Zaraz wracam - Liliana Fabisińska - ebook + audiobook + książka

Zaraz wracam ebook

Liliana Fabisińska

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

A gdybyś została całkiem sama – bez pieniędzy, komórki i ubrania – w rajskiej zatoczce wśród skał?

Romantyczna podróż przedślubna Gabrysi nagle zamienia się w koszmar. Dziewczyna próbuje odszukać narzeczonego i wrócić do Polski. Żeby to zrobić, musi zaufać staremu, porywczemu rybakowi i ekscentrycznej femme fatale oraz zamieszkać w czymś, co wygląda na wbity w skały wrak statku. A to do dopiero początek szalonej podróży przez południe Włoch – na skuterze, który nie chce ruszyć z miejsca, w szpilkach za dużych o dwa numery, z workiem cebuli i owocem opuncji w torebce…

Gdy ta dziwna, niebezpieczna gra dobiegnie końca, Gabrysia wreszcie będzie mogła wrócić do Warszawy. Ale czy ciągle będzie chciała to zrobić? A może to we Włoszech odnajdzie prawdziwy smak i radość życia – nawet jeśli chwilami dziwnie przypomina ono scenariusz „Ojca chrzestnego”?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 321

Oceny
4,1 (38 ocen)
17
12
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.10.24
00
Gosiaracek

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna. Przeczytalam jednym tchem.
00
13Joginek

Całkiem niezła

W sumie mnie znudziła, dopiero na końcu trochę ruszyła akcja, więc jedynie z braku laku....
00
KasiaNo

Nie oderwiesz się od lektury

Lekko, przyjemnie i smacznie. Polecam.
00
phunwone

Dobrze spędzony czas

Zwariowana historia, ma sie ochote na podroz do Wloch
00

Popularność




Rozdział 1

Roz­dział 1

Spa­ghetti alla car­bo­nara

Bosko. Naprawdę bosko.

Gaba wzięła głę­boki oddech. Tak głę­boki, że aż zakłuło ją w gar­dle i w pier­siach. Nie­mal czuła, jak mor­ska sól osa­dza się na ścian­kach tcha­wicy i wdziera mię­dzy pęche­rzyki płuc.

– Bosko jest! Chodź tutaj! – zawo­łała, macha­jąc rękami.

Prze­mek stał na par­kingu i patrzył, naj­wy­raź­niej nie mogąc się zde­cy­do­wać.

– No chodź!

– Spóź­nimy się na kola­cję! – krzyk­nął, stu­ka­jąc w zega­rek. – Wra­caj! Przy­je­dziemy tu jutro.

Wes­tchnęła ciężko. No tak, oczy­wi­ście. Hote­lowa kola­cja, ser­wo­wana punk­tu­al­nie o dzie­więt­na­stej. Nie po to wyku­pili posiłki, żeby teraz się na nich nie poja­wiać i cho­dzić po restau­ra­cjach. Wyna­ję­cie samo­chodu na całe dwa tygo­dnie kosz­to­wało wystar­cza­jąco dużo, na dodat­kowe wydatki nie mogli sobie pozwo­lić.

– Prze­płynę tylko raz, do tam­tych skał! – zawo­łała, jed­nym ruchem zdej­mu­jąc sukienkę. – To zaj­mie dwie minuty, słowo!

Woda była lodo­wata. Wzdry­gnęła się, zawa­hała przez moment… Znie­cier­pli­wiony Prze­mek stał tam, oparty o samo­chód. Nie miała czasu do stra­ce­nia. Bie­giem ruszyła przed sie­bie, roz­bi­ja­jąc fale kola­nami, bio­drami, wresz­cie drob­nymi pier­siami, opię­tymi zie­lo­nym kostiu­mem.

Rzu­ciła się na wodę, prze­cięła ją kilka razy ramio­nami, a potem prze­wró­ciła się na plecy. Włosy roz­sy­pały się jej we wszyst­kie strony. Przy­mknęła oczy.

Bosko. Naprawdę bosko. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że we Wło­szech, tych peł­nych tury­stów i piel­grzy­mów Wło­szech, można zna­leźć miej­sca tak dzi­kie, nie­tknięte ludzką dło­nią. Miej­sca, gdzie do naj­bliż­szego sąsiada trzeba iść osiem albo dzie­sięć kilo­me­trów. Byli tu dopiero trzeci dzień, ale już wie­działa, że kocha Kala­brię.

– Bosko – mruk­nęła, prze­rzu­ca­jąc ramiona nad nad­cho­dzącą falą.

Nagle spora chmura zasło­niła słońce. Chyba naprawdę powinni jechać, jeśli chcą zdą­żyć przed zmro­kiem… i przed kola­cją.

– Gaba, zli­tuj się! – To nie była chmura, ale Prze­mek. Jego twarz pochy­lała się nad Gabry­sią, odci­na­jąc ją od pro­mieni słońca. – Prze­cież się uma­wia­li­śmy…

Stał tuż obok, w mokrej koszulce. Spodnie, zwi­nięte w kulkę, trzy­mał wysoko nad głową.

Uśmiech­nęła się mimo woli. I poczuła przy­pływ pożą­da­nia.

– Kocham cię – szep­nęła, prze­cią­ga­jąc dło­nią po brą­zo­wym T-shir­cie, lepią­cym się do jego brzu­cha. – Spóź­nimy się tro­chę na kola­cję?

– Gaba, nie zaczy­naj… – jęk­nął, gdy jej palce zsu­wały się coraz niżej. – Nie chcę jeź­dzić w nocy po tych zakrę­tach…

Ten argu­ment spra­wił, że oprzy­tom­niała i szybko wyszła na brzeg. Przy­po­mniała jej się tamta noc… okropna noc, sprzed dwóch lat, gdy błą­dzili do świtu po grec­kich wer­te­pach. GPS szwan­ko­wał i upar­cie kazał wjeż­dżać pro­sto w pio­nową skalną ścianę. Dro­go­wskazy, trudne do zna­le­zie­nia i odszy­fro­wa­nia nawet w świe­tle dnia, w nocy sta­wały się kom­plet­nie nie­wi­doczne. Trzy razy cudem, w ostat­niej chwili, unik­nęli wje­cha­nia pro­sto w prze­paść. A potem, jakby tego było mało, poja­wił się tam­ten dziwny czło­wiek…

Z tru­dem otrzą­snęła się ze wspo­mnień i wzięła Prze­mka za rękę.

– Prze­pra­szam – otarła się o niego jak kot, mokrym, zim­nym ramie­niem. – Po pro­stu nie mogłam się oprzeć…

– Kiedy widzisz morze, ni­gdy nie możesz się oprzeć. – Naprawdę wciąż się na nią zło­ścił! – I zawsze paku­jesz nas w kło­poty.

– Nie wpa­ko­wa­łam nas dzi­siaj w żadne kło­poty – powie­działa spo­koj­nie, zata­cza­jąc kciu­kiem kółka na wnę­trzu jego dłoni. – Włóż spodnie i jedziemy. Popro­wa­dzę, chcesz? Na pewno zdą­żymy na tę kola­cję.

– Tylko nie pędź tak jak wczo­raj! – mruk­nął, naresz­cie łagod­niej­szym tonem. – Nie ma głup­szego spo­sobu na stra­ce­nie pie­nię­dzy niż man­dat za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści.

Gaba pomy­ślała, że zna kilka głup­szych spo­so­bów. Hazard, nar­ko­tyki… albo – w stylu Prze­mka – kupo­wa­nie co pół roku nowej komórki. Nie powie­działa jed­nak ani słowa. Naprawdę nie chciała się z nim kłó­cić. Chciała po pro­stu doje­chać do hotelu, wziąć prysz­nic, zjeść kola­cję, a potem wró­cić do pokoju, przy­tu­lić się do jego opa­lo­nego ramie­nia i dokoń­czyć to, przed czym roz­są­dek kazał jej się powstrzy­mać na tej cudow­nej, pustej plaży…

Następ­nego dnia Gabry­się obu­dził sze­lest papieru. Otwo­rzyła oczy i zoba­czyła Prze­mka pochy­lo­nego nad sto­łem. Spraw­dzał coś w komórce i porów­ny­wał co chwilę z mapą.

– Jed­nak chcesz tam wejść? – Uśmiech­nęła się z nie­do­wie­rza­niem.

Wie­działa, że nie oprze się Aspro­monte… a dokład­nie, naj­wyż­szemu szczy­towi tego masywu, czyli Mon­talto. Kochał góry i nie potra­fił minąć ich obo­jęt­nie. Tak samo jak ona nie umiała oprzeć się mor­skim falom.

Pode­rwała się z łóżka.

– Ale wyką­piemy się po dro­dze? Na dzi­kiej, cał­ko­wi­cie pustej plaży? – zapy­tała, cału­jąc go w poli­czek.

– Wła­śnie spraw­dzam, jak do niej doje­chać. – Stuk­nął pal­cem w mapę. – Zazna­czy­łem tu kilka zato­czek, gdzie naprawdę mamy szansę nie spo­tkać żywej duszy. Dokład­nie tak, jak lubisz…

– Będziemy pły­wać nago? – Chciała powie­dzieć: „Będziemy się kochać na ska­łach, do utraty sił?”, ale ugry­zła się w język. Wolała zasko­czyć go tym pomy­słem w ostat­niej chwili, kiedy już zdoła nakło­nić go do wej­ścia do morza. To nie było pro­ste zada­nie… Prze­mek ni­gdy się do tego nie przy­znał, ale wie­działa, że tro­chę boi się wody. Nie rozu­miała dla­czego. Był prze­cież świet­nym pły­wa­kiem…

– Będziemy. – Uśmiech­nął się. – Ale dopiero gdy zej­dziemy z Mon­talto… Ina­czej w życiu nie wycią­gnę cię z wody i nie wdra­piemy się na tę górę! A więc mamy plan dosko­nały, tak? Naj­pierw Aspro­monte, a potem obiad, i wresz­cie pusta plaża tuż przed zacho­dem słońca…

– To Etna! – Gabry­sia pocią­gnęła duży łyk wody z żół­tego bidonu, otarła pot z czoła i wes­tchnęła z zachwy­tem. Od pię­ciu minut stali na szczy­cie Mon­talto, a ona wciąż wpa­try­wała z nie­do­wie­rza­niem w dymiący w oddali wul­kan. – Stąd naprawdę widać Sycy­lię. Ale odlot! Może popły­niemy tam pro­mem? Jutro albo poju­trze?

Prze­mek zaczął nagle szu­kać cze­goś w ple­caku. No tak, oczy­wi­ście. Byle nie pro­mem. Matko, dla­czego on tak się boi tej wody? Już kilka razy pytała o to wprost, ale zawsze zaprze­czał. Wcale się nie boi, abso­lut­nie, coś jej się wyda­wało. Po pro­stu nie wariuje na punk­cie morza tak jak ona. A mię­dzy „nie wariuje” i „strasz­nie się boi” jest naprawdę duża róż­nica.

Prze­stała więc pytać, ale i tak wie­działa swoje.

– Popły­niemy? Jutro? – powtó­rzyła.

Prze­mek wciąż inten­syw­nie prze­rzu­cał zawar­tość ple­caka.

– Halo? – Cmok­nęła go w spo­cony kark. – Spójrz, ale pięk­nie.

– Ty jesteś piękna. – Wresz­cie odło­żył ple­cak i spoj­rzał jej w oczy. – I chciał­bym… chciał­bym…

Głos nagle zaczął mu się łamać.

Grupka nie­miec­kich tury­stów, sto­ją­cych obok, spoj­rzała z zain­te­re­so­wa­niem. Szyb­ciej niż Gaba zorien­to­wali się, że dzieje się coś waż­nego. Jakby mieli spe­cjalny radar! Łysy męż­czy­zna w czer­wo­nej kurtce przy­su­nął się nawet nieco bli­żej.

– Przemo, o co cho­dzi? – Gabry­się zaczęło gnieść w żołądku. Nagle ogar­nął ją dziwny nie­po­kój i prze­ko­na­nie, że zaraz sta­nie się coś nie­od­wra­cal­nego.

Wziął ją za rękę. Poczuła zimny metal na skó­rze. Moneta? Dla­czego daje jej monetę, tutaj na naj­wyż­szym szczy­cie tego swo­jego wyma­rzo­nego Aspro­monte?

Roz­pro­sto­wała palce. Na jej dłoni nie leżała moneta, lecz pier­ścio­nek. Złoty pier­ścio­nek z maleń­kim…

– Rubin? – zapy­tała zdu­miona. – Pamię­ta­łeś, że lubię rubiny?

Nie przy­pusz­czała, że Prze­mek zwraca uwagę na takie rze­czy. Tym razem naprawdę ją zasko­czył.

– Rubin – potwier­dził i zaczął się śmiać. – Jak mógł­bym nie pamię­tać? W kółko gadasz o rubi­nach, które dawno, dawno temu nosiła twoja bab­cia.

Wyda­wało jej się, że wcale o nich nie gada. Myślała o nich cza­sami, to fakt. Nie­równe, pra­wie gra­na­towe, lśniące rubiny… Od dzie­ciń­stwa wie­działa, że ma je odzie­dzi­czyć, ale pew­nego desz­czo­wego dnia bab­cia zła­mała bio­dro, wra­ca­jąc do domu z zaku­pami. Ktoś w szpi­talu przy­własz­czył sobie ten piękny, stary sznur kamieni, który zdjęła przed ope­ra­cją z szyi i odło­żyła do szu­fladki przy łóżku. Gabrysi wciąż zda­rzało się wspo­mi­nać tamte chwile, gdy stała przed lustrem, a bab­cia zapi­nała rubiny na jej szyi i mówiła: „Moja mała księż­niczka. Kie­dyś będą twoje”. Nie dostała po babci żad­nej pamiątki. Cza­sami, kiedy było jej smutno, usi­ło­wała przy­po­mnieć sobie chłód rubi­nów, ich blask…

– Co ci jest? – Przemo spoj­rzał na nią zdzi­wiony. – Nie cie­szysz się?

Z tru­dem wró­ciła myślami sprzed lustra w domu babci do Włoch, na prze­piękne Mon­talto. Szare, zmru­żone oczy wpa­try­wały się w nią inten­syw­nie.

Nie tylko one.

– Say yes! – Powiedz „tak”? To jeden z Niem­ców krzyk­nął gło­śno w jej stronę.

– Say yes! – zawo­łał drugi.

Dopiero po chwili dotarło do niej, co mają na myśli.

– Ty mnie pro­sisz o rękę? – Z nie­do­wie­rza­niem potrzą­snęła głową. – To jest TAKI pier­ścio­nek? Boże, o Boże, prze­pra­szam… Myśla­łam, że to na uro­dziny, zdzi­wi­łam się, dla­czego już teraz… Myśla­łam, że to… A ty chcesz, żebym naprawdę…

Prze­mek nie wahał się dłu­żej. Padł ener­gicz­nie na kolano i zawył z bólu, gdy ostry kamień wbił mu się w skórę.

Zagryzł dolną wargę i dopiero po dłuż­szej chwili wyszep­tał:

– Zostań moją żoną. Za długo już z tym zwle­kamy. Kocham cię, Gaba. Chcę być z tobą do końca życia, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Chcę mieć z tobą dzieci. Zostań moją żoną.

Była zasko­czona. Bar­dzo zasko­czona. Zawsze wyda­wało jej się, że Przemo ma w nosie wszyst­kie te papierki, for­mal­no­ści, białe suk­nie i złote obrączki. A jed­nak nie… Ale tak naprawdę naj­bar­dziej zdu­miało ją to, że tak bar­dzo się ucie­szyła. Prze­cież wcale nie zale­żało jej na ślu­bie, koron­ko­wej kiecce z tre­nem i kro­je­niu o pół­nocy wesel­nego tortu. Prze­cież myślała o sobie jako o nowo­cze­snej, wyzwo­lo­nej kobie­cie suk­cesu i żyła w szczę­śli­wym, nie­for­mal­nym związku, tak jak więk­szość jej zna­jo­mych. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że w ogóle wyj­dzie za mąż. A tu nagle, te słowa Prze­mka, ten rubin, błysz­czący w ostrym kala­bryj­skim słońcu… Po policz­kach cie­kły jej łzy.

– Tak – szep­nęła w końcu. – Tak.

Prze­mek drżącą ręką wsu­nął pier­ścio­nek na jej palec.

– Nie­mal ide­alny. – Uśmiech­nęła się, ocie­ra­jąc łzy drugą dło­nią. – Skąd wie­dzia­łeś, jaki kupić roz­miar?

– Poży­czy­łem sobie ze szka­tułki twój pier­ścio­nek, ten z Gre­cji, i posze­dłem z nim do jubi­lera. – Łzy znowu pły­nęły, a Prze­mek sca­ło­wy­wał je z jej twa­rzy.

Niemcy zaczęli bić brawo.

– Chodźmy stąd – wymru­czała. – Na tej górze jest pięk­nie, ale jed­nak tro­chę trudno tu o intym­ność…

Zwy­kłe spa­ghetti alla car­bo­nara w knajpce z krzy­wymi krze­słami sma­ko­wało tego dnia ina­czej niż kie­dy­kol­wiek. Gabrysi nie opusz­czało wra­że­nie, że na jej nos ktoś wło­żył nie­wi­dzialne oku­lary, przez które wszystko wydaje się wyraź­niej­sze, ostrzej­sze, bar­dziej kolo­rowe. Nie­mal nie pamię­tała scho­dze­nia kamie­ni­stą, krętą ścieżką w dół Aspro­monte, na pro­wi­zo­ryczny par­king nad prze­pa­ścią. Wciąż uśmie­chała się sze­roko, nie czuła zmę­cze­nia. I cały czas zer­kała na pier­ścio­nek, jakby chcąc się upew­nić, że naprawdę tkwi na jej palcu.

– Faj­nie jest być twoją narze­czoną. – Wes­tchnęła, wyja­da­jąc ostat­nie nitki maka­ronu i wycie­ra­jąc sos z ręcz­nie malo­wa­nego, tro­chę obi­tego tale­rza, gru­bym kawał­kiem świe­żego chleba.

– Jesz­cze faj­niej będzie być moją żoną, zoba­czysz. – Szare oczy Prze­mka pło­nęły nie­zna­nym jej wcze­śniej bla­skiem.

Gabry­sia wie­działa, że zapa­mięta ten dzień na zawsze. Sta­rała się zapi­sy­wać w pamięci każdą myśl, każdą chwilę. Na trudne czasy, które kie­dyś przyjdą… Ukła­dała z nich album. Album pełen szczę­ścia.

– Zro­bimy sobie zdję­cie? – Prze­mek wycią­gnął z kie­szeni komórkę.

Usia­dła koło niego, wysta­wiła rękę z pier­ścion­kiem. Prze­mek wysu­nął ramię jak naj­da­lej, by zmie­ścić na foto­gra­fii obie twa­rze, i koniecz­nie tę jej dłoń.

– Sel­fie dla wnu­ków. – Cmok­nął ją w poli­czek. – I jesz­cze jedno, na wszelki wypa­dek… Pod­nieś pier­ścio­nek tro­chę wyżej… I uśmiech­nij się do Krzy­sia i Kamilki.

– Skąd ci przy­szedł do głowy ten Krzyś? I ta Kamilka? – zapy­tała godzinę póź­niej, kiedy biały fia­cik z wypo­ży­czalni wspi­nał się z wysił­kiem pod kolejną górę.

– Tak pal­ną­łem. – Prze­mek nie odry­wał wzroku od krę­tej drogi. – Kiedy uro­dzą się nasze wnuki, pew­nie będą modne same wydzi­wione imiona. Nawet nam do głowy dziś nie przy­cho­dzi jakie.

– A może nastąpi kolejny powrót do kla­syki? Józio, Fra­nio, Jadzia… Jadwi­niu, idź do dzia­dzia Przema. – Zaczęła chi­cho­tać, roz­ba­wiona wizją siwego jak śnieg Prze­mka, tulą­cego w ramio­nach malutką Jadzię.

– A ty, Józinku, bie­gnij do babci Gaby. – Przemo zwol­nił i gwał­tow­nie skrę­cił w lewo, w małą dróżkę, wio­dącą ostro w dół zbo­cza. – Czas na obie­caną kąpiel, cał­kiem nago. To chyba fak­tycz­nie wyma­rzone miej­sce, naj­lep­sze na tym kawałku wybrzeża. O ile oczy­wi­ście nawi­ga­cja nie wypro­wa­dziła nas w pole…

Oko­lica wyglą­dała na naprawdę odludną. Gaba usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, kiedy mijali ostatni dom. Dzie­sięć minut temu? Może pięt­na­ście?

– Zna­ko­mi­cie. – Prze­cią­gnęła się leni­wie i napięła mię­śnie. Samo­chód raz za razem pod­ska­ki­wał na wybo­jach. – Może jed­nak zawróćmy? Zapo­mnia­łeś, że ubez­pie­cze­nie nie obej­muje dróg grun­to­wych? Jeśli obe­rwiemy zde­rzak…

– Niczego nie obe­rwiemy. – Prze­mek po zarę­czy­nach wyraź­nie się zmie­nił. Mniej się przej­mo­wał wszyst­kim, co mogło się zda­rzyć, czę­ściej się uśmie­chał. O, tak jak teraz. – Dzi­siaj niczego nie urwiemy, obie­cuję ci. To nasz szczę­śliwy dzień. Wszystko musi być ide­alne. I skoro wyma­rzy­łaś sobie kąpiel nago, na odlud­nej plaży, to muszę ci ją zapew­nić…

Gabry­sia przy­mknęła oczy. Uśmie­chała się do sie­bie, do tego ide­al­nego dnia… do Krzy­sia i Kamilki, któ­rym kie­dyś opo­wie o wycieczce na czu­bek wło­skiego buta.

– A jak byś nazwał swo­jego syna? Albo córkę? – zapy­tała nagle. – Skoro masz już imiona dla wnu­ków…

– Dla wnu­ków ow­szem. Ale dla dzieci jesz­cze nie mam – mruk­nął Prze­mek, bio­rąc kolejny ostry zakręt. Nagle drobny kamień wystrze­lił spod koła pro­sto w przed­nią szybę.

– Cho­lera jasna, zosta­wił rysę! – Dło­nie Gaby zaci­snęły się mocno na brzegu cien­kiej try­ko­to­wej bluzki. – Będziemy musieli za to zapła­cić!

– Nie zauważą, zoba­czysz. To maleńki ślad. A może tylko kurz? – Prze­mek despe­racko wal­czył o to, żeby dzień pozo­stał ide­alny. Żeby nie poja­wiła się na nim żadna ryska, nawet naj­mniej­sza…

– Widać już morze, tam, za tymi zaro­ślami! – Gabry­sia też pró­bo­wała zacho­wać dobry nastrój, ale bez skutku. Jeden mały kamień spra­wił, że chciało jej się pła­kać. Kto wie, ile każą im zapła­cić? Ile może kosz­to­wać nowa szyba do nowiut­kiego fiata 500?

– Zjadę jesz­cze tro­chę, ta droga powinna pro­wa­dzić pro­sto nad wodę. – Prze­mek rów­nież stra­cił humor, ale nie wspo­mi­nał ani sło­wem o zary­so­wa­nej szy­bie. Naj­wy­raź­niej zawarli nie­wy­po­wie­dziane poro­zu­mie­nie i na jego mocy ten dzień musiał pozo­stać dosko­nały. O szybę będą mar­twić się jutro.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Jeżowce

Gabry­sia rozej­rzała się uważ­nie.

Bosko. Naprawdę ide­al­nie. W tym miej­scu nikt nie miał naj­mniej­szych szans, by ich dostrzec. Zdjęła dżin­sowe szorty, prze­po­coną koszulkę, sta­nik i majtki i rzu­ciła je na tylne sie­dze­nie samo­chodu. Cięż­kimi butami, w któ­rych wspi­nała się na Mon­talto, ude­rzyła trzy razy o próg fia­cika, by pozbyć się z nich resz­tek błota, a potem usta­wiła je za fote­lem pasa­żera. Miała prze­cież na zmianę san­dały, już dawno powinna je wło­żyć, zamiast męczyć się w potęż­nych tra­per­kach. Wresz­cie wypro­sto­wała się i odpięła spinkę. Falu­jące kosmyki roz­sy­pały jej się na ramio­nach.

– Moja piękna. – Prze­mek przy­cią­gnął ją do sie­bie. Jego dło­nie nie­cier­pli­wie pie­ściły jej piersi, bio­dra, pośladki. Usta łap­czy­wie cało­wały jej twarz, szyję, zsu­wały się coraz niżej…

Wyrwała mu się i zbie­gła w dół, nad wodę, co chwilę sycząc z bólu, bo drobne kamyki bole­śnie wbi­jały jej się w stopy.

Przy­pusz­czała, że od razu popę­dzi za nią, ale nie. Spraw­dził, czy ręczny jest dobrze zacią­gnięty, zamknął sta­ran­nie samo­chód i dopiero potem ostroż­nie zszedł do zatoczki. Meto­dyczny i zor­ga­ni­zo­wany – sto pro­cent Prze­mka w Prze­mku.

Gabry­sia z tru­dem prze­szła jesz­cze kawa­łek po kamy­kach w miej­sce, gdzie zaczy­nała się wąska, piasz­czy­sta plaża. Stała tam teraz bez ruchu, cał­kiem naga, z pół­u­śmie­chem, z rękoma na bio­drach.

– Moja piękna – powtó­rzył i deli­kat­nie uło­żył ją na roz­grza­nym pia­sku. Zaczął cało­wać jej pła­ski, jędrny brzuch.

Przez moment bawiła się wizją pęcz­nie­ją­cego coraz bar­dziej brzu­cha, wraz z rosną­cym w nim… kim? Jakie imię ma nosić to dziecko, o któ­rym dziś mówili tak otwar­cie, chyba po raz pierw­szy… Julka? Maja? Kac­pe­rek?

Usta Prze­mka zsu­nęły się jesz­cze niżej.

Wyima­gi­no­wane dziecko natych­miast roz­myło się we mgle. Gabry­sia wyprę­żyła się i jęk­nęła z roz­ko­szy.

– Chcia­łaś chyba popły­wać? – Prze­mek wyraź­nie się z nią draż­nił. Teraz jego usta cało­wały jej dłoń, a palce bawiły się pier­ścion­kiem z rubi­nem.

– Może póź­niej – jęk­nęła, przy­wie­ra­jąc do niego z całej siły.

Prze­mek miał jed­nak swój plan. Pod­niósł się, otrze­pał z pia­sku, ścią­gnął buty i zaczął zdej­mo­wać spodenki i slipki. Naresz­cie! Chciała, żeby je rzu­cił i zajął się nią, tylko nią. Ale nie. Zło­żył sta­ran­nie ubra­nia i wci­snął je pod kamień, leżący na pia­chu tuż obok stopy Gabrysi. Żeby wiatr ich nie zwiał, oczy­wi­ście. Zawsze myślał o takich rze­czach! Zawsze!

No dobrze, ale ją też trudno było nazwać mistrzy­nią spon­ta­nicz­no­ści. Powinni tro­chę nad tym popra­co­wać, żeby nie zmie­nić się w parę prze­wi­dy­wal­nych nudzia­rzy.

Wyprę­żyła się w jego stronę. Prze­lot­nie pogła­skał ją po nagim pośladku. Deli­kat­nie, bar­dzo deli­kat­nie. Znowu zadrżała.

– Czyż­byś nie lubiła już wody? – dro­czył się z nią przez cały czas.

Nie to nie! Skoro on naprawdę woli to zro­bić w morzu…

Ruszyła bie­giem przed sie­bie. Cho­lera, pia­sek koń­czył się dokład­nie tam, gdzie zaczy­nała się woda. Małe, okrą­głe kamyczki spra­wiały jej sto­pom nie­zno­śny ból. Wal­czyła z nimi, pró­bu­jąc wejść choć tro­chę głę­biej, by potem po pro­stu rzu­cić się na wodę. Nie po to nad­ło­żyli drogi, zjeż­dża­jąc do tej zatoczki, żeby dała się poko­nać jakimś dur­nym oto­cza­kom! Jesz­cze krok. Auć. I jesz­cze jeden… Lodo­wate fale gwał­tow­nie się­gnęły brzu­cha Gabrysi, przy­wra­ca­jąc jej jasność myśle­nia.

Pier­ścio­nek! Prze­mek nie miał poję­cia, że ten z nie­bie­skim oczkiem, kupiony w Gre­cji, był od początku odro­binę za duży. Ni­gdy mu się nie przy­znała, że kupiła go, choć nie powinna, bo tak bar­dzo jej się podo­bał. I potem, oczy­wi­ście, cią­gle zsu­wał jej się z palca. A więc ten nowy, z rubi­nem, też będzie spa­dać, jeśli nie odda go do zmniej­sze­nia…

Odwró­ciła się i kil­koma dużymi kro­kami, zaci­ska­jąc z bólu wargi, wydo­stała się z wody. Prze­mknęła obok zasko­czo­nego chło­paka, wycią­gnęła klu­czyk z kie­szeni jego szor­tów i popę­dziła do samo­chodu, zapar­ko­wa­nego na końcu stro­mej ścieżki, pod roz­ło­ży­stym tama­rysz­kiem. Wrzu­ciła pier­ścio­nek do schowka, zatrza­snęła drzwi i chciała wró­cić na plażę – ale Przemo już stał obok niej. Nagi, roz­pa­lony…

– Ni­gdy bym sobie nie daro­wała, gdyby zsu­nął mi się z palca w wodzie… albo spadł gdzieś mię­dzy te cho­lerne kamie­nie… – tłu­ma­czyła się nieco nie­skład­nie.

– Ciii. – Nie chciał jej słu­chać. Poło­żył jej ręce na bio­drach, przy­cią­gnął ją szybko do sie­bie.

Znowu zaczęli się cało­wać. Jesz­cze moc­niej, namięt­niej, bar­dziej nie­cier­pli­wie. Tym razem Prze­mek nie bawił się w żadne gierki, nie nama­wiał na kąpiel, nie pró­bo­wał odwlec tego, czego tak bar­dzo pra­gnęli. Posa­dził ją na masce samo­chodu, roz­chy­lił jej uda i bez waha­nia wsu­nął się do środka. Gwał­tow­nie pod­sko­czyła, ude­rza­jąc głową o szybę.

– Cho­lera jasna, roz­bi­łam ją? – jęk­nęła, otwie­ra­jąc oczy.

– Nie, nie, to nic, nie martw się. – Prze­mek przy­warł do niej, wci­ska­jąc jej bio­dra i plecy z całej siły w roz­grzaną bla­chę.

Przez roz­kosz nagle przedarło się do jej świa­do­mo­ści inne uczu­cie: ból. Jakby przy­pa­lano jej skórę!

– Auć! – Poru­szyła się jesz­cze raz. – Parzy.

Zro­zu­miał natych­miast. Wysu­nął się z niej i pod­szedł do drzwi samo­chodu. Wycią­gnął ze środka swoją pola­rową bluzę i roz­ło­żył ją na masce. A potem pod­niósł Gabę w górę, zupeł­nie jakby była lekka jak piórko, i jesz­cze raz posa­dził na samym brzegu. Nie musiał roz­chy­lać jej nóg. Zro­biła to sama. Drżała z pod­nie­ce­nia. Nie zamie­rzała już cze­kać ani sekundy. Wypchnęła bio­dra do przodu, a on wszedł do środka, jed­nym ruchem, naj­głę­biej jak mógł. Zarzu­ciła mu stopy na ramiona.

– Jak dobrze – mruk­nęła, odchy­la­jąc się do tyłu i wygi­na­jąc plecy w łuk. – Jak dobrze być twoją narze­czoną…

– Pra­wie żoną – popra­wił ją, poru­sza­jąc się coraz szyb­ciej. – Kocham cię.

– Ja cie­bie też. Ja cie… – nie zdo­łała powie­dzieć tego po raz drugi. Jej głos prze­szedł w świst, jej dło­nie zaci­snęły się na gorą­cej bla­sze. Otwo­rzyła usta, z tru­dem łapiąc powie­trze.

Jej stopy wciąż opie­rały się o ramiona Prze­mka. Zaczął ssać mały palec jed­nej z nich. Dłońmi objął jej pośladki, doci­snął do sie­bie. Mocno, jesz­cze moc­niej…

Roz­koszny spazm prze­szył oby­dwoje nie­mal jed­no­cze­śnie.

– Chcę do wody – jęk­nęła po chwili, patrząc mu w uśmiech­nięte szare oczy.

– Jeśli tak sobie życzysz, moja piękna. – Wziął ją na ręce i śli­zga­jąc się na wybo­istej ścieżce, ostroż­nie zniósł w dół, na sam brzeg morza. Po dro­dze zatrzy­mał się na moment, odkła­da­jąc klu­czyk od samo­chodu na kamień.

– Wsuń go pod kamień. Albo do kie­szeni spode­nek. Sły­szysz? Scho­waj go – popro­siła, choć w oko­licy nie było żywej duszy.

Tym razem, chyba po raz pierw­szy, to ona szła za gło­sem roz­sądku.

Posłusz­nie posta­wił ją na pia­sku i ukrył klu­czyk pod sza­rym gła­zem, pod swoją koszulką i spoden­kami. A potem znowu pod­niósł Gabry­się, przy­tu­lił mocno i wszedł do morza z nią w ramio­nach.

Skrzy­wił się tylko dwa razy. Pierw­szy, gdy jakiś ostry kamień bole­śnie wbił mu się w stopę. Drugi, chwilę póź­niej, gdy wysoka fala owi­nęła się wokół jego kolan i ud.

– Ale zimno. – Zadrżał, przy­cią­ga­jąc ją moc­niej do sie­bie.

– Jest ide­al­nie – wyce­dziła, szczę­ka­jąc zębami. – Ni­gdy nie zapo­mnę tego dnia…

– Uwa­żaj, jeżowce! – zawo­łał Prze­mek kwa­drans póź­niej, gdy wyczoł­gali się na pła­skie głazy w sąsied­niej zatoczce, którą odkryli, pły­nąc cały czas w lewo, aż za niską skałę.

Cof­nęła stopę, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc kon­taktu z dłu­gimi czar­nymi igłami. Nie do wiary, że zale­d­wie wczo­raj jedli świeże, dopiero co zło­wione jeżowce na kola­cję w hote­lo­wej restau­ra­cji. Kel­ner prze­ci­nał je bły­ska­wicz­nie spe­cjal­nymi srebr­nymi noży­cami, które przy­po­mi­nały Gabrysi klucz fran­cu­ski. Poda­wał te połówki wszyst­kim chęt­nym – a wśród zagra­nicz­nych gości wcale nie było ich tak wielu. Domi­no­wała nie­uf­ność, zwłasz­cza kiedy oka­zało się, że miękka, poma­rań­czowa jadalna część jeżowca to jego gru­czoły roz­rod­cze. Prze­mek z początku zre­zy­gno­wał z degu­sta­cji, popro­sił o por­cję fasze­ro­wa­nych małży. Zmie­nił jed­nak zda­nie, kiedy zoba­czył, z jakim ape­ty­tem Gabry­sia zachę­cona przez kel­nera wygar­nia wnę­trze jeżowca kawał­kiem chleba, nie uży­wa­jąc łyżeczki. „Sma­kują morzem”, powie­dział Przemo, zdzi­wiony. I się­gnął po kolejną połówkę.

Teraz jeżowce lśniły w słońcu, wysta­wia­jąc swoje kolce. Gabry­sia omi­nęła je i uło­żyła się na naj­więk­szym kamie­niu.

– Jak dobrze – powie­działa, zamy­ka­jąc oczy.

– Może być jesz­cze lepiej – szep­nął, sku­biąc ustami jej słoną, mokrą pierś.

Zaczęła prze­cze­sy­wać pal­cami jego włosy.

– Co w cie­bie dzi­siaj wstą­piło? – wymru­czała, pod­da­jąc się nowej fali pod­nie­ce­nia. Zwy­kle to ona musiała robić pierw­szy krok, two­rzyć atmos­ferę, szu­kać spo­sob­no­ści, pie­ścić, zachę­cać… Prze­mek nie był demo­nem seksu. Ale może teraz wszystko się zmieni? Nie mia­łaby naprawdę nic prze­ciwko temu.

– Bycie narze­czo­nym tak na mnie działa – szep­nął, cału­jąc ją w szyję i wodząc pal­cem wokół jej ust. – A to zale­d­wie począ­tek. Praw­dziwą twarz odkryję dopiero, gdy zostanę w świe­tle prawa twoim mężem.

– Obie­canki cacanki. – Zachi­cho­tała.

Jego usta zsu­nęły się niżej. I niżej. I jesz­cze troszkę niżej.

Oddech Gabrysi przy­spie­szył, chi­chot zamie­nił się w roz­koszne pomru­ki­wa­nie.

– W takim razie musimy chyba wyzna­czyć jesz­cze dziś datę ślubu – wysa­pała, błą­dząc dło­nią po jego świeżo opa­lo­nej skó­rze.

– Koniecz­nie – szep­nął, sadza­jąc ją sobie na kola­nach.

– Koniecz­nie – jęk­nęła za nim, opusz­cza­jąc bio­dra. – Nie ma na co cze­kać…

– Kupi­łeś ten pier­ścio­nek od jakiejś cza­row­nicy? – Uśmiech­nęła się godzinę póź­niej, opie­ra­jąc głowę na jego piersi.

Gdy odpo­częli na tych pła­skich, nie­spo­dzie­wa­nie wygod­nych gła­zach, wró­cili do swo­jej zatoczki. Prze­mek wziął ją znowu na ręce i wyniósł z wody, żeby nie musiała ranić sobie stóp. Z nie­wia­do­mego powodu był pod tym wzglę­dem znacz­nie bar­dziej wytrzy­mały niż ona. Poło­żył ją ostroż­nie na wąskim pasku pia­chu. I wtedy, jesz­cze mokrzy i zma­chani, kochali się po raz trzeci. Maleń­kie zia­renka oble­piały jej skórę, wdzie­rały się za paznok­cie, chrzę­ściły w zębach. Ale czy to miało jakie­kol­wiek zna­cze­nie?

– Kocham cię. – Prze­mek gła­skał jej mokre włosy, pełne pia­sku. – Chcesz jesz­cze popły­wać? Ubiorę się, pójdę do samo­chodu, przy­niosę ci ciu­chy… Dobrze?

Nie musiał jej mówić dwa razy. Chłodna woda tak kusząco roz­bi­jała się o kamie­nie przy brzegu. Chciała zmyć z sie­bie piach, chciała roz­ci­nać fale ryt­micz­nie, szybko, tak jak lubiła naj­bar­dziej. Ide­alne zakoń­cze­nie ide­al­nego dnia.

– Dopłynę tylko do tam­tej skały. – Poka­zała pal­cem wysta­jący z wody szpi­cza­sty głaz. – Za dzie­sięć minut będę z powro­tem.

Poca­ło­wała go, czu­jąc na war­gach sól, i stwier­dziła, że po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów czuje się tak po pro­stu naprawdę szczę­śliwa. Bez żad­nego ale. Bez żad­nej chmurki zasła­nia­ją­cej jej czy­stą radość.

Zaczęła ryt­micz­nie prze­rzu­cać ramiona nad głową, z każ­dym ruchem odda­la­jąc się od plaży i od sto­ją­cego na niej Prze­mka.

Szpi­cza­sta skała znaj­do­wała się nieco dalej, niż jej się wyda­wało. Musiała solid­nie machać rękami i nogami, żeby do niej dotrzeć. Zado­wo­lona z sie­bie opły­nęła głaz dookoła i ruszyła w stronę plaży żabką, pró­bu­jąc tro­chę uspo­koić oddech.

Już z daleka zoba­czyła, że Przemo wciąż tam stoi, w samych spoden­kach, i macha do niej ner­wowo. Poczuła gwał­towne ukłu­cie nie­po­koju. Młó­ciła wodę ramio­nami, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że coś ści­ska ją w boku.

– …nam samo­chód! – krzyk­nął Prze­mek, gdy dopły­wała do brzegu.

Nie usły­szała pierw­szego słowa. Przy­spie­szyła jesz­cze, mimo bólu i zmę­cze­nia.

– …samo­chód! – powtó­rzył, poka­zu­jąc ręką w stronę roz­ło­ży­stych tama­rysz­ków na wyso­kiej skale. Zapar­ko­wali wła­śnie tam, zaraz za ich gęsto sple­cio­nymi gałę­ziami.

– Nie chce zapa­lić?! – zawo­łała, szu­ka­jąc gruntu sto­pami.

Prze­mek wszedł do wody, żeby pomóc jej przejść po kamie­niach, na pia­sek, i potrzą­snął głową.

– Nie ma go. Nie ma. Ukra­dli nam samo­chód!

Nie. Nie, to nie­moż­liwe. Musiała się prze­sły­szeć.

– Co zro­bili? – zapy­tała, chwy­ta­jąc się resz­tek nadziei, że to tylko głupi żart… że zaraz się dowie, że to nie­prawda.

– Ukra­dli – powtó­rzył Prze­mek, patrząc gdzieś ponad jej głową.

– Kto? – szep­nęła, zasła­nia­jąc dłońmi nagie piersi.

Nagle poczuła prze­ni­kliwe zimno. Gdzieś za gęstymi tama­rysz­kami, tam, na wzgó­rzu, był ktoś, kto obser­wo­wał ich przez cały czas. Ktoś, kto widział wszystko, co robili.

– Zabrał klu­czyk spod kamie­nia. – Głos Prze­mka dobie­gał jakby zza ściany. Bez­barwny, cichy…

– Obser­wo­wał nas. Patrzył. – Nie była w sta­nie myśleć o niczym innym. – Widział dokład­nie, jak się kochamy…

– Zosta­wi­li­śmy wszystko w środku. – Myśli Prze­mka bie­gły zupeł­nie innym, bar­dziej prak­tycz­nym torem. – Doku­menty z wypo­ży­czalni, drugi klu­czyk… Wszystko. Wszystko! Nie wiem, w jaki spo­sób oni to potrak­tują, czy w ogóle uwzględ­nią nam ubez­pie­cze­nie w takiej sytu­acji. Jeśli będziemy musieli zapła­cić za dwu­letni samo­chód…

– Prze­cież to kra­dzież! Nie jeste­śmy niczemu winni! – Nie mogła powstrzy­mać łez. – Wezwiemy poli­cję i wszystko wytłu­ma­czymy. Zadzwoń pod sto dwa­na­ście, ten numer działa chyba w całej Euro­pie? Na pewno ktoś mówi tam po angiel­sku…

– Z czego mam zadzwo­nić? – zapy­tał drew­nia­nym gło­sem Prze­mek.

W pierw­szej chwili nie zro­zu­miała pyta­nia. Z tele­fonu, to chyba oczy­wi­ste?

A potem nagle, w ułamku sekundy, wszystko do niej dotarło. Brak samo­chodu wyda­wał się kom­plet­nie nie­istotny w porów­na­niu z tym, że stra­cili wszystko, co w tym samo­cho­dzie zamknęli. Dosłow­nie wszystko.

– Komórki, pasz­porty, pier­ścio­nek… Mój pier­ścio­nek! – Coś ją dła­wiło, trzy­mało za gar­dło. – Pie­nią­dze, karty… Cho­lera jasna, natych­miast musimy zastrzec karty!

– Jak? – par­sk­nął Prze­mek. – Gaba, czy ty naprawdę kom­plet­nie nic nie rozu­miesz? Jeste­śmy tutaj bez pie­nię­dzy, bez tele­fo­nów, dia­bli wie­dzą ile kilo­me­trów od naj­bliż­szych zabu­do­wań… Ty nie masz nawet ubra­nia!

– A ty? Jakim cudem… – wychli­pała Gabry­sia, patrząc pyta­jąco na jego spodenki i koszulkę, którą trzy­mał w ręku.

No tak, jasne. Ona roze­brała się wcze­śniej, gdy tylko doje­chali do zatoczki. I wszystko ład­nie uło­żyła na tyl­nym sie­dze­niu. Po co? No po co? Po jaką cho­lerę była taka porządna?

Znowu zaczęła pła­kać. Ukuc­nęła, objęła kolana dłońmi i koły­sała się mia­rowo.

Nie miała poję­cia, jak długo tak sie­działa, naga i sku­lona w kłę­bek. Prze­mek coś mówił, bie­gał tam, za tama­ryszki, i na plażę… w lewo, w prawo… Wspi­nał się na skały, co chwilę poty­ka­jąc się o nie­za­wią­zane sznu­rówki…

Rzu­cił jej koszulkę, ale nie miała siły, by po nią się­gnąć i cho­ciaż tro­chę się okryć. Łzy kapały na piach, a ona potra­fiła myśleć tylko o jed­nym: to miał być prze­cież taki dosko­nały dzień. Wszystko prze­bie­gało tak dosko­nale. Oni byli dosko­nali, raj­ska zatoczka, pier­ścio­nek… Wszystko. Dla­czego to musiało stać się aku­rat tutaj, aku­rat dziś?

Prze­mek poszedł po pomoc. Pół godziny temu? Może godzinę? Stra­ciła chyba cał­kiem poczu­cie czasu.

– Nie zosta­wiaj mnie tutaj – pro­siła, kiedy w końcu w sku­pie­niu sznu­ro­wał buty. – Nie możemy się roz­dzie­lać, nie możemy, nawet na chwilę… Rozu­miesz?

Nie odpo­wie­dział ani sło­wem, przy­tu­lił ją tylko do sie­bie i cze­kał, aż sama doj­dzie do wnio­sku, że to jedyna szansa, która im została. Nikt nie przy­je­dzie do tej cho­ler­nej zatoczki przy­naj­mniej do jutra. Prze­mek wybrał prze­cież naprawdę ustronne miej­sce, z dala od wszel­kich zabu­do­wań. Żeby do nich dotrzeć, trzeba będzie pew­nie masze­ro­wać ze trzy albo cztery kwa­dranse. Jak mia­łaby to zro­bić na bosaka?

– Włóż moją koszulkę! – zawo­łał, wspi­na­jąc się po stro­mym zbo­czu, wśród tych cho­ler­nych tama­rysz­ków, które jesz­cze kilka chwil wcze­śniej tak ją zachwy­cały.

Nie odpo­wie­działa.

– Gaba, lito­ści, nie zamie­rzasz chyba tu sie­dzieć cał­kiem nago? – Par­sk­nął śmie­chem i poma­chał jej ręką. – Wkła­daj tę koszulkę, i to szybko. I niczym się nie martw. Zaraz do cie­bie wrócę, przy­się­gam.

– Ale… – Nie chciała zostać sama, za nic w świe­cie. Z koszulką czy bez niej. Wie­działa, że pomysł, by pocze­kali razem, nie wia­domo na co, jest idio­tyczny. Że Prze­mek wybrał jedyne roz­sądne roz­wią­za­nie. Nie mogła jed­nak okieł­znać panicz­nego stra­chu, który ogar­nął ją, kiedy zro­zu­miała, że musi sie­dzieć na tej skale, ubrana w okropny, zno­szony T-shirt z logo dru­żyny koszy­kówki z Ohio czy Min­ne­soty. I cze­kać, dia­bli wie­dzą, jak długo.

– Nie bój się, Gaba. Zaraz wra­cam! – zawo­łał Prze­mek, zni­ka­jąc za buj­nym tama­rysz­kiem.

Nie bój się. Łatwo powie­dzieć. Tylko jak niby miała tego doko­nać?

Rozdział 3

Roz­dział 3

Gra­nita

Pró­bo­wała obser­wo­wać obłoczki i nada­wać każ­demu z nich śmieszną nazwę, a nawet wymy­ślać całą histo­rię z chmu­rami w roli głów­nej. Tamta po pra­wej, cała puchata, to Owieczka Dolly. Ta zawie­szona nad taflą morza to kro­ko­dyl, który skrada się, żeby zjeść Dolly. A ta naj­więk­sza, pra­wie okrą­gła, do złu­dze­nia przy­po­mina gar­nek. A wła­ści­wie magiczny kocioł cza­row­nicy. Kocioł, z któ­rego można było nabie­rać gęstą zmro­żoną gra­nitę, taką, jaką piła na pierw­szym spa­ce­rze po przy­lo­cie. Piła? Czy może jadła? Pół­płynna kon­sy­sten­cja tego deseru nie uła­twiała odpo­wie­dzi. I jesz­cze ta rurka do picia, zakoń­czona z jed­nej strony łyżeczką, w razie gdyby ktoś chciał jed­nak wyjeść bar­dziej zmro­żoną część. Kupili gra­nitę w lodziarni, namó­wieni przez wła­ści­cielkę – i Gaba natych­miast posta­no­wiła zre­zy­gno­wać z lodów i cia­stek na całe waka­cje, i spró­bo­wać tych płyn­nych lodów we wszyst­kich moż­li­wych sma­kach. Te w kotle cza­row­nicy były chyba brzo­skwi­niowe? Wyraź­nie widziała chmurkę, w kształ­cie owocu, wpa­da­jącą do kotła…

Ta zabawa zajęła ją na dwie, może trzy minuty. Udało jej się uspo­koić oddech… ale nie na długo.

Coś zaszu­rało tam, gdzie koń­czyła się plaża, a zaczy­nała wysoka, sucha trawa. Może jasz­czurka? A może czy­jaś stopa? Nie chciała tego wie­dzieć. Chciała po pro­stu wró­cić do hotelu, zjeść kola­cję, napić się zim­nego bia­łego wina i śmiać się z Prze­mkiem z całej tej zwa­rio­wa­nej przy­gody. „Wia­domo, Wło­chy”, powie­działby na pewno, prze­wra­ca­jąc oczami tak, że przez moment widzia­łaby tylko białka.

Prze­cież się ubez­pie­czyli. Może będą musieli dopła­cić pięć­dzie­siąt albo sto euro, ale to prze­cież nie koniec świata. Kra­dzieże zda­rzają się wszę­dzie. Nie­po­trzeb­nie aż tak się zde­ner­wo­wali. Prze­mek na pewno zawia­do­mił już ubez­pie­czy­ciela i poli­cję. Może nawet przy­je­dzie tu za chwilę radio­wo­zem, w towa­rzy­stwie przy­stoj­nych cara­bi­nieri? Cie­kawe, czy mają na wypo­sa­że­niu majtki dla takich nie­roz­trop­nych tury­stek jak ona? Jeśli nie, będzie musiała owi­nąć bio­dra ręcz­ni­kiem. Nie wia­domo czemu, była pewna, że Prze­mek przy­wie­zie jej ręcz­nik. Skąd miałby go wziąć, nie wie­działa. W samo­cho­dzie zosta­wili swoje ogromne, szyb­ko­sch­nące ręcz­niki z mikro­fi­bry. Zawsze zabie­rali je na waka­cje, wie­dząc, że nie­które hotele nie lubią, gdy goście wyno­szą ich fir­mowe ręcz­niki poza teren. Czy jesz­cze kie­dyś zoba­czy te fio­le­towe prze­ście­ra­dła pla­żowe? A może będzie musiała kupić nowe? Nie wie­działa, jakim cudem Przemo miałby zdo­być ręcz­nik w zabi­tej deskami wsi, ale naprawdę była prze­ko­nana, że go przy­nie­sie i od razu opa­tuli ją cia­sno, chro­niąc jej nagie uda przed cie­kaw­skimi spoj­rze­niami.

Czy­imi? Tego też nie wie­działa. Może tych poli­cjan­tów? Albo jakiejś roz­krzy­cza­nej wło­skiej rodzinki, która pod­wie­zie go do zatoczki swoim sfa­ty­go­wa­nym fia­tem uno? Tylko w jaki spo­sób zmiesz­czą się wszy­scy, razem z nią, w takim fia­cie?

Musiała powstrzy­mać wyobraź­nię i po pro­stu zaufać Prze­mkowi. Bez wąt­pie­nia znaj­dzie odpo­wiedni trans­port. Na pewno już go zna­lazł i zaraz pojawi się obok, i mocno przy­tuli ją do sie­bie.

– Zjawi się tutaj, zanim doli­czę do trzy­dzie­stu – powie­działa gło­śno, pró­bu­jąc dodać sobie odwagi, a potem zaczęła liczyć, bar­dzo, bar­dzo powoli. Jeden. Dwa. Dwa i pół. Dwa i trzy czwarte…

– Sie­dem­set trzy­dzie­ści osiem. Sie­dem­set trzy­dzie­ści dzie­więć… – Kwa­drans póź­niej liczyła dalej, bo tylko to pozwa­lało jej zacho­wać resztkę rów­no­wagi, nie walić pię­ściami w skałę, nie bie­gać jak opę­tana w tę i z powro­tem po wąskiej zatoczce… która zresztą, czy to moż­liwe? Tak, na pewno, zatoczka robiła się coraz mniej­sza. A to ozna­czało, że zaczął się przy­pływ.

Cho­lera, prze­cież nie może tak sie­dzieć i cze­kać w nie­skoń­czo­ność. Już trzy razy pró­bo­wała prze­do­stać się na ten malutki pla­cyk za tama­rysz­kami, gdzie zapar­ko­wali bia­łego fiata. Nie uda­wało jej się jed­nak zro­bić wię­cej niż kilku kro­ków. Tam, gdzie jesz­cze godzinę temu lśnił pia­sek, teraz sza­lały już fale. Musia­łaby przejść pra­wie całą drogę po małych, ostrych nie­mal jak nóż kamycz­kach. Sta­wia­jąc na nich stopę, zagry­zała wargi, żeby nie krzy­czeć. Przy­naj­mniej na początku. Szybko uświa­do­miła sobie bowiem, że może wrzesz­czeć na całe gar­dło – i tak nikt jej nie usły­szy. Ta myśl ani tro­chę jej nie pocie­szyła.

– Krzycz, może ktoś cię usły­szy – powie­działa więc gło­śno, po czym zro­biła kolejny krok. I natych­miast syk­nęła z bólu. Miała wra­że­nie, że cho­dzi po gwoź­dziach albo po roz­bi­tym szkle, że krew pły­nie z setek ran na każ­dej z jej stóp. Pró­bo­wała sta­wiać je szybko, wolno, na kra­wę­dziach, na pal­cach, iść bez odry­wa­nia nóg od ziemi, szu­ra­jąc pode­szwami o kamyki… a potem odwrot­nie: odry­wa­jąc je i sta­wia­jąc z wysoka, jak bocian. Wła­ści­wie nie czuła róż­nicy. Za każ­dym razem bolało tak samo, aż ciem­niało jej w oczach.

Może była nad­mier­nie wraż­liwa? Pew­nie tak. Wtedy w Gre­cji, przed dwoma laty, na kamie­ni­stej plaży mnó­stwo osób cho­dziło boso, nawet się nie krzy­wiąc. Ona wło­żyła gumowe buty, kupione spe­cjal­nie na takie oka­zje, a i tak z tru­dem zdo­łała przejść z leżaka do wody. Może gdyby daro­wała sobie ten świetny pedi­cure u pani Lenki tuż przed waka­cjami, jej skóra nie byłaby taka deli­katna? Tylko czy to miało teraz jakie­kol­wiek zna­cze­nie? Nie mogła przejść nawet metra. Bez butów była uwię­ziona na tych cho­ler­nych ska­łach.

Z każdą chwilą robiło się ciem­niej. Pró­bo­wała wypa­trzyć choćby naj­dal­sze świa­tła, gdzieś za tama­rysz­kami. Prze­cież muszą tam być jakieś domy? Nie widziała ani jed­nej, naj­mniej­szej lampki. Poza tą wąską drogą, którą zje­chali na plażę, ota­czały ją wła­ści­wie same skały. Obok zatoczki, gdzie utkwiła, zaraz po lewej znaj­do­wała się następna. Dotarli do niej z Prze­mkiem, na te pła­skie głazy. A za nimi chyba jesz­cze jedna? Widziała ją, kiedy wypły­nęła daleko w morze. To było tak nie­dawno, może dwie godziny temu? Może trzy? Cho­lera, w zeszłym roku roz­biła zega­rek. Wodo­od­porny, wła­ści­wie ni­gdy go nie zdej­mo­wała, cho­dziła z nim pod prysz­nic, kła­dła się z nim spać. Gdyby cią­gle go miała, na pewno pły­wa­łaby z nim na ręku, jak tyle razy wcze­śniej. Ale zega­rek skoń­czył w śmiet­niku, a Gabry­sia nie kupiła nowego. Do spraw­dza­nia godziny w zupeł­no­ści wystar­czała jej komórka. Chciała zaosz­czę­dzić na smart-wat­cha, który by infor­mo­wał, ile robi kro­ków dzien­nie, mie­rzył jej ciśnie­nie, przy­po­mi­nał o spo­tka­niach i o tym, że powinna pić wię­cej wody.

Prawdę mówiąc, liczyła, że dosta­nie go od Prze­mka. Sam już od dawna nosił na nad­garstku takie cudo i cią­gle się odgra­żał, że kupi jej podobne. A więc dla­czego nie przed wyjaz­dem do Włoch? Bar­dzo by jej się tutaj przy­dało. Dostała jed­nak pier­ścio­nek, a nie zega­rek.

Pier­ścio­nek, któ­rego nie zoba­czy ni­gdy wię­cej.

A brak zegarka spra­wiał, że mogła sza­co­wać czas tylko na pod­sta­wie pozy­cji słońca.

Nie widziała go co naj­mniej od godziny. Nie zauwa­żyła nawet, kiedy scho­wało się za skałą. Było szaro, kamie­nie, na które patrzyła, zle­wały się ze sobą.

Gdzieś za nimi, pew­nie tuż obok, musiała być wio­ska. Prze­mek na pewno już do niej doszedł i zaraz wróci z kimś, kto poży­czy im samo­chód, pod­wie­zie ich na komi­sa­riat albo zabie­rze do domu, na kola­cję i wezwie poli­cję. Powinni chyba zabez­pie­czyć tropy w zatoczce? Może zostały tu ślady opon, może zło­dziej palił papie­rosa i wyrzu­cił nie­do­pa­łek ze swoim DNA na ust­niku?

Gdyby wpa­dła na to wcze­śniej, sama dokład­nie obej­rza­łaby miej­sce, gdzie par­ko­wali.

– Dobrze, że tego nie zro­bi­łaś – mruk­nęła, wzdy­cha­jąc. Zadep­ta­łaby tylko wszyst­kie dowody, utrud­nia­jąc pracę poli­cji.

A w dodatku pocię­łaby sobie stopy.

Gdyby miała buty, poszliby razem. I nie sie­dzia­łaby tu teraz niczym jakaś zzięb­nięta, wście­kła syrenka.

– Co on robi tyle czasu? – jęk­nęła, pod­no­sząc się z pła­skiego kamie­nia. – Powi­nien już wró­cić dawno temu!

Zmru­żyła oczy, jesz­cze raz wypa­tru­jąc świa­teł. Zakła­dała, że Prze­mek przy­je­dzie po nią samo­cho­dem, razem z poli­cjan­tami lub z jakimś życz­li­wym Kala­bryj­czy­kiem. Nasłu­chi­wała sil­nika – bez skutku. Cisza aż kłuła ją w uszy.

Czy naprawdę zatoczka znaj­do­wała się aż tak daleko od głów­nej drogi? Dla­czego nie sku­piła się bar­dziej pod­czas podróży, bez reszty zda­jąc się na Prze­mka? Miała nawet mapę w schowku, ale w ogóle na nią nie patrzyła. Nawi­ga­cja z komórki w zupeł­no­ści zała­twiała prze­cież sprawę. Ona mogła zająć się oglą­da­niem po raz setny swo­jego pier­ścionka. I wyobra­ża­niem sobie min Mar­tyny i Wero­niki, kiedy usły­szą o oświad­czy­nach na szczy­cie Aspro­monte. Wybie­rała nawet w myślach sukienkę. Żadna tam beza, to miała być skromna cere­mo­nia w ple­ne­rze, z grupką naj­bliż­szych krew­nych i przy­ja­ciół. Zamiast welonu założy na głowę wia­nek z polnych kwia­tów. Matka Prze­mka będzie pew­nie zbul­wer­so­wana, ale prze­cież to ślub jej syna i Gabrysi i tylko oni dwoje mogą decy­do­wać, jak ma wyglą­dać.

Uśmiech­nęła się, wyobra­ża­jąc sobie minę przy­szłej teścio­wej. I zaraz syk­nęła z bólu, bo jakiś mały kamy­czek sto­czył się ze skały, ude­rza­jąc ją nie­ocze­ki­wa­nie w plecy.

Nie mogła tu sie­dzieć w nie­skoń­czo­ność!

Sza­rość wokół niej stała się gęsta, ciemna, już pra­wie czarna.

– Prze­mek, gdzie jesteś? – mruk­nęła żało­śnie. Po czym pod­nio­sła się, obcią­ga­jąc koszulkę. Nie opusz­czało jej to okropne wra­że­nie, że jest cały czas obser­wo­wana.

– Nie histe­ry­zuj – upo­mniała się na głos. – Zło­dziej jest pew­nie sto albo dwie­ście kilo­me­trów stąd. Może nawet sprze­dał już auto… i nasze pasz­porty, i karty kre­dy­towe…

Ta myśl wcale nie pod­nio­sła jej na duchu. Chciała tylko jed­nego: żeby Prze­mek naresz­cie wró­cił, wziął ją w ramiona i zapew­nił, że wszyst­kim się zajął. Zastrzegł karty, zgło­sił sprawę na poli­cję, może nawet skon­tak­to­wał się z amba­sadą albo kon­su­la­tem? Muszą chyba dostać jakieś zastęp­cze doku­menty, żeby prze­kro­czyć gra­nicę?

Zresztą pasz­porty mogą pocze­kać do jutra. Byle tylko zablo­ko­wał te karty i zna­lazł dla nich trans­port do hotelu. Albo bez­pieczny noc­leg. Byle tylko był tu, obok niej.

Dla­czego jesz­cze go nie ma? Co może robić tak długo?

Pró­bo­wała to sobie wyobra­zić. Szybki marsz do naj­bliż­szego budynku. Ile to mogło trwać? Kwa­drans? Dwa? Godzinę? Nie miała poję­cia, gdzie jest ten „naj­bliż­szy budy­nek”. Wie­działa, że Kala­bria jest dzika i rzadko zalud­niona, ale to prze­cież nie Sahara albo Austra­lia. Jeśli masze­ro­wał wzdłuż drogi, na pewno dotarł szybko do naj­bliż­szej wio­ski – albo zatrzy­mał prze­jeż­dża­jący samo­chód. I co dalej? Czy zna­lazł kogoś, kto mówi po angiel­sku lub po nie­miecku? I czy zdo­łał wyja­śnić mu, co się stało? Opo­wie­dze­nie tego na migi byłoby trudne. Sprawę zała­twiłby, jak wcze­śniej w ich podróży, tłu­macz online – pod warun­kiem, że Prze­mek prze­ko­nałby wło­skiego wie­śniaka, żeby dał mu do ręki swoją komórkę.

Nie, nie musiał tego robić. Wystar­czyło powie­dzieć „Police”, „Poli­zia”, „Cara­bi­nieri”. Prze­mek na pewno tak wła­śnie zro­bił – i bły­ska­wicz­nie zna­lazł się na komi­sa­ria­cie.

Może czeka na tłu­ma­cza? Może musi roz­po­znać podej­rza­nego o kra­dzież? To by wyja­śniało, czemu jesz­cze nie wró­cił. Ale prze­cież naj­waż­niej­sze było zabra­nie Gabrysi z tej cho­ler­nej zatoczki. Powi­nien się tym zająć, zanim złoży zezna­nia czy obej­rzy sie­dem­na­stu miej­sco­wych kry­mi­na­li­stów. Nie wyobra­żała sobie, że Prze­mek może teraz sie­dzieć spo­koj­nie na komi­sa­ria­cie, wie­dząc, że ona tkwi tu w ciem­no­ści, bez butów, bez maj­tek, pogrą­ża­jąc się w coraz więk­szej panice.

– Nie – popra­wiła się szybko. – Przemo wie, że ja ni­gdy nie pani­kuję. Wiele razy mówił, że to we mnie podzi­wia. Więc, pew­nie spo­koj­nie tam zeznaje albo drze­mie na jakimś krze­śle, bo jest prze­ko­nany, że potra­fię się o sie­bie zatrosz­czyć.

Cie­kawe, jak mia­łaby to zro­bić w tej sytu­acji? Powinna strzą­snąć kro­ple desz­czu z liści na drze­wach, żeby zaspo­koić pra­gnie­nie? A potem upo­lo­wać dzi­kiego ptaka albo tuzin polnych myszy i upiec je na ogni­sku, które roz­pali dzięki pro­mie­niom słońca odbi­ja­ją­cym się w kawałku szkła?

Nie miała kawałka szkła, w któ­rym sku­pi­łyby się pro­mie­nie słońca. Słońce zresztą już dawno zaszło za skałę. W krza­kach nie sze­le­ściły żadne myszy, a tama­ryszki nie miały roz­ło­ży­stych liści, gdzie zbie­ra­łaby się woda. Jeżeli Prze­mek wyobra­ził sobie dla niej taki survi­va­lowy sce­na­riusz, to sro­dze się pomy­lił.

– Prze­mek! – krzyk­nęła w kie­runku ścieżki. – Udu­szę cię gołymi rękami, jeśli zaraz nie wró­cisz!

Pra­gnęła, by zabrzmiało to groź­nie i bojowo, ale brzmiało tylko żało­śnie. To nawet nie był praw­dziwy krzyk, tylko jakieś kwi­le­nie.

Z tru­dem roz­po­zna­wała kon­tury tama­rysz­ków w gęst­nie­ją­cej ciem­no­ści.

Czy to moż­liwe, że Prze­mek przy­je­dzie dopiero rano? Że utknął na komi­sa­ria­cie, nie zna­lazł trans­portu albo zwich­nął nogę i sie­dzi gdzieś przy dro­dze?

Myśl o spę­dze­niu całej nocy w tej cho­ler­nej zatoczce na moment dosłow­nie ją spa­ra­li­żo­wała. Było jej potwor­nie zimno. Chciała wejść pod hote­lowy prysz­nic, a potem zako­pać się z Prze­mkiem pod koł­drą i zasnąć, wtu­lona w jego ramiona. Chciała po pro­stu odzy­skać swoje dawne życie, to sprzed kilku godzin.

Woda ostrze­gaw­czo zachlu­po­tała tuż koło jej stopy. Przy­pływ jesz­cze się nie skoń­czył. Nie miała poję­cia, ile może potrwać i jak wysoko pod­nie­sie się poziom morza przed jego koń­cem.

Musiała się ruszyć. Prze­nieść się gdzieś, gdzie będzie bez­pieczna, gdzie nie dosię­gnie jej woda. Może powinna przejść przez plażę i wspiąć się w miej­sce, gdzie par­ko­wali, w cie­niu tych nie­szczę­snych tama­rysz­ków? Żeby to zro­bić, musia­łaby jed­nak wejść do wody. Mię­dzy kamie­niem, na któ­rym sie­działa, a suchym lądem szu­miało teraz morze. Pew­nie miało dzie­sięć cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści – ale nie mogła tego spraw­dzić. Nie była w sta­nie zmu­sić się do wsa­dze­nia nogi w czarną toń. Musiała zro­bić coś innego. Na przy­kład… O, tak! Wejść na skałę po pra­wej, tuż nad swoją głową. Wspiąć się na kolejne kamie­nie, naj­wy­żej, jak zdoła. Stam­tąd na pewno roz­ta­cza się widok na całą plażę i na dróżkę, którą odszedł Prze­mek. Zauważy od razu świa­tła samo­chodu albo latarki – gdyby narze­czony wró­cił po nią pie­szo.

Ostroż­nie posta­wiła stopę na pła­skiej czę­ści sąsied­niego głazu. Dło­nią, po omacku, zna­la­zła szcze­linę mię­dzy dwoma kamie­niami, zacze­piła o nią palce i pod­cią­gnęła się lekko w górę. A potem jesz­cze raz. I jesz­cze.

Wresz­cie zna­la­zła się tak wysoko, jak chciała. Tu na pewno nie dosię­gnie jej przy­pływ. Wyda­wało się cał­kiem wygod­nie, mogła wypro­sto­wać nogi i oprzeć się o pio­nową skalną ścianę.

Gdyby tylko nie trzę­sła się cała z zimna albo ze stresu…

Zaci­snęła mocno powieki. Wsłu­chała się w fale roz­bi­ja­jące się mia­rowo o skały. Nie dosię­gną jej, na pewno nie. Żaden przy­pływ nie może być taki wysoki.

– Kiedy otwo­rzę oczy, wszystko będzie dobrze. Prze­mek będzie tutaj i pośmie­jemy się razem z tej głu­piej przy­gody – powie­działa dobit­nie. – Kiedy tylko otwo­rzę oczy…

W dzie­ciń­stwie miała taką zabawę. Mówiła sobie: „Zamknę oczy, a kiedy je otwo­rzę, wszystko będzie już dobrze”. Cza­sami się uda­wało, cza­sami nie. Wtedy zaci­skała powieki jesz­cze raz i powoli powta­rzała zaklę­cie: „Kiedy je otwo­rzę, wszystko będzie dobrze…”.

Robiła to tak długo, aż w końcu fak­tycz­nie było „dobrze”. Tak dobrze, jak to moż­liwe, w takim domu jak jej. W takiej sytu­acji.

Naj­wyż­szy czas spraw­dzić, czy to zaklę­cie wciąż działa.

Oparła się o lodo­watą skałę za swo­imi ple­cami, szu­ka­jąc naj­wy­god­niej­szej pozy­cji.

– Zamknę teraz oczy – powie­działa, pod­cią­ga­jąc kolana pod brodę i obej­mu­jąc się cia­sno ramio­nami. – A kiedy je otwo­rzę, Prze­mek będzie już przy mnie.

Rozdział 4

Roz­dział 4

Pitta piz­zu­lata

W pierw­szej chwili kom­plet­nie nie wie­działa, gdzie jest. Naj­pierw poczuła ból ple­ców, a zaraz potem – potworne zimno. Wycią­gnęła dłoń, się­ga­jąc po tę nie­szczę­sną wło­ską koł­drę, zło­żoną z prze­ście­ra­dła i leżą­cego na nim koca. Prze­mek cią­gle ją zabie­rał, a Gaba budziła się zmar­z­nięta i po omacku szu­kała pal­cami brzegu tka­niny, tak jak teraz.

– Przemo, serio? Znowu zabra… – Głos uwiązł jej w gar­dle. Jej palce, zamiast po wymię­tym prze­ście­ra­dle, prze­su­nęły się po wil­got­nej, lodo­wa­tej skale.

Otwo­rzyła oczy i… czy to był jakiś kosz­marny sen? Leżała sku­lona na kamie­niu, a nie w hote­lo­wym łóżku! W ułamku sekundy przy­po­mniało jej się wszystko, co wyda­rzyło się poprzed­niego dnia. Zamru­gała powie­kami, oszo­ło­miona. Prze­mek nie wró­cił, a ona wciąż tkwiła tu cał­kiem sama.

– Wpa­ko­wa­łaś się po uszy w bagno – jęk­nęła.

Wspo­mnie­nia z ostat­niego popo­łu­dnia wiro­wały w jej gło­wie niczym gale­ria sza­lo­nych obra­zów.

Naj­wy­raź­niej prze­spała kilka godzin, bo niebo nad jej głową nie było już czarne jak atra­ment, lecz sza­ro­czer­wone. Leni­wie pły­nęły po nim ciemne chmury, na któ­rych tle w jej stronę wycią­gał swoje odnóża gigan­tyczny, pokraczny pająk.

Pająk?

Zamru­gała powie­kami, ale on nie znik­nął.

Prze­stała więc mru­gać. Prze­stała nawet oddy­chać, nie mogąc zro­zu­mieć, na co tak naprawdę patrzy.

– Co to ma być? – wydy­szała, przy­wie­ra­jąc do kamie­nia w nadziei, że jest nie­wi­doczna dla mon­strum, które wyciąga po nią łapy. – Jakiś Juras­sic Park?

W dodatku… czy to moż­liwe?… po jed­nej z paję­czych nóg coś się prze­su­wało. Zamknęła oczy, ale powstrzy­mała się od zaklę­cia: „Kiedy je otwo­rzę…”. Wie­działa, że to nie znik­nie. Że jest rze­czy­wi­ste i pew­nie lada moment zamieni jej życie w jesz­cze więk­szy hor­ror niż ten, w któ­rym tkwiła od wczo­raj.

Gdyby tylko zdo­łała zro­zu­mieć, na co tak naprawdę patrzy!

Przez kilka chwil leżała bez ruchu. Niebo z minuty na minutę sta­wało się coraz jaśniej­sze. Wie­działa, że lada moment prze­sta­nie być tylko szarą plamą na sza­rej skale.

Posta­no­wiła zmie­nić stra­te­gię i ostroż­nie dźwi­gnęła się na łok­ciach – leżąc na ple­cach, nie mogła się prze­cież bro­nić ani ucie­kać. Jeśli jed­nak liczyła na to, że zmiana per­spek­tywy pomoże jej zna­leźć roz­wią­za­nie zagadki „Co to jest, do cho­lery?”, to chyba jed­nak się prze­li­czyła.

Znowu dostrze­gła kątem oka jakiś ruch na samym końcu jed­nego z gigan­tycz­nych paję­czych odnóży. To był czło­wiek, teraz nie miała już wąt­pli­wo­ści. Cho­dził po tej dłu­giej, cien­kiej nóżce niczym po rów­no­ważni, wycią­ga­jąc ręce na boki i balan­su­jąc nimi przy każ­dym kroku. Wresz­cie, na samym końcu, na moment zła­pał się liny roz­pię­tej w powie­trzu.

Nie, zaraz, żadne pająki nie mają na wypo­sa­że­niu lin. Może Gabry­sia nie była orłem z bio­lo­gii, z tru­dem popra­wiła się przed maturą z dwói na trójkę, ale wie­działa na pewno, że w mor­fo­lo­gii pająka nie ma ani słowa o linach. I że żaden pająk nie dałby czło­wie­kowi cho­dzić po swo­jej wypro­sto­wa­nej nodze.

Chyba że to nowa część przy­gód Harry’ego Pot­tera, z zupeł­nie nowym zesta­wem magicz­nych stwo­rzeń?

– To nie żyje – powie­działa sta­now­czo, pod­no­sząc się ze skały i obcią­ga­jąc szybko koszulkę. Plecy bolały ją, jakby prze­nio­sła tonę węgla. Musiała zebrać myśli. I przyj­rzeć się jesz­cze raz temu, na co patrzyła od dłuż­szej chwili. No dobrze, nie prze­nio­sła się w cza­sie do ery mon­stru­al­nych owa­dów. Pająk był nie­ru­chomą kon­struk­cją, stwo­rzoną ludz­kimi rękami. Drew­nianą? A może sta­lową? Nie potra­fiła tego stwier­dzić, wciąż jesz­cze było zbyt ciemno. Tylko jakim cudem – a przede wszyst­kim po co! – wybu­do­wano takie dzi­wa­dło na ostrej skale, na cał­ko­wi­tym odlu­dziu? Wyglą­dało to tro­chę jak szkie­let statku z dłu­gimi masz­tami. Może w cza­sie burzy wspa­niały żaglo­wiec roz­bił się o brzeg? To brzmiało praw­do­po­dob­nie. I na razie musiało jej wystar­czyć.

Daleko na hory­zon­cie z morza wysu­nął się czer­wony, roz­ża­rzony języ­czek, który migo­tał i powięk­szał się, roz­ja­śnia­jąc i niebo, i wodę, malu­jąc je na złoto i na różowo. Gaba zawsze uwa­żała wschody i zachody Słońca za naj­pięk­niej­sze osią­gnię­cia natury. Patrze­nie na nie ni­gdy jej nie nudziło. Teraz też na kró­ciutki moment dała się porwać zachwy­towi tym spek­ta­klem. Nawet dzi­waczny roz­bity sta­tek na tle czer­wo­no­żół­tego nieba wyglą­dał mniej prze­ra­ża­jąco.

– Aaaaa! – krzyk­nęła sekundę póź­niej, widząc, jak naj­dłuż­sza belka poru­sza się w jej kie­runku, jakby chciała ją zła­pać i unieść w górę. Znowu przy­warła do skały. – Prze­mek – jęk­nęła.

Prze­cież musiał już wró­cić! Ale dla­czego nie pod­szedł, nie obu­dził jej i nie zabrał od razu jak naj­da­lej od tej cho­ler­nej zatoczki? Może nie mógł jej zna­leźć, nie wie­dział prze­cież, że wdra­pała się aż tutaj? Może zmę­czony zasnął na innej skale, kawa­łek dalej?

– Prze­mek? – powtó­rzyła gło­śniej. – Prze­mek, gdzie jesteś???

Męż­czy­zna, sto­jący jak bocian na jed­nej nodze na samym koniuszku drew­nia­nego drąga, odwró­cił się w jej stronę, sły­sząc woła­nie. Patrzył przez chwilę zdu­miony, po czym poma­chał do niej wesoło. Naj­wy­raź­niej uznał, że jest miło­śniczką wscho­dów słońca, która przy­sia­dła sobie na wyso­kim gła­zie z wła­snej woli. Może nawet przy­je­chała tutaj spe­cjal­nie, żeby podzi­wiać niebo z dala od ludzi?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki