Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy szczęśliwe małżeństwo okazuje się być domkiem z kart, najlepsze co może nas spotkać, to druga kobieta w podobnej sytuacji. A jeśli tych kobiet jest cztery – nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Oliwia, Hortensja, Agata i Monika muszą gwałtownie stworzyć plan B, bowiem ich życie właśnie stanęło na głowie. Zdrady, romanse, oszustwa. Każdy by się załamał – ale nie one. One mają naprawdę dobry pomysł...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Copyright for the Polish Edition © 2021 Wydawnictwo Edipresse Sp. z o.o. Copyright for the Text © 2021 Natasza Socha, Liliana Fabisińska
ISBN 978-83-8177-696-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydawnictwo Edipresse Sp. z o.o. ul. Wiejska 19 00-480 Warszawa
Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książek: Iga Rembiszewska Redaktor kreatywna ds. projektów książkowych: Anna Kubalska Produkcja: Klaudia Lis Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk Digital i projekty specjalne: Tatiana Drózdż Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51)
Redakcja: Joanna Machajska Korekta: MODESTIA Katarzyna Sarna, Beata Wójcik Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz/ /PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl Zdjęcie na okładce: Hazal Ak / Shutterstock
Biuro Obsługi Klienta e-mail: bok@edipresse.pl tel.: 22 278 15 55 (pon.-pt. w godz. 8:00-17:00) facebook.com/edipresseksiazki facebook.com/pg/edipresseksiazki/shop instagram.com/edipresseksiazki
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Agata włączyła na cały regulator radio, związała włosy, zdjęła nieco za ciasne spodnie i w samym podkoszulku przystąpiła do pieczenia babki pomarańczowej z dużą ilością cukru i jeszcze większą liczbą kalorii. Postanowiła jednak się tym nie przejmować, w końcu właśnie nastała wiosna i zdecydowanie należało to uczcić jakimś wypiekiem. Miała dobry humor, więc zaczęła podrygiwać, wyciągając poszczególne składniki z szafek, a nawet nucić coś pod nosem. Co prawda jej córka za każdym razem powtarzała, że Agata śpiewa jak dorodna koza, ale ona nie brała sobie tego do serca. Dzieci, a zwłaszcza wkraczające w okres dojrzewania nastolatki, zawsze znajdą jakieś ułomności w swoich rodzicach, co więcej, uważają ich za starych, nudnych i pamiętających powstanie styczniowe.
– I teraz jeszcze mąka.
Mąka… Mąąąąka… Mąka?
Agata otworzyła dolną szafkę, następnie sprawdziła tę obok i dla pewności jeszcze dwie górne, choć od wieków trzymała tam tylko kubki, szklanki i przyprawy.
– Świetnie – powiedziała na głos i zmarszczyła nos. – Ciasto bez mąki może się nie udać, nawet jeśli cała armia wegan uważa inaczej i kazałaby mi użyć ciecierzycy, pokrzyw albo kaszy jaglanej. Ale ja chcę mąkę. Zwykłą, tortową, typ czterysta pięćdziesiąt, tak jak zawsze powtarzała mi babcia.
Agata wskoczyła zatem z powrotem w zbyt ciasne dżinsy (chyba zbiegły się w praniu), rozpuściła krzywy kucyk i szybko przeczesała włosy szczotką, po czym pobiegła do sąsiadki, która mieszkała dwie ulice dalej. Oliwia miała nie tylko piękny dom, ale i gigantyczną kuchnię, a w niej milion szafek i szafeczek z pojemnikami w odcieniu pudrowego różu. Agata uwielbiała ten kolor, choć oczywiście potajemnie. Róż był przecież zarezerwowany dla infantylnych panienek i kojarzył się z kiczem oraz brakiem gustu. Najwyraźniej Oliwia w ogóle się tym nie przejmowała i dlatego jej kuchnia była (przynajmniej zdaniem Agaty) najpiękniejsza na świecie. Była też zawsze profesjonalnie zaopatrzona, Oliwia bowiem nie znosiła mieć pustych pojemników. Sama była perfekcjonistką i nie tolerowała braków, niedoróbek, uszkodzeń lub połowicznych rozwiązań. Z kimś takim Agata mogłaby się nawet wybrać na koniec świata, wiedząc, że nie stanie się jej absolutnie nic złego. Oliwia zabrałaby ze sobą na pewno nóż na rekiny, plecak antylawinowy oraz rajstopy leczące żylaki.
Furtka wyjątkowo była zamknięta, więc Agata nacisnęła dzwonek ponownie, tym razem nieco mocniej.
– Dziwne – powiedziała na głos.
Sobotnie poranki Oliwia zazwyczaj spędzała w domu, trenując jogę i opracowując koktajle na cały następny tydzień. Lubiła bowiem zaczynać pracę w kancelarii od zielonego smoothie z dodatkiem szpinaku (Agata spróbowała go tylko raz i natychmiast dostała mdłości) lub jagodowego shake’a z garścią obrzydliwych otrębów. Zawsze wieczorem przygotowywała świeże produkty, a rano wrzucała je do miksera. Podobno zapewniało jej to witalność i sytość co najmniej do południa.
– Li, jesteś?! – krzyknęła na cały głos Agata.
Sąsiadka nie przepadała za swoim oryginalnym imieniem i poprosiła kiedyś Agatę, żeby nazywała ją jakkolwiek, byle nie używała imienia Oliwia.
– Jest tak ponure, że aż odechciewa się żyć. I kojarzy mi się z oliwą do smażenia ryb.
– Ryby smaży się na oleju.
– Nieważne. Olej czy oliwa, jedno i drugie ląduje na patelni.
– To jak mam do ciebie mówić?
– Wymyśl coś, może jakiś skrót.
– Li?
– Co: Li?
– No skrót od Oliwia.
– Faktycznie, krócej się nie dało. – Oliwia wybuchnęła śmiechem i pokiwała z aprobatą głową. – Li jest przegenialne.
Niemniej jednak teraz nie reagowała ani na skrót, ani na „halo”, ani na dzwonek do drzwi.
– Nie ma jej.
Agata gwałtownie się odwróciła i zobaczyła sąsiada mieszkającego naprzeciwko, który stał teraz przy swoim ogrodzeniu, oparty o łopatę. Najwyraźniej również właśnie witał wiosnę.
– Poszła do sklepu?
– Nie, nie ma jej na dobre. I już tu raczej nie wróci.
Agata parsknęła śmiechem.
– Błagam pana, to trochę słaby żarcik.
– Jak pani uważa. Ja wiem, co mówię. – Sąsiad wzruszył ramionami i odwrócił się plecami do Agaty.
Chciała go jeszcze o coś zapytać, ale w tym momencie brama przed domem Oliwki otworzyła się cicho, a na podjeździe pojawiło się szare audi Krzysztofa, jej męża. Nareszcie! Pewnie byli gdzieś razem albo Krzysiek podwoził żonę na spotkanie, zakupy czy w jakieś miejsce, gdzie mogła mieć kłopoty z parkowaniem.
– Cześć! – Agata machnęła w jego kierunku ręką. – Przyszłam do Oliwii, ale najwyraźniej jej nie ma. Z tobą, widzę, również nie. – Zerknęła na siedzenie pasażera.
– Oliwia już tu nie mieszka. Przynajmniej chwilowo.
Agacie na moment odjęło mowę.
– Jak to: nie mieszka? Od kiedy?
– Od dwóch tygodni.
Ale to przecież niemożliwe, żeby Li jej o tym nie powiedziała! Co prawda nie przyjaźniły się jakoś szczególnie, były raczej sąsiadkami i dobrymi koleżankami, ale chyba nawet w takim układzie wspomina się o przeprowadzce?
– Dlaczego? Znaleźliście inny dom?
Krzysztof zamknął samochód, zapiął marynarkę, a następnie podszedł do Agaty.
– Nie do końca. To znaczy, ona pewnie już coś znalazła, ale ja zostaję tutaj. Po prostu pewnego dnia skończyła się między nami chemia.
– Jaka chemia? – Agata nie zrozumiała.
– No miłosna, czy coś w tym stylu.
– A komu ona, przepraszam, się skończyła? – spytała podejrzliwie Agata.
Krzysztof odchrząknął.
– Nie ukrywam, że mnie bardziej. Ale to nigdy nie jest wina tylko jednej strony – dodał natychmiast, żeby się usprawiedliwić.
Agata nabrała powietrza, a potem ze świstem je wypuściła. Najchętniej walnęłaby go centralnie w ten idealnie orli nos, który teraz wydał się jej niemal groteskowy. Chemia! Nagle skończyła mu się chemia! Co za kutas!
– A mnie się skończyła mąka, wiesz? – prawie wrzasnęła.
– Aha. – Krzysztof wyglądał na nieco skonfundowanego. – No i?
– No i spierdalaj. – Pokazała mu środkowy palec, a potem pobiegła przed siebie, zupełnie jakby chciała dogonić Oliwię, którą najwyraźniej ktoś wystawił za drzwi i to chyba bez uprzedzenia.
Po chwili wpadła do swojego małego domku, zamknęła drzwi i osunęła się na ziemię.
– Ja mu dam chemię. – Zgrzytnęła zębami i z nerwów zaczęła obgryzać paznokcie.
Następnego dnia, kiedy trochę ochłonęła, postanowiła odwiedzić sąsiada Oliwii, który najwyraźniej wiedział nieco więcej. Szkoda, że od razu nie wypytała go o szczegóły.
– Przepraszam, że wczoraj panu nie uwierzyłam, ale to brzmiało jakoś tak absurdalnie. A jednak Oliwia faktycznie się wyprowadziła. Nie chcę rozmawiać już z jej mężem. Może pan ma jakieś bardziej konkretne informacje? Bo ja nawet nie mam jej numeru telefonu – przyznała rozżalona.
Dziwne, ale faktycznie nigdy nie wymieniły się numerami. Kiedy jedna od drugiej czegoś potrzebowała, po prostu wpadały do siebie do domów.
– Ja nic nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Była duża kłótnia, aż z żoną wyszliśmy na dwór, bo myśleliśmy, że trzeba jakoś pomóc.
„Akurat” – pomyślała Agata. Kłótnie małżeńskie na żywo są lepsze nawet od Googleboksa.
– No i?
– To jakoś było późnym wieczorem, w czwartek chyba. Pani Oliwia wyszła z domu ubrana tylko w taką kusą haleczkę. Taszczyła wielką walizkę. Wsadziła ją do bagażnika, a potem rzuciła w swojego męża obrączką, wsiadła do samochodu i wyjechała. Od tamtego czasu już nie wróciła.
Cholera. Jak ją znaleźć?
– I nie przyjechała tu nawet na jeden dzień?
– Nie. – Mężczyzna stanowczo pokręcił głową.
– Przyjechała.
Agata aż podskoczyła na dźwięk głosu żony sąsiada, niskiej, dość przysadzistej kobiety, która miała na głowie dwa ślimaki zwinięte z jasnych włosów ze skandalicznym odrostem. Agata pomyślała, że taka fryzura bardziej pasowałaby do jej córki, ale w tej chwili chyba nie było to szczególnie ważne. Poza tym, że trochę chciało jej się śmiać. „To z nerwów. Przestań” – przywróciła się w myślach do porządku.
– Oliwia tu była?
Kobieta skinęła głową.
– Była po swoje rzeczy. Zagadałam ją, ale ciężko nam się rozmawiało. Roztrzęsiona jakaś była.
No raczej. Nie codziennie człowiek nagle dowiaduje się od męża o braku chemii.
– Mówiła coś?
– Powiedziała, że zatrzyma się u swojej kuzynki o takim dziwnym imieniu. Jak kwiatek. Dalia? Róża? Nie, już wiem: Hortensja!
Imię Hortensja mówiło Agacie równie mało jak Dalia czy Róża.
– A wie pani, gdzie dokładnie mieszka ta kuzynka?
– Tak, pani Oliwia dała mi adres, żebym przekazała listonoszowi. Ale on powiedział, że zlecenie przekierowywania przesyłek składa się na poczcie, osobiście i za opłatą, a nie wręcza się listonoszowi na wymiętym świstku. Więc dalej wrzuca jej listy do skrzynki tutaj, przy furtce.
– No tak. Da mi pani ten adres?
Kobieta zmierzyła Agatę od stóp do głów, ale w końcu poszła do domu i wróciła z małą, niebieską karteczką.
– Faceci to świnie – powiedziała jeszcze i wbiła wzrok w swojego męża, który natychmiast oddalił się pospiesznie na tyły ogrodu.
Agata podziękowała za pomoc i, nie namyślając się długo, od razu wsiadła do samochodu.
– Coś wymyślimy. Razem na pewno coś wymyślimy.
* * *
– Tu jest jak… – Agata rozglądała się po domu zachwyconym wzrokiem.
– Jak w bajce? – dokończyła kobieta, która wpuściła ją do środka. Miała dziwny, nieco szalony błysk w oku i strój niczym z przytułku dla emerytowanych czarownic, ale wyglądała dość sympatycznie.
Agata pojawiła się na jej progu dziesięć minut wcześniej, pytając o Oliwię.
– Przepraszam, nie jestem pewna, czy trafiłam pod właściwy adres… – Była wyraźnie zmieszana i gotowa natychmiast pożegnać się i odejść.
– Jasne, że pod właściwy. – Kobieta otworzyła szeroko drzwi i gestem zaprosiła ją do środka. – Mam na imię Hortensja. Oliwka pojechała na pocztę, coś tam wyjaśnić z adresami, ale powinna niedługo wrócić. A nawet szybciej niż niedługo, bo dzisiaj jest niedziela. Próbowałam jej to wyjaśnić, ale chwilowo nie słucha nikogo.
– No tak. Li jest faktycznie dosyć stanowcza – powiedziała ostrożnie Agata.
– Li? Fajna ksywka, serio! – Hortensja nie przestawała się uśmiechać. Jej ciemne oczy zbiegały się w wąskie szparki, ze spiętego niedbale koczka wyskakiwały kolejne kosmyki. – Kawy? Herbaty? Nie, sorki, nie mam herbaty. Mam werbenę, miętę, rumianek i jakieś niezidentyfikowane ziółko… Na pewno bardzo zdrowe, nie siałam przecież innych, tylko karteczka, którą było oznaczone, chyba zgniła, więc nie mam pojęcia, co to jest. Ale smakuje całkiem nieźle, naprawdę. To co? Może zaparzę?
– Nie, dziękuję. – Agata zaczęła wycofywać się rakiem w stronę drzwi. – Naprawdę nie chcę pani przeszkadzać…
– Po pierwsze, żadnej pani. Przyjaciele naszych przyjaciół… Jakoś tak to szło, prawda? A skoro dotarłaś aż tutaj, to Oliwka musi być dla ciebie ważna. Zatem jestem Hortensja, bez pani. – Wyciągnęła do Agaty swoją dużą, silną, niemal męską dłoń. – A po drugie, nie mam tu za wiele towarzystwa. Oliwia ryczy całymi dniami, nie da się z nią o niczym pogadać. W kółko mówi tylko o rozwodzie, a potem leci stek wulgaryzmów. Z przyjemnością więc wypiję ziółka z kimś, kto nie przeżywa akurat załamania nerwowego. To jak, werbena czy raczej tajemnicze dziwadło?
„Dziwadło…” Agata ze zdumieniem pomyślała, że lubi tę dużą ciemnowłosą kobietę w lnianej spódnicy do kostek oraz krzywo zapiętej flanelowej koszuli. I że ma ochotę zaryzykować i wypić w jej towarzystwie niezidentyfikowany napar.
Hortensja wskazała jej drogę do kuchni. Szła przodem, podczas gdy Agata przystawała co krok za jej plecami, rozglądając się dookoła coraz bardziej zdumionym wzrokiem. Na progu kuchni zatrzymała się na dobre, wyraźnie oczarowana.
– Tu jest jak… jak… – znowu zaczęła i znowu nie mogła znaleźć odpowiednich słów.
– Jak w bajce? – spytała ponownie Hortensja, a oczy błysnęły jej jak dwa noże.
Agata wzdrygnęła się gwałtownie. Co za durne porównanie, naprawdę, nie miała pojęcia, dlaczego przyszło jej do głowy. Nie pasowało przecież ani do tego cudownego miejsca, ani do tej sympatycznej kobiety.
– Twój dom jest po prostu wspaniały! – Mówiła trochę za szybko, by pokryć zmieszanie, choć przecież nie powiedziała głośno ani słowa o oczach lśniących jak mordercze ostrza. – Tu jest tak nastrojowo, ten wielki ogród, te wszystkie tajemnicze zakamarki, ta kuchnia z głębokimi regałami na słoje pełne ziół. No i betonowe podłogi, podobno są w tym sezonie strasznie modne.
– Serio? – Chichot Hortensji przeszedł w świst. – Nie miałam pojęcia. Więc twierdzisz, że powinnam być zachwycona, że nie chodzę po drewnianym parkiecie, miękkich dywanach, hiszpańskich kaflach ani nawet najtańszych panelach o jakiejś nędznej klasie ścieralności, tylko po betonie? Cóż, może faktycznie pobawię się w Pollyannę i zacznę grać w zadowolenie z powodu tego cholernego betonu, pięciu tysięcy metrów ogrodu zarośniętego chwastami, cieknącego dachu i schodów, które ruszają się nawet, kiedy wchodzi na nie kot?
– Masz kota? – Agata rozejrzała się, tym razem koncentrując się na przestrzeniach pod meblami. Kot bardzo by pasował do tego miejsca. Zdecydowanie powinien tu mieszkać.
– Dzięki Bogu, nie mam. Jeszcze tylko jego brakowało mi do kompletu! I kilku świnek morskich, dla których uprawiałabym cykorię.
– Cykorię? – Agatę niełatwo było wprawić w osłupienie, ale ta rozmowa naprawdę wymykała się spod kontroli.
– Miałam świnkę w dzieciństwie, żarła tę durną cykorię, jakby urodziła się w Belgii.
– W Belgii? O Boże, przepraszam, nie wiem, dlaczego cały czas po tobie powtarzam. – Zarumieniła się, żałując, że zgodziła się wypić te dziwne ziółka. Nie może teraz wyjść, musi poczekać, aż się zaparzą… A ta rozmowa z sekundy na sekundę dryfowała w coraz bardziej nieprzewidywalną stronę. Lub nawet w kilka stron jednocześnie. Powinna pożegnać się, zostawić Oliwii wiadomość i wracać do domu. Ale nie! Bo przecież teraz musi wypić te cholerne ziółka! Które w dodatku na pewno jej zaszkodzą. I nie będzie nawet umiała podać lekarzowi ich nazwy.
– Belgowie jedzą dużo cykorii, to chyba ich przysmak, tak jak mojej świnki, tej z dzieciństwa. Ale nieważne, czy miałabym uprawiać cykorię, sałatę, czy może szparagi albo korniszony. Ja po prostu stanowczo odmawiam! Nie zajmę się żadnym żywym stworzeniem, nie wezmę na siebie odpowiedzialności już za nic więcej, nawet za jedną, nędzną, wychudzoną rozwielitkę.
Agata powstrzymała się przed powtórzeniem: „Rozwielitkę?” i po prostu wpatrywała się tępo w nową znajomą, krzątającą się po tej cudownej, magicznej kuchni wyglądającej jak królestwo jakiejś dziewiętnastowiecznej znachorki.
– Nie opieraj się o szafę! – ryknęła nagle Hortensja, pędząc do niej z drugiego końca pomieszczenia.
Agata odskoczyła jak oparzona, a wtedy na jej plecy wylała się jakaś zimna ciecz. Zimna i w dodatku nieco cuchnąca zgnilizną.
– O jasna dupa, jeszcze tego mi brakowało. Przepraszam, naprawdę, bardzo cię przepraszam. – Hortensja złapała dwie szmaty i rzuciła się, żeby wytrzeć jej plecy.
Szmaty cuchnęły podobnie jak to, co chlusnęło z niewiadomego miejsca, gdzieś pod sufitem, prosto na Agatę.
– Nie przejmuj się, nic się nie stało, szczerze nie znoszę tego sweterka. Nietrafiony prezent, już dawno zamierzałam go wyrzucić, to znaczy oddać potrzebującym – plotła trzy po trzy Agata, by jakoś rozbawić Hortensję i zdjąć z jej barków przynajmniej odpowiedzialność za zabrudzone ubranie.
Hortensja czuła jednak potrzebę wyjaśnienia wszystkiego jak najdokładniej. A więc mówiła jak nakręcona, tak samo jak Agata, w dodatku wymachując jedną z tych starych szmat, którymi zbierała rozlaną ciecz.
– Ta szafa trochę się kiwa na tym cholernym modnym, nierównym betonie. A na szafie stoi miednica, do której wpada woda z cieknącego dachu. Normalnie, wiesz, cieknie tylko na piętrze, na dole nie widać nawet śladu, ale w tym jednym miejscu podcieka mocniej, zdaje się, że obróbka komina rozlazła się całkowicie, no i woda leje się po ścianie i przesiąka przez strop nad kuchnią. Nawet przy małym deszczu muszę stawiać na szafie miednicę albo i dwie. Staram się je zawsze opróżniać i szorować, ale cholera, ostatnio miałam tyle na głowie. Naprawdę bardzo cię przepraszam.
– Nic się nie stało – powtórzyła Agata, czując, że mówi oczywistą nieprawdę. Lubiła ten sweter, nawet bardzo i byłoby jej przykro, gdyby się zniszczył. Dostała go pod choinkę od szwagierki. Nieco ją to zdziwiło, szwagierka zwykle dawała każdemu kosmetyki (rok w rok ten sam balsam z aloesem), a tu nagle sweterek, i to z dodatkiem kaszmiru? Kolor co prawda kompletnie nie był w guście Agaty, rozmiar też wydawał się dobrany nieco zbyt optymistycznie. Zaczęła go jednak nosić i, o dziwo, przekonała się błyskawicznie nawet do ostrego amarantu, i do tego, że opinał się dość mocno na biuście i w talii. Nie chciała go wyrzucać. A przede wszystkim – nie chciała wracać do domu w samym staniku, a na to się zanosiło. Sweter był tak mokry, że można go było wykręcać. I śmierdział zgniłą kapustą.
– Musisz szybko się przebrać! Zanim dziwadło skończy się parzyć, poszukam ci jakiegoś ciucha! – zawołała Hortensja, wypadając z kuchni i biegnąc po schodach, a Agata zastanowiła się nagle, do kogo pasuje bardziej nazwa „dziwadło”. Do herbatki czy może do właścicielki domu?
– W moich swetrach mogłabyś się utopić, ale zaraz coś wybierzemy z szafy mojej córki – dobiegał z piętra głos Hortensji.
– Masz córkę? – Agata, diabli wiedzą czemu, była przekonana, że kuzynka Oliwii jest zdziwaczałą, bezdzietną starą panną. Jakoś zupełnie nie pasowała do niej córka, i to na tyle duża, żeby Agata, która nie mieściła się już we własne dżinsy, bez problemu weszła w jej ciuchy.
Hortensja chyba nie usłyszała jej pytania. Sądząc z dobiegających z góry dźwięków, przepychała właśnie szafę trzydrzwiową z jednego końca pokoju na drugi.
– Pomóc ci?! – zawołała Agata, wchodząc na półpiętro. Nie chciała nieproszona pakować się wyżej.
– O jasna dupa, zablokowały się na amen. – Hortensja sapała i dyszała chyba wyjątkowo donośnie, skoro było to słychać na podeście w połowie schodów.
– Pomóc ci? – powtórzyła Agata nieco głośniej, niezdecydowana, czy powinna biec na odsiecz, czy spokojnie czekać.
– Nikt już nie może mi pomóc – odpowiedź brzmiała dość dramatycznie. Na szczęście towarzyszył jej szczery, tubalny śmiech. I zaproszenie na górę: – Chodź tutaj, może coś sobie wyłowisz przez tę nieszczęsną szparę.
Agata, coraz bardziej zaintrygowana, wbiegła, przeskakując po dwa schody.
– No wchodź, czemu tak czaisz się na progu? – Hortensja była cała czerwona i szarpała się z drzwiami wściekle zielonej szafy, stylizowanej na późną secesję.
– Na górze ludzie zwykle mają prywatne pomieszczenia, sypialnie, nie zapraszają tam obcych. Mogą przecież mieć bałagan, jakieś wstydliwe drobiazgi leżące na wierzchu.
– Niby jakie „wstydliwe drobiazgi”? Wibrator? Pluszowe kajdanki? Czy może pismo od komornika? – Hortensja nie przestawała się śmiać. I szarpać z oporną szafą. – Widzisz, w tym cholernym domu cała konstrukcja dachu opadła, chyba o dwa centymetry. Mój mąż rozmawiał z dekarzem i to podobno normalne, bo dach pracuje, ale ja nie słyszałam jeszcze o takiej pracy. Wszystkie szafy pod skosami przestały się otwierać. U mnie w sypialni zdołałam wyrwać drzwi razem z zawiasami, oczywiście nie nadają się już do użytku, ale przecież i tak nie zamierzam ich montować ponownie. W pokoju starszej córki nie udało się powtórzyć tego manewru, drzwi wbiły się w sufit, rozorały płytę, ale nie puściły. U młodszej z kolei jakimś cudem je uchyliłam, więc możesz zajrzeć, nawet wsunąć głowę, i wyłowić coś, co ci się spodoba.
– Z szafy młodszej córki? – upewniła się Agata. – A więc masz je dwie?
– Szafy? No co ty, dużo więcej, chyba z pięć… albo i siedem. Nie licząc tej, którą teraz maluję w garażu.
– Chodziło mi o córki.
– To tylko dwie. Chociaż zawsze chciałam mieć więcej, przynajmniej tyle co szaf. No, ale dosyć gadania, ściągaj ten swój śmierdzący sweterek i dawaj nura między półki, na pewno znajdziesz coś, co będzie na ciebie pasowało. U starszej byłoby trudniej, tam na wieszakach zostały tylko poplamione rzeźnickie fartuchy.
Agata nie zadawała już żadnych pytań. Rzeźnickie fartuchy brzmiały na tyle niepokojąco, że wolała nie zgłębiać tematu i nie dopytywać, do czego używa ich starsza córka, i jak sobie radzi teraz, kiedy nie ma do nich dostępu, bo fartuchy zostały uwięzione za zamkniętymi drzwiami szafy. Powiedziała więc szybko, żeby skierować rozmowę na nieco milsze tory:
– Śliczna jest ta szafa. Wiem, że niepraktyczna, przynajmniej w tym momencie… ale naprawdę piękna.
Hortensja rozpromieniła się jak dzieciak na widok cukierka.
– Sama zrobiłam te drzwi, od początku do końca. Wiesz z czego?
Agata pokręciła głową. Skąd miałaby wiedzieć? Wyglądały po prostu jak drzwi do szafy. Jakby to było ich przeznaczenie, od samego początku.
– To stare okiennice. – Hortensja uśmiechnęła się figlarnie, zupełnie jakby udało się jej spłatać komuś niezłego psikusa. – Jeśli wierzyć sygnaturce na dolnej listwie, jeszcze przedwojenne. Zachwyciłam się nimi na targu staroci.
– Też bym się pewnie zachwyciła – powiedziała Agata. – Ale na tym by się skończyło. Nie mam takiej wyobraźni, nie wpadłabym na to, żeby zrobić z nich drzwi do szafy.
– Żeby je oszlifować, przemalować, dodać zdobienia – uściśliła Hortensja. – Dla mnie to chleb powszedni. Żyję z renowacji mebli. To znaczy, próbuję.
– Brzmi fantastycznie. – Agata zawsze podziwiała takie osoby, kreatywne, nieszablonowe, przedsiębiorcze, zarabiające na życie własnymi rękami.
– Fantastycznie – zgodziła się Hortensja. – Też tak uważam. Gdybym tylko mogła utrzymać z tego siebie, dzieci i ten cholerny dom…
* * *
Hortensja urządziła pracownię w garażu. Przywoziła z targów i kupowała w sieci za grosze stare, zaniedbane meble, a potem dawała im nowe życie. Reklamowała się wśród sąsiadów, udzieliła nawet wywiadu lokalnej gazetce, ale nie przyniosło to spodziewanego napływu klientów. Zaczęła więc ogłaszać, że prowadzi lekcje renowacji mebli. Jej znajoma w Warszawie zapłaciła fortunę za takie weekendowe zajęcia, Hortensji wystarczyłoby zatem kilku kursantów miesięcznie, żeby widmo głodu przestało zaglądać jej w oczy.
Niestety w ostatnim kwartale zgłosiło się ich raptem dwoje. Byli bardzo mili, bardzo młodzi i bardzo spłukani. Zapłacili w barterze lekcją fotografii artystycznej (ona) i projektem strony www (on), dzięki któremu miały się skończyć jej kłopoty z docieraniem do osób potencjalnie zainteresowanych świadczonymi przez nią usługami. Strona była bardzo ładna, nie dawała jednak żadnych realnych korzyści. Ani jedna osoba nie przyszła dzięki niej na zajęcia, nie przyniosła też starego krzesła, żeby tchnąć w nie nowe życie.
– Może będzie lepiej, kiedy zaczniesz robić piękne zdjęcia tym wszystkim meblom, tak jak cię uczyłam? – pocieszała ją jasnowłosa kursantka, kończąc tapicerować uroczy taborecik.
– Może… – wzdychała Hortensja bez przekonania.
Wiedziała przecież doskonale, że tak naprawdę kłopot nie leży w tym, czego uczy, za jaką cenę, jak się reklamuje i czy na zdjęciach gotowych przedmiotów widać wyraźnie fakturę drewna i rodzaj mocowania tkaniny do deski, doświetlony z prawej strony lampą obręczową, niezrównaną przy fotografiach tego typu. Hortensja, namówiona przez kursantkę, zainwestowała sto sześćdziesiąt złotych w lampę najlepszej jakości. Nie była pewna, czy ta inwestycja kiedykolwiek się zwróci.
Źródło problemu znajdowało się zupełnie gdzie indziej. Był nim jej adres. Daleko od centrum Warszawy i niemal równie daleko od wszystkich tych nowych osiedli pod lasem, pełnych młodych rodzin z grubymi portfelami i przekonaniem, że trzeba inwestować w swój rozwój, swój relaks i swoje pasje. Oraz w rozwój, relaks i pasje swoich dzieci.
Hortensja prowadziła też zajęcia dla najmłodszych. To znaczy – pisała w ogłoszeniach, że je prowadzi. Nigdy nie zaczęła, bo nigdy nie zgłosił się żaden chętny.
– Chyba nie sądzisz, mamo, że ktoś o zdrowych zmysłach przyjedzie dobrowolnie tą drogą? – Pola, jej młodsza córka, stanęła obok niej w oknie w któryś wtorek i wbiła wzrok w kałużę wielkości małego jeziorka.
Ostatnie dwa kilometry prowadzące z centrum wsi do ich domu można było nazwać drogą tylko przy bardzo dużej dozie życzliwości i optymizmu. Tak naprawdę było to raczej skrzyżowanie bagna z torem przeszkód. I nic nie wskazywało na to, żeby sytuacja miała ulec zmianie. Asfaltu na tym odcinku Poziomkowej nie przewidywał żaden, nawet najbardziej rozciągnięty w czasie plan inwestycji gminnych. Hortensja jeździła terenówką, starą jak świat, ale mającą zaletę najważniejszą w jej sytuacji, czyli napęd na cztery koła. I wyjątkowo wysokie zawieszenie.
Trudno jednak oczekiwać od potencjalnych klientów, że zamienią swoje malutkie fiaciki, fordy i mazdy na jeepy czy oldskulowe wojskowe łaziki, tylko po to, żeby do niej dojechać. Była przekonana, że to błoto jest przyczyną większości nieszczęść. Nikt nie chciał ryzykować zakopania się w bagnie i dlatego nikt nie przychodził na zajęcia, nawet te darmowe, wstępne i promocyjne, ani we wtorki, ani w czwartki, ani w soboty.
– Powinnaś się z tym pogodzić i wymyślić inny sposób na życie – mówiła jej Pola.
Świetna rada, naprawdę! Hortensja miała przecież ten „inny sposób” wymyślony od bardzo dawna. Miły i szybki. Sprowadzał się do sprzedaży tego wielkiego domu na wielkiej działce i zakupu przytulnego mieszkanka w jakimś niedużym bloku.
Szkoda tylko, że ten plan był kompletnie niewykonalny…
W poniedziałek rano Agata nadal nie mogła otrząsnąć się z tego, co usłyszała i zobaczyła poprzedniego dnia.
Prawie nie poznała Oliwki wracającej z poczty. Li przecież zawsze była idealnie ubrana, umalowana i nigdy nie miała ani milimetra odrostów na swoich rudych włosach. Sprawiała wrażenie kogoś, kto nawet w obliczu trzęsienia ziemi nie zrezygnuje z woskowania nóg i regulacji brwi. Kobieta, która stała naprzeciwko niej, wyglądała jak kupka nieszczęścia. Była blada, potargana, miała błędny wzrok i wory pod oczami. Zamiast eleganckich spodni i dopasowanej marynarki ubrana była w jakiś dziwny włóczkowy wór do połowy uda (zapewne dzieło Hortensji) oraz zdecydowanie za duże dżinsy z dziurami na kolanach. W innych okolicznościach mogłoby to uchodzić za strój hippie czy boho, ewentualnie jako późną awangardę, ale Agata podejrzewała, że Oliwia nie do końca ogarnia rzeczywistość. I pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co właśnie na siebie włożyła. Zresztą, nie to było teraz najważniejsze.
– Li, powiedz mi, co się stało. Byłam u ciebie, ale Krzysztof tylko zaczął coś chrzanić o chemii. Na szczęście sąsiadka ze ślimakami na głowie miała twój nowy adres i w końcu mi go podała.
Oliwia pociągnęła nosem, a potem wygięła usta w podkówkę. Wyglądała jak mała dziewczynka, która zgubiła się w wielkim mieście i nie pamięta nawet, jak ma na imię.
– To było jakieś dwa tygodnie temu. Wróciłam do domu wcześniej niż zwykle, bo chciałam zrobić fajną kolację dla mnie i dla Krzyśka. Wiesz, jak to jest, oboje sporo pracujemy i nie mamy zbyt wielu wolnych chwil. Ale wtedy było w kancelarii trochę spokojniej i pomyślałam, że zrobię mu niespodziankę. Kupiłam nawet cholerne małże świętego Jakuba, bo wiem, że je lubi. Zamierzałam zrobić do nich sos mango.
– Brzmi dobrze – powiedziała ostrożnie Agata.
– No raczej. Nie żadne schabowe czy gołąbki, tylko pieprzone muszle pieprzonego Jakuba. Z pieprzonym mango, drogim jak cholera, bo z jakiejś biouprawy w Indiach. A potem jeszcze deser z białej czekolady z kuleczkami granatu. To była jakaś nowa odmiana, sprzedawca bardzo ją zachwalał, więc się skusiłam, na swoje nieszczęście. Granat ni cholery nie dawał się obrać, a te jego kuleczki wcale nie chciały wypadać do miski, kiedy waliłam w skórkę drewnianą łyżką. Zaczęłam więc wyciskać ten cholerny granat i oczywiście wszystko wylądowało na ciuchach i na szafkach. Ale koniec końców uporałam się z tą egzotyką, wskoczyłam nawet w jakąś czarną kieckę z rozporkiem do pępka i czekałam na mojego ukochanego męża, licząc na upojną noc, kiedy już zjemy te wszystkie kulinarne dzieła sztuki.
– Rozumiem, że z nocy nici. – Agata pokiwała głową.
– No właśnie wręcz przeciwnie! Nie dość, że pożarł wszystko, mlaszcząc i oblizując się, to potem jeszcze zafundował mi dwa całkiem udane orgazmy.
– I to po nich skończyła mu się chemia? – zdumiała się Agata.
– Najwyraźniej. To znaczy, najwyraźniej uznał, że skoro pcha mu się w ręce dobra kolacja i nie najgorszy seks, to nie ma powodów, by z tego rezygnować. I że porozmawiać może dopiero po zakończeniu tych atrakcji. Więc kiedy przeciągałam się w łóżku, zrelaksowana i zadowolona, on nagle zmienił ton i oznajmił, że musimy poważnie porozmawiać. Myślałam, że chce mi raz jeszcze podziękować za cudowny wieczór, ale on po prostu wstał, ubrał się i usiadł na krześle. Więc szybko narzuciłam na siebie koc, żeby nie siedzieć tak na golasa, i zapytałam go, o co chodzi.
– No i?
– I nagle zaczął mówić, ale jakoś tak dziwacznie. Jakby deklamował wiersz na akademii. „To nie miłość jest ślepa, tylko zakochanie. Po euforii, motylach w brzuchu i bujaniu w obłokach, przychodzi czas stabilizacji i przyzwyczajenia. Życie nie jest już tylko bajką, ale i codziennością – wspólnymi posiłkami, płaceniem rachunków, zmęczeniem, pracą, opieką nad dziećmi. Kolorowe motyle odfruwają, a nadlatują szare ćmy”.
– No tak. Ale wy nie macie dzieci – zauważyła trzeźwo Agata.
– To samo mu powiedziałam, więc powtórzył wszystko raz jeszcze, tyle że pominął fragment o dzieciach.
– To jakiś absurd. – Agata złapała się za głowę.
– Słuchaj dalej. Myślałam, że to wygłupy, ale on dopiero się rozkręcał. Wstał nawet i rozpoczął kolejny monolog: „Zakochanie to stan przelotny. Piszą o tym naukowcy, przekonują specjaliści. My jednak ciągle wierzymy, że będzie inaczej. Że w naszym przypadku zakochanie nie minie, że zawsze będziemy czuć w ustach miłość i z tym samym zachwytem oglądać zachody słońca. A jednak w pewnym momencie nie chce już nam się chodzić na rękach ze szczęścia. W zasadzie nic nam się nie chce. Emocje słabną i zaczynamy funkcjonować w szarej rzeczywistości. Chemia się skończyła. Na zawsze”.
– Kurwa – wyrwało się Agacie.
– Podobnie zareagowałam. A on na to, że mówi serio i że nasze drogi właśnie się rozeszły. Próbowałam coś powiedzieć, wyjaśnić, ale koniec końców tylko zaczęliśmy się kłócić. Wiesz sama, jak to jest, ruszyła lawina, wypominaliśmy sobie jakieś bzdury, najpierw z zeszłego tygodnia, a potem sprzed pięciu lat. Nie wytrzymałam i zaczęłam wrzeszczeć jak opętana, no i w końcu spakowałam w pośpiechu walizkę i wybiegłam z domu w gaciach oraz staniku.
– W kusej haleczce – poprawiła ją Agata.
– Skąd wiesz? – zdumiała się Oliwia.
– Sąsiad cię widział.
– Okej, niech będzie. W każdym razie spakowałam się i przyjechałam do Hortensji. I teraz nie wiem, co dalej. Wzięłam zaległy urlop w kancelarii, więc na razie nie muszę skupiać się na pracy. Dobre i to. Zresztą i tak nie miałabym do tego głowy. Ale to, co zrobić muszę, to rozwieść się z tym dupkiem i to tak, że poczuje i pożałuje każdego słowa z tej debilnej przemowy. Tylko że jakoś nie mogę się ogarnąć, więc ryczę i ryczę, i zastanawiam się, czy nie powinnam skoczyć do studni.
– Tu nie ma studni – wtrąciła Hortensja. – Ale niedaleko są stawy rybne, podobno całkiem głębokie.
Agata posłała jej mordercze spojrzenie.
– Spokojnie, przypilnuję jej. – Hortensja puściła oko i uśmiechnęła się lekko. – Poza tym samobójstwo to słaby pomysł. Wiem, co mówię, bo sama przeżywam takie chwile, gdy widzę tylko ciemność. I mam więcej powodów niż Oliwka. Nie tylko puszczono mnie w trąbę, ale w dodatku zostałam sama z tą ruderą i z taką masą długów, że nawet nie ogarniam już liczby zer.
Agata chwyciła się za głowę.
„To jakiś absurd!” – pomyślała raz jeszcze.
Jak dobrze, że przynajmniej ona miała szczęśliwą rodzinę.
* * *
Agata poznała swojego męża Sławka jeszcze na studiach. Ona właśnie kończyła polonistykę, a on raczkował w branży reklamowej. Wpadli na siebie przypadkowo – na urodzinach koleżanki. A ponieważ byli jedynymi, którzy nie upili się w trupa, automatycznie zaczęli ze sobą rozmawiać. Rozmowa rozpoczęła się w kuchni, potem przeniosła na balkon, z balkonu na ulicę i tak aż pod same drzwi mieszkania Agaty. Sławek zapytał, czy mogliby ją kontynuować również następnego dnia, nad filiżanką smacznej kawy i tak to się właśnie zaczęło. Pobrali się po czterech latach znajomości, po kolejnych czterech na świat przyszła Jagoda, a po jeszcze siedmiu urocze bliźniaki, Kuba i Filip. Agata pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, ale po narodzinach chłopców uznała, że opieka nad nimi jest jednak zbyt czasochłonna, i z przyjemnością przeniosła pracę do domu. Została jedną z redaktorek portalu o macierzyństwie, do redakcji wpadała na zebrania dwa razy w miesiącu, a w pozostałe dni w domowym zaciszu opisywała wszystko, co wiedziała na temat ciąży, porodu i pierwszych lat z maluchem.
Sławek natomiast dalej rozwijał skrzydła w reklamie i został nawet współwłaścicielem dość małej, ale dobrze prosperującej agencji reklamowej Pomaluj mój świat. Brali zazwyczaj zlecenia od firm niedużych, ale stabilnych i wypłacalnych. I, jak dotąd, unikali poważniejszych problemów z płynnością finansową. To pozwoliło Agacie i Sławkowi wziąć kredyt na skromny dom pod Warszawą i żyć całkiem przyjemnie, choć bez podróży na Malediwy. Zresztą Agata i tak bała się latać.
Ich małżeństwo trwało już ponad piętnaście lat. Znali się prawie dwadzieścia. Przeżyli cały ten czas bez większych kłótni i kryzysów, co w świecie pełnym rozwodów i oszustw wydawało się prawdziwym cudem. Agata uwielbiała być żoną i matką. Pytana o największe życiowe osiągnięcie odpowiadała bez wahania: „Moja rodzina”. Ceniła sobie spokój i stabilizację, nawet jeśli czasem marzyły jej się szalone przygody i wyjazdy gdzieś dalej niż na Mazury. Albo porywy namiętności, których w ich związku nie było, prawdę mówiąc, już od bardzo dawna. No, ale kto słyszał o motylach w brzuchu po dwudziestu wspólnych latach? Agata nie zamierzała załamywać rąk nad jakimiś wydumanymi brakami. Dobrze wiedziała, że w ludzkiej naturze jest szukanie czegoś, czego się nie ma. Ona postanowiła, że będzie wdzięczna za swoje życie. Przecież było naprawdę udane. A gdyby chciała marudzić, spotkania takie jak to z Hortensją i Oliwką błyskawicznie przywracały jej właściwą perspektywę.
Biedna Hortensja – sama w wielkim, rozpadającym się domu. Albo Li – przebojowa pani adwokat, wylewająca właśnie wiadra łez z powodu chemii, która się skończyła. Czasem lepiej jest trochę zredukować swoje marzenia i być szczęśliwym, trzymając w ręku bukiet polnych kwiatów, niż dać się ponieść fantazji, a potem szlochać nad hektarami zwiędłych róż.
Agacie spodobało się porównanie, które właśnie wymyśliła, nawet jeśli było nieco egzaltowane. Zbierała pranie w sypialni i w pokojach dzieci z miłym poczuciem, że naprawdę wszystko jej się układa. Ma dom, rodzinę, fajną pracę i tylko odrobinkę za dużo kilogramów. Ale z tym przecież można coś zrobić. Musiała za chwilę oddać tekst o skurczach przepowiadających, nastawić pralkę, przygotować obiad dla chłopaków (Jagoda na szczęście jadła w szkole) i zabrać Kartona na spacer. Karton był psem niezdefiniowanej rasy, a imię dostał po miejscu, w którym został znaleziony. Podmiejski park, karton po butach firmy Nike, rozmiar 44. Ktoś, kto go tam zostawił, miał jednak odrobinę serca, bo okrył szczeniaka szmatką i wrzucił mu do pudełka trochę suchej karmy. Kartona znaleźli chłopcy, którzy mieli jakiś szósty zmysł, pomagający w odkrywaniu rzeczy dziwnych i niepotrzebnych. Kiedyś przynieśli do domu zepsutą suszarkę do włosów („To się naprawi, mamo”), innym razem trzy pary nowych skarpet, niestety obsikanych przez koty („To się wypierze, mamo”), a ostatnio pudełko z dyskietkami („Nie wiemy, do czego to służy, ale zbudujemy z tego rakietę, mamo”). Kiedy zobaczyła więc, jak biegną do niej z kartonem (właśnie na moment usiadła na parkowej ławce), od razu krzyknęła na całe gardło:
– Nie!
– Mamo, mamo, to piesek! – wrzeszczeli jak opętani, a potem oznajmili, że nie ma innej opcji, jak zabranie go do domu, obdarowanie imieniem oraz nowym kocykiem, bo ten strasznie śmierdzi.
I tak pół roku temu pojawił się w ich życiu Karton.
* * *
Kiedy jesteś w ciąży, twoje nastawienie do seksu może przybierać skrajne formy. Albo nie będziesz miała w ogóle ochoty na miłosne pieszczoty, albo wręcz przeciwnie – odczujesz zwiększony popęd. Niektóre mamy obawiają się, że seks może zaszkodzić dziecku, inne wstydzą się własnej „nieatrakcyjności”.
Lekarze są zgodni: bez uzasadnionych powodów nie ma zakazu odbywania stosunków płciowych, ponieważ w żaden sposób nie wpływają one negatywnie na przebieg prawidłowej ciąży.
Agata skończyła artykuł o seksie w ciąży, raz jeszcze wszystko przeczytała, poprawiła kilka drobiazgów i wrzuciła całość do sieci. Chwyciła smycz, na co Karton natychmiast zareagował podskokami radości, i poszła odebrać chłopaków. Po długich miesiącach oczekiwania, pisania podań i odwołań oraz darmowej reklamie przedszkola, którą zdołała przemycić w artykule o wspieraniu rozwoju trzylatka, Agata mogła w końcu przenieść Kubę i Filipa w miejsce, które znajdowało się zaledwie czterysta metrów od ich osiedla. Wcześniej trzeba było wozić chłopców aż na Mokotów, bo okazało się, że Czary Miry (od imienia właścicielki, pani Mirki) wygrały jakiś ranking i stały się przedszkolem bardzo prestiżowym, do którego ludzie zapisywali dzieci jeszcze przed porodem. W końcu jednak jakoś się udało i chociaż Filip i Kuba początkowo marudzili, że muszą iść do nowego przedszkola, to jednak niemal natychmiast stwierdzili, że jest dużo lepsze od poprzedniego. I nic dziwnego. Czary Miry miały gigantyczny ogród ze zjeżdżalnią, karuzelą oraz dmuchanymi trampolinami, które właśnie rozłożono po zimowej przerwie. Zachwycały też imponującą kolekcją klocków Lego oraz wielkim basenem wypełnionym piłeczkami. Agata od razu zakochała się w tym miejscu. Czesne trochę bolało, ale w zamian chłopcy uczyli się angielskiego, mieli lekcje judo i zajęcia „Mały kucharz”, a zimą chodzili na łyżwy. Na dodatek od razu znaleźli kumpli i stworzyli nawet coś w rodzaju gangu. Agata wolała nie wiedzieć, co to do końca oznacza, wystarczyło, że raz podsłuchała, jak Kuba wyjaśniał Filipowi strategię przejęcia zdalnie sterowanej koparki.
– Zachodzisz od tyłu i atakujesz znienacka. Ja porywam koparkę.
Najważniejsze jednak, że do tej pory nie telefonowano do niej z żadnymi skargami, a chłopcy wstawali rano chętnie i bez marudzenia. Nieco trudniej było z Jagodą, która jęczała, że braki snu odbijają się na jej urodzie i że już teraz zauważyła pierwsze zmarszczki wokół oczu.
– To może po prostu kładź się wcześniej spać? – zasugerowała ostatnio Agata, co nie spotkało się ze zrozumieniem.
– A czy ja jestem starą, trzydziestoletnią babą, żeby chodzić spać z kurami?
– Niby nie, ale wtedy nie miałabyś zmarszczek. Chyba.
– Czyli mam? Duże? – Jagoda z przerażeniem wyszarpnęła z tylnej kieszeni spodni komórkę, przełączyła aparat na tryb selfie i zaczęła przeglądać się w ekranie.
– A co ja mam powiedzieć? – Agata wzruszyła ramionami.
Jagoda uznała, że to pytanie nie wymaga odpowiedzi. W końcu jej matka była mamutem, a u mamuta zmarszczki to część fizjologii.
– Cześć, chłopaki! – zawołała Agata, machając Filipowi i Kubie, którzy czekali przy przedszkolnej furtce z kilkorgiem innych dzieci i ulubioną wychowawczynią, panią Irenką.
Karton zaszczekał na ich widok trzy razy i zakręcił psiego pirueta.
– Mama, jest problem – zaczął od razu Kuba.
O, nie. Tylko nie to. Ona teraz musi zająć się Oliwią. Musi ją wspierać. Walczyć ramię w ramię. Pomagać. I motywować do działania.
– Ważny? – jęknęła.
– Nawet nie wiesz jak. Mamy zbudować karmnik.
Odetchnęła. To chyba akurat nie jest jakiś wielki kłopot. W przedszkolu co chwilę pojawiały się różne dziwne zadania do wykonania, teoretycznie dla dzieci – a koniec końców, oczywiście, do pracy ruszali rodzice. Ale Agata nigdy nie narzekała. Trochę wstydziła się przyznać, że nawet lubiła robić te wiatraczki, ramki do zdjęć wyklejane guzikami albo świeczniki ze słoika po majonezie owijanego włóczką.
– Mamy zbudować, to zbudujemy – powiedziała tylko. – W weekend będę mieć czas, wymyślimy coś fajnego – dodała z uśmiechem. W sobotę planowała wypad do Hortensji i to na cały dzień, żeby jakoś ogarnąć strategię powrotu Oliwii do normalności, ale w niedzielę może budować karmnik. W sumie czemu nie?
– W sensie, że na jutro. – Głos Filipa wyrwał ją z rozmyślań. – I to dwa. W sensie dwa różne, mimo że jesteśmy bliźniakami.
Agatę zatkało na moment.
– Jak to: na jutro? Z dzisiaj na jutro?
– Niezupełnie. W sensie, że zapomniało nam się powiedzieć wcześniej – wyjaśnił Filip.
– Chyba żartujecie.
– Niestety. – Kuba rozłożył ręce. – Trzeba dziś.
Agata zgrzytnęła zębami. Dzisiaj też chciała podjechać wieczorem do Hortensji i zawieźć jej i Oliwce trochę domowych przetworów, którymi hojnie obdarzał ją ojciec. A potem nalać wody do wanny, wsypać sól o zapachu brzoskwini i grapefruita i wyciągnąć się co najmniej na godzinę. Zamiast tego wszystkiego będzie musiała walić młotkiem, przycinać, malować, heblować i dekorować dwa karmniki, a przedtem jeszcze zorganizować potrzebne materiały i zaprojektować dwie konstrukcje, koniecznie trochę od siebie różne.
– Co za durny pomysł – mruknęła do siebie. – Teraz to przydałyby się budki lęgowe. Po jaką cholerę mamy budować karmnik wiosną?
– Zupełnie nie wiem, po jaką cholerę. – Kuba rozłożył bezradnie ręce, a Filip dodał:
– Cholerną jakąś.
Hortensja produkcję karmników „na wczoraj” i bieg po dzieci do przedszkola (zawsze o siedem minut za późno!) miała już dawno za sobą.
Pola skończyła czternaście lat i za chwilę czekał ją wybór nowej szkoły. Klara była w drugiej klasie liceum plastycznego. Kiedy Hortensja myślała o swojej pięknej starszej córce, zawsze widziała ją umazaną farbami, z odrobiną gliny we włosach, które spinała na czubku głowy dwoma pędzelkami.
„Nie do wiary, że urodziłam tak doskonałe stworzenie jak ona” – pomyślała, obserwując ukradkiem Klarę pochyloną w skupieniu nad kolejnym płótnem. Hortensja przywiozła jej kiedyś od swojej dentystki szesnaście białych fartuchów, które miały trafić na śmietnik. Dentystka postanowiła iść z duchem czasu i zamieniła te nietwarzowe kitle, kojarzące się z rzeźnikiem przy pracy, na urocze seledynowe kompleciki. Klara uwielbiała pracować w tych fartuchach. Nie pozwalała ich nawet gotować, żeby nie sprać kolorowych plam. Uważała, że są wyjątkowo artystyczne i bardzo do niej pasują. I chyba faktycznie tak było. Plamy pasowały do Klary tak samo jak charakterystyczny smrodek terpentyny i farb unoszący się zawsze w jej pokoju.
Wciąż jeszcze można go było wyczuć, otwierając drzwi, te po prawej stronie, za łazienką. Był jednak coraz delikatniejszy. Hortensja żałowała, że tak intensywnie wietrzyła pokój w pierwszych dniach po wyprowadzce córki. Nie miała pojęcia, że niedługo będzie tęsknić za tym zapachem. Bo przecież nikt nie przypuszczał, że Klara wyniesie się do ojca na dobre, a nie tylko na weekend.
I że w ślad za nią po kilku tygodniach pojedzie również młodsza Pola.
Hortensja siedziała teraz sama przy ciemnym, masywnym stole, przypominając sobie, jak go kupowali. To oczywiście był pomysł Adama. Stół musiał być wielki, jak wszystko w tym domu.
– Zamierzasz wydawać tutaj obiady czwartkowe? – prychnęła, kiedy wskazał w pracowni stolarza najdłuższy dostępny blat i zapytał, czy nie dałoby się znaleźć czegoś jeszcze większego.
Ona najchętniej kupiłaby okrągły, biały, czteroosobowy stół bez żadnych zdobień. Uwielbiała okrągłe stoły, przy których wszyscy się widzieli i siedzieli blisko siebie. I białe meble, w typowo skandynawskim stylu. IKEA była miejscem, w którym czuła się jak w raju. Wszystko jej się tam podobało, wszystko było obietnicą takiego życia jak w Dzieciach z Bullerbyn. Kiedy Adam wspomniał po raz pierwszy o domu na wsi, wyobraziła sobie właśnie mały szwedzki domek, pomalowany na niebiesko albo na czerwono, z wielkimi oknami, przytulną kuchnią wypełnioną śmiechem całej rodziny i radosnymi przekomarzankami.
Zamiast tego ugrzęzła na trzystu metrach kwadratowych, których nie dawało się ogrzać, z cieknącym dachem, grzybem wchodzącym na ścianę za telewizorem, betonowymi podłogami i stołem, którego nie mogła przesunąć bez pomocy dwóch innych osób. Bo Adam był zwolennikiem mebli masywnych, robionych z twardego, litego drewna. Nogi tego stołu wyglądały prawie jak ociosane pniaki. I może nawet zdołałaby wykrzesać z siebie jakieś ciepłe uczucia do tej zawalidrogi, o którą boleśnie zahaczała biodrem kilka razy dziennie, gdyby nie kolor.
– Zostawmy naturalną fakturę, te słoje, te nierówności – prosiła.
Adam stanowczo potrząsnął głową.
– Naturalne drewno jest nieeleganckie i dawno wyszło z mody. Wygląda jak w pokoju jakiegoś studenta z lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszędzie królowały nieszczęsne sosnowe regały – oświadczył i wskazał palcem na ciemną bejcę, wpadającą w trupi fiolet. – Ta będzie doskonała. – Uśmiechnął się z zadowoleniem.
Tyle tylko że dwa lata po zakupie stołu biesiadnego w kolorze mocno nieświeżego bakłażana, Adam wyniósł się do przytulnego, malutkiego mieszkanka w apartamentowcu w rewitalizowanej części Woli, z widokiem na tory tramwajowe i majaczący w oddali Pałac Kultury. W dodatku dwie przecznice dalej otwarto właśnie nowy wspaniały salon optyczny Happy Eye. I – cóż za przypadek! – salon akurat poszukiwał kierownika, a Adam bez wahania zgodził się przyjąć tę ofertę.
– Będę tu mieszkał od poniedziałku do soboty, na weekendy zawsze będę wracał do domu – obiecywał, pakując swoje rzeczy. – Nie mogę się narażać na ciągłe spóźnienia do pracy, sama rozumiesz.
Rozumiała aż za dobrze. Ona też nie mogła się narażać na ciągłe spóźnienia, zrezygnowała więc ze świetnej nowej pracy w biurze projektów zaraz po okresie próbnym. Bo właśnie wtedy Adam postanowił kupić dom czterdzieści cztery kilometry od jej biura. I – „sama rozumiesz” – ktoś musiał odbierać dzieci ze szkoły. Przecież nie on! Same dojeżdżać nie mogły, bo najbliższy przystanek był pięćdziesiąt pięć minut szybkim marszem od cudownej rudery na końcu tonącej w błocie ulicy Poziomkowej. A autobusy jeździły tamtędy co dwie godziny. Wystarczyłoby wstać o czwartej trzydzieści, żeby zdążyć do szkoły punktualnie na ósmą.
Szkoły oczywiście też w okolicy nie było. Co dla Adama nie stanowiło żadnej przeszkody.
– To tylko kilka lat, Klara przed maturą zrobi prawko, kupimy jej używanego fiacika i będą jeździły razem – mówił z tym swoim rozbrajającym uśmiechem. – Albo wiesz co? Może kupimy im skuter? Skuterem chyba można jeździć wcześniej, nie musiałyby wcale czekać do osiemnastki?
Wyobraziła sobie dziewczynki przeprawiające się skuterem zimą przez podmarznięte błoto i usiadła do komputera, żeby napisać podanie o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. To przecież tylko kilka lat…
Po dwóch latach spędzonych przy Poziomkowej Adam uznał, że ma dosyć. Nie mówiąc jej ani słowa, zorganizował sobie nowe życie: ciepłą posadkę w nowiutkim salonie optycznym, urocze mieszkanko po drugiej stronie ulicy. Chyba najbardziej zabolało ją właśnie to, że zrobił wszystko za jej plecami. Ona próbowała przekonać dekarza, żeby przyszedł i naprawił oderwaną kalenicę przed kolejną ulewą, a on w tym czasie podpisywał umowę na wynajem niewielkiego apartamenciku. Ona, zziębnięta na kość, owinięta kocem, wydzwaniała po firmach instalujących piece centralnego ogrzewania w poszukiwaniu oferty, którą udałoby się zmieścić w ich budżecie, przekroczonym i tak mniej więcej trzykrotnie, a on w nienagannym garniturze prowadził rekrutację pracowników do salonu Happy Eye. Dopiero kiedy dopiął wszystko na ostatni guzik, poinformował ją o „kosmetycznych zmianach” w ich dotychczasowym życiu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki