w ręku bukiet polnych kwia­tów, niż dać się ponieść fan­ta­zji, a potem szlo­chać nad hek­ta­rami zwię­dłych róż.

Aga­cie spodo­bało się porów­na­nie, które wła­śnie wymy­śliła, nawet jeśli było nieco egzal­to­wane. Zbie­rała pra­nie w sypialni i w poko­jach dzieci z miłym poczu­ciem, że naprawdę wszystko jej się układa. Ma dom, rodzinę, fajną pracę i tylko odro­binkę za dużo kilo­gra­mów. Ale z tym prze­cież można coś zro­bić. Musiała za chwilę oddać tekst o skur­czach prze­po­wia­da­ją­cych, nasta­wić pralkę, przy­go­to­wać obiad dla chło­pa­ków (Jagoda na szczę­ście jadła w szkole) i zabrać Kar­tona na spa­cer. Kar­ton był psem nie­zde­fi­nio­wa­nej rasy, a imię dostał po miej­scu, w któ­rym został zna­le­ziony. Pod­miej­ski park, kar­ton po butach firmy Nike, roz­miar 44. Ktoś, kto go tam zosta­wił, miał jed­nak odro­binę serca, bo okrył szcze­niaka szmatką i wrzu­cił mu do pudełka tro­chę suchej karmy. Kar­tona zna­leźli chłopcy, któ­rzy mieli jakiś szó­sty zmysł, poma­ga­jący w odkry­wa­niu rze­czy dziw­nych i nie­po­trzeb­nych. Kie­dyś przy­nie­śli do domu zepsutą suszarkę do wło­sów („To się naprawi, mamo”), innym razem trzy pary nowych skar­pet, nie­stety obsi­ka­nych przez koty („To się wypie­rze, mamo”), a ostat­nio pudełko z dys­kiet­kami („Nie wiemy, do czego to służy, ale zbu­du­jemy z tego rakietę, mamo”). Kiedy zoba­czyła więc, jak bie­gną do niej z kar­tonem (wła­śnie na moment usia­dła na par­ko­wej ławce), od razu krzyk­nęła na całe gar­dło:

– Nie!

– Mamo, mamo, to pie­sek! – wrzesz­czeli jak opę­tani, a potem oznaj­mili, że nie ma innej opcji, jak zabra­nie go do domu, obda­ro­wa­nie imie­niem oraz nowym kocy­kiem, bo ten strasz­nie śmier­dzi.

I tak pół roku temu poja­wił się w ich życiu Kar­ton.

* * *

Kiedy jesteś w ciąży, twoje nasta­wie­nie do seksu może przy­bie­rać skrajne formy. Albo nie będziesz miała w ogóle ochoty na miło­sne piesz­czoty, albo wręcz prze­ciw­nie – odczu­jesz zwięk­szony popęd. Nie­które mamy oba­wiają się, że seks może zaszko­dzić dziecku, inne wsty­dzą się wła­snej „nie­atrak­cyj­no­ści”.

Leka­rze są zgodni: bez uza­sad­nio­nych powo­dów nie ma zakazu odby­wa­nia sto­sun­ków płcio­wych, ponie­waż w żaden spo­sób nie wpły­wają one nega­tyw­nie na prze­bieg pra­wi­dło­wej ciąży.

Agata skoń­czyła arty­kuł o sek­sie w ciąży, raz jesz­cze wszystko prze­czy­tała, popra­wiła kilka dro­bia­zgów i wrzu­ciła całość do sieci. Chwy­ciła smycz, na co Kar­ton natych­miast zare­ago­wał pod­sko­kami rado­ści, i poszła ode­brać chło­pa­ków. Po dłu­gich mie­sią­cach ocze­ki­wa­nia, pisa­nia podań i odwo­łań oraz dar­mo­wej rekla­mie przed­szkola, którą zdo­łała prze­my­cić w arty­kule o wspie­ra­niu roz­woju trzy­latka, Agata mogła w końcu prze­nieść Kubę i Filipa w miej­sce, które znaj­do­wało się zale­d­wie czte­ry­sta metrów od ich osie­dla. Wcze­śniej trzeba było wozić chłop­ców aż na Moko­tów, bo oka­zało się, że Czary Miry (od imie­nia wła­ści­cielki, pani Mirki) wygrały jakiś ran­king i stały się przed­szko­lem bar­dzo pre­sti­żo­wym, do któ­rego ludzie zapi­sy­wali dzieci jesz­cze przed poro­dem. W końcu jed­nak jakoś się udało i cho­ciaż Filip i Kuba począt­kowo maru­dzili, że muszą iść do nowego przed­szkola, to jed­nak nie­mal natych­miast stwier­dzili, że jest dużo lep­sze od poprzed­niego. I nic dziw­nego. Czary Miry miały gigan­tyczny ogród ze zjeż­dżal­nią, karu­zelą oraz dmu­cha­nymi tram­po­li­nami, które wła­śnie roz­ło­żono po zimo­wej prze­rwie. Zachwy­cały też impo­nu­jącą kolek­cją kloc­ków Lego oraz wiel­kim base­nem wypeł­nio­nym piłecz­kami. Agata od razu zako­chała się w tym miej­scu. Cze­sne tro­chę bolało, ale w zamian chłopcy uczyli się angiel­skiego, mieli lek­cje judo i zaję­cia „Mały kucharz”, a zimą cho­dzili na łyżwy. Na doda­tek od razu zna­leźli kum­pli i stwo­rzyli nawet coś w rodzaju gangu. Agata wolała nie wie­dzieć, co to do końca ozna­cza, wystar­czyło, że raz pod­słu­chała, jak Kuba wyja­śniał Fili­powi stra­te­gię prze­ję­cia zdal­nie ste­ro­wa­nej koparki.

– Zacho­dzisz od tyłu i ata­ku­jesz znie­nacka. Ja pory­wam koparkę.

Naj­waż­niej­sze jed­nak, że do tej pory nie tele­fo­no­wano do niej z żad­nymi skar­gami, a chłopcy wsta­wali rano chęt­nie i bez maru­dze­nia. Nieco trud­niej było z Jagodą, która jęczała, że braki snu odbi­jają się na jej uro­dzie i że już teraz zauwa­żyła pierw­sze zmarszczki wokół oczu.

– To może po pro­stu kładź się wcze­śniej spać? – zasu­ge­ro­wała ostat­nio Agata, co nie spo­tkało się ze zro­zu­mie­niem.

– A czy ja jestem starą, trzy­dzie­sto­let­nią babą, żeby cho­dzić spać z kurami?

– Niby nie, ale wtedy nie mia­ła­byś zmarsz­czek. Chyba.

– Czyli mam? Duże? – Jagoda z prze­ra­że­niem wyszarp­nęła z tyl­nej kie­szeni spodni komórkę, prze­łą­czyła apa­rat na tryb sel­fie i zaczęła prze­glą­dać się w ekra­nie.

– A co ja mam powie­dzieć? – Agata wzru­szyła ramio­nami.

Jagoda uznała, że to pyta­nie nie wymaga odpo­wie­dzi. W końcu jej matka była mamu­tem, a u mamuta zmarszczki to część fizjo­lo­gii.

– Cześć, chło­paki! – zawo­łała Agata, macha­jąc Fili­powi i Kubie, któ­rzy cze­kali przy przed­szkol­nej furtce z kil­kor­giem innych dzieci i ulu­bioną wycho­waw­czy­nią, panią Irenką.

Kar­ton zaszcze­kał na ich widok trzy razy i zakrę­cił psiego piru­eta.

– Mama, jest pro­blem – zaczął od razu Kuba.

O, nie. Tylko nie to. Ona teraz musi zająć się Oli­wią. Musi ją wspie­rać. Wal­czyć ramię w ramię. Poma­gać. I moty­wo­wać do dzia­ła­nia.

– Ważny? – jęk­nęła.

– Nawet nie wiesz jak. Mamy zbu­do­wać karm­nik.

Ode­tchnęła. To chyba aku­rat nie jest jakiś wielki kło­pot. W przed­szkolu co chwilę poja­wiały się różne dziwne zada­nia do wyko­na­nia, teo­re­tycz­nie dla dzieci – a koniec koń­ców, oczy­wi­ście, do pracy ruszali rodzice. Ale Agata ni­gdy nie narze­kała. Tro­chę wsty­dziła się przy­znać, że nawet lubiła robić te wia­traczki, ramki do zdjęć wykle­jane guzi­kami albo świecz­niki ze sło­ika po majo­ne­zie owi­ja­nego włóczką.

– Mamy zbu­do­wać, to zbu­du­jemy – powie­działa tylko. – W week­end będę mieć czas, wymy­ślimy coś faj­nego – dodała z uśmie­chem. W sobotę pla­no­wała wypad do Hor­ten­sji i to na cały dzień, żeby jakoś ogar­nąć stra­te­gię powrotu Oli­wii do nor­mal­no­ści, ale w nie­dzielę może budo­wać karm­nik. W sumie czemu nie?

– W sen­sie, że na jutro. – Głos Filipa wyrwał ją z roz­my­ślań. – I to dwa. W sen­sie dwa różne, mimo że jeste­śmy bliź­nia­kami.

Agatę zatkało na moment.

– Jak to: na jutro? Z dzi­siaj na jutro?

– Nie­zu­peł­nie. W sen­sie, że zapo­mniało nam się powie­dzieć wcze­śniej – wyja­śnił Filip.

– Chyba żar­tu­je­cie.

– Nie­stety. – Kuba roz­ło­żył ręce. – Trzeba dziś.

Agata zgrzyt­nęła zębami. Dzi­siaj też chciała pod­je­chać wie­czo­rem do Hor­ten­sji i zawieźć jej i Oliwce tro­chę domo­wych prze­two­rów, któ­rymi hoj­nie obda­rzał ją ojciec. A potem nalać wody do wanny, wsy­pać sól o zapa­chu brzo­skwini i gra­pe­fru­ita i wycią­gnąć się co naj­mniej na godzinę. Zamiast tego wszyst­kiego będzie musiała walić młot­kiem, przy­ci­nać, malo­wać, heblo­wać i deko­ro­wać dwa karm­niki, a przed­tem jesz­cze zor­ga­ni­zo­wać potrzebne mate­riały i zapro­jek­to­wać dwie kon­struk­cje, koniecz­nie tro­chę od sie­bie różne.

– Co za durny pomysł – mruk­nęła do sie­bie. – Teraz to przy­da­łyby się budki lęgowe. Po jaką cho­lerę mamy budo­wać karm­nik wio­sną?

– Zupeł­nie nie wiem, po jaką cho­lerę. – Kuba roz­ło­żył bez­rad­nie ręce, a Filip dodał:

– Cho­lerną jakąś.

44 kilo­me­try

Hor­ten­sja pro­duk­cję karm­ni­ków „na wczo­raj” i bieg po dzieci do przed­szkola (zawsze o sie­dem minut za późno!) miała już dawno za sobą.

Pola skoń­czyła czter­na­ście lat i za chwilę cze­kał ją wybór nowej szkoły. Klara była w dru­giej kla­sie liceum pla­stycz­nego. Kiedy Hor­ten­sja myślała o swo­jej pięk­nej star­szej córce, zawsze widziała ją uma­zaną far­bami, z odro­biną gliny we wło­sach, które spi­nała na czubku głowy dwoma pędzel­kami.

„Nie do wiary, że uro­dzi­łam tak dosko­nałe stwo­rze­nie jak ona” – pomy­ślała, obser­wu­jąc ukrad­kiem Klarę pochy­loną w sku­pie­niu nad kolej­nym płót­nem. Hor­ten­sja przy­wio­zła jej kie­dyś od swo­jej den­tystki szes­na­ście bia­łych far­tu­chów, które miały tra­fić na śmiet­nik. Den­tystka posta­no­wiła iść z duchem czasu i zamie­niła te nie­twa­rzowe kitle, koja­rzące się z rzeź­ni­kiem przy pracy, na uro­cze sele­dy­nowe kom­ple­ciki. Klara uwiel­biała pra­co­wać w tych far­tu­chach. Nie pozwa­lała ich nawet goto­wać, żeby nie sprać kolo­ro­wych plam. Uwa­żała, że są wyjąt­kowo arty­styczne i bar­dzo do niej pasują. I chyba fak­tycz­nie tak było. Plamy paso­wały do Klary tak samo jak cha­rak­te­ry­styczny smro­dek ter­pen­tyny i farb uno­szący się zawsze w jej pokoju.

Wciąż jesz­cze można go było wyczuć, otwie­ra­jąc drzwi, te po pra­wej stro­nie, za łazienką. Był jed­nak coraz deli­kat­niej­szy. Hor­ten­sja żało­wała, że tak inten­syw­nie wie­trzyła pokój w pierw­szych dniach po wypro­wadzce córki. Nie miała poję­cia, że nie­długo będzie tęsk­nić za tym zapa­chem. Bo prze­cież nikt nie przy­pusz­czał, że Klara wynie­sie się do ojca na dobre, a nie tylko na week­end.

I że w ślad za nią po kilku tygo­dniach poje­dzie rów­nież młod­sza Pola.

Hor­ten­sja sie­działa teraz sama przy ciem­nym, masyw­nym stole, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak go kupo­wali. To oczy­wi­ście był pomysł Adama. Stół musiał być wielki, jak wszystko w tym domu.

– Zamie­rzasz wyda­wać tutaj obiady czwart­kowe? – prych­nęła, kiedy wska­zał w pra­cowni sto­la­rza naj­dłuż­szy dostępny blat i zapy­tał, czy nie dałoby się zna­leźć cze­goś jesz­cze więk­szego.

Ona naj­chęt­niej kupi­łaby okrą­gły, biały, czte­ro­oso­bowy stół bez żad­nych zdo­bień. Uwiel­biała okrą­głe stoły, przy któ­rych wszy­scy się widzieli i sie­dzieli bli­sko sie­bie. I białe meble, w typowo skan­dy­naw­skim stylu. IKEA była miej­scem, w któ­rym czuła się jak w raju. Wszystko jej się tam podo­bało, wszystko było obiet­nicą takiego życia jak w Dzie­ciach z Bul­ler­byn. Kiedy Adam wspo­mniał po raz pierw­szy o domu na wsi, wyobra­ziła sobie wła­śnie mały szwedzki domek, poma­lo­wany na nie­bie­sko albo na czer­wono, z wiel­kimi oknami, przy­tulną kuch­nią wypeł­nioną śmie­chem całej rodziny i rado­snymi prze­ko­ma­rzan­kami.

Zamiast tego ugrzę­zła na trzy­stu metrach kwa­dra­to­wych, któ­rych nie dawało się ogrzać, z ciek­ną­cym dachem, grzy­bem wcho­dzą­cym na ścianę za tele­wi­zo­rem, beto­no­wymi pod­ło­gami i sto­łem, któ­rego nie mogła prze­su­nąć bez pomocy dwóch innych osób. Bo Adam był zwo­len­ni­kiem mebli masyw­nych, robio­nych z twar­dego, litego drewna. Nogi tego stołu wyglą­dały pra­wie jak ocio­sane pniaki. I może nawet zdo­ła­łaby wykrze­sać z sie­bie jakieś cie­płe uczu­cia do tej zawa­li­drogi, o którą bole­śnie zaha­czała bio­drem kilka razy dzien­nie, gdyby nie kolor.

– Zostawmy natu­ralną fak­turę, te słoje, te nie­rów­no­ści – pro­siła.

Adam sta­now­czo potrzą­snął głową.

– Natu­ralne drewno jest nie­ele­ganc­kie i dawno wyszło z mody. Wygląda jak w pokoju jakie­goś stu­denta z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy wszę­dzie kró­lo­wały nie­szczę­sne sosnowe regały – oświad­czył i wska­zał pal­cem na ciemną bejcę, wpa­da­jącą w trupi fio­let. – Ta będzie dosko­nała. – Uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem.

Tyle tylko że dwa lata po zaku­pie stołu bie­siad­nego w kolo­rze mocno nie­świe­żego bakła­żana, Adam wyniósł się do przy­tul­nego, malut­kiego miesz­kanka w apar­ta­men­towcu w rewi­ta­li­zo­wa­nej czę­ści Woli, z wido­kiem na tory tram­wa­jowe i maja­czący w oddali Pałac Kul­tury. W dodatku dwie prze­cznice dalej otwarto wła­śnie nowy wspa­niały salon optyczny Happy Eye. I – cóż za przy­pa­dek! – salon aku­rat poszu­ki­wał kie­row­nika, a Adam bez waha­nia zgo­dził się przy­jąć tę ofertę.

– Będę tu miesz­kał od ponie­działku do soboty, na week­endy zawsze będę wra­cał do domu – obie­cy­wał, paku­jąc swoje rze­czy. – Nie mogę się nara­żać na cią­głe spóź­nie­nia do pracy, sama rozu­miesz.

Rozu­miała aż za dobrze. Ona też nie mogła się nara­żać na cią­głe spóź­nie­nia, zre­zy­gno­wała więc ze świet­nej nowej pracy w biu­rze pro­jek­tów zaraz po okre­sie prób­nym. Bo wła­śnie wtedy Adam posta­no­wił kupić dom czter­dzie­ści cztery kilo­me­try od jej biura. I – „sama rozu­miesz” – ktoś musiał odbie­rać dzieci ze szkoły. Prze­cież nie on! Same dojeż­dżać nie mogły, bo naj­bliż­szy przy­sta­nek był pięć­dzie­siąt pięć minut szyb­kim mar­szem od cudow­nej rudery na końcu toną­cej w bło­cie ulicy Poziom­ko­wej. A auto­busy jeź­dziły tam­tędy co dwie godziny. Wystar­czy­łoby wstać o czwar­tej trzy­dzie­ści, żeby zdą­żyć do szkoły punk­tu­al­nie na ósmą.

Szkoły oczy­wi­ście też w oko­licy nie było. Co dla Adama nie sta­no­wiło żad­nej prze­szkody.

– To tylko kilka lat, Klara przed maturą zrobi prawko, kupimy jej uży­wa­nego fia­cika i będą jeź­dziły razem – mówił z tym swoim roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem. – Albo wiesz co? Może kupimy im sku­ter? Sku­te­rem chyba można jeź­dzić wcze­śniej, nie musia­łyby wcale cze­kać do osiem­nastki?

Wyobra­ziła sobie dziew­czynki prze­pra­wia­jące się sku­te­rem zimą przez pod­mar­z­nięte błoto i usia­dła do kom­pu­tera, żeby napi­sać poda­nie o roz­wią­za­nie umowy za poro­zu­mie­niem stron. To prze­cież tylko kilka lat…

Po dwóch latach spę­dzo­nych przy Poziom­ko­wej Adam uznał, że ma dosyć. Nie mówiąc jej ani słowa, zor­ga­ni­zo­wał sobie nowe życie: cie­płą posadkę w nowiut­kim salo­nie optycz­nym, uro­cze miesz­kanko po dru­giej stro­nie ulicy. Chyba naj­bar­dziej zabo­lało ją wła­śnie to, że zro­bił wszystko za jej ple­cami. Ona pró­bo­wała prze­ko­nać deka­rza, żeby przy­szedł i napra­wił ode­rwaną kale­nicę przed kolejną ulewą, a on w tym cza­sie pod­pi­sy­wał umowę na wyna­jem nie­wiel­kiego apar­ta­men­ciku. Ona, zzięb­nięta na kość, owi­nięta kocem, wydzwa­niała po fir­mach insta­lu­ją­cych piece cen­tral­nego ogrze­wa­nia w poszu­ki­wa­niu oferty, którą uda­łoby się zmie­ścić w ich budże­cie, prze­kro­czo­nym i tak mniej wię­cej trzy­krot­nie, a on w nie­na­gan­nym gar­ni­tu­rze pro­wa­dził rekru­ta­cję pra­cow­ni­ków do salonu Happy Eye. Dopiero kiedy dopiął wszystko na ostatni guzik, poin­for­mo­wał ją o „kosme­tycz­nych zmia­nach” w ich dotych­cza­so­wym życiu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki