Bez podtekstów - Liliana Fabisińska - ebook + audiobook + książka

Bez podtekstów ebook

Liliana Fabisińska

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdyby Harry poznał Sally dzisiaj gdzieś w Polsce, czyli komedia romantyczna o pokoleniu czterdzieści plus zagubionym w epoce Tindera Miłka i Marek niedawno skończyli czterdzieści lat. Przyjaźnią się i wspierają od czasu studiów. Kiedy po traumatycznym rozwodzie Marek zostaje całkiem sam, Miłka dwoi się i troi, żeby znaleźć mu nową partnerkę. Tradycyjne metody zawodzą, wchodzi więc w świat portali randkowych, dotychczas obcych szczęśliwej żonie i matce. Ale czy portale nie okażą się puszką Pandory? I czy przyjaźń Miłki i Marka jest faktycznie tak czysta i silna, jak im się wydaje? Bo czy mężczyzna i kobieta naprawdę mogą się przyjaźnić – bez żadnych podtekstów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 340

Oceny
3,9 (107 ocen)
45
23
26
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamcikB

Z braku laku…

życiowy nieudacznik i pierdoła krąży wokół babki. Ona ratuje go ze wszystkich kłopotów i niemalże w pewnym momencie wyciera mu tyłek. szkoda czasu. Dodatkowa gwiazdka za lektorkę, bo fajna
10
BozekM

Dobrze spędzony czas

Mam mieszane odczucia. Marek irytuje swoim nieogarnięcie z kolei zyskuje w niektórych aspektach. O męża Miłki od razu można było powiedzieć, że dupek ale i tak efekt zaskakuje. Warto poświęcić chwilę i posłuchać lub poczytać.
01
phunwone

Całkiem niezła

Poczatek troche nudny, rozkreca sie pod koniec
01
Doowa555

Dobrze spędzony czas

fajna historia opowiedziana w ciekawy sposób
01
Agnieszka585

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna, wciągająca od początku 🙂
01

Popularność




Roz­dział 1. Sikorki

Roz­dział 1

Sikorki

MIŁKA

Naprawdę kocham moich uczniów, kocham moje dzieci i mojego męża. I jego cho­lerną altówkę też. Cza­sami jed­nak chcia­ła­bym się sku­pić. Usły­szeć wła­sne myśli, swój oddech, tyka­nie zegarka, śpiew ptaka za oknem.

No dobra, z tym śpie­wem to może troszkę prze­sa­dzi­łam. W stycz­niu ptaki raczej opy­chają się sło­necz­ni­kiem i szybko ucie­kają, gdzie pieprz rośnie. Nie tracą ener­gii na rado­sne trele w trza­ska­ją­cym mro­zie.

Sło­necz­nik, cho­lera. Mia­łam kupić sło­necz­nik. Biedne sikorki umrą przeze mnie śmier­cią gło­dową. Wiem to na pewno, słu­cha­łam prze­cież w radiu roz­mowy z orni­to­lo­giem.

„Ostrze­gam! Nama­wiam do odpo­wie­dzial­no­ści!” – grzmiał z gło­śnika na desce roz­dziel­czej. Grzmiał, nieco poskrze­ku­jąc, bo radyjko – odzie­dzi­czone po poprzed­nim wła­ści­cielu mojej skody – naj­lep­sze lata ma już dawno za sobą. Tak jak i cała skoda.

Orni­to­log był jed­nak bar­dzo zde­ter­mi­no­wany i prze­dzie­rał się ze swo­imi ostrze­że­niami przez wszyst­kie te trza­ski i piski: „Ptaki nam ufają! Jeśli w karm­niku codzien­nie o wscho­dzie słońca poja­wia się świeże ziarno, są gotowe lecieć wiele kilo­me­trów w mro­zie, wie­trze i śnie­życy. Bo wie­dzą, że ono tam będzie. Jeżeli je zawie­dziemy i zosta­wimy pusty karm­nik, to może być wyrok śmierci dla całego stada. Wycień­czone ptaki nie zdo­łają poko­nać drogi powrot­nej”.

Po co sobie o tym przy­po­mnia­łam, i to wła­śnie teraz, kiedy dotar­łam w upior­nym korku z cen­trum War­szawy do mojej spo­koj­nej Wólki, wypi­łam her­batę z cytryną i naresz­cie choć tro­chę się roz­grza­łam? Oczy­wi­ście wie­czór w domu ma pewne wady. Upar­cie wwier­ca­jąca się w mózg altówka Pawła, łomot per­ku­sji, którą Jasiek zaży­czył sobie w nagrodę za ostat­nie świa­dec­two z czer­wo­nym paskiem, salwy śmie­chu dobie­ga­jące z pokoju Hanki (jak zwy­kle sie­dzą u niej przy­ja­ciółki… nie wiem, które i ile, lecz sądząc z odgło­sów, przy­naj­mniej tuzin). I cisza za drzwiami Franka. Cisza rów­nie nie­po­ko­jąca, jak te wszyst­kie hałasy. Oraz, do kom­pletu, sterta kla­só­wek z kam­pa­nii wrze­śnio­wej do spraw­dze­nia na jutro.

To zde­cy­do­wa­nie nie był wie­czór moich marzeń. Ale prze­cież mogło być gorzej. Gdyby nie było ich wszyst­kich… gdy­bym nie miała pracy… gdy­bym sie­działa sama jak palec, tak jak Marek w tym swoim idio­tycz­nym aka­de­miku. To zna­czy, prze­pra­szam bar­dzo, hotelu asy­stenc­kim. Czy raczej domu pra­cow­nika nauko­wego? Od zeszłego roku tak się chyba nazywa ofi­cjal­nie to gniazdo roz­pu­sty śmier­dzące petami, zasie­dlone przez kara­lu­chy, plu­skwy i całą bandę życio­wych nie­udacz­ni­ków, któ­rych nie stać nawet na wyna­ję­cie naj­tań­szej kawa­lerki. Marek nie ma tam do kogo otwo­rzyć ust, a cisza w jego poko­iku aż kłuje w uszy. O ile, oczy­wi­ście, za ścianą nie odbywa się aku­rat jakaś impreza.

Ta nowa dziew­czyna, która zastę­puje Micha­linę i w tym seme­strze uczy u nas w szkole etyki, afir­muje wdzięcz­ność w każ­dej wol­nej chwili. Jest wdzięczna za pada­jący śnieg i za to, że aku­rat dziś nie pada. Za słońce, za chmury, za to, że nie prze­wró­ciła się na oblo­dzo­nych schod­kach albo że się prze­wró­ciła, ale nie zła­mała kości ogo­no­wej jak jej ciotka z Kato­wic.

Nie mam poję­cia, jak ona ma na imię, ponie­waż poja­wia się raz w tygo­dniu, w środy, kiedy ja aku­rat wycho­dzę wcze­śniej. Mija mnie na scho­dach z tym swoim spo­koj­nym bud­dyj­skim uśmie­chem peł­nym wdzięcz­no­ści dla ludzi, losu i przy­rody. Cza­sami, jeśli zasie­dzę się nad Libru­sem, zde­rzam się z jej afir­mu­jącą łagod­no­ścią w pokoju nauczy­ciel­skim. Gdy tylko wej­dzie, zaczyna szcze­bio­tać: „Jaki wspa­niały dzień!”, „Jak dobrze, że mamy w Pol­sce cztery pory roku!”… Jak dla mnie wystar­czy­łaby jedna. Na pewno nie ta, którą mamy obec­nie. Pora umie­ra­ją­cych z wycień­cze­nia siko­rek.

Chęt­nie poafir­mo­wa­ła­bym tro­chę rodzinne cie­pełko na wypło­wia­łej zie­lo­nej kana­pie przy kominku, nawet wyga­szo­nym, bo prze­cież ani Paweł, ani dzie­ciaki nie mają głowy do tego, żeby po powro­cie do domu w nim napa­lić, jed­nak sikorki nie dawały mi spo­koju. Zama­szy­stym ruchem prze­kre­śli­łam na czer­wono całą kla­sówkę Wit­kow­skiego („Kam­pa­nia wrze­śniowa nie przy­po­mi­nała kam­pa­nii rekla­mo­wej ostat­niego GoPro pod wie­loma wzglę­dami”) i pod­nio­słam się z mojego wygnie­cio­nego zapa­dli­ska pod pucha­tym kocem.

Sikorki!

Do zamknię­cia naj­bliż­szego sklepu… jedy­nego sklepu w Wólce i oko­licy… zostało pół­to­rej godziny.

Posta­no­wi­łam pójść na pie­chotę i poafir­mo­wać stycz­niowe błoto.

Po sied­miu kro­kach wie­dzia­łam, że robię błąd.

Po dzie­się­ciu chlu­pało mi w butach, a za koł­nie­rzem kurtki mia­łam coś w rodzaju okładu boro­wi­no­wego, tyle że bez żad­nych wła­ści­wo­ści lecz­ni­czych.

Zde­cy­do­wa­łam, że zawrócę i jed­nak wezmę samo­chód. Naj­bliż­szy sklep ozna­czał prze­cież co naj­mniej pół­tora kilo­me­tra mar­szu na drugi koniec wsi. Jeżeli nie chcia­łam być jutro chora, sta­now­czo potrze­bo­wa­łam auta.

Skrę­ci­łam z powro­tem w stronę domu – i wtedy w kie­szeni zawi­bro­wała moja komórka.

O tej porze to mogła być tylko dyrek­torka szkoły z infor­ma­cją o nagłym zastęp­stwie, które czeka mnie jutro. Albo Mare­czek.

– Co się dzieje? – zapy­ta­łam bez zbęd­nych wstę­pów.

Mare­czek prze­cież ni­gdy nie dzwoni po to, żeby się pochwa­lić, że coś mu się udało, opo­wie­dzieć o fil­mie, który obej­rzał albo poafir­mo­wać pogodę. W ogóle dzwoni rzadko, tylko w sta­nach naj­wyż­szej koniecz­no­ści. Ubz­du­rał sobie, chyba jesz­cze na stu­diach, że jego głos brzmi przez tele­fon nie­mę­sko i piskli­wie, unika więc tego kanału komu­ni­ka­cji jak ognia, nawet jeżeli ma zadzwo­nić do kogoś, kogo naprawdę nie musi zachwy­cać swą męsko­ścią – na przy­kład do mnie albo do jed­nego ze swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. Na ogół poro­zu­miewa się ze mną na Mes­sen­ge­rze. Widząc jego imię na ekra­nie tele­fonu, natych­miast sztyw­nieję i spo­dzie­wam się nie­szczę­ścia. Pyta­nie tylko jakiego tym razem?

– Co się dzieje? – powtó­rzy­łam, nacią­ga­jąc kap­tur nie­mal na oczy i roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc scho­wać pod nim komórkę, ponie­waż była już cała oble­piona mokrym śnie­giem. Jesz­cze chwila, a prze­sta­łaby dzia­łać.

– Beata zło­żyła kolejny pozew. – Jego głos brzmiał naprawdę żało­śnie. I nic dziw­nego. Beata była żoną Mareczka przez pra­wie dzie­więć lat. Przez kolej­nych pięć, aż do teraz, wal­czyła z nim w sądach wszyst­kich moż­li­wych instan­cji. Uparła się, że go wykoń­czy, i była już chyba na ostat­niej pro­stej. Sku­tecz­nie pozba­wiła go miesz­ka­nia, samo­chodu, więk­szo­ści zarob­ków, zna­jo­mych, rado­ści życia i praw rodzi­ciel­skich. Nie bar­dzo wie­dzia­łam, co jesz­cze mogłaby mu ode­brać.

– Nie powi­nie­neś się jej dzi­wić – odpo­wie­dzia­łam ostroż­nie. – Zasłu­ży­łeś na wszystko, co robi. Wiesz o tym, prawda?

Chlip­nął roz­dzie­ra­jąco. No dobrze, to raczej nie był wła­ściwy moment, żeby wymie­niać długą listę jego win. Trzeba było sta­nąć przy nim murem i pomóc mu się pozbie­rać. Tak wła­śnie postę­pują praw­dziwi przy­ja­ciele.

– W jakiej spra­wie ten pozew? – zapy­ta­łam. I natych­miast uzna­łam, że to zupeł­nie nie­istotne, przy­naj­mniej w tej chwili.

Zaczę­łam więc jesz­cze raz, z innej beczki:

– Chcesz przy­je­chać do mnie na kola­cję? – To brzmiało chyba znacz­nie lepiej, cho­ciaż oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że Paweł nie będzie zachwy­cony. Od świtu do nocy ćwi­czy przed tą trasą kon­cer­tową i przy­po­mina mi mniej wię­cej co pół godziny, że potrze­buje nie­zmą­co­nego spo­koju. W dniach, kiedy nie wycho­dzi na wie­czorny kon­cert, Jasiek może grać na per­ku­sji tylko przez dwa ści­śle okre­ślone kwa­dranse. Kole­żanki Hanki muszą koń­czyć chi­choty i opusz­czać nasz dom punk­tu­al­nie o osiem­na­stej. Potem ma pano­wać gro­bowa cisza. Tak więc gość w porze prze­zna­czo­nej na ćwi­cze­nia Pawła nie będzie tu raczej, mówiąc oględ­nie, mile widziany. Zwłasz­cza jeśli tym gościem okaże się Mare­czek. Mój mąż szcze­rze go nie znosi od chwili, kiedy wpa­dli na sie­bie w progu wydziału histo­rii dwa­dzie­ścia jeden lat temu. A może to zaczęło się kilka mie­sięcy wcze­śniej, już nad Gopłem?

Z każ­dym rokiem ta jego nie­chęć robi się odro­binę głęb­sza. No, ale trudno. Nie mogę zosta­wić przy­ja­ciela w takiej sytu­acji. On prze­cież naprawdę nie powi­nien sie­dzieć sam i roz­pa­mię­ty­wać tego wszyst­kiego, co spie­przył. A Paweł będzie musiał się z tym pogo­dzić.

– Nie chcę wam prze­szka­dzać – zapro­te­sto­wał dla porządku mój naj­lep­szy kum­pel.

Wie­dzia­łam, że to tylko taka gra. Teraz moja kolej, żebym go prze­ko­ny­wała, że wszy­scy będą zachwy­ceni jego wizytą. Że jest dla mnie bar­dzo ważny. Potrze­bo­wał paru miłych słów, a nie sły­szał ich przez ostat­nie lata od nikogo oprócz mnie.

Tyle że ja naprawdę nie mia­łam już dzi­siaj siły na takie roz­mowy. Druga klasa już na pierw­szej lek­cji solid­nie mnie prze­czoł­gała. Potem mia­łam radę peda­go­giczną, oczy­wi­ście znacz­nie dłuż­szą, niż było w pla­nie. Mar­twi­łam się Fran­kiem – ostat­nio był dziw­nie mil­czący i potra­fił sie­dzieć godzi­nami w pokoju, patrząc w ścianę. Musia­łam kupić sło­necz­nik dla tych cho­ler­nych siko­rek, za które nie­świa­do­mie wzię­łam odpo­wie­dzial­ność dwa mie­siące temu. I ugo­to­wać obiad na jutro. W butach chlu­pała mi woda i było mi potwor­nie zimno. Chcia­łam po pro­stu wró­cić przed komi­nek i wresz­cie się roz­grzać.

– Nie martw się o mnie, dam sobie radę. – Ton głosu Mareczka mówił coś zupeł­nie innego niż słowa, które wypo­wia­dał. Pró­bo­wał być dzielny, lecz szybko się pod­dał. Chlip­nął jesz­cze raz, jesz­cze bar­dziej roz­dzie­ra­jąco. – Beata napi­sała pozew. Chce, żeby wydano mi zakaz zbli­ża­nia się do małej na bli­żej niż pięć­dzie­siąt metrów. Bez żad­nych wyjąt­ków, nawet pod­czas krót­kich spo­tkań dozo­ro­wa­nych w jej uro­dziny albo w święta.

Marek schrza­nił kon­kur­sowo swoje kon­takty z Pau­linką. Gdy­bym była jej matką, sama wal­czy­ła­bym o to, żeby trzy­mał się z daleka. Ale pięć­dzie­siąt metrów? Bez żad­nych spo­tkań? Choćby w obec­no­ści kura­tora sądo­wego? To była jed­nak lekka prze­sada.

– To jesz­cze nie wszystko – jęk­nął.

Nie? A czego jesz­cze się doma­gała? Zaku­cia go w kaj­dany, roze­bra­nia do naga i wysta­wia­nia na widok publiczny w samo połu­dnie w żeliw­nej klatce, w naj­wy­żej poło­żo­nym punk­cie mia­sta?

– Napi­sała na mnie donos do admi­ni­stra­cji aka­de­mika – teraz mówił nie­mal szep­tem. – Nie udało mi się go prze­czy­tać, ale podobno łamię sie­dem klu­czo­wych punk­tów regu­la­minu i powi­nie­nem być natych­miast eks­mi­to­wany na bruk.

– Zimą nie wolno nikogo eks­mi­to­wać na bruk – oznaj­mi­łam, przy­po­mniaw­szy sobie audy­cję na ten temat. Słu­cha­łam jej w aucie, gdy sta­łam w korku w dro­dze po Hankę. A może po Franka. Zima to sezon ochronny nawet dla dzi­kich loka­to­rów. Nie byłam tylko pewna, czy doty­czy to także aka­de­mi­ków i hoteli asy­stenc­kich.

Czy naprawdę mógł czuć się bez­pieczny przy­naj­mniej do wio­sen­nych roz­to­pów?

– Spraw­dzę to jutro rano – obie­ca­łam. – A na razie…

– Na razie wra­caj do rodziny – głos Mareczka zabrzmiał odro­binę raź­niej. – Nic mi nie będzie, nie martw się. Nie­po­trzeb­nie do cie­bie zadzwo­ni­łem…

MAREK

Byłem na sie­bie wście­kły. Tyle razy obie­cy­wa­łem sobie, że nie będę wydzwa­niał do Miłki z każ­dym z moich kolej­nych dra­ma­tów, a jed­nak znowu to zro­bi­łem.

Naprawdę nie mam na świe­cie nikogo oprócz niej i ona dosko­nale zdaje sobie z tego sprawę.

Była przy mnie w naj­gor­szych chwi­lach, kiedy nisz­czy­łem swoją rodzinę i karierę naukową. Przy­jeż­dżała w środku burzy, gra­do­bi­cia, w naj­więk­szy mróz i w rekor­dowe upały i upar­cie wycią­gała mnie za uszy z głę­bo­kiego gówna. Napi­sała wszyst­kie poda­nia, żeby przy­dzie­lono mi to miesz­kanko w hotelu asy­stenc­kim, zała­twiła kil­ka­na­ście załącz­ni­ków, łącz­nie z refe­ren­cjami potwier­dza­ją­cymi moją wia­ry­god­ność. Nie mam poję­cia, jak je zdo­była, bo ja takiemu face­towi ni­gdy nie wysta­wił­bym refe­ren­cji.

Gdyby nie Miłka, nie dostał­bym tego miesz­ka­nia, i to z czyn­szem obni­żo­nym na pierw­sze dwa lata „z uwagi na dra­ma­tyczną sytu­ację oso­bi­stą”.

Zała­twiła to wszystko, a potem sama samiutka prze­pro­wa­dziła mnie ze swo­jego salonu do aka­de­mika dla prze­ro­śnię­tych – jak to uro­czo, z krzy­wym uśmie­chem, nazwał jej mąż.

Paweł mnie nie zno­sił, i wcale mu się nie dzi­wi­łem. Nie pró­bo­wał jed­nak sprze­ci­wić się Miłce, nawet kiedy mnie przy­wio­zła i zakwa­te­ro­wała na kana­pie, gdy zadzwo­ni­łem do niej w środku nocy, bo Beata wyrzu­ciła mnie na bruk. Nie było nikogo innego, kto mógłby mi pomóc. A ja nie wie­dzia­łem, dokąd w tej sytu­acji mógł­bym pójść.

– Zmie­ścimy wszystko do skody? – zapy­tała tylko i pół godziny póź­niej zapar­ko­wała z piskiem opon przy kra­węż­niku, na któ­rym sie­dzia­łem z twa­rzą ukrytą w dło­niach.

Nie mia­łem zbyt dużo rze­czy, bo moja żona uwa­żała, że nic w tym domu nie należy do mnie i niczego nie powi­nie­nem zabie­rać. Nie mogłem odmó­wić jej racji – albo przy­naj­mniej prawa do takiej opi­nii. Wzią­łem tylko książki histo­ryczne, byłem pewny, że nie odczuje ich braku…

Za obwo­lutą jed­nej z nich, tej o woj­nach bur­skich, scho­wa­łem moje ulu­bione zdję­cie Pau­linki. Miała na nim sześć lat i uśmie­chała się sze­roko, poka­zu­jąc dzią­sła bez gór­nych jedy­nek.

Poza tym zapa­ko­wa­łem do walizki kilka płyt, stary żółty kubek do her­baty, mój ulu­biony, no i oczy­wi­ście ubra­nia – z wyjąt­kiem beżo­wego kasz­mi­ro­wego płasz­cza, który żona kupiła mi tydzień wcze­śniej na uro­dziny. Nie zdą­ży­łem go jesz­cze wło­żyć, wisiał w sza­fie z nie­od­cię­tymi met­kami.

– Oddaj go do sklepu, na pewno wciąż masz para­gon – zapro­po­no­wa­łem.

Beata miała spe­cjalną szu­fladkę na para­gony, bez cie­nia wąt­pli­wo­ści tra­fił tam także ten za płaszcz. Musiał być dia­bel­nie drogi, a ja w moim nowym skrom­nym życiu na pewno nie będę potrze­bo­wał kasz­mi­ro­wych ubrań.

Naprawdę cie­szy­łem się, że odzy­ska przy­naj­mniej te pie­nią­dze.

Nie sko­men­to­wała tego w żaden spo­sób.

Ale, zanim zdą­ży­łem wyjść z domu, zła­pała jedną z wali­zek, do któ­rych się spa­ko­wa­łem, i wytrzą­snęła jej zawar­tość na pod­łogę.

– Po pierw­sze, płyty zostają tutaj – oświad­czyła zimno. – Po dru­gie, walizki są moje. Opróż­nij też tę drugą i zapa­kuj się w torby.

– W jakie torby? – zapy­ta­łem nie­zbyt inte­li­gent­nie, patrząc, jak moja żona zbiera z pod­łogi płyty, które kupi­łem oso­bi­ście w skle­piku koło wydziału i któ­rych na pewno nie będzie słu­chała.

– Worki na śmieci – syk­nęła. – Chyba że wolisz worki na trupa, od tego two­jego kum­pla, który pra­cuje w pro­sek­to­rium. Jak dla mnie to naprawdę bez róż­nicy.

Wspo­mnie­nie o Witku, kum­plu z pro­sek­to­rium, było cio­sem poni­żej pasa. Nie pierw­szym i nie ostat­nim w cza­sie naszego roz­sta­nia, roz­cią­gnię­tego na dłu­gie lata.

– Jest naprawdę paskudny, już dawno chcia­łam to zro­bić – powie­działa jesz­cze, odwra­ca­jąc się do mnie ple­cami, i szyb­kim ruchem wyrzu­ciła przez okno mój ulu­biony żółty kubek.

Po czym sta­ran­nie zasu­nęła firankę i syk­nęła:

– Pospiesz się, chcę iść spać. Wiesz prze­cież, że jutro z samego rana muszę jechać z Pau­linką na szcze­pie­nie.

Miłka, bez żad­nych pytań, zabrała do swo­jego domu mnie i moje worki.

Noco­wa­łem u niej na kana­pie przez ponad mie­siąc. Pozwa­la­łem się kar­mić, pocie­szać, zmu­sza­łem ją do wysłu­chi­wa­nia w kółko tej samej żało­snej histo­rii mojego zmar­no­wa­nego życia.

A kiedy wresz­cie choć tro­chę sta­ną­łem na wła­snych nogach, uro­czy­ście obie­ca­łem, że dam jej spo­kój. Wcale się nie dzi­wię, że Paweł mnie nie­na­wi­dzi. Uważa, że wyko­rzy­stuję dobre serce Miłki.

I, prawdę mówiąc, ma stu­pro­cen­tową rację.

A więc dla­czego się nie powstrzy­ma­łem i dziś znowu wybra­łem jej numer?

Nie miała do mnie pre­ten­sji, oczy­wi­ście, że nie, ja jed­nak byłem bar­dzo na sie­bie zły.

Mogłem pocze­kać, zadzwo­nić jutro z pracy. A jed­nak nie dałem rady. Zawsze bie­gnę do niej jak do star­szej mądrzej­szej sio­stry. Tak było już na stu­diach.

Ocze­kuję, że rzuci wszystko, by mnie rato­wać. Wiem, że nie mam prawa tego od niej wyma­gać, a jed­nak… mam tylko ją.

Chcia­łem popro­sić, żeby przy­je­chała, jak wiele razy wcze­śniej. Usły­sza­łem jed­nak w jej gło­sie coś nowego. Jakieś zmę­cze­nie, nie­po­kój, w ogóle nie­zwią­zany z moim kon­flik­tem z Beatą. Ona prze­cież naprawdę nie ma lek­kiego życia.

Ugry­złem się więc w język, zapew­ni­łem ze trzy razy, że czuję się cał­kiem nie­źle i nic mi nie będzie.

Chyba uwie­rzyła.

Po tej roz­mo­wie mia­łem ochotę natych­miast pójść do mono­po­lo­wego po pół litra. Albo raczej po litr.

Dosko­nały pomysł, naprawdę. Gdyby ktoś z admi­ni­stra­cji chciał spraw­dzić, czy donos Beaty ma jakie­kol­wiek pokry­cie w rze­czy­wi­sto­ści, dostałby na tacy dowód, że jestem nie­od­po­wie­dzial­nym kre­ty­nem, łamią­cym naj­waż­niej­sze punkty regu­la­minu.

Szybko zrzu­ci­łem ubra­nie i zale­głem w wan­nie. To naj­sku­tecz­niej­szy spo­sób, jaki znam, żeby powstrzy­mać się przed wyj­ściem do sklepu, zwłasz­cza w taki paskudny dzień jak dziś.

Spę­dzi­łem w wan­nie chyba kwa­drans. Leża­łem z głową pod wodą, pró­bu­jąc oddy­chać jak ryba i gło­śno pusz­czać bąbelki. Idio­tyczna roz­rywka i strata czasu, ale prze­cież i tak ni­gdzie mi się nie spie­szyło.

Ta wanna to jedyny jasny punkt mojego minia­tu­ro­wego miesz­kanka.

Mógł­bym tak leżeć jesz­cze pół godziny, ale zro­biło mi się tro­chę słabo. Woda była naprawdę gorąca, lustro nad umy­walką pokryła gruba war­stwa pary. Owi­ną­łem bio­dra ręcz­ni­kiem i wysze­dłem, pod­śpie­wu­jąc Takie tango Budki Suflera.

Nie mam poję­cia, dla­czego ta pio­senka przy­po­mniała mi się aku­rat teraz.

– „Cho­ciaż płyną ostre nuty, w żyłach pło­nie krew! Ni­gdy żadne z nas do tańca nie pode­rwie się. Bo do tanga trzeba dwojga…” – rycza­łem, wyko­nu­jąc bio­drami takie ruchy, jak­bym był Elvi­sem, Jag­ge­rem albo Micha­elem Jack­so­nem, a nie sta­rym dobrym Krzy­chem Cugow­skim. – „Zgod­nych ciał i chęt­nych serc!”

Naj­pierw zoba­czy­łem sto­lik, na któ­rym stał kubek z paru­jącą gorącą her­batą, a uła­mek sekundy póź­niej tap­czan. Miłka sie­działa po turecku, ubrana w czer­wone dżinsy i swe­ter w egzo­tyczne, bajecz­nie kolo­rowe kwiaty. I, jak­żeby ina­czej, w sku­pie­niu piło­wała paznok­cie.

Oczy­wi­ście nie­sa­mo­wi­cie ucie­szy­łem się na jej widok. Tego wie­czoru wyjąt­kowo jej potrze­bo­wa­łem. Ale prze­cież mia­łem o tym nie wspo­mi­nać…

– Co ty tu robisz? – zapy­ta­łem więc tylko, cofa­jąc się do łazienki, żeby przy­naj­mniej wło­żyć spodnie.

MIŁKA

Mój spo­sób na smutki Mareczka był pro­sty: posłu­chać przez kwa­drans narze­kań na eks­żonę („Suka!”, „Wredna suka!”, „Podła samo­lubna suka nad sukami!”) i na samego sie­bie („Jak ja mogłem do tego dopro­wa­dzić?!”, „Dla­czego byłem takim idiotą?!”), a potem wymie­szać kostki i roze­grać par­tyjkę… dwie… albo pięć par­ty­jek rum­mi­kuba. Marek odkrył tę grę, kiedy byli­śmy na stu­diach, i zadrę­czał nią pół aka­de­mika. Trzeba przy­znać, że był w niej naprawdę świetny. Ludzie nie zno­sili z nim grać, bo nie mieli z tego żad­nej przy­jem­no­ści. Ogry­wał wszyst­kich, nawet kiedy bar­dzo się sta­rał coś prze­ga­pić i zepsuć. Wła­ści­wie im bar­dziej pró­bo­wał być kiep­ski i dać komuś fory, tym szyb­ciej wykła­dał ostat­nią kostkę i koń­czył grę. Nic dziw­nego, że więk­szość kum­pli, gdy tylko się­gał po kolo­rowe pudełko, wycho­dziła z pokoju.

Ja też kilka razy zebra­łam od niego solidne cięgi.

– Nie­długo nie będziesz chciała już ze mną grać – wes­tchnął zasmu­cony pew­nego desz­czo­wego dnia, po kolej­nej jed­no­stron­nej par­tyjce i opu­ścił głowę na roz­chwiany, odra­pany sto­lik sto­jący na końcu ponu­rego kory­ta­rza na par­te­rze aka­de­mika.

Nagle zro­biło mi się go bar­dzo żal.

– Wprost prze­ciw­nie – odpo­wie­dzia­łam wesoło, nie mając poję­cia, co dokład­nie mam na myśli. – Już nie­długo będę bar­dzo chciała z tobą grać, za to ty będziesz uni­kał mnie jak ognia.

Spoj­rzał na mnie tak, jakby podej­rze­wał, że zwa­rio­wa­łam.

Nie było wyj­ścia. Dokład­nie prze­stu­dio­wa­łam instruk­cję i zaczę­łam ćwi­czyć na kartce różne warianty. Tydzień póź­niej ogra­łam go po raz pierw­szy.

Teraz, ponad dwa­dzie­ścia lat póź­niej, byłam w rummi rów­nie dobra jak on. A cza­sami nawet mini­mal­nie lep­sza. Mia­łam więk­szą prak­tykę, ponie­waż gry­wa­łam z Hanką i Jan­kiem, a ostat­nio coraz czę­ściej także z Fra­niem – o ile, oczy­wi­ście, był w odpo­wied­nim nastroju, by odda­wać się rodzin­nym roz­ryw­kom. Gra­łam też z moimi matu­rzy­stami na wyciecz­kach, biwa­kach i zie­lo­nych szko­łach. A Marek cią­gle mógł liczyć tylko na jed­nego spa­ring­part­nera – czyli na mnie.

– Muszę w końcu spraw­dzić, czy w mistrzo­stwach Pol­ski są deble. – Uśmiech­nął się znad plan­szy, ukła­da­jąc sta­ran­nie sie­dem żół­tych kostek. – We dwójkę na pewno zmie­tli­by­śmy kon­ku­ren­cję.

– Suge­ro­wa­ła­bym od razu mistrzo­stwa świata albo przy­naj­mniej Europy – mruk­nę­łam, powoli dokła­da­jąc ostat­nie kosteczki do tego, co już leżało na stole: dwie nie­bie­skie, czer­woną… kom­plet óse­mek… i oczy­wi­ście buźkę, czyli jokera.

– Wie­dzia­łem, że to zro­bisz. – Mare­czek wycią­gnął rękę i ser­decz­nie mi pogra­tu­lo­wał.

To była jedna z tych cech, które w nim ceni­łam: nie dąsał się, nie sta­wał agre­sywny wobec prze­ciw­nika, który zdo­łał go ograć. Prze­ciw­nie, potra­fił cie­szyć się cudzym zwy­cię­stwem. W ogóle nie miał w sobie tego genu rywa­li­za­cji, który wykań­czał więk­szość face­tów.

Ja nie­stety mia­łam ten gen, i to bar­dzo roz­wi­nięty.

– Szybki rewan­żyk? – zapro­po­no­wa­łam, pró­bu­jąc uda­wać, że to coś zupeł­nie nie­istot­nego, a on, oczy­wi­ście, rado­śnie potrzą­snął worecz­kiem, żeby wymie­szać kostki.

– Nie powin­naś jeź­dzić po ciemku, w taką śnie­życę. – Trzy godziny i pięć par­ty­jek rum­mi­kuba póź­niej Marek zbie­rał kostki ze stołu, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc mnie zatrzy­mać. Prawdę powie­dziaw­szy, dość nie­udol­nie. – Połóż się, wyśpij spo­koj­nie. Ja będę spał na pod­ło­dze. Aku­rat tydzień temu upra­łem śpi­wór i koce…

Pokrę­ci­łam głową, szybko wło­ży­łam czer­woną puchówkę, owi­nę­łam szyję sza­li­kiem i wci­snę­łam na uszy moją uko­chaną (i tro­chę już sfil­co­waną) czapkę w nor­we­ski wzo­rek, z krzy­wymi łosiami wśród cho­inek. Nie cho­dziło o to, że ma mały pokój i że musiałby spać na ziemi, czy o jakąś dwu­znacz­ność mię­dzy nami. Wszel­kie dwu­znacz­no­ści poza­my­ka­li­śmy raz na zawsze już na początku stu­diów. Wie­dzia­łam, że ze strony Mareczka nic mi nie grozi. Był moim kum­plem, i tyle. Kum­plem od serca. Bez żad­nych pod­tek­stów.

Naprawdę nie cho­dziło o niego.

Cho­dziło o te cho­lerne sikorki. Padało coraz bar­dziej, a ja mia­łam w bagaż­niku trzy kilo­gramy sło­necz­nika, spe­cjal­nie dla nich. Musia­łam wsy­pać kilka gar­ści do karm­nika jesz­cze przed świ­tem, zanim poja­wią się pierw­sze wycień­czone ptaszki.

Szybko cmok­nę­łam Mareczka w poli­czek i pobie­głam do auta.

Nie musia­łam nawet patrzeć z par­kingu w stronę jego okna. I tak wie­dzia­łam, że tam stoi, żeby mi poma­chać. I że odej­dzie dopiero wtedy, gdy moja skoda minie śmiet­nik i szla­ban, po czym znik­nie za zakrę­tem.

Roz­dział 2. Trzy sfinksy

Roz­dział 2

Trzy sfinksy

MIŁKA

Myśla­łam, że Paweł będzie się wście­kał, że wbrew wcze­śniej­szym pla­nom poje­cha­łam do Marka, zawia­da­mia­jąc go o tym w ostat­niej chwili krót­kim SMS-em.

Mój mąż jed­nak naj­wy­raź­niej obcho­dził Dzień Empa­tii i Zro­zu­mie­nia. Tro­skli­wie wypy­tał mnie o stan ducha Mareczka i o jego finanse, po czym wes­tchnął, krę­cąc głową:

– Biedny ten Marek, naprawdę. Chciał­bym mu jakoś pomóc.

Nie wie­rzy­łam wła­snym uszom. Paweł po raz pierw­szy wyka­zał ludz­kie uczu­cia wobec mojego naj­bliż­szego kum­pla! Czyżby wresz­cie mieli zacząć doga­dy­wać się jak ludzie? Chcia­łam rzu­cić mu się na szyję z rado­ści, zdo­ła­łam się jed­nak powstrzy­mać. Opo­wie­dzia­łam w kilku sło­wach o nie­koń­czą­cych się kło­po­tach z eks­żoną, o słod­kiej małej Pau­lince i o samot­no­ści, która jest dla Marka śmier­tel­nie groźna. A potem wzię­łam się do zmy­wa­nia.

Rodzina pod moją nie­obec­ność zwy­kle radzi sobie cał­kiem nie­źle, czego nie można, nie­stety, powie­dzieć o zmy­warce. Wyła­do­wana po brzegi czeka, aż ktoś włoży do środka kostkę i naci­śnie magiczny guzik „start”. W zle­wie tym­cza­sem zbiera się dru­gie tyle naczyń… a potem trze­cie tyle. Ni­gdy nie zro­zu­miem, jak można zuży­wać cztery kubki na godzinę. No, ale może nie muszę tego wie­dzieć? Ważne, że po powro­cie bły­ska­wicz­nie wycią­gam ze zmy­warki wiel­kie garnki, wpy­cham na ich miej­sce dzie­sięć czy dwa­na­ście kubecz­ków, włą­czam pro­gram inten­sywny z myciem wstęp­nym, który trwa trzy godziny, jed­nak jako jedyny radzi sobie jako tako z zaschnię­tymi na kamień reszt­kami w naczy­niach. A gdy zmy­warka zaczyna roz­kosz­nie szu­mieć, pod­wi­jam rękawy i biorę się do mycia wszyst­kiego, co się w niej nie zmie­ściło.

W bio­gra­fii Aga­thy Chri­stie czy­ta­łam, że naj­lep­sze pomy­sły przy­cho­dziły jej do głowy zawsze w cza­sie zmy­wa­nia naczyń. Może powin­nam zająć się pisa­niem kry­mi­na­łów? Była­bym naj­płod­niej­szą pisarką XXI wieku. Prze­cież stoję przy zle­wie non stop.

– Wiesz co? Powin­naś poszu­kać mu jakiejś miłej dziew­czyny – powie­dział nagle Paweł, wcho­dząc do kuchni i obej­mu­jąc mnie od tyłu.

– Mam ręce całe w pia­nie – mruk­nę­łam, nieco znie­cier­pli­wiona. Potwor­nie chciało mi się spać, a poczu­cie obo­wiązku kazało mi jesz­cze spraw­dzić przy­naj­mniej kilka kla­só­wek. Pochy­lił się i poca­ło­wał lekko mój kark. Mógł to robić tylko wtedy, kiedy zmy­wa­łam, goto­wa­łam lub pie­kłam – bo tylko w takich oko­licz­no­ściach wią­za­łam cia­sno włosy, odsła­nia­jąc szyję. Wła­ści­wie słowo „tylko” było tu nie na miej­scu. Ja prze­cież nie­mal cały czas goto­wa­łam, pie­kłam lub zmy­wa­łam. Moje włosy przez wiele godzin każ­dego dnia były stłam­szone w idio­tycz­nym, ścią­gnię­tym gumką koczku.

– Paweł, nie teraz, sły­szysz? – jęk­nę­łam, kiedy zaczął roz­pi­nać moje wysłu­żone dżinsy w odcie­niu pomi­dora. – Mam ręce w pia­nie…

– To świet­nie – szep­nął, sku­biąc war­gami pła­tek mojego lewego ucha. – Możesz zro­bić zaraz uży­tek z takich czy­ściut­kich rąk. Pod­po­wie­dzieć ci jaki?

Chcia­łam burk­nąć coś nie­zbyt miłego, ale za to sza­le­nie zabaw­nego. Mia­łam nawet w gło­wie jakąś ciętą ripo­stę, jesz­cze sekundę temu… ale kiedy palce Pawła wdarły się pod pasek od moich spodni i ścią­gnęły je szybko, a potem zaczęły krą­żyć po odsło­nię­tej skó­rze, lekko zawi­ro­wało mi w gło­wie. Musia­łam natych­miast zakrę­cić kran i oprzeć się o dębowy blat, który wła­sno­ręcz­nie heblo­wał mój dzia­dek ponad trzy­dzie­ści lat temu. Już dawno powin­ni­śmy go wymie­nić, wyre­mon­to­wać kuch­nię… wła­ści­wie, cały dom po dziad­kach nada­wał się do remontu.

Ale to chyba nie był wła­ściwy moment, żeby zaczy­nać roz­mowę na ten temat?

Paweł posa­dził mnie na bla­cie, któ­rego wła­śnie zamie­rza­łam się pozbyć, i jed­nym ruchem ścią­gnął ze mnie swe­ter, a potem roz­piął sta­nik. Skan­da­licz­nie poroz­cią­gany i posza­rzały w nie­zli­czo­nych pra­niach. Ten sta­nik doma­gał się wymiany jesz­cze pil­niej niż szafki w kuchni.

– Masz piersi nasto­latki – powie­dział mój mąż, ważąc je w dło­niach z zachwy­coną miną.

Żadna kobieta po czter­dzie­stce, która wykar­miła trójkę dzieci, nie pozo­sta­łaby chyba obo­jętna na taki kom­ple­ment.

Wytar­łam resztkę piany z dłoni o jego plecy (mię­si­sta bawełna z Paki­stanu, gra­ma­tura 210 g/m2 – wiem, bo sama kupo­wa­łam trój­pak tych T-shir­tów) i wplo­tłam palce we włosy Pawła. Przy­mknę­łam oczy. Jego wargi zna­la­zły wła­śnie bro­dawkę mojej pra­wej piersi.

Robiło się naprawdę bar­dzo, bar­dzo przy­jem­nie…

– Dzieci już śpią? – szep­nę­łam. Z tru­dem pano­wa­łam nad odde­chem. Zwy­kle pro­si­łam, żeby się nie spie­szył, uwiel­bia­łam nie­koń­czące się piesz­czoty, a gra wstępna wyda­wała mi się zde­cy­do­wa­nie atrak­cyj­niej­sza niż ta cała prze­re­kla­mo­wana „pene­tra­cja”. Swoją drogą, co to było za durne słowo!

– Dzieci już śpią? – powtó­rzy­łam. Po pro­stu musia­łam się upew­nić, zanim fala roz­ko­szy zmie­cie mnie na dobre z dębo­wego blatu.

– Nie, mamo. Boli mnie głowa i chcia­łem połknąć tabletkę. – Janek stał w piża­mie w progu kuchni z opa­ko­wa­niem jakie­goś lekar­stwa w ręku i obrzy­dze­niem malu­ją­cym się na twa­rzy.

Trudno mu się dzi­wić.

Chcia­łam zapaść się pod zie­mię i zostać tam na zawsze.

Zła­pa­łam ścierkę i przy­kry­łam nią piersi.

Napis na ścierce gło­sił: „Dzi­siaj będzie dobry dzień!” w sie­dem­na­stu języ­kach.

Mia­łam ochotę się zabić. I wła­sno­ręcz­nie skre­mo­wać. A potem roz­sy­pać pro­chy na cztery strony świata.

Rano Paweł spał jak zabity. Miał prze­cież próbę dopiero po połu­dniu. Na mnie spa­dło więc zro­bie­nie śnia­da­nia, odwie­zie­nie dzie­cia­ków… a przede wszyst­kim sta­nię­cie z nimi oko w oko.

Nie byłam pewna, czy Jasiek zdą­żył już powie­dzieć Hani i Fran­kowi, co widział w kuchni. Cze­ka­łam na jaki­kol­wiek znak z ich strony, lecz oni byli niczym trzy sfinksy. Z ich twa­rzy i spoj­rzeń nie mogłam niczego wyczy­tać.

Dopiero kiedy wysa­dza­łam Franka pod szkołą, spóź­nio­nego sie­dem minut na pol­ski, wes­tchnął roz­dzie­ra­jąco i wyrzu­cił z sie­bie jed­nym tchem:

– Szy­mek i Kac­per ni­gdy nie uwie­rzą, że jesz­cze to robi­cie! Jeste­ście tacy sta­rzy, naprawdę wam nie wstyd?

Zatrza­snął drzwi skody, zanim zdą­ży­łam się ode­zwać.

– Prze­gię­li­ście i tyle – jęk­nęła Hania, którą pod­wo­zi­łam jako ostat­nią. – Nie może­cie robić tego w sypialni, serio? U mnie prze­cież były dziew­czyny, Julka i Tosia zostały na noc. Wiesz, co by się stało, gdyby któ­raś z nich weszła wtedy do kuchni?

– Nie mam poję­cia – mruk­nę­łam. Wła­ści­wie to było nawet cał­kiem inte­re­su­jące. Co mogłoby się stać? Sufit spadłby mi na głowę? Jakieś bóstwo zaczę­łoby ciskać pio­ru­nami we mnie i w Pawła? A może opieka spo­łeczna ode­bra­łaby nam dzieci, a sąd pozba­wiłby mnie prawa do wyko­ny­wa­nia zawodu? Bo prze­cież nauczy­cielka musi być wzo­rem moral­no­ści i nie może tak po pro­stu bzy­kać się z wła­snym mężem i ojcem swo­ich dzieci na bla­cie w kuchni.

– Haniu, posłu­chaj… to było głu­pie, ale prze­cież nie stało się nic wiel­kiego – pró­bo­wa­łam przy­wró­cić temu wszyst­kiemu wła­ściwe pro­por­cje. – Powin­ni­ście się cie­szyć, że wasi rodzice wciąż się kochają i są dla sie­bie atrak­cyjni.

Czter­na­sto­let­nia furia prze­słała mi naj­bar­dziej mro­żące spoj­rze­nie świata i wysia­dła, trza­ska­jąc drzwiami tak, że aż pod­sko­czy­łam. Po czym otwo­rzyła je, spoj­rzała mi w oczy i wyce­dziła:

– Jeste­ście z ojcem cho­rzy psy­chicz­nie, wiesz?

I oczy­wi­ście po raz drugi wal­nęła drzwiami. Jesz­cze moc­niej niż poprzed­nio.

Tak oto prze­sta­łam być dla dzieci auto­ry­te­tem i sta­łam się nie­wy­żytą sta­ru­chą, któ­rej należy się wsty­dzić przed zna­jo­mymi.

I musia­łam z tym żyć.

Klasy matu­ralne poszły na warsz­taty w Muzeum Naro­do­wym z dwójką polo­ni­stów i Aśką, która uczy pla­styki i histo­rii sztuki. Mnie tym razem omi­nęła przy­jem­ność pil­no­wa­nia, czy wszy­scy w porę wysie­dli z tram­waju na przy­stanku przy pal­mie i czy nie roz­łażą się po całym gma­chu. Dzięki temu mogłam spo­koj­nie spraw­dzić kla­sówki w pustej sali, a nawet wysko­czyć po coś do jedze­nia. Przez to całe poranne zamie­sza­nie zupeł­nie zapo­mnia­łam zabrać kanapki. Na szczę­ście vis-à-vis szkoły jest bar Raj­ski. Po kilku zmia­nach wła­ści­ciela i remon­cie gene­ral­nym prze­obra­ził się z odstra­sza­ją­cej gar­ma­żerki z wyso­kimi stoł­kami przy szy­bie w cał­kiem przy­tulne bistro z miłą obsługą i naprawdę nie­złym domo­wym jedze­niem. Przy okrą­głych, bia­łych sto­li­kach ser­wo­wano tam pie­rogi, sałatki, kilka rodza­jów zup i cia­sto droż­dżowe, pra­wie tak dobre jak to, które pamię­tam z dzie­ciń­stwa, z nie­dziel­nych obia­dów u babci. Połowa jadło­spisu była wege­ta­riań­ska. Do tego zawsze w menu dnia figu­ro­wało przy­naj­mniej jedno danie wegań­skie, więc bez pro­blemu mogłam zna­leźć coś dla sie­bie.

Zde­cy­do­wa­łam się na krem z dyni, kopytka i zasma­żane buraczki, i szybko spoj­rza­łam na zega­rek. Do następ­nej lek­cji zostało ponad pół godziny.

– Dzi­siaj zjem przy sto­liku – powie­dzia­łam do miłej blon­dy­neczki, którą widy­wa­łam za ladą jesz­cze w cza­sach pod­łej gar­ma­żerki sprzed remontu. Unio­sła swoje ide­al­nie wyre­gu­lo­wane brwi, wyraź­nie zdzi­wiona. Prze­cież ja zawsze biorę jedze­nie na wynos. Zaraz jed­nak poki­wała głową i popro­siła, żebym usia­dła.

– Wszystko będzie gotowe za pięć, może sie­dem minut – mruk­nęła, poda­jąc kartkę z moim zamó­wie­niem tajem­ni­czej męskiej dłoni wysu­wa­ją­cej się z małego okienka. Po czym, nie zni­ża­jąc głosu, zaczęła opo­wia­dać dru­giej kel­nerce o swo­jej fatal­nej randce z kuzy­nem sąsiadki. Czy może sąsia­dem kuzynki? Prze­ga­pi­łam począ­tek tej histo­rii, ponie­waż kon­cen­tro­wa­łam się na myśle­niu o naszym małym, rodzin­nym skan­dalu i o tym, jak skło­nić dzie­ciaki do szcze­rej roz­mowy. Od tych roz­wa­żań ode­rwał mnie dopiero gło­śny śmiech obu kel­ne­rek i pełne gory­czy słowa blon­dynki:

– Dziś naprawdę trud­niej o porząd­nego faceta niż o wygraną w lotto.

Teraz słu­cha­łam już bar­dzo uważ­nie. Druga z kel­ne­rek, prze­sym­pa­tyczna pie­go­wata pyza, z wło­sami zwią­za­nymi w kitki, zapew­niała blon­dynkę, że na pewno w końcu pozna kogoś sen­sow­nego. Obie­cy­wała, że rozej­rzy się jesz­cze wśród zna­jo­mych swo­jego męża i nama­wiała, by poszu­kała jakie­goś hobby przy­cią­ga­ją­cego męż­czyzn.

– Może strze­la­nie z wia­trówki? – pod­su­wała życz­li­wie. – Na strzel­nicy zawsze kręci się mnó­stwo face­tów. Albo paint-ball? Węd­kar­stwo? Maj­ster­ko­wa­nie? Jazda na moto­rze? Jest tyle moż­li­wo­ści…

Blon­dynka popu­kała się w głowę.

– Mam wydać furę kasy, a potem ryzy­ko­wać życiem, pędząc na moto­cy­klu, tylko po to, żeby na sta­cji ben­zy­no­wej spo­tkać przy dys­try­bu­to­rze numer sie­dem jakie­goś wyta­tu­owa­nego, dłu­go­wło­sego gościa w skó­rza­nej kurtce?

Kole­żanka zasta­no­wiła się przez moment i pró­bo­wała dalej:

– Mogła­byś poje­chać na zlot har­ley­ow­ców i prze­bie­rać w face­tach jak w ulę­gał­kach.

– Jak w ulę­gał­kach? – Blon­dy­neczka zachi­cho­tała, poka­zu­jąc ukru­szoną górną trójkę. Dziwne, była bar­dzo zadbana, miała nie­na­ganne brwi, paznok­cie w tym samym odcie­niu wiśni, co szminka… No ale może jadła wczo­raj orze­chy i teraz po pro­stu czeka na wizytę u den­ty­sty? Albo nie ma pie­nię­dzy i odkłada ją do czasu, aż dosta­nie następną pen­sję?

– W ulę­gał­kach – powtó­rzyła zdu­miona. – Co za dziwne słowo.

Druga z kel­ne­rek nie pod­jęła dys­ku­sji o fra­ze­olo­gi­zmach, nato­miast wpa­dła na kolejny pomysł:

– Gokarty! Możesz jeź­dzić na gokar­tach. Wycho­dzi znacz­nie taniej, nie trzeba pchać się na żadne zloty na dru­gim końcu Pol­ski… A stę­że­nie face­tów na metr kwa­dra­towy jest chyba więk­sze niż na strzel­nicy.

Pro­po­zy­cje pyzy z kit­kami robiły się coraz bar­dziej odkryw­cze. Sza­chy. Kurs pro­gra­mo­wa­nia. Zaoczne stu­dia na poli­tech­nice. Gra w piłkę nożną w męskiej dru­ży­nie.

– Ama­tor­skiej? – zapy­tała blon­dy­neczka nie­pew­nie.

Jej kole­żanka zaczęła śmiać się jak opę­tana.

– No wiesz, to zależy wyłącz­nie od cie­bie. Jeżeli czu­jesz się na siłach, możesz zgło­sić się do kadry olim­pij­skiej albo poje­chać od razu na mistrzo­stwa świata z nadzieją, że Lewan­dow­ski usią­dzie na ławce rezer­wo­wych, a ty wbi­jesz osiem goli jakiejś Hisz­pa­nii czy Bra­zy­lii.

Blon­dynka patrzyła na nią tak, jakby nie bar­dzo wie­działa, czy żar­tuje, czy mówi serio. Zde­cy­do­wa­nie nie była tyta­nem inte­lektu. Ale prze­cież ist­nieje mnó­stwo uda­nych par z pewną róż­nicą w wykształ­ce­niu i wyni­kach testów IQ. Nie mogłam jej skre­ślić, tylko dla­tego że nie była zbyt bły­sko­tliwa.

Nie udało mi się wysłu­chać roz­mowy kel­ne­rek do końca, bo musia­łam wra­cać do pracy i tłuc do głowy pierw­sza­kom róż­nice mię­dzy mito­lo­gią grecką a rzym­ską.

Zanim jed­nak wsta­łam od sto­lika, ukrad­kiem pod­nio­słam komórkę i zro­bi­łam kilka zdjęć. W mojej gło­wie zaczy­nał wła­śnie kieł­ko­wać cał­kiem nie­zły plan.

MAREK

Ona osza­lała! To zna­czy osza­lała już dawno, to żadna nie­spo­dzianka, nie znam dru­giej rów­nie nie­prze­wi­dy­wal­nej, dzi­wacz­nej i sza­lo­nej osoby jak Miłka. Kło­pot w tym, że tym razem to sza­leń­stwo doty­kało bez­po­śred­nio mnie.

Wró­ci­łem z pracy zmę­czony i tro­chę znie­chę­cony. Wszystko dla­tego, że wpa­dłem na scho­dach na dzie­kana, a on powie­dział mi jasno, że ma już dość mojego nie­ist­nie­ją­cego dok­to­ratu.

– Panie magi­strze, można spóź­nić się o mie­siąc albo o kwar­tał. Osta­tecz­nie nawet o rok. Ja wszystko rozu­miem, naprawdę – wysy­czał z tym swoim jado­wi­tym uśmie­chem. Zawsze, kiedy się tak wyszcze­rzał, wyglą­dał jak wielki łysy jasz­czur. – Ale pan wal­czy z tym dok­to­ra­tem już od sie­dem­na­stu lat. Od sie­dem­na­stu lat i dzie­wię­ciu tygo­dni, spraw­dza­łem to wczo­raj w pań­skiej teczce. Nie wydaje się to panu… jakby to powie­dzieć… nieco gro­te­skowe?

Od razu zro­zu­mia­łem, że to pyta­nie reto­ryczne i nie pró­bo­wa­łem wyar­ty­ku­ło­wać żad­nej bły­sko­tli­wej odpo­wie­dzi. Wbi­łem wzrok w pod­łogę. Czy ktoś na tym wydziale w ogóle dba o porzą­dek? Wiel­kie szare kafle, mające być sym­bo­lem ele­gan­cji, dosłow­nie lepiły się od brudu.

Może mógł­bym jakoś bez­bo­le­śnie prze­kie­ro­wać roz­mowę z mojego wiecz­nie otwar­tego prze­wodu dok­tor­skiego na sprawę kiep­skiej ekipy sprzą­ta­ją­cej? I zaofe­ro­wać pomoc w zna­le­zie­niu nowej, znacz­nie sku­tecz­niej­szej?

– Pro­szę przy­nieść mi jutro wszystko, co ma pan gotowe. Całe roz­działy, ale też frag­menty bez szer­szego kon­tek­stu. Spró­bu­jemy razem opa­no­wać ten chaos. – Dzie­kan nie­stety nie zauwa­żył brud­nej pod­łogi. Uparł się, żeby roz­ma­wiać o mnie, i w ogóle mi się to nie podo­bało.

– Chciał­bym naj­pierw spo­koj­nie upo­rząd­ko­wać mate­riały, zro­bić kilka przy­pi­sów… – wal­czy­łem jak lew o dodat­kowy tydzień lub dwa.

– W takim razie cze­kam poju­trze, punk­tu­al­nie o ósmej. Zapro­szę też pań­skiego pro­mo­tora, bo domy­ślam się, że panu może być nieco nie­zręcz­nie po tylu prze­kro­czo­nych ter­mi­nach i zła­ma­nych obiet­ni­cach – rzu­cił dzie­kan wspa­nia­ło­myśl­nie, po czym ruszył szyb­kim kro­kiem przed sie­bie, nie zaszczy­ca­jąc mnie ani jed­nym spoj­rze­niem.

Jego lśniące czarne buty wyda­wały upiorny dźwięk za każ­dym razem, gdy pode­szwa odry­wała się od lep­kiej tera­koty.

Ale to naprawdę nie była moja sprawa.

Moją sprawą był dok­to­rat. I to, jakim cudem mógł­bym w czter­dzie­ści osiem godzin wycza­ro­wać cokol­wiek, co nada­wa­łoby się do poka­za­nia pro­fe­so­rowi Macz­kow­skiemu. I, oczy­wi­ście, dzie­ka­nowi.

Chcia­łem prze­ga­dać to z Miłką. Mia­łem nadzieję, że zastanę ją w moim pokoju, jak zwy­kle w środy. To był jedyny dzień tygo­dnia, kiedy Paweł wycho­dził na popo­łu­dniową próbę, a potem miał dwa kon­certy i wra­cał tuż przed pół­nocą. W domu Miłki w każdą środę roz­gry­wało się istne sza­leń­stwo pod tytu­łem: „Naresz­cie nie musimy być cicho”. Już o czter­na­stej zaczy­nała się wie­lo­go­dzinna próba zespołu, w któ­rym naj­star­szy, sie­dem­na­sto­letni Janek grał z zapa­łem na per­ku­sji. Cza­sami, tuż po lek­cjach, wpa­dały też kole­żanki Hani, goto­wały, przy­mie­rzały ciu­chy i wśród salw śmie­chu wymy­ślały wspól­nie kolejny występ szkol­nego kaba­retu. A dom… tak naprawdę wiej­ski domek, odzie­dzi­czony po babci, był mały, przy­tulny, uro­czy – i potwor­nie aku­styczny. Nie dawało się odciąć od tego, co działo się w innych pomiesz­cze­niach. Zamknię­cie drzwi abso­lut­nie nie zała­twiało tu sprawy.

Miłka aku­rat w środy wycho­dziła z pracy wcze­śniej i zawsze miała mnó­stwo pla­nów na popo­łu­dnie. No ale w takich warun­kach nie mogła spraw­dzać prac domo­wych, pisać sce­na­riu­szy kolej­nych lek­cji, łączyć się na zoo­mie z cho­rymi uczniami ani zaku­wać do egza­mi­nów na swo­jej pody­plo­mówce. Przy­cho­dziła więc do mnie.

Miała tu święty spo­kój, któ­rego tak potrze­bo­wała. Ja w środy przez cały dzień pro­wa­dzi­łem ćwi­cze­nia dla stu­den­tów, koń­czy­łem dopiero o dzie­więt­na­stej. Miłka mogłaby już o tej porze jechać do domu, ale zwy­kle wcale się nie spie­szyła. Chciała, żeby dzie­ciaki w ten jeden wie­czór miały cały dom tylko dla sie­bie. Przez sześć dni w tygo­dniu z uwagi na Pawła cho­dziły na pal­cach i zmu­szały zna­jo­mych, by sie­dzieli cicho jak myszy pod mio­tłą. Środy były więc dla nich dniem total­nego wariac­twa.

Dawa­łem znać, że jestem już w auto­bu­sie, a wtedy ona zama­wiała pizzę – oczy­wi­ście wege­ta­riań­ską. Była jedyną osobą na świe­cie, przy któ­rej rezy­gno­wa­łem bez żalu z szynki, salami czy tuń­czyka. Bo naj­waż­niej­sze było nie to, że jedli­śmy pizzę z liśćmi cze­goś dziw­nego, czego nor­mal­nie na pewno nie wziął­bym do ust, ale to, że mie­li­śmy czas, żeby po pro­stu posie­dzieć i poroz­ma­wiać. Naj­czę­ściej o moich kło­po­tach. A ich lista nie miała końca: długi, kolejne długi, pozwy skła­dane przez Beatę, kon­takty z Pau­linką (a raczej ich brak… i brak per­spek­tyw na roz­wią­za­nie tej sprawy), no i mój nie­szczę­sny dok­to­rat, który wcale nie posu­wał się do przodu.

To wła­śnie o nim chcia­łem koniecz­nie poga­dać z Miłką tego wie­czoru nad pizzą. Ona jed­nak miała zupeł­nie inne plany. I w dodatku, o zgrozo, wcale nie zamó­wiła capric­ciosy XXL bez szynki z podwój­nymi oliw­kami!

– Prze­pra­szam, zapo­mnia­łam – powie­działa, odkła­da­jąc nie­od­łączny pil­ni­czek i ścią­ga­jąc włosy gumką. – Musimy poważ­nie poroz­ma­wiać o two­jej przy­szło­ści.

Przez moment mia­łem wra­że­nie, że czyta mi w myślach.

– Skąd wie­dzia­łaś, że aku­rat dzi­siaj koniecz­nie chcę o tym pomó­wić? – odrze­kłem z uśmie­chem, zadzi­wiony jej prze­ni­kli­wo­ścią. – Spo­tka­łem rano dzie­kana, jego cier­pli­wość naprawdę się koń­czy. Za chwilę zamknie mi prze­wód, zabie­rze etat, a razem z nim miej­sce w hotelu asy­stenc­kim. I znowu wylą­duję na bruku.

– Wylą­du­jesz u mnie… na jakiś czas – popra­wiła mnie szybko.

Tak, jasne, wie­dzia­łem, że nie zostawi mnie na lodzie. Każdy, ale nie Miłka. Zda­rzyło mi się już zadzwo­nić do jej furtki o trze­ciej w nocy w sta­nie wska­zu­ją­cym na spo­ży­cie. Zda­rzyło się, że jechała w zadymce lub ulew­nym desz­czu przez całą War­szawę, żeby zgar­nąć mnie z przy­stanku, kra­węż­nika, podwórka, na któ­rym się scho­wa­łem przed agre­syw­nym typem w błę­kit­nej mary­narce, i bez pyta­nia zabrać do sie­bie – na jedną noc albo na trzy tygo­dnie. Naprawdę mogłem na nią liczyć w każ­dej sytu­acji.

Oczy­wi­ście dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę, że Paweł z tru­dem znosi moje nie­spo­dzie­wane wizyty. Usły­sza­łem kie­dyś, jak mówi wście­kły: „Kupi­łem zie­loną kanapę, żeby na niej oglą­dać mecze, a nie tego nie­udacz­nika odsy­pia­ją­cego pod moim kocem swoje spier­do­lone mał­żeń­stwo”. Miłka syk­nęła, że jestem dla niej jak brat i pomo­głem jej w życiu bar­dziej niż kto­kol­wiek inny, a koc należy do niej, bo kupiła go za nagrodę z kura­to­rium oświaty. I trzy minuty póź­niej Paweł z przy­kle­jo­nym uśmie­chem ser­wo­wał mi jajecz­nicę.

Tak, wie­dzia­łem oczy­wi­ście, że w kry­tycz­nej sytu­acji mógł­bym na kilka dni zatrzy­mać się u Miłki. Ale po pierw­sze, naprawdę szcze­rze nie zno­si­łem nara­żać jej (i sie­bie) na fochy Pawła, na jego iro­niczne komen­ta­rze i zna­czące prze­wra­ca­nie oczami. A po dru­gie… kilka dni, czy nawet tygo­dni, nie roz­wią­zy­wało pro­blemu. Nie mogłem sie­dzieć tam w nie­skoń­czo­ność, a nie mia­łem żad­nego innego pomy­słu. Wyna­ję­cie kawa­lerki nie wcho­dziło w grę. Wyna­ję­cie pokoju, czy choćby łóżka w wiel­kiej sali w jakimś hotelu robot­ni­czym, też nie, i to z kilku wzglę­dów. Nowa praca… cóż, etat dla nauczy­ciela histo­rii w pod­sta­wówce czy liceum pew­nie uda­łoby mi się zna­leźć, Miłka oczy­wi­ście natych­miast by mi pomo­gła. Może, łącząc taką pracę z udzie­la­niem kore­pe­ty­cji, jakimś cudem zdo­łał­bym się utrzy­mać, pła­cić ali­menty i pozo­stałe zobo­wią­za­nia, a w dodatku wynaj­mo­wać jakąś klitkę. Ale kto potrze­buje kor­ków z histo­rii? W dodatku u kogoś takiego jak ja? A przede wszyst­kim, czy pora­dził­bym sobie w szkole z bandą roz­krzy­cza­nych dzie­cia­ków? Miłka była w tym świetna, ale ja? Pew­nie natych­miast weszliby mi na głowę, a ja skoń­czył­bym w szpi­talu psy­chia­trycz­nym z ciężką depre­sją albo ner­wicą. Tak jak ten ksiądz, któ­rego przy­słano z para­fii do szkoły Miłki. Uro­czy młody czło­wiek grał na gita­rze, kopał piłkę i chciał zaprzy­jaź­nić się z mło­dzieżą. Pod koniec seme­stru karetka zabrała go pro­sto z klasy. Podobno do dziś nie doszedł do sie­bie.

– Muszę sta­nąć na uszach, żeby dzie­kan dał mi jesz­cze tro­chę czasu – jęk­ną­łem. – Tylko ta praca i ten pokój w aka­de­miku dają mi cień sta­bi­li­za­cji. I szansy na odzy­ska­nie kon­taktu z Pau­linką.

Miłka, na­dal sie­dząc w tym swoim turec­kim kwie­cie lotosu, prze­su­nęła się na pupie w moją stronę i, jak to ona, z całej siły wal­nęła mnie drobną dło­nią w plecy. Jakby była kum­plem z woj­ska, a nie deli­katną nauczy­cielką. Zawsze mnie zadzi­wiało, że jest jed­no­cze­śnie taka kru­cha i silna.

Tego dnia zde­cy­do­wa­nie domi­no­wała silna część jej oso­bo­wo­ści.

– Dok­to­ra­tem zaj­miemy się za chwilę – oznaj­miła poważ­nie. – Włą­czysz kom­pu­ter, przej­rzymy to, co masz gotowe, upo­rząd­ku­jemy, zro­bimy plan, w miarę reali­styczny, i zanie­siesz go dzie­ka­nowi. Albo… – zer­k­nęła na moją wystra­szoną twarz i dodała wspa­nia­ło­myśl­nie: – Albo wyślesz e-mailem, pew­nie będzie ci łatwiej.

Posłusz­nie pod­sze­dłem do kom­pu­tera, jed­nak Miłka powstrzy­mała mnie ruchem dłoni.

– Nie teraz, za moment. Naj­pierw musimy poroz­ma­wiać o czymś innym. To zna­czy… o miło­ści.

– Słu­cham?! – Nie byłem pewny, czy dobrze usły­sza­łem. – O jakiej miło­ści? Czy­jej? Do kogo?

– Two­jej. Przy­szłej. Poten­cjal­nej.

– Miło­ści? – powtó­rzy­łem.

Poki­wała głową.

– Czas wresz­cie strzep­nąć z sie­bie roz­wo­dowy pył i ruszyć do boju o swoje szczę­ście. Musimy zna­leźć ci nową, cie­płą i miłą dziew­czynę. Taką, przy któ­rej roz­wi­niesz skrzy­dła. Chyba mam cał­kiem nie­złą kan­dy­datkę… Dzi­siaj udało mi się zro­bić jej nawet ukrad­kiem kilka zdjęć. Moim zda­niem jest dokład­nie w twoim typie, tro­chę podobna do tej Bożenki, która stu­dio­wała rok wyżej od nas i miesz­kała w aka­de­miku z Baśką i Dorotą ode mnie z grupy.

Wzięła do ręki komórkę. Cze­ka­łem, onie­miały, kogo mi pokaże.

– Albo wiesz co? Naj­pierw zamó­wię pizzę, a potem obej­rzymy te zdję­cia i opra­cu­jemy plan dzia­ła­nia. Musimy zro­bić to szybko, żeby­śmy zdą­żyli jesz­cze dzi­siaj przy­go­to­wać mate­riały dla dzie­kana.

Roz­dział 3. Nie kom­bi­nuj!

Roz­dział 3

Nie kom­bi­nuj!

MIŁKA

Prawdę mówiąc, nie spo­dzie­wa­łam się, że tak bły­ska­wicz­nie zdo­łam prze­ko­nać Marka do wizyty w barze Raj­skim koło mojej pracy. Chyba po pro­stu wzię­łam go z zasko­cze­nia. Nie zna­lazł od razu dobrego powodu, żeby odmó­wić, a potem było mu głu­pio i robił wszystko, co wymy­śli­łam – bo to było łatwiej­sze niż wda­wa­nie się ze mną w kłót­nie, któ­rych szcze­rze nie znosi.

A może w głębi serca wie­dział, że mam rację? Że już czas naj­wyż­szy dać sobie szansę na tro­chę szczę­ścia?

Na widok dłu­go­wło­sej blon­dynki zabły­sły mu oczy. Na zdję­ciach nie było widać ukru­szo­nej gór­nej trójki ani ubo­giego słow­nic­twa. No, ale prze­cież nie muszą roz­ma­wiać o ulę­gał­kach, a ząb bez pro­blemu załata w cza­sie jed­nej wizyty u den­ty­sty.

Ona naprawdę była dokład­nie w jego typie. Chyba przy­po­mi­nała bar­dziej Beatę niż tę Bożenkę od nas ze stu­diów, z którą sko­ja­rzyła mi się w pierw­szej chwili. Była jed­nak od nich obu zgrab­niej­sza, łagod­niej­sza i pew­nie o dzie­sięć lat młod­sza.

Nie powie­dzia­łam tego gło­śno, ale moim zda­niem sta­now­czo powi­nien szu­kać dziew­czyny młod­szej od sie­bie. Żeby mieli czas spo­koj­nie doj­rzeć do decy­zji o dziecku… oczy­wi­ście, jeśli ona zechce zostać mamą. Nie­zła byłaby też jakaś samotna matka nie­mow­laka albo przed­szko­laka. Marek bez pro­blemu poko­chałby takiego maluszka. Dla moich dzieci od początku był prze­cież naj­uko­chań­szym wuj­kiem, wygłu­piał się z nimi godzi­nami, nosił na barana i sza­lał tak, że byli cali mokrzy…

Mare­czek ma mnó­stwo wad. Nie jest lwem towa­rzy­skim, trudno nawią­zuje zna­jo­mo­ści, ludzie czę­sto uwa­żają go za gbura, mruka i odmieńca. Za to z dzie­cia­kami doga­duje się w mgnie­niu oka, uwiel­biają go od pierw­szego wej­rze­nia. Zawsze uwa­ża­łam, że powi­nien uczyć w pod­sta­wówce, jest stwo­rzony do pracy z dziećmi, a nie ze zbla­zo­wa­nymi stu­den­tami. Serce mi pęka, że Beata odcięła go od Pau­linki. Mała potrze­buje ojca, a on potrze­buje jej. Nie bar­dzo wie­rzę, że coś się tam zmieni na lep­sze, dla­tego bar­dzo życzę mu, żeby miał kolejne dziecko. Nie­ko­niecz­nie bio­lo­giczne.

Ta Ewe­lina mówiła do pyzy z kit­kami coś o zaba­wach z sio­strze­nicą. A więc też lubi dzieci i pew­nie chcia­łaby mieć wła­sne.

Ewe­lina… Oka­zało się, że tak ma na imię. Na jed­nym z nie­zbyt ostrych zdjęć, które cyk­nę­łam ukrad­kiem, kiedy zbie­rała tale­rze, widać było je wyha­fto­wane na kie­szonce far­tuszka. Jeśli nie poży­czyła go od kole­żanki z innej zmiany, wie­dzie­li­śmy już przy­naj­mniej, jak się do niej zwra­cać. Dobre i to…

– Ale jak my to zro­bimy? – zapy­tał Marek nieco nie­pew­nie. – Myślisz, że powi­nie­nem tak po pro­stu wejść do baru i zapy­tać, czy zechce wypić ze mną kawę?

Kawę to ona ser­wo­wała obcym ludziom, i to przez cały dzień, a Marek miał raczej marną szansę, że śliczna Ewe­lina potrak­tuje go poważ­nie i z rado­ścią pobie­gnie z nim do kon­ku­ren­cyj­nej knajpki. Powiedzmy sobie szcze­rze, nie był ani przy­stojny, ani szcze­gól­nie męski, ani dobrze ubrany. Jego atuty były ukryte… i nale­żało spra­wić, by dziew­czyna zechciała je poznać.

– Wezmę to na sie­bie – mruk­nę­łam. – Mam pomysł, jak możemy wzbu­dzić jej zain­te­re­so­wa­nie…

MAREK

Sie­dzia­łem przy sto­liku w barze Raj­skim i dłu­ba­łem widel­cem w tale­rzu z pie­ro­gami. Wciąż nie mogłem uwie­rzyć, że dałem się namó­wić na coś tak sza­lo­nego!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki