Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A gdybyś została całkiem sama – bez pieniędzy, komórki i ubrania – w rajskiej zatoczce wśród skał?
Romantyczna podróż przedślubna Gabrysi nagle zamienia się w koszmar. Dziewczyna próbuje odszukać narzeczonego i wrócić do Polski. Żeby to zrobić, musi zaufać staremu, porywczemu rybakowi i ekscentrycznej femme fatale oraz zamieszkać w czymś, co wygląda na wbity w skały wrak statku. A to do dopiero początek szalonej podróży przez południe Włoch – na skuterze, który nie chce ruszyć z miejsca, w szpilkach za dużych o dwa numery, z workiem cebuli i owocem opuncji w torebce…
Gdy ta dziwna, niebezpieczna gra dobiegnie końca, Gabrysia wreszcie będzie mogła wrócić do Warszawy. Ale czy ciągle będzie chciała to zrobić? A może to we Włoszech odnajdzie prawdziwy smak i radość życia – nawet jeśli chwilami dziwnie przypomina ono scenariusz „Ojca chrzestnego”?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Rozdział 1
Spaghetti alla carbonara
Bosko. Naprawdę bosko.
Gaba wzięła głęboki oddech. Tak głęboki, że aż zakłuło ją w gardle i w piersiach. Niemal czuła, jak morska sól osadza się na ściankach tchawicy i wdziera między pęcherzyki płuc.
– Bosko jest! Chodź tutaj! – zawołała, machając rękami.
Przemek stał na parkingu i patrzył, najwyraźniej nie mogąc się zdecydować.
– No chodź!
– Spóźnimy się na kolację! – krzyknął, stukając w zegarek. – Wracaj! Przyjedziemy tu jutro.
Westchnęła ciężko. No tak, oczywiście. Hotelowa kolacja, serwowana punktualnie o dziewiętnastej. Nie po to wykupili posiłki, żeby teraz się na nich nie pojawiać i chodzić po restauracjach. Wynajęcie samochodu na całe dwa tygodnie kosztowało wystarczająco dużo, na dodatkowe wydatki nie mogli sobie pozwolić.
– Przepłynę tylko raz, do tamtych skał! – zawołała, jednym ruchem zdejmując sukienkę. – To zajmie dwie minuty, słowo!
Woda była lodowata. Wzdrygnęła się, zawahała przez moment… Zniecierpliwiony Przemek stał tam, oparty o samochód. Nie miała czasu do stracenia. Biegiem ruszyła przed siebie, rozbijając fale kolanami, biodrami, wreszcie drobnymi piersiami, opiętymi zielonym kostiumem.
Rzuciła się na wodę, przecięła ją kilka razy ramionami, a potem przewróciła się na plecy. Włosy rozsypały się jej we wszystkie strony. Przymknęła oczy.
Bosko. Naprawdę bosko. Nigdy nie przypuszczała, że we Włoszech, tych pełnych turystów i pielgrzymów Włoszech, można znaleźć miejsca tak dzikie, nietknięte ludzką dłonią. Miejsca, gdzie do najbliższego sąsiada trzeba iść osiem albo dziesięć kilometrów. Byli tu dopiero trzeci dzień, ale już wiedziała, że kocha Kalabrię.
– Bosko – mruknęła, przerzucając ramiona nad nadchodzącą falą.
Nagle spora chmura zasłoniła słońce. Chyba naprawdę powinni jechać, jeśli chcą zdążyć przed zmrokiem… i przed kolacją.
– Gaba, zlituj się! – To nie była chmura, ale Przemek. Jego twarz pochylała się nad Gabrysią, odcinając ją od promieni słońca. – Przecież się umawialiśmy…
Stał tuż obok, w mokrej koszulce. Spodnie, zwinięte w kulkę, trzymał wysoko nad głową.
Uśmiechnęła się mimo woli. I poczuła przypływ pożądania.
– Kocham cię – szepnęła, przeciągając dłonią po brązowym T-shircie, lepiącym się do jego brzucha. – Spóźnimy się trochę na kolację?
– Gaba, nie zaczynaj… – jęknął, gdy jej palce zsuwały się coraz niżej. – Nie chcę jeździć w nocy po tych zakrętach…
Ten argument sprawił, że oprzytomniała i szybko wyszła na brzeg. Przypomniała jej się tamta noc… okropna noc, sprzed dwóch lat, gdy błądzili do świtu po greckich wertepach. GPS szwankował i uparcie kazał wjeżdżać prosto w pionową skalną ścianę. Drogowskazy, trudne do znalezienia i odszyfrowania nawet w świetle dnia, w nocy stawały się kompletnie niewidoczne. Trzy razy cudem, w ostatniej chwili, uniknęli wjechania prosto w przepaść. A potem, jakby tego było mało, pojawił się tamten dziwny człowiek…
Z trudem otrząsnęła się ze wspomnień i wzięła Przemka za rękę.
– Przepraszam – otarła się o niego jak kot, mokrym, zimnym ramieniem. – Po prostu nie mogłam się oprzeć…
– Kiedy widzisz morze, nigdy nie możesz się oprzeć. – Naprawdę wciąż się na nią złościł! – I zawsze pakujesz nas w kłopoty.
– Nie wpakowałam nas dzisiaj w żadne kłopoty – powiedziała spokojnie, zataczając kciukiem kółka na wnętrzu jego dłoni. – Włóż spodnie i jedziemy. Poprowadzę, chcesz? Na pewno zdążymy na tę kolację.
– Tylko nie pędź tak jak wczoraj! – mruknął, nareszcie łagodniejszym tonem. – Nie ma głupszego sposobu na stracenie pieniędzy niż mandat za przekroczenie prędkości.
Gaba pomyślała, że zna kilka głupszych sposobów. Hazard, narkotyki… albo – w stylu Przemka – kupowanie co pół roku nowej komórki. Nie powiedziała jednak ani słowa. Naprawdę nie chciała się z nim kłócić. Chciała po prostu dojechać do hotelu, wziąć prysznic, zjeść kolację, a potem wrócić do pokoju, przytulić się do jego opalonego ramienia i dokończyć to, przed czym rozsądek kazał jej się powstrzymać na tej cudownej, pustej plaży…
Następnego dnia Gabrysię obudził szelest papieru. Otworzyła oczy i zobaczyła Przemka pochylonego nad stołem. Sprawdzał coś w komórce i porównywał co chwilę z mapą.
– Jednak chcesz tam wejść? – Uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
Wiedziała, że nie oprze się Aspromonte… a dokładnie, najwyższemu szczytowi tego masywu, czyli Montalto. Kochał góry i nie potrafił minąć ich obojętnie. Tak samo jak ona nie umiała oprzeć się morskim falom.
Poderwała się z łóżka.
– Ale wykąpiemy się po drodze? Na dzikiej, całkowicie pustej plaży? – zapytała, całując go w policzek.
– Właśnie sprawdzam, jak do niej dojechać. – Stuknął palcem w mapę. – Zaznaczyłem tu kilka zatoczek, gdzie naprawdę mamy szansę nie spotkać żywej duszy. Dokładnie tak, jak lubisz…
– Będziemy pływać nago? – Chciała powiedzieć: „Będziemy się kochać na skałach, do utraty sił?”, ale ugryzła się w język. Wolała zaskoczyć go tym pomysłem w ostatniej chwili, kiedy już zdoła nakłonić go do wejścia do morza. To nie było proste zadanie… Przemek nigdy się do tego nie przyznał, ale wiedziała, że trochę boi się wody. Nie rozumiała dlaczego. Był przecież świetnym pływakiem…
– Będziemy. – Uśmiechnął się. – Ale dopiero gdy zejdziemy z Montalto… Inaczej w życiu nie wyciągnę cię z wody i nie wdrapiemy się na tę górę! A więc mamy plan doskonały, tak? Najpierw Aspromonte, a potem obiad, i wreszcie pusta plaża tuż przed zachodem słońca…
– To Etna! – Gabrysia pociągnęła duży łyk wody z żółtego bidonu, otarła pot z czoła i westchnęła z zachwytem. Od pięciu minut stali na szczycie Montalto, a ona wciąż wpatrywała z niedowierzaniem w dymiący w oddali wulkan. – Stąd naprawdę widać Sycylię. Ale odlot! Może popłyniemy tam promem? Jutro albo pojutrze?
Przemek zaczął nagle szukać czegoś w plecaku. No tak, oczywiście. Byle nie promem. Matko, dlaczego on tak się boi tej wody? Już kilka razy pytała o to wprost, ale zawsze zaprzeczał. Wcale się nie boi, absolutnie, coś jej się wydawało. Po prostu nie wariuje na punkcie morza tak jak ona. A między „nie wariuje” i „strasznie się boi” jest naprawdę duża różnica.
Przestała więc pytać, ale i tak wiedziała swoje.
– Popłyniemy? Jutro? – powtórzyła.
Przemek wciąż intensywnie przerzucał zawartość plecaka.
– Halo? – Cmoknęła go w spocony kark. – Spójrz, ale pięknie.
– Ty jesteś piękna. – Wreszcie odłożył plecak i spojrzał jej w oczy. – I chciałbym… chciałbym…
Głos nagle zaczął mu się łamać.
Grupka niemieckich turystów, stojących obok, spojrzała z zainteresowaniem. Szybciej niż Gaba zorientowali się, że dzieje się coś ważnego. Jakby mieli specjalny radar! Łysy mężczyzna w czerwonej kurtce przysunął się nawet nieco bliżej.
– Przemo, o co chodzi? – Gabrysię zaczęło gnieść w żołądku. Nagle ogarnął ją dziwny niepokój i przekonanie, że zaraz stanie się coś nieodwracalnego.
Wziął ją za rękę. Poczuła zimny metal na skórze. Moneta? Dlaczego daje jej monetę, tutaj na najwyższym szczycie tego swojego wymarzonego Aspromonte?
Rozprostowała palce. Na jej dłoni nie leżała moneta, lecz pierścionek. Złoty pierścionek z maleńkim…
– Rubin? – zapytała zdumiona. – Pamiętałeś, że lubię rubiny?
Nie przypuszczała, że Przemek zwraca uwagę na takie rzeczy. Tym razem naprawdę ją zaskoczył.
– Rubin – potwierdził i zaczął się śmiać. – Jak mógłbym nie pamiętać? W kółko gadasz o rubinach, które dawno, dawno temu nosiła twoja babcia.
Wydawało jej się, że wcale o nich nie gada. Myślała o nich czasami, to fakt. Nierówne, prawie granatowe, lśniące rubiny… Od dzieciństwa wiedziała, że ma je odziedziczyć, ale pewnego deszczowego dnia babcia złamała biodro, wracając do domu z zakupami. Ktoś w szpitalu przywłaszczył sobie ten piękny, stary sznur kamieni, który zdjęła przed operacją z szyi i odłożyła do szufladki przy łóżku. Gabrysi wciąż zdarzało się wspominać tamte chwile, gdy stała przed lustrem, a babcia zapinała rubiny na jej szyi i mówiła: „Moja mała księżniczka. Kiedyś będą twoje”. Nie dostała po babci żadnej pamiątki. Czasami, kiedy było jej smutno, usiłowała przypomnieć sobie chłód rubinów, ich blask…
– Co ci jest? – Przemo spojrzał na nią zdziwiony. – Nie cieszysz się?
Z trudem wróciła myślami sprzed lustra w domu babci do Włoch, na przepiękne Montalto. Szare, zmrużone oczy wpatrywały się w nią intensywnie.
Nie tylko one.
– Say yes! – Powiedz „tak”? To jeden z Niemców krzyknął głośno w jej stronę.
– Say yes! – zawołał drugi.
Dopiero po chwili dotarło do niej, co mają na myśli.
– Ty mnie prosisz o rękę? – Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – To jest TAKI pierścionek? Boże, o Boże, przepraszam… Myślałam, że to na urodziny, zdziwiłam się, dlaczego już teraz… Myślałam, że to… A ty chcesz, żebym naprawdę…
Przemek nie wahał się dłużej. Padł energicznie na kolano i zawył z bólu, gdy ostry kamień wbił mu się w skórę.
Zagryzł dolną wargę i dopiero po dłuższej chwili wyszeptał:
– Zostań moją żoną. Za długo już z tym zwlekamy. Kocham cię, Gaba. Chcę być z tobą do końca życia, bez żadnych wątpliwości. Chcę mieć z tobą dzieci. Zostań moją żoną.
Była zaskoczona. Bardzo zaskoczona. Zawsze wydawało jej się, że Przemo ma w nosie wszystkie te papierki, formalności, białe suknie i złote obrączki. A jednak nie… Ale tak naprawdę najbardziej zdumiało ją to, że tak bardzo się ucieszyła. Przecież wcale nie zależało jej na ślubie, koronkowej kiecce z trenem i krojeniu o północy weselnego tortu. Przecież myślała o sobie jako o nowoczesnej, wyzwolonej kobiecie sukcesu i żyła w szczęśliwym, nieformalnym związku, tak jak większość jej znajomych. Nigdy nie przypuszczała, że w ogóle wyjdzie za mąż. A tu nagle, te słowa Przemka, ten rubin, błyszczący w ostrym kalabryjskim słońcu… Po policzkach ciekły jej łzy.
– Tak – szepnęła w końcu. – Tak.
Przemek drżącą ręką wsunął pierścionek na jej palec.
– Niemal idealny. – Uśmiechnęła się, ocierając łzy drugą dłonią. – Skąd wiedziałeś, jaki kupić rozmiar?
– Pożyczyłem sobie ze szkatułki twój pierścionek, ten z Grecji, i poszedłem z nim do jubilera. – Łzy znowu płynęły, a Przemek scałowywał je z jej twarzy.
Niemcy zaczęli bić brawo.
– Chodźmy stąd – wymruczała. – Na tej górze jest pięknie, ale jednak trochę trudno tu o intymność…
Zwykłe spaghetti alla carbonara w knajpce z krzywymi krzesłami smakowało tego dnia inaczej niż kiedykolwiek. Gabrysi nie opuszczało wrażenie, że na jej nos ktoś włożył niewidzialne okulary, przez które wszystko wydaje się wyraźniejsze, ostrzejsze, bardziej kolorowe. Niemal nie pamiętała schodzenia kamienistą, krętą ścieżką w dół Aspromonte, na prowizoryczny parking nad przepaścią. Wciąż uśmiechała się szeroko, nie czuła zmęczenia. I cały czas zerkała na pierścionek, jakby chcąc się upewnić, że naprawdę tkwi na jej palcu.
– Fajnie jest być twoją narzeczoną. – Westchnęła, wyjadając ostatnie nitki makaronu i wycierając sos z ręcznie malowanego, trochę obitego talerza, grubym kawałkiem świeżego chleba.
– Jeszcze fajniej będzie być moją żoną, zobaczysz. – Szare oczy Przemka płonęły nieznanym jej wcześniej blaskiem.
Gabrysia wiedziała, że zapamięta ten dzień na zawsze. Starała się zapisywać w pamięci każdą myśl, każdą chwilę. Na trudne czasy, które kiedyś przyjdą… Układała z nich album. Album pełen szczęścia.
– Zrobimy sobie zdjęcie? – Przemek wyciągnął z kieszeni komórkę.
Usiadła koło niego, wystawiła rękę z pierścionkiem. Przemek wysunął ramię jak najdalej, by zmieścić na fotografii obie twarze, i koniecznie tę jej dłoń.
– Selfie dla wnuków. – Cmoknął ją w policzek. – I jeszcze jedno, na wszelki wypadek… Podnieś pierścionek trochę wyżej… I uśmiechnij się do Krzysia i Kamilki.
– Skąd ci przyszedł do głowy ten Krzyś? I ta Kamilka? – zapytała godzinę później, kiedy biały fiacik z wypożyczalni wspinał się z wysiłkiem pod kolejną górę.
– Tak palnąłem. – Przemek nie odrywał wzroku od krętej drogi. – Kiedy urodzą się nasze wnuki, pewnie będą modne same wydziwione imiona. Nawet nam do głowy dziś nie przychodzi jakie.
– A może nastąpi kolejny powrót do klasyki? Józio, Franio, Jadzia… Jadwiniu, idź do dziadzia Przema. – Zaczęła chichotać, rozbawiona wizją siwego jak śnieg Przemka, tulącego w ramionach malutką Jadzię.
– A ty, Józinku, biegnij do babci Gaby. – Przemo zwolnił i gwałtownie skręcił w lewo, w małą dróżkę, wiodącą ostro w dół zbocza. – Czas na obiecaną kąpiel, całkiem nago. To chyba faktycznie wymarzone miejsce, najlepsze na tym kawałku wybrzeża. O ile oczywiście nawigacja nie wyprowadziła nas w pole…
Okolica wyglądała na naprawdę odludną. Gaba usiłowała sobie przypomnieć, kiedy mijali ostatni dom. Dziesięć minut temu? Może piętnaście?
– Znakomicie. – Przeciągnęła się leniwie i napięła mięśnie. Samochód raz za razem podskakiwał na wybojach. – Może jednak zawróćmy? Zapomniałeś, że ubezpieczenie nie obejmuje dróg gruntowych? Jeśli oberwiemy zderzak…
– Niczego nie oberwiemy. – Przemek po zaręczynach wyraźnie się zmienił. Mniej się przejmował wszystkim, co mogło się zdarzyć, częściej się uśmiechał. O, tak jak teraz. – Dzisiaj niczego nie urwiemy, obiecuję ci. To nasz szczęśliwy dzień. Wszystko musi być idealne. I skoro wymarzyłaś sobie kąpiel nago, na odludnej plaży, to muszę ci ją zapewnić…
Gabrysia przymknęła oczy. Uśmiechała się do siebie, do tego idealnego dnia… do Krzysia i Kamilki, którym kiedyś opowie o wycieczce na czubek włoskiego buta.
– A jak byś nazwał swojego syna? Albo córkę? – zapytała nagle. – Skoro masz już imiona dla wnuków…
– Dla wnuków owszem. Ale dla dzieci jeszcze nie mam – mruknął Przemek, biorąc kolejny ostry zakręt. Nagle drobny kamień wystrzelił spod koła prosto w przednią szybę.
– Cholera jasna, zostawił rysę! – Dłonie Gaby zacisnęły się mocno na brzegu cienkiej trykotowej bluzki. – Będziemy musieli za to zapłacić!
– Nie zauważą, zobaczysz. To maleńki ślad. A może tylko kurz? – Przemek desperacko walczył o to, żeby dzień pozostał idealny. Żeby nie pojawiła się na nim żadna ryska, nawet najmniejsza…
– Widać już morze, tam, za tymi zaroślami! – Gabrysia też próbowała zachować dobry nastrój, ale bez skutku. Jeden mały kamień sprawił, że chciało jej się płakać. Kto wie, ile każą im zapłacić? Ile może kosztować nowa szyba do nowiutkiego fiata 500?
– Zjadę jeszcze trochę, ta droga powinna prowadzić prosto nad wodę. – Przemek również stracił humor, ale nie wspominał ani słowem o zarysowanej szybie. Najwyraźniej zawarli niewypowiedziane porozumienie i na jego mocy ten dzień musiał pozostać doskonały. O szybę będą martwić się jutro.
Rozdział 2
Jeżowce
Gabrysia rozejrzała się uważnie.
Bosko. Naprawdę idealnie. W tym miejscu nikt nie miał najmniejszych szans, by ich dostrzec. Zdjęła dżinsowe szorty, przepoconą koszulkę, stanik i majtki i rzuciła je na tylne siedzenie samochodu. Ciężkimi butami, w których wspinała się na Montalto, uderzyła trzy razy o próg fiacika, by pozbyć się z nich resztek błota, a potem ustawiła je za fotelem pasażera. Miała przecież na zmianę sandały, już dawno powinna je włożyć, zamiast męczyć się w potężnych traperkach. Wreszcie wyprostowała się i odpięła spinkę. Falujące kosmyki rozsypały jej się na ramionach.
– Moja piękna. – Przemek przyciągnął ją do siebie. Jego dłonie niecierpliwie pieściły jej piersi, biodra, pośladki. Usta łapczywie całowały jej twarz, szyję, zsuwały się coraz niżej…
Wyrwała mu się i zbiegła w dół, nad wodę, co chwilę sycząc z bólu, bo drobne kamyki boleśnie wbijały jej się w stopy.
Przypuszczała, że od razu popędzi za nią, ale nie. Sprawdził, czy ręczny jest dobrze zaciągnięty, zamknął starannie samochód i dopiero potem ostrożnie zszedł do zatoczki. Metodyczny i zorganizowany – sto procent Przemka w Przemku.
Gabrysia z trudem przeszła jeszcze kawałek po kamykach w miejsce, gdzie zaczynała się wąska, piaszczysta plaża. Stała tam teraz bez ruchu, całkiem naga, z półuśmiechem, z rękoma na biodrach.
– Moja piękna – powtórzył i delikatnie ułożył ją na rozgrzanym piasku. Zaczął całować jej płaski, jędrny brzuch.
Przez moment bawiła się wizją pęczniejącego coraz bardziej brzucha, wraz z rosnącym w nim… kim? Jakie imię ma nosić to dziecko, o którym dziś mówili tak otwarcie, chyba po raz pierwszy… Julka? Maja? Kacperek?
Usta Przemka zsunęły się jeszcze niżej.
Wyimaginowane dziecko natychmiast rozmyło się we mgle. Gabrysia wyprężyła się i jęknęła z rozkoszy.
– Chciałaś chyba popływać? – Przemek wyraźnie się z nią drażnił. Teraz jego usta całowały jej dłoń, a palce bawiły się pierścionkiem z rubinem.
– Może później – jęknęła, przywierając do niego z całej siły.
Przemek miał jednak swój plan. Podniósł się, otrzepał z piasku, ściągnął buty i zaczął zdejmować spodenki i slipki. Nareszcie! Chciała, żeby je rzucił i zajął się nią, tylko nią. Ale nie. Złożył starannie ubrania i wcisnął je pod kamień, leżący na piachu tuż obok stopy Gabrysi. Żeby wiatr ich nie zwiał, oczywiście. Zawsze myślał o takich rzeczach! Zawsze!
No dobrze, ale ją też trudno było nazwać mistrzynią spontaniczności. Powinni trochę nad tym popracować, żeby nie zmienić się w parę przewidywalnych nudziarzy.
Wyprężyła się w jego stronę. Przelotnie pogłaskał ją po nagim pośladku. Delikatnie, bardzo delikatnie. Znowu zadrżała.
– Czyżbyś nie lubiła już wody? – droczył się z nią przez cały czas.
Nie to nie! Skoro on naprawdę woli to zrobić w morzu…
Ruszyła biegiem przed siebie. Cholera, piasek kończył się dokładnie tam, gdzie zaczynała się woda. Małe, okrągłe kamyczki sprawiały jej stopom nieznośny ból. Walczyła z nimi, próbując wejść choć trochę głębiej, by potem po prostu rzucić się na wodę. Nie po to nadłożyli drogi, zjeżdżając do tej zatoczki, żeby dała się pokonać jakimś durnym otoczakom! Jeszcze krok. Auć. I jeszcze jeden… Lodowate fale gwałtownie sięgnęły brzucha Gabrysi, przywracając jej jasność myślenia.
Pierścionek! Przemek nie miał pojęcia, że ten z niebieskim oczkiem, kupiony w Grecji, był od początku odrobinę za duży. Nigdy mu się nie przyznała, że kupiła go, choć nie powinna, bo tak bardzo jej się podobał. I potem, oczywiście, ciągle zsuwał jej się z palca. A więc ten nowy, z rubinem, też będzie spadać, jeśli nie odda go do zmniejszenia…
Odwróciła się i kilkoma dużymi krokami, zaciskając z bólu wargi, wydostała się z wody. Przemknęła obok zaskoczonego chłopaka, wyciągnęła kluczyk z kieszeni jego szortów i popędziła do samochodu, zaparkowanego na końcu stromej ścieżki, pod rozłożystym tamaryszkiem. Wrzuciła pierścionek do schowka, zatrzasnęła drzwi i chciała wrócić na plażę – ale Przemo już stał obok niej. Nagi, rozpalony…
– Nigdy bym sobie nie darowała, gdyby zsunął mi się z palca w wodzie… albo spadł gdzieś między te cholerne kamienie… – tłumaczyła się nieco nieskładnie.
– Ciii. – Nie chciał jej słuchać. Położył jej ręce na biodrach, przyciągnął ją szybko do siebie.
Znowu zaczęli się całować. Jeszcze mocniej, namiętniej, bardziej niecierpliwie. Tym razem Przemek nie bawił się w żadne gierki, nie namawiał na kąpiel, nie próbował odwlec tego, czego tak bardzo pragnęli. Posadził ją na masce samochodu, rozchylił jej uda i bez wahania wsunął się do środka. Gwałtownie podskoczyła, uderzając głową o szybę.
– Cholera jasna, rozbiłam ją? – jęknęła, otwierając oczy.
– Nie, nie, to nic, nie martw się. – Przemek przywarł do niej, wciskając jej biodra i plecy z całej siły w rozgrzaną blachę.
Przez rozkosz nagle przedarło się do jej świadomości inne uczucie: ból. Jakby przypalano jej skórę!
– Auć! – Poruszyła się jeszcze raz. – Parzy.
Zrozumiał natychmiast. Wysunął się z niej i podszedł do drzwi samochodu. Wyciągnął ze środka swoją polarową bluzę i rozłożył ją na masce. A potem podniósł Gabę w górę, zupełnie jakby była lekka jak piórko, i jeszcze raz posadził na samym brzegu. Nie musiał rozchylać jej nóg. Zrobiła to sama. Drżała z podniecenia. Nie zamierzała już czekać ani sekundy. Wypchnęła biodra do przodu, a on wszedł do środka, jednym ruchem, najgłębiej jak mógł. Zarzuciła mu stopy na ramiona.
– Jak dobrze – mruknęła, odchylając się do tyłu i wyginając plecy w łuk. – Jak dobrze być twoją narzeczoną…
– Prawie żoną – poprawił ją, poruszając się coraz szybciej. – Kocham cię.
– Ja ciebie też. Ja cie… – nie zdołała powiedzieć tego po raz drugi. Jej głos przeszedł w świst, jej dłonie zacisnęły się na gorącej blasze. Otworzyła usta, z trudem łapiąc powietrze.
Jej stopy wciąż opierały się o ramiona Przemka. Zaczął ssać mały palec jednej z nich. Dłońmi objął jej pośladki, docisnął do siebie. Mocno, jeszcze mocniej…
Rozkoszny spazm przeszył obydwoje niemal jednocześnie.
– Chcę do wody – jęknęła po chwili, patrząc mu w uśmiechnięte szare oczy.
– Jeśli tak sobie życzysz, moja piękna. – Wziął ją na ręce i ślizgając się na wyboistej ścieżce, ostrożnie zniósł w dół, na sam brzeg morza. Po drodze zatrzymał się na moment, odkładając kluczyk od samochodu na kamień.
– Wsuń go pod kamień. Albo do kieszeni spodenek. Słyszysz? Schowaj go – poprosiła, choć w okolicy nie było żywej duszy.
Tym razem, chyba po raz pierwszy, to ona szła za głosem rozsądku.
Posłusznie postawił ją na piasku i ukrył kluczyk pod szarym głazem, pod swoją koszulką i spodenkami. A potem znowu podniósł Gabrysię, przytulił mocno i wszedł do morza z nią w ramionach.
Skrzywił się tylko dwa razy. Pierwszy, gdy jakiś ostry kamień boleśnie wbił mu się w stopę. Drugi, chwilę później, gdy wysoka fala owinęła się wokół jego kolan i ud.
– Ale zimno. – Zadrżał, przyciągając ją mocniej do siebie.
– Jest idealnie – wycedziła, szczękając zębami. – Nigdy nie zapomnę tego dnia…
– Uważaj, jeżowce! – zawołał Przemek kwadrans później, gdy wyczołgali się na płaskie głazy w sąsiedniej zatoczce, którą odkryli, płynąc cały czas w lewo, aż za niską skałę.
Cofnęła stopę, w ostatniej chwili unikając kontaktu z długimi czarnymi igłami. Nie do wiary, że zaledwie wczoraj jedli świeże, dopiero co złowione jeżowce na kolację w hotelowej restauracji. Kelner przecinał je błyskawicznie specjalnymi srebrnymi nożycami, które przypominały Gabrysi klucz francuski. Podawał te połówki wszystkim chętnym – a wśród zagranicznych gości wcale nie było ich tak wielu. Dominowała nieufność, zwłaszcza kiedy okazało się, że miękka, pomarańczowa jadalna część jeżowca to jego gruczoły rozrodcze. Przemek z początku zrezygnował z degustacji, poprosił o porcję faszerowanych małży. Zmienił jednak zdanie, kiedy zobaczył, z jakim apetytem Gabrysia zachęcona przez kelnera wygarnia wnętrze jeżowca kawałkiem chleba, nie używając łyżeczki. „Smakują morzem”, powiedział Przemo, zdziwiony. I sięgnął po kolejną połówkę.
Teraz jeżowce lśniły w słońcu, wystawiając swoje kolce. Gabrysia ominęła je i ułożyła się na największym kamieniu.
– Jak dobrze – powiedziała, zamykając oczy.
– Może być jeszcze lepiej – szepnął, skubiąc ustami jej słoną, mokrą pierś.
Zaczęła przeczesywać palcami jego włosy.
– Co w ciebie dzisiaj wstąpiło? – wymruczała, poddając się nowej fali podniecenia. Zwykle to ona musiała robić pierwszy krok, tworzyć atmosferę, szukać sposobności, pieścić, zachęcać… Przemek nie był demonem seksu. Ale może teraz wszystko się zmieni? Nie miałaby naprawdę nic przeciwko temu.
– Bycie narzeczonym tak na mnie działa – szepnął, całując ją w szyję i wodząc palcem wokół jej ust. – A to zaledwie początek. Prawdziwą twarz odkryję dopiero, gdy zostanę w świetle prawa twoim mężem.
– Obiecanki cacanki. – Zachichotała.
Jego usta zsunęły się niżej. I niżej. I jeszcze troszkę niżej.
Oddech Gabrysi przyspieszył, chichot zamienił się w rozkoszne pomrukiwanie.
– W takim razie musimy chyba wyznaczyć jeszcze dziś datę ślubu – wysapała, błądząc dłonią po jego świeżo opalonej skórze.
– Koniecznie – szepnął, sadzając ją sobie na kolanach.
– Koniecznie – jęknęła za nim, opuszczając biodra. – Nie ma na co czekać…
– Kupiłeś ten pierścionek od jakiejś czarownicy? – Uśmiechnęła się godzinę później, opierając głowę na jego piersi.
Gdy odpoczęli na tych płaskich, niespodziewanie wygodnych głazach, wrócili do swojej zatoczki. Przemek wziął ją znowu na ręce i wyniósł z wody, żeby nie musiała ranić sobie stóp. Z niewiadomego powodu był pod tym względem znacznie bardziej wytrzymały niż ona. Położył ją ostrożnie na wąskim pasku piachu. I wtedy, jeszcze mokrzy i zmachani, kochali się po raz trzeci. Maleńkie ziarenka oblepiały jej skórę, wdzierały się za paznokcie, chrzęściły w zębach. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
– Kocham cię. – Przemek głaskał jej mokre włosy, pełne piasku. – Chcesz jeszcze popływać? Ubiorę się, pójdę do samochodu, przyniosę ci ciuchy… Dobrze?
Nie musiał jej mówić dwa razy. Chłodna woda tak kusząco rozbijała się o kamienie przy brzegu. Chciała zmyć z siebie piach, chciała rozcinać fale rytmicznie, szybko, tak jak lubiła najbardziej. Idealne zakończenie idealnego dnia.
– Dopłynę tylko do tamtej skały. – Pokazała palcem wystający z wody szpiczasty głaz. – Za dziesięć minut będę z powrotem.
Pocałowała go, czując na wargach sól, i stwierdziła, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuje się tak po prostu naprawdę szczęśliwa. Bez żadnego ale. Bez żadnej chmurki zasłaniającej jej czystą radość.
Zaczęła rytmicznie przerzucać ramiona nad głową, z każdym ruchem oddalając się od plaży i od stojącego na niej Przemka.
Szpiczasta skała znajdowała się nieco dalej, niż jej się wydawało. Musiała solidnie machać rękami i nogami, żeby do niej dotrzeć. Zadowolona z siebie opłynęła głaz dookoła i ruszyła w stronę plaży żabką, próbując trochę uspokoić oddech.
Już z daleka zobaczyła, że Przemo wciąż tam stoi, w samych spodenkach, i macha do niej nerwowo. Poczuła gwałtowne ukłucie niepokoju. Młóciła wodę ramionami, nie zwracając uwagi na to, że coś ściska ją w boku.
– …nam samochód! – krzyknął Przemek, gdy dopływała do brzegu.
Nie usłyszała pierwszego słowa. Przyspieszyła jeszcze, mimo bólu i zmęczenia.
– …samochód! – powtórzył, pokazując ręką w stronę rozłożystych tamaryszków na wysokiej skale. Zaparkowali właśnie tam, zaraz za ich gęsto splecionymi gałęziami.
– Nie chce zapalić?! – zawołała, szukając gruntu stopami.
Przemek wszedł do wody, żeby pomóc jej przejść po kamieniach, na piasek, i potrząsnął głową.
– Nie ma go. Nie ma. Ukradli nam samochód!
Nie. Nie, to niemożliwe. Musiała się przesłyszeć.
– Co zrobili? – zapytała, chwytając się resztek nadziei, że to tylko głupi żart… że zaraz się dowie, że to nieprawda.
– Ukradli – powtórzył Przemek, patrząc gdzieś ponad jej głową.
– Kto? – szepnęła, zasłaniając dłońmi nagie piersi.
Nagle poczuła przenikliwe zimno. Gdzieś za gęstymi tamaryszkami, tam, na wzgórzu, był ktoś, kto obserwował ich przez cały czas. Ktoś, kto widział wszystko, co robili.
– Zabrał kluczyk spod kamienia. – Głos Przemka dobiegał jakby zza ściany. Bezbarwny, cichy…
– Obserwował nas. Patrzył. – Nie była w stanie myśleć o niczym innym. – Widział dokładnie, jak się kochamy…
– Zostawiliśmy wszystko w środku. – Myśli Przemka biegły zupełnie innym, bardziej praktycznym torem. – Dokumenty z wypożyczalni, drugi kluczyk… Wszystko. Wszystko! Nie wiem, w jaki sposób oni to potraktują, czy w ogóle uwzględnią nam ubezpieczenie w takiej sytuacji. Jeśli będziemy musieli zapłacić za dwuletni samochód…
– Przecież to kradzież! Nie jesteśmy niczemu winni! – Nie mogła powstrzymać łez. – Wezwiemy policję i wszystko wytłumaczymy. Zadzwoń pod sto dwanaście, ten numer działa chyba w całej Europie? Na pewno ktoś mówi tam po angielsku…
– Z czego mam zadzwonić? – zapytał drewnianym głosem Przemek.
W pierwszej chwili nie zrozumiała pytania. Z telefonu, to chyba oczywiste?
A potem nagle, w ułamku sekundy, wszystko do niej dotarło. Brak samochodu wydawał się kompletnie nieistotny w porównaniu z tym, że stracili wszystko, co w tym samochodzie zamknęli. Dosłownie wszystko.
– Komórki, paszporty, pierścionek… Mój pierścionek! – Coś ją dławiło, trzymało za gardło. – Pieniądze, karty… Cholera jasna, natychmiast musimy zastrzec karty!
– Jak? – parsknął Przemek. – Gaba, czy ty naprawdę kompletnie nic nie rozumiesz? Jesteśmy tutaj bez pieniędzy, bez telefonów, diabli wiedzą ile kilometrów od najbliższych zabudowań… Ty nie masz nawet ubrania!
– A ty? Jakim cudem… – wychlipała Gabrysia, patrząc pytająco na jego spodenki i koszulkę, którą trzymał w ręku.
No tak, jasne. Ona rozebrała się wcześniej, gdy tylko dojechali do zatoczki. I wszystko ładnie ułożyła na tylnym siedzeniu. Po co? No po co? Po jaką cholerę była taka porządna?
Znowu zaczęła płakać. Ukucnęła, objęła kolana dłońmi i kołysała się miarowo.
Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała, naga i skulona w kłębek. Przemek coś mówił, biegał tam, za tamaryszki, i na plażę… w lewo, w prawo… Wspinał się na skały, co chwilę potykając się o niezawiązane sznurówki…
Rzucił jej koszulkę, ale nie miała siły, by po nią sięgnąć i chociaż trochę się okryć. Łzy kapały na piach, a ona potrafiła myśleć tylko o jednym: to miał być przecież taki doskonały dzień. Wszystko przebiegało tak doskonale. Oni byli doskonali, rajska zatoczka, pierścionek… Wszystko. Dlaczego to musiało stać się akurat tutaj, akurat dziś?
Przemek poszedł po pomoc. Pół godziny temu? Może godzinę? Straciła chyba całkiem poczucie czasu.
– Nie zostawiaj mnie tutaj – prosiła, kiedy w końcu w skupieniu sznurował buty. – Nie możemy się rozdzielać, nie możemy, nawet na chwilę… Rozumiesz?
Nie odpowiedział ani słowem, przytulił ją tylko do siebie i czekał, aż sama dojdzie do wniosku, że to jedyna szansa, która im została. Nikt nie przyjedzie do tej cholernej zatoczki przynajmniej do jutra. Przemek wybrał przecież naprawdę ustronne miejsce, z dala od wszelkich zabudowań. Żeby do nich dotrzeć, trzeba będzie pewnie maszerować ze trzy albo cztery kwadranse. Jak miałaby to zrobić na bosaka?
– Włóż moją koszulkę! – zawołał, wspinając się po stromym zboczu, wśród tych cholernych tamaryszków, które jeszcze kilka chwil wcześniej tak ją zachwycały.
Nie odpowiedziała.
– Gaba, litości, nie zamierzasz chyba tu siedzieć całkiem nago? – Parsknął śmiechem i pomachał jej ręką. – Wkładaj tę koszulkę, i to szybko. I niczym się nie martw. Zaraz do ciebie wrócę, przysięgam.
– Ale… – Nie chciała zostać sama, za nic w świecie. Z koszulką czy bez niej. Wiedziała, że pomysł, by poczekali razem, nie wiadomo na co, jest idiotyczny. Że Przemek wybrał jedyne rozsądne rozwiązanie. Nie mogła jednak okiełznać panicznego strachu, który ogarnął ją, kiedy zrozumiała, że musi siedzieć na tej skale, ubrana w okropny, znoszony T-shirt z logo drużyny koszykówki z Ohio czy Minnesoty. I czekać, diabli wiedzą, jak długo.
– Nie bój się, Gaba. Zaraz wracam! – zawołał Przemek, znikając za bujnym tamaryszkiem.
Nie bój się. Łatwo powiedzieć. Tylko jak niby miała tego dokonać?
Rozdział 3
Granita
Próbowała obserwować obłoczki i nadawać każdemu z nich śmieszną nazwę, a nawet wymyślać całą historię z chmurami w roli głównej. Tamta po prawej, cała puchata, to Owieczka Dolly. Ta zawieszona nad taflą morza to krokodyl, który skrada się, żeby zjeść Dolly. A ta największa, prawie okrągła, do złudzenia przypomina garnek. A właściwie magiczny kocioł czarownicy. Kocioł, z którego można było nabierać gęstą zmrożoną granitę, taką, jaką piła na pierwszym spacerze po przylocie. Piła? Czy może jadła? Półpłynna konsystencja tego deseru nie ułatwiała odpowiedzi. I jeszcze ta rurka do picia, zakończona z jednej strony łyżeczką, w razie gdyby ktoś chciał jednak wyjeść bardziej zmrożoną część. Kupili granitę w lodziarni, namówieni przez właścicielkę – i Gaba natychmiast postanowiła zrezygnować z lodów i ciastek na całe wakacje, i spróbować tych płynnych lodów we wszystkich możliwych smakach. Te w kotle czarownicy były chyba brzoskwiniowe? Wyraźnie widziała chmurkę, w kształcie owocu, wpadającą do kotła…
Ta zabawa zajęła ją na dwie, może trzy minuty. Udało jej się uspokoić oddech… ale nie na długo.
Coś zaszurało tam, gdzie kończyła się plaża, a zaczynała wysoka, sucha trawa. Może jaszczurka? A może czyjaś stopa? Nie chciała tego wiedzieć. Chciała po prostu wrócić do hotelu, zjeść kolację, napić się zimnego białego wina i śmiać się z Przemkiem z całej tej zwariowanej przygody. „Wiadomo, Włochy”, powiedziałby na pewno, przewracając oczami tak, że przez moment widziałaby tylko białka.
Przecież się ubezpieczyli. Może będą musieli dopłacić pięćdziesiąt albo sto euro, ale to przecież nie koniec świata. Kradzieże zdarzają się wszędzie. Niepotrzebnie aż tak się zdenerwowali. Przemek na pewno zawiadomił już ubezpieczyciela i policję. Może nawet przyjedzie tu za chwilę radiowozem, w towarzystwie przystojnych carabinieri? Ciekawe, czy mają na wyposażeniu majtki dla takich nieroztropnych turystek jak ona? Jeśli nie, będzie musiała owinąć biodra ręcznikiem. Nie wiadomo czemu, była pewna, że Przemek przywiezie jej ręcznik. Skąd miałby go wziąć, nie wiedziała. W samochodzie zostawili swoje ogromne, szybkoschnące ręczniki z mikrofibry. Zawsze zabierali je na wakacje, wiedząc, że niektóre hotele nie lubią, gdy goście wynoszą ich firmowe ręczniki poza teren. Czy jeszcze kiedyś zobaczy te fioletowe prześcieradła plażowe? A może będzie musiała kupić nowe? Nie wiedziała, jakim cudem Przemo miałby zdobyć ręcznik w zabitej deskami wsi, ale naprawdę była przekonana, że go przyniesie i od razu opatuli ją ciasno, chroniąc jej nagie uda przed ciekawskimi spojrzeniami.
Czyimi? Tego też nie wiedziała. Może tych policjantów? Albo jakiejś rozkrzyczanej włoskiej rodzinki, która podwiezie go do zatoczki swoim sfatygowanym fiatem uno? Tylko w jaki sposób zmieszczą się wszyscy, razem z nią, w takim fiacie?
Musiała powstrzymać wyobraźnię i po prostu zaufać Przemkowi. Bez wątpienia znajdzie odpowiedni transport. Na pewno już go znalazł i zaraz pojawi się obok, i mocno przytuli ją do siebie.
– Zjawi się tutaj, zanim doliczę do trzydziestu – powiedziała głośno, próbując dodać sobie odwagi, a potem zaczęła liczyć, bardzo, bardzo powoli. Jeden. Dwa. Dwa i pół. Dwa i trzy czwarte…
– Siedemset trzydzieści osiem. Siedemset trzydzieści dziewięć… – Kwadrans później liczyła dalej, bo tylko to pozwalało jej zachować resztkę równowagi, nie walić pięściami w skałę, nie biegać jak opętana w tę i z powrotem po wąskiej zatoczce… która zresztą, czy to możliwe? Tak, na pewno, zatoczka robiła się coraz mniejsza. A to oznaczało, że zaczął się przypływ.
Cholera, przecież nie może tak siedzieć i czekać w nieskończoność. Już trzy razy próbowała przedostać się na ten malutki placyk za tamaryszkami, gdzie zaparkowali białego fiata. Nie udawało jej się jednak zrobić więcej niż kilku kroków. Tam, gdzie jeszcze godzinę temu lśnił piasek, teraz szalały już fale. Musiałaby przejść prawie całą drogę po małych, ostrych niemal jak nóż kamyczkach. Stawiając na nich stopę, zagryzała wargi, żeby nie krzyczeć. Przynajmniej na początku. Szybko uświadomiła sobie bowiem, że może wrzeszczeć na całe gardło – i tak nikt jej nie usłyszy. Ta myśl ani trochę jej nie pocieszyła.
– Krzycz, może ktoś cię usłyszy – powiedziała więc głośno, po czym zrobiła kolejny krok. I natychmiast syknęła z bólu. Miała wrażenie, że chodzi po gwoździach albo po rozbitym szkle, że krew płynie z setek ran na każdej z jej stóp. Próbowała stawiać je szybko, wolno, na krawędziach, na palcach, iść bez odrywania nóg od ziemi, szurając podeszwami o kamyki… a potem odwrotnie: odrywając je i stawiając z wysoka, jak bocian. Właściwie nie czuła różnicy. Za każdym razem bolało tak samo, aż ciemniało jej w oczach.
Może była nadmiernie wrażliwa? Pewnie tak. Wtedy w Grecji, przed dwoma laty, na kamienistej plaży mnóstwo osób chodziło boso, nawet się nie krzywiąc. Ona włożyła gumowe buty, kupione specjalnie na takie okazje, a i tak z trudem zdołała przejść z leżaka do wody. Może gdyby darowała sobie ten świetny pedicure u pani Lenki tuż przed wakacjami, jej skóra nie byłaby taka delikatna? Tylko czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie? Nie mogła przejść nawet metra. Bez butów była uwięziona na tych cholernych skałach.
Z każdą chwilą robiło się ciemniej. Próbowała wypatrzyć choćby najdalsze światła, gdzieś za tamaryszkami. Przecież muszą tam być jakieś domy? Nie widziała ani jednej, najmniejszej lampki. Poza tą wąską drogą, którą zjechali na plażę, otaczały ją właściwie same skały. Obok zatoczki, gdzie utkwiła, zaraz po lewej znajdowała się następna. Dotarli do niej z Przemkiem, na te płaskie głazy. A za nimi chyba jeszcze jedna? Widziała ją, kiedy wypłynęła daleko w morze. To było tak niedawno, może dwie godziny temu? Może trzy? Cholera, w zeszłym roku rozbiła zegarek. Wodoodporny, właściwie nigdy go nie zdejmowała, chodziła z nim pod prysznic, kładła się z nim spać. Gdyby ciągle go miała, na pewno pływałaby z nim na ręku, jak tyle razy wcześniej. Ale zegarek skończył w śmietniku, a Gabrysia nie kupiła nowego. Do sprawdzania godziny w zupełności wystarczała jej komórka. Chciała zaoszczędzić na smart-watcha, który by informował, ile robi kroków dziennie, mierzył jej ciśnienie, przypominał o spotkaniach i o tym, że powinna pić więcej wody.
Prawdę mówiąc, liczyła, że dostanie go od Przemka. Sam już od dawna nosił na nadgarstku takie cudo i ciągle się odgrażał, że kupi jej podobne. A więc dlaczego nie przed wyjazdem do Włoch? Bardzo by jej się tutaj przydało. Dostała jednak pierścionek, a nie zegarek.
Pierścionek, którego nie zobaczy nigdy więcej.
A brak zegarka sprawiał, że mogła szacować czas tylko na podstawie pozycji słońca.
Nie widziała go co najmniej od godziny. Nie zauważyła nawet, kiedy schowało się za skałą. Było szaro, kamienie, na które patrzyła, zlewały się ze sobą.
Gdzieś za nimi, pewnie tuż obok, musiała być wioska. Przemek na pewno już do niej doszedł i zaraz wróci z kimś, kto pożyczy im samochód, podwiezie ich na komisariat albo zabierze do domu, na kolację i wezwie policję. Powinni chyba zabezpieczyć tropy w zatoczce? Może zostały tu ślady opon, może złodziej palił papierosa i wyrzucił niedopałek ze swoim DNA na ustniku?
Gdyby wpadła na to wcześniej, sama dokładnie obejrzałaby miejsce, gdzie parkowali.
– Dobrze, że tego nie zrobiłaś – mruknęła, wzdychając. Zadeptałaby tylko wszystkie dowody, utrudniając pracę policji.
A w dodatku pocięłaby sobie stopy.
Gdyby miała buty, poszliby razem. I nie siedziałaby tu teraz niczym jakaś zziębnięta, wściekła syrenka.
– Co on robi tyle czasu? – jęknęła, podnosząc się z płaskiego kamienia. – Powinien już wrócić dawno temu!
Zmrużyła oczy, jeszcze raz wypatrując świateł. Zakładała, że Przemek przyjedzie po nią samochodem, razem z policjantami lub z jakimś życzliwym Kalabryjczykiem. Nasłuchiwała silnika – bez skutku. Cisza aż kłuła ją w uszy.
Czy naprawdę zatoczka znajdowała się aż tak daleko od głównej drogi? Dlaczego nie skupiła się bardziej podczas podróży, bez reszty zdając się na Przemka? Miała nawet mapę w schowku, ale w ogóle na nią nie patrzyła. Nawigacja z komórki w zupełności załatwiała przecież sprawę. Ona mogła zająć się oglądaniem po raz setny swojego pierścionka. I wyobrażaniem sobie min Martyny i Weroniki, kiedy usłyszą o oświadczynach na szczycie Aspromonte. Wybierała nawet w myślach sukienkę. Żadna tam beza, to miała być skromna ceremonia w plenerze, z grupką najbliższych krewnych i przyjaciół. Zamiast welonu założy na głowę wianek z polnych kwiatów. Matka Przemka będzie pewnie zbulwersowana, ale przecież to ślub jej syna i Gabrysi i tylko oni dwoje mogą decydować, jak ma wyglądać.
Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie minę przyszłej teściowej. I zaraz syknęła z bólu, bo jakiś mały kamyczek stoczył się ze skały, uderzając ją nieoczekiwanie w plecy.
Nie mogła tu siedzieć w nieskończoność!
Szarość wokół niej stała się gęsta, ciemna, już prawie czarna.
– Przemek, gdzie jesteś? – mruknęła żałośnie. Po czym podniosła się, obciągając koszulkę. Nie opuszczało jej to okropne wrażenie, że jest cały czas obserwowana.
– Nie histeryzuj – upomniała się na głos. – Złodziej jest pewnie sto albo dwieście kilometrów stąd. Może nawet sprzedał już auto… i nasze paszporty, i karty kredytowe…
Ta myśl wcale nie podniosła jej na duchu. Chciała tylko jednego: żeby Przemek nareszcie wrócił, wziął ją w ramiona i zapewnił, że wszystkim się zajął. Zastrzegł karty, zgłosił sprawę na policję, może nawet skontaktował się z ambasadą albo konsulatem? Muszą chyba dostać jakieś zastępcze dokumenty, żeby przekroczyć granicę?
Zresztą paszporty mogą poczekać do jutra. Byle tylko zablokował te karty i znalazł dla nich transport do hotelu. Albo bezpieczny nocleg. Byle tylko był tu, obok niej.
Dlaczego jeszcze go nie ma? Co może robić tak długo?
Próbowała to sobie wyobrazić. Szybki marsz do najbliższego budynku. Ile to mogło trwać? Kwadrans? Dwa? Godzinę? Nie miała pojęcia, gdzie jest ten „najbliższy budynek”. Wiedziała, że Kalabria jest dzika i rzadko zaludniona, ale to przecież nie Sahara albo Australia. Jeśli maszerował wzdłuż drogi, na pewno dotarł szybko do najbliższej wioski – albo zatrzymał przejeżdżający samochód. I co dalej? Czy znalazł kogoś, kto mówi po angielsku lub po niemiecku? I czy zdołał wyjaśnić mu, co się stało? Opowiedzenie tego na migi byłoby trudne. Sprawę załatwiłby, jak wcześniej w ich podróży, tłumacz online – pod warunkiem, że Przemek przekonałby włoskiego wieśniaka, żeby dał mu do ręki swoją komórkę.
Nie, nie musiał tego robić. Wystarczyło powiedzieć „Police”, „Polizia”, „Carabinieri”. Przemek na pewno tak właśnie zrobił – i błyskawicznie znalazł się na komisariacie.
Może czeka na tłumacza? Może musi rozpoznać podejrzanego o kradzież? To by wyjaśniało, czemu jeszcze nie wrócił. Ale przecież najważniejsze było zabranie Gabrysi z tej cholernej zatoczki. Powinien się tym zająć, zanim złoży zeznania czy obejrzy siedemnastu miejscowych kryminalistów. Nie wyobrażała sobie, że Przemek może teraz siedzieć spokojnie na komisariacie, wiedząc, że ona tkwi tu w ciemności, bez butów, bez majtek, pogrążając się w coraz większej panice.
– Nie – poprawiła się szybko. – Przemo wie, że ja nigdy nie panikuję. Wiele razy mówił, że to we mnie podziwia. Więc, pewnie spokojnie tam zeznaje albo drzemie na jakimś krześle, bo jest przekonany, że potrafię się o siebie zatroszczyć.
Ciekawe, jak miałaby to zrobić w tej sytuacji? Powinna strząsnąć krople deszczu z liści na drzewach, żeby zaspokoić pragnienie? A potem upolować dzikiego ptaka albo tuzin polnych myszy i upiec je na ognisku, które rozpali dzięki promieniom słońca odbijającym się w kawałku szkła?
Nie miała kawałka szkła, w którym skupiłyby się promienie słońca. Słońce zresztą już dawno zaszło za skałę. W krzakach nie szeleściły żadne myszy, a tamaryszki nie miały rozłożystych liści, gdzie zbierałaby się woda. Jeżeli Przemek wyobraził sobie dla niej taki survivalowy scenariusz, to srodze się pomylił.
– Przemek! – krzyknęła w kierunku ścieżki. – Uduszę cię gołymi rękami, jeśli zaraz nie wrócisz!
Pragnęła, by zabrzmiało to groźnie i bojowo, ale brzmiało tylko żałośnie. To nawet nie był prawdziwy krzyk, tylko jakieś kwilenie.
Z trudem rozpoznawała kontury tamaryszków w gęstniejącej ciemności.
Czy to możliwe, że Przemek przyjedzie dopiero rano? Że utknął na komisariacie, nie znalazł transportu albo zwichnął nogę i siedzi gdzieś przy drodze?
Myśl o spędzeniu całej nocy w tej cholernej zatoczce na moment dosłownie ją sparaliżowała. Było jej potwornie zimno. Chciała wejść pod hotelowy prysznic, a potem zakopać się z Przemkiem pod kołdrą i zasnąć, wtulona w jego ramiona. Chciała po prostu odzyskać swoje dawne życie, to sprzed kilku godzin.
Woda ostrzegawczo zachlupotała tuż koło jej stopy. Przypływ jeszcze się nie skończył. Nie miała pojęcia, ile może potrwać i jak wysoko podniesie się poziom morza przed jego końcem.
Musiała się ruszyć. Przenieść się gdzieś, gdzie będzie bezpieczna, gdzie nie dosięgnie jej woda. Może powinna przejść przez plażę i wspiąć się w miejsce, gdzie parkowali, w cieniu tych nieszczęsnych tamaryszków? Żeby to zrobić, musiałaby jednak wejść do wody. Między kamieniem, na którym siedziała, a suchym lądem szumiało teraz morze. Pewnie miało dziesięć centymetrów głębokości – ale nie mogła tego sprawdzić. Nie była w stanie zmusić się do wsadzenia nogi w czarną toń. Musiała zrobić coś innego. Na przykład… O, tak! Wejść na skałę po prawej, tuż nad swoją głową. Wspiąć się na kolejne kamienie, najwyżej, jak zdoła. Stamtąd na pewno roztacza się widok na całą plażę i na dróżkę, którą odszedł Przemek. Zauważy od razu światła samochodu albo latarki – gdyby narzeczony wrócił po nią pieszo.
Ostrożnie postawiła stopę na płaskiej części sąsiedniego głazu. Dłonią, po omacku, znalazła szczelinę między dwoma kamieniami, zaczepiła o nią palce i podciągnęła się lekko w górę. A potem jeszcze raz. I jeszcze.
Wreszcie znalazła się tak wysoko, jak chciała. Tu na pewno nie dosięgnie jej przypływ. Wydawało się całkiem wygodnie, mogła wyprostować nogi i oprzeć się o pionową skalną ścianę.
Gdyby tylko nie trzęsła się cała z zimna albo ze stresu…
Zacisnęła mocno powieki. Wsłuchała się w fale rozbijające się miarowo o skały. Nie dosięgną jej, na pewno nie. Żaden przypływ nie może być taki wysoki.
– Kiedy otworzę oczy, wszystko będzie dobrze. Przemek będzie tutaj i pośmiejemy się razem z tej głupiej przygody – powiedziała dobitnie. – Kiedy tylko otworzę oczy…
W dzieciństwie miała taką zabawę. Mówiła sobie: „Zamknę oczy, a kiedy je otworzę, wszystko będzie już dobrze”. Czasami się udawało, czasami nie. Wtedy zaciskała powieki jeszcze raz i powoli powtarzała zaklęcie: „Kiedy je otworzę, wszystko będzie dobrze…”.
Robiła to tak długo, aż w końcu faktycznie było „dobrze”. Tak dobrze, jak to możliwe, w takim domu jak jej. W takiej sytuacji.
Najwyższy czas sprawdzić, czy to zaklęcie wciąż działa.
Oparła się o lodowatą skałę za swoimi plecami, szukając najwygodniejszej pozycji.
– Zamknę teraz oczy – powiedziała, podciągając kolana pod brodę i obejmując się ciasno ramionami. – A kiedy je otworzę, Przemek będzie już przy mnie.
Rozdział 4
Pitta pizzulata
W pierwszej chwili kompletnie nie wiedziała, gdzie jest. Najpierw poczuła ból pleców, a zaraz potem – potworne zimno. Wyciągnęła dłoń, sięgając po tę nieszczęsną włoską kołdrę, złożoną z prześcieradła i leżącego na nim koca. Przemek ciągle ją zabierał, a Gaba budziła się zmarznięta i po omacku szukała palcami brzegu tkaniny, tak jak teraz.
– Przemo, serio? Znowu zabra… – Głos uwiązł jej w gardle. Jej palce, zamiast po wymiętym prześcieradle, przesunęły się po wilgotnej, lodowatej skale.
Otworzyła oczy i… czy to był jakiś koszmarny sen? Leżała skulona na kamieniu, a nie w hotelowym łóżku! W ułamku sekundy przypomniało jej się wszystko, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Zamrugała powiekami, oszołomiona. Przemek nie wrócił, a ona wciąż tkwiła tu całkiem sama.
– Wpakowałaś się po uszy w bagno – jęknęła.
Wspomnienia z ostatniego popołudnia wirowały w jej głowie niczym galeria szalonych obrazów.
Najwyraźniej przespała kilka godzin, bo niebo nad jej głową nie było już czarne jak atrament, lecz szaroczerwone. Leniwie płynęły po nim ciemne chmury, na których tle w jej stronę wyciągał swoje odnóża gigantyczny, pokraczny pająk.
Pająk?
Zamrugała powiekami, ale on nie zniknął.
Przestała więc mrugać. Przestała nawet oddychać, nie mogąc zrozumieć, na co tak naprawdę patrzy.
– Co to ma być? – wydyszała, przywierając do kamienia w nadziei, że jest niewidoczna dla monstrum, które wyciąga po nią łapy. – Jakiś Jurassic Park?
W dodatku… czy to możliwe?… po jednej z pajęczych nóg coś się przesuwało. Zamknęła oczy, ale powstrzymała się od zaklęcia: „Kiedy je otworzę…”. Wiedziała, że to nie zniknie. Że jest rzeczywiste i pewnie lada moment zamieni jej życie w jeszcze większy horror niż ten, w którym tkwiła od wczoraj.
Gdyby tylko zdołała zrozumieć, na co tak naprawdę patrzy!
Przez kilka chwil leżała bez ruchu. Niebo z minuty na minutę stawało się coraz jaśniejsze. Wiedziała, że lada moment przestanie być tylko szarą plamą na szarej skale.
Postanowiła zmienić strategię i ostrożnie dźwignęła się na łokciach – leżąc na plecach, nie mogła się przecież bronić ani uciekać. Jeśli jednak liczyła na to, że zmiana perspektywy pomoże jej znaleźć rozwiązanie zagadki „Co to jest, do cholery?”, to chyba jednak się przeliczyła.
Znowu dostrzegła kątem oka jakiś ruch na samym końcu jednego z gigantycznych pajęczych odnóży. To był człowiek, teraz nie miała już wątpliwości. Chodził po tej długiej, cienkiej nóżce niczym po równoważni, wyciągając ręce na boki i balansując nimi przy każdym kroku. Wreszcie, na samym końcu, na moment złapał się liny rozpiętej w powietrzu.
Nie, zaraz, żadne pająki nie mają na wyposażeniu lin. Może Gabrysia nie była orłem z biologii, z trudem poprawiła się przed maturą z dwói na trójkę, ale wiedziała na pewno, że w morfologii pająka nie ma ani słowa o linach. I że żaden pająk nie dałby człowiekowi chodzić po swojej wyprostowanej nodze.
Chyba że to nowa część przygód Harry’ego Pottera, z zupełnie nowym zestawem magicznych stworzeń?
– To nie żyje – powiedziała stanowczo, podnosząc się ze skały i obciągając szybko koszulkę. Plecy bolały ją, jakby przeniosła tonę węgla. Musiała zebrać myśli. I przyjrzeć się jeszcze raz temu, na co patrzyła od dłuższej chwili. No dobrze, nie przeniosła się w czasie do ery monstrualnych owadów. Pająk był nieruchomą konstrukcją, stworzoną ludzkimi rękami. Drewnianą? A może stalową? Nie potrafiła tego stwierdzić, wciąż jeszcze było zbyt ciemno. Tylko jakim cudem – a przede wszystkim po co! – wybudowano takie dziwadło na ostrej skale, na całkowitym odludziu? Wyglądało to trochę jak szkielet statku z długimi masztami. Może w czasie burzy wspaniały żaglowiec rozbił się o brzeg? To brzmiało prawdopodobnie. I na razie musiało jej wystarczyć.
Daleko na horyzoncie z morza wysunął się czerwony, rozżarzony języczek, który migotał i powiększał się, rozjaśniając i niebo, i wodę, malując je na złoto i na różowo. Gaba zawsze uważała wschody i zachody Słońca za najpiękniejsze osiągnięcia natury. Patrzenie na nie nigdy jej nie nudziło. Teraz też na króciutki moment dała się porwać zachwytowi tym spektaklem. Nawet dziwaczny rozbity statek na tle czerwonożółtego nieba wyglądał mniej przerażająco.
– Aaaaa! – krzyknęła sekundę później, widząc, jak najdłuższa belka porusza się w jej kierunku, jakby chciała ją złapać i unieść w górę. Znowu przywarła do skały. – Przemek – jęknęła.
Przecież musiał już wrócić! Ale dlaczego nie podszedł, nie obudził jej i nie zabrał od razu jak najdalej od tej cholernej zatoczki? Może nie mógł jej znaleźć, nie wiedział przecież, że wdrapała się aż tutaj? Może zmęczony zasnął na innej skale, kawałek dalej?
– Przemek? – powtórzyła głośniej. – Przemek, gdzie jesteś???
Mężczyzna, stojący jak bocian na jednej nodze na samym koniuszku drewnianego drąga, odwrócił się w jej stronę, słysząc wołanie. Patrzył przez chwilę zdumiony, po czym pomachał do niej wesoło. Najwyraźniej uznał, że jest miłośniczką wschodów słońca, która przysiadła sobie na wysokim głazie z własnej woli. Może nawet przyjechała tutaj specjalnie, żeby podziwiać niebo z dala od ludzi?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki