Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 1861. Podający się za hrabiego Alberta Potockiego poeta, szpieg policji carskiej Julian Aleksander Bałaszewicz sieje zamęt w kręgach polskiej emigracji. Nie wiadomo już, co jest prawdą, a co kłamstwem. Sprawny prowokator niczym demiurg kreuje wydarzenia i sytuacje, nie ponosząc żadnych konsekwencji. Aż do momentu, kiedy sam zostanie zdradzony…
Kim był ten człowiek, który potrafił przekonać do swoich racji Polaków, Rosjan i samego Marksa? Za kogo uważali go najbliżsi współpracownicy, także ten, który go wydał? Oto słynny carski agent – Julian Aleksander Bałaszewicz. Jak potoczyłoby się powstanie styczniowe bez jego udziału? Być może nigdy się tego nie dowiemy…
Losy Bałaszewicza w latach poprzedzających powstanie styczniowe i później, aż do 1877 roku, śledzimy z trzech perspektyw. Jak pokruszona mozaika składają się na obraz, w którym wciąż pełno luk.
„Odradzał się, ponosił klęski, ale się odradzał, wydawało się, że już nigdy nie wypłynie, ale on wracał” (cytat z książki).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Wacław Holewiński, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Hanna Kwaśna
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © andreykuzmin/123 rf,
© mrspopman/123 rf, © lynea/AdobeStock, domena publiczna
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-67915-76-2 (EPUB); 978-83-67915-77-9 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Bolała mnie głowa. Potwornie. Miałem zamknięte oczy i czułem, jak drży mi lewa powieka. Położyłem na niej dłoń, ale to nie pomogło.
Z trudem starałem się uporządkować myśli. Wczoraj...
– Boże mój, co było wczoraj?
Awantura? Gdzie? Gdzieś w okolicy Grand Théâtre? O co? Kto brał w niej udział? Nie powinienem tyle pić. Może w ogóle nie powinienem. Ale co mi zostało? Czas...
Naszły mnie czarne myśli. Śmierć. Byłem przekonany, że to nieodległa przyszłość. Nie, nie czułem się stary. Nie miałem nawet czterdziestki. Inni żyją po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat, więc... Dlaczego?
Kto tam wczoraj był? Widziałem jakieś twarze. I słyszałem swój krzyk. Wygrażałem komuś pięścią. Zacierały mi się obrazy, jakieś migotanie.
Michaił Elpidin[1]? Ten dureń kierujący emigracyjną biblioteką? Już, już, a by mnie kupił. A jak się wcześniej przymilał! Ale wcześniej miałem pieniądze. Co takiego się stało?
Zobaczyłem. Tak, przez chwilę widziałem to wyraźnie. Mikołaj Iwanowicz zbliżył usta do mojej twarzy. Miał nieświeży oddech.
– Butkowski! – wrzeszczał. – Jest pan szubrawcem!
Nie mogłem puścić tego płazem. Rzuciłem się na niego, złapałem za poły surduta i byłbym uderzył, ale ktoś od tyłu chwycił go za ramiona, odciągnął.
Co było potem? Co potem? I kto tam jeszcze był? Jeden, dwóch, trzech? Więcej?
Widziałem jakiś czas temu dziwne urządzenie. Mówili na to salon stereoskopowy. Migały w nim zdjęcia. Nie potrzebowałem tych cudów. Obrazy przesuwały mi się przed oczyma, ale jak tam, jak w tej maszynie, nie mogłem z nich złożyć sensownej historii.
Podsunąłem nawet Potockiemu pomysł. Namówiłem go na wizytę u Ferriera. Jakże on miał na imię? Claude-Marie? Chyba tak. Fotografie. Tak, można je było wykorzystać w naszej pracy. Pieniądze... Zawsze ich brakowało, skąpili. Durnie. Petersburg. Pozjadali wszystkie rozumy. Ci w Warszawie tacy sami. Gdyby dali parę tysięcy rubli więcej, mieliby wszystkich podanych na tacy. Ferrier był gotów pomóc. Ale przecież nie za darmo.
Elpidin. Co się wczoraj stało? Wiedziałem, że coś niedobrego, że to będzie rzutować na moje dalsze życie. Ale co?
Z trudem się podniosłem, usiadłem. Zakręciło mi się w głowie, odbiło i zaraz, ledwie zdążyłem do wiadra, zacząłem rzygać. Zobaczyłem czerwoną wydzielinę. Krew? Nie pierwszy raz. Dlaczego?
Umyłem twarz. Woda była przeraźliwie zimna. W mieszkaniu też było zimno. Jędza Perie oznajmiła, że nie będzie paliła w piecu, dopóki nie dam pieniędzy na opał. Skąd miałem wziąć?
Wciąż czekałem na list od Potockiego. Niechby mnie wreszcie wezwał do tego Londynu. Przecież i tam byłbym mu pomocny. A jeśli nie? Wracać do Warszawy? Nikt tam nie czeka. Nikt. Chociaż może... Przypomniałem sobie Marię. Gdyby była bogatsza, gdyby miała jakiś posag, może bym się z nią ożenił. Wykorzystałem ją. Miała piękne ciało. Duże piersi. Na samą myśl o nich zrobiło mi się gorąco, poczułem podniecenie. Przełamała strach, obawy. Musiała mnie kochać. Machnąłem ręką. Dobrze, że wtedy wyjechałem. Płakała. Obiecałem, że wrócę.
Ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Kto to mógł być? Nie chciałem nikogo widzieć. Nie w tym stanie.
– Butkowski, otwieraj!
Usłyszałem przekleństwo. Jasiński? On tam wczoraj był? Jeszcze tego brakowało.
Intruz nie zamierzał odejść. Musiałem go wpuścić, inaczej sąsiedzi zaczęliby wyglądać z tych swoich nor.
Podniosłem się, ledwie dobrnąłem do drzwi, zdjąłem łańcuch i przekręciłem klucz. Jasiński popatrzył na mnie uważnie, a potem rozdziawił gębę pełną poprzerastanych zębów.
– Otkroj dwier’ – syknął intruz po rosyjsku.
Niechętnie wpuściłem go do środka. Wasyl Andriejewicz, mimo polskiego nazwiska, nie przyznawał się do swego pochodzenia. Wolał uchodzić za rodowitego mieszkańca Pitra. Znaliśmy się od kilku lat, ale tamten szukał ze mną kontaktu wyłącznie w nadzwyczajnych okolicznościach, wtedy gdy rosyjskie służby...
Zanim zaczęliśmy rozmawiać, zdało mi się, że wczoraj go widziałem, ale nie byłem tego pewien. Machnąłem ręką.
Jasiński skrzywił się.
– Co tak śmierdzi? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, otworzył szeroko okno. Przez chwilę patrzył na ulicę.
Powiało mroźnym powietrzem. Rosjanin odsunął kołdrę i usiadł na łóżku.
Wasyl Andriejewicz był kupcem. Przynajmniej za takiego chciał uchodzić w oczach mieszkańców Genewy. Ale to był tylko puder, przykrywka. Tak naprawdę, choć nigdy mi tego nie powiedział, musiał być wysoko w hierarchii tajnej policji.
– Siadaj.
Nie musiałem go słuchać, ale wiedziałem, że są sytuacje, w których lepiej nie wszczynać awantury. Przysunąłem zydel i zająłem miejsce naprzeciwko.
– Czego chcesz? – zapytałem.
Jasiński popatrzył na mnie uważnie.
– Jebi twaju mać – przeklął i uniósł na wysokość podbródka zaciśniętą pięść. – Bydlę. Wczoraj... Nic nie pamiętasz?
Przez chwilę miałem wrażenie, że mnie uderzy. Chciałem się nawet zasłonić, ale nagle zrobiło mi się wszystko jedno. Było przeraźliwie zimno. Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
– Byłem pijany...
– Wciąż jesteś.
– Co się stało?
– Naprawdę nie pamiętasz? Zrobiłeś awanturę...
To mi się ostatnio zdarzało. Wszystko przez brak pieniędzy. Zbyt często szarpano mnie o spłatę długów, podsuwano pod nos weksle z moim podpisem.
– Coś... jakby... – wydukałem.
– Ławrow[2]...
W jednej chwili zrobiło mi się gorąco. Już wiedziałem. Poderwałem się, rzuciłem do wiszącej na drzwiach szuby. Przeszukiwałem kieszenie. Listy. Boże, czy mógłbym być tak głupi, tak strasznie, bezdennie głupi?
– Elpidin? Widział?
– Widział? – Jasiński roześmiał się. – Cała Genewa dziś o tym mówi. – Hrabia Potocki, ten wielki, wspaniały patriota, Polak, powstaniec, wskrzesiciel narodu. Gawno sabacze... Agent Trzeciego Wydziału. Ten, który ich wszystkich wydał...
Tak, pokazałem listy do Ławrowa. Te, które przychodziły na adres Alberta. Szukałem sposobu, aby zaprzeczyć...
– Bałaszewicz. – Rosjanin wstał i przez chwilę mocował się z wypaczonym oknem. Zamknął je, używając obu rąk. – Twój hrabia nie ma już czego szukać. Nigdzie. Obaj nie macie czego szukać. Musisz zniknąć.
Te listy były, tak chciałem je traktować, kartą przetargową na wypadek, gdyby... Nie, nie potrafiłem sobie tego wyobrazić... Tyle lat. Niczego innego nie potrafiłem. Czasami miewałem dobre pomysły, tłumaczyłem pisma, załatwiałem zaproszenia, ludzie widzieli we mnie oddanego sługę hrabiego, ale przecież, choć byłem jego podwładnym, sekretarzem agentury, chciałem, by traktowano mnie... by Bałaszewicz dostrzegł we mnie kogoś więcej.
Od czasu wyjazdu Potockiego do Londynu spadałem coraz niżej. Może trzeba było jechać do Paryża. Albo na statek, za tamtym. Przecież... Zamknąłem oczy, ból głowy był nie do zniesienia.
Rzuciłem się wczoraj na Elpidina. Tamten mnie odepchnął. Przypomniałem sobie, że upadłem, to stąd ten ból nogi. Poderwałem się, z trudem nas rozdzielili. Byłem pijany, to dlatego zacząłem krzyczeć, że jestem kimś innym, niż im się wydaje. Opróżniałem kieszenie... Siedzieli przy stole. Ktoś krzyknął, że to niemożliwe, że nie Potocki, że każdy inny, ale nie on. Że tyle zrobił dla emigracji. Więc pokazałem im więcej. Nie mogli wątpić.
Wyjechać, wyjechać do tej przeklętej Warszawy. A może do Krakowa? Tam przecież nie będę bezpieczny, zaraz dotrze, że carski pachołek... Więc nie. Skończę życie w nędzy. Nie trzeba było, nie trzeba było wyjeżdżać. Po co wspominać? A może? Napisać list. Razem uciekną do Ameryki... A nie, to sznur...
Wasyl Andriejewicz wstał, strzepnął z palta jakiś paproch i wyszedł bez słowa.
Gdzieś tam przy morzu, w oddalonej stronie,
Jest miasto sławne – stolicą nazwane;
Złotem goreją świętych domów skronie
I kanałami w okrąg opasane[3].
Koń się potknął i mało z niego nie zleciałem. Deszcz, a potem mróz zrobiły swoje. Cała droga pokryta była lodem. Zakląłem głośno, ściągnąłem wodze. Wiersze. Komu one potrzebne? Wystarczy Mickiewicz, wystarczy Słowacki. A jednak przychodziły do głowy same.
Było zimno, marzłem. Zacząłem kaszleć, nie mogłem przestać. Z trudem złapałem oddech. Całe szczęście, że do rodzinnego domu zostało nie więcej niż dwie wiorsty. Mijałem oddalone od siebie chałupy. Cała okolica, ta bieda szlachecka. Jeden uboższy od drugiego. Modlili się, aby przetrwać do przednówka. Ale każdy gębę darł, że herbowy, że przodkowie gdzieś tam pod Grunwaldem, Wiedniem, Beresteczkiem. I z tą Polską, której prawie żaden już nie pamiętał, na ustach. Głupcy, głupcy, tyle to sobie razy powtarzałem. Nie dać się unieść tym porywom, mrzonkom. Żyć trzeba, oddychać pełną piersią, trzymać z tymi, którzy mogą więcej.
Może nie powinienem był wyjeżdżać z Wilna? Dawno nie widziałem rodziców, pełne dwa lata. Musieli na mnie czekać. Przed miesiącem przez kupca z Uciany posłałem wiadomość, że wracam. Zabarłożyłem, chciałem się nacieszyć kobietami, których tak brakowało podczas służby. Kaukaskie góralki niejednego potraktowały sztyletem, więc tam nawet nie próbowałem.
Wiozłem matce wełniany szal kupiony od Abrama. Żyd zachęcał, przysięgał, że przywieziony z Kaukazu, ale kto wie, gdzie prawda, gdzie fałsz. Ucieszy się, do kościółka założy.
A w tym Wilnie, czym miałem się zająć? Nie zrobiłem kariery w wojsku ani za pierwszym, ani za drugim razem. Boże mój, nachodziłem się, najeździłem, a przecież nie to miałem w zamierzeniach. Wciąż i wciąż brakowało pieniędzy, na wszystko. Wstyd było przed innymi ochotnikami. Choć i tamci, poza Woroncewem, niechętnie wysupływali rubelki. Co po wsiach udało się złapać, sprzedać... Tyle tej wojaczki, uśmierzanych buntów. A Woroncew? Hrabia Woroncew... Kiedy przyszło co do czego, ojciec napisał list do generała. I tyle go widzieli.
Wilno? Dalej, może w Pitrze, może w Warszawie... Trzeba mieć plany, chęci. Paryż? Francuskiego się uczyć. Uciec z tej biedy. Nie zatrzymywać się. Z Bogiem i choćby mimo Boga...
– Car nagrodzi, zapamięta. – Kapitan Wiaczesław Mikołajewicz Liubowkin lubił sobie z nich kpić.
Zamiast worka złota dostali armię wszy i malarię.
Wjechałem w las. Przypomniałem sobie pierwsze polowanie. Zabrał mnie starik, nie miałem wówczas więcej niż osiem, dziewięć lat. Strzelba była niewiele mniejsza ode mnie. Ojciec straszył, że jeśli niczego nie upolują, matka... Miałem łzy w oczach, gdy wystrzeliłem, a zając, jakby nic sobie z tego nie robiąc, stanął słupka i przyglądał mi się uważnie. Potem kicnął w młodą buczynę i tyle go widzieli.
Roześmiałem się. Zaścianek. Pierwszy zamajaczył dom stryja, starszego z braci. Ojciec się z nim kłócił bezustannie. Różnili się charakterami. Tamten stateczny, flegmatyk, odpowiadał na zaczepki powoli, rzucał słowo, które ważyło więcej niż pud zboża. Młodszy zgrzytał zębami, ślinił się, mełł słowa w ustach, wyrzucał je gwałtownie. Mimo tych waśni jeden drugiego bronił przed sąsiadami, pomagali sobie w polu, a stryjna często przesiadywała z matką nad jakimiś robótkami.
Dźgnięciem ostróg zmusiłem konia do przyspieszonego biegu. Mimo szarówki dostrzegłem dym unoszący się z rodzinnego domu. Matka z Ksenią musiały gotować obiad. Pomyślałem, że się ucieszą na mój widok.
Z trudem wyszarpnąłem nogę ze strzemienia, zsunąłem się na ziemię. Prawie w tej samej chwili drzwi do chałupy zaskrzypiały, rozwarły się.
– A kogo Pan Bóg prowadzi?
Ojciec najwyraźniej mnie nie poznał. Głośno się roześmiałem, objąłem ramieniem przygarbionego mężczyznę.
– Syn, ojcze, syn – oznajmiłem radośnie, trochę sztucznie, jakby w nadmiarze, bo niewiele we mnie było dumy z takiego powrotu, nie taki sobie powrót wymarzyłem.
Ojciec odsunął mnie od siebie, popatrzył uważnie, jakby wciąż nie był pewien, że to Julian, jego pierworodny.
– Konia do stajni – zarządził wreszcie. – I do chałupy, nie ma co walać się. Mróz!
Mówił po polsku, tym zaściankowym zaśpiewem, który jedynie tu, na Wileńszczyźnie, był zrozumiały dla wszystkich.
Wprowadziłem kobyłkę do zagrody, ustawiłem obok dwóch starych klaczy, rozkulbaczyłem, rzuciłem wiązkę siana do przegrody. Konie zarżały, jakby ucieszyły się z niespodziewanej atrakcji. Odpiąłem od siodła sakwę, ale zanim doszedłem do domu, znów chwycił mnie kaszel. Poczekałem, aż minie, i dopiero wtedy wszedłem. W jednej chwili obok zjawiła się Ksenia, rzuciła mi się na szyję. Była dużo, prawie dziesięć lat ode mnie młodsza, ale wyraźnie się przez ostatnie dwa lata zaokrągliła, urosły jej piersi, nabrała kobiecych kształtów. Od kiedy pamiętałem, była we mnie wpatrzona jak w obrazek. Nikt się nie liczył, ani matka, ani ojciec, tylko ja. I chciała, abym te wiersze dla niej pisał, recytował.
– Wróciłeś, wróciłeś! – wykrzykiwała i nie chciała puścić. Rozpięła i ściągnęła ze mnie przemoczony szynel.
Matka stała przez dłuższą chwilę obok, dostrzegłem w jej oczach łzy. Odsunąłem wreszcie siostrę i pochyliłem się do rąk seniorki. Wciąż była ładną kobietą, choć siwizna już bogato przyprószyła jej skronie.
– Synok, synok – powtórzyła i ucałowała oba moje policzki. – Razdziewajsia. Zaraz obiad.
Wręczyłem jej prezent, zobaczyłem, jak zaświeciły jej się oczy. Założyła i w jednej chwili zrobiła się młodsza. Obróciła się, a roześmiana Ksenia tylko kręciła głową.
– Piękny – pisnęła.
Wyjąłem z sakwy tom wierszy Puszkina, który kupiłem w Pitrze. Siostra wzięła do rąk książkę, ale przecież nie znała cyrylicy, patrzyła tylko, kartkowała, na koniec wzruszyła ramionami.
Przypomniałem sobie Woroncewa, jego słowa, o których początkowo nawet nie wiedziałem, że nie jego, ale właśnie poety.
Po co huczycie narodowi oratorzy?
Po cóż grozicie Rosji anatemą?
Czyż was wzburzyło Litwy poruszenie?[4]
Denerwował mnie, drażnił, nabijał się z polskich powstań. Byłem, jak tamten, poddanym cara, chciałem się rozpłynąć w tym morzu. Ale wciąż przypominał, żem Polak.
Przytuliłem siostrę, obiecałem uczyć. Ale przecież nie miałem zamiaru spędzić tu swoich najlepszych lat. Chciałem odpocząć miesiąc, może dwa, potem ruszyć do stolicy. Te wiersze, które pisałem, powinienem pokazać, nacieszyć się uznaniem. Przecież nie byłem gorszy. Romanowski, Kołakowski, Siemieński, Kulczycki... Czytałem każdego, wszystko, co wpadło w ręce.
Zaniosłem swoje rzeczy do pokoju, w którym przeżyłem kilkanaście lat. Siostra nie odstępowała mnie na krok. Była ciekawa świata.
Śmiałem się. Trochę mi było żal Kseni. Ojciec pisał, że są chętni do jej ręki. Nie zmuszali jej do zamążpójścia, bo i kawalerowie jedynie z zaścianków. Całe życie będzie harować, rodzić dzieci, oporządzać bydło, a jak będzie trzeba, to i w pole mąż pogoni.
Przyniosła mi dzbanek z wodą, nalała do drewnianej dłubanki. Obmyłem twarz i ręce, wytarłem w płócienną ścierkę.
Matka wołała do stołu. Siedliśmy, jak kiedyś. Ojciec od okna, obok niego matka, dzieci po bokach. Starik wziął chleb, ucałował, zaczął odmawiać modlitwę.
– Boże, dzięki Ci składamy za to, co pożywać mamy. Ty nas żywić nie przestajesz, bądź pochwalon za to, co nam dajesz.
Powtarzaliśmy za nim. Nie mogłem się skoncentrować na tych świętych słowach, dawno nie byłem u spowiedzi. Tam, w górach był z nami batiuszka, ale przecież nie mógł, choć go namawiali, zaprzeć się swego wychowania, tradycji.
– Amen – zakończył ojciec.
– Amen – powtórzyliśmy zgodnym chórem.
Jedliśmy na talerzach, które rodzicielka wniosła w posagu. Traktowano je jak skarb. W tylu innych zaściankach wszyscy jak chłopi czerpali z jednego naczynia...
Matka gotowała tak, jak lubiłem, syto. Więc nie żałowałem sobie. Czułem, jak tłuszcz spływa mi po wargach.
Ojciec zaczął wypytywać o politykę, o cara, wojnę. Odpowiadałem, cedząc słowa między jednym kęsem a drugim. Chciałem w ich oczach uchodzić za światowca. Przysiągłem sobie zresztą, że ten przyjazd, odwiedziny to już pożegnanie. Wyrwać się i nie wrócić. Uciułane grosze spożytkować, pomnożyć. Ale miałem też przecież inny plan. Na lata.
Nie czułem się dobrze. Byłem zły, wcale nie miałem ochoty tłuc się kilka godzin do Nikolskoje, rodzinnej posiadłości Dołgorukich. Zwłaszcza w tym upale. Co chwila wycierałem pot z czoła. Ale przecież nie mogłem odmówić zaproszeniu. Zaproszeniu traktowanemu jak polecenie.
Mój powóz zajechał przed okazały pałac. Gospodarz Wasilij Andriejewicz[5], były minister wojny, stał na tarasie. Zszedł do mnie okazałymi schodami z pięknego marmuru. Ich wartość równała się najpewniej trzem wsiom sprzed reformy[6]. Wiedziałem jednak, że książę, wypełniając wolę ojca, już dziesięć lat przed reformą uwolnił swoich chłopów.
– Witaj, hrabio. – Wyciągnął dłoń w moim kierunku.
Uścisnąłem ją i przez chwilę przyglądałem się gospodarzowi.
– Dobrą mieliście podróż? A Paryż? Jak tam Karol Ludwik[7]?
Wasilij Andriejewicz był dokładnie taki, jakim go zapamiętałem. No, może poza zmienioną, postarzałą twarzą. Szybko policzyłem, że skończył już sześćdziesiąt lat. Ale wciąż, może to cecha dobrego żandarma, chciał z każdego wycisnąć nawet drobną informację.
Weszliśmy do obszernego salonu pełnego obrazów. Wskazał mi miejsce przy niewielkim stole. Dołgorukow zadzwonił i niemal w tej samej sekundzie pojawił się lokaj w eleganckiej, żółto-niebieskiej liberii.
Wydał mu polecenie po francusku, co w Rosji nie należało wcale do rzadkości.
Białe wino w pięknych kryształowych kieliszkach było schłodzone. W sam raz na pogodę.
Długo opowiadałem o pogrzebie księcia Morny. Wplatałem w tę opowieść plotki, ale też trochę faktów.
– Jego kochanka była, jakże jej, Jakubie Iwanowiczu? Hrabina...?
Naczelnik III Wydziału najwyraźniej chciał mi pokazać, że będąc tysiące kilometrów od Paryża, swoją wiedzą może imponować.
– Fanny Mosselman, książę.
Poznałem hrabinę kilka lat wcześniej, bywaliśmy wspólnie na koncertach w operze. Czasami udawało się namówić ją na zwierzenia pomocne Rosji. Ale romans, o który pytał gospodarz, skończył się lata temu.
Dołgorukow roześmiał się. Trzymany przezeń w dłoni kieliszek niebezpiecznie się przechylił, mało brakowało, a rozlałby wino na swój biały mundur.
– Tak, tak, Sofija Siergiejewna Trubeckaja. Wszystko wiem, odstawił starą, zamienił na rosyjską księżnę. Ale Pan Bóg nie dał się nacieszyć. Młoda wdowa. Ona chyba... Ile ma lat, dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem? Jej ojciec, Siergiej Wasiljewicz... – Przez chwilę milczał, ale domyślałem się, że w głowie ma ich wspólny los, kawalerzystów. Machnął wreszcie ręką. – A Polacy?
Najwyraźniej książę Morny i jego podboje nie były tym, co zaprzątało umysł właściciela pałacu w Nikolskoje, nawet jeśli Sofija była nieślubna córką poprzedniego cara. Ją też, co oczywiste, znałem, bywałem u niej w Hotelu Lassay, mieszczącym się tuż obok Quai d’Orsay[8]. I czerpałem z jej wiedzy pełnymi garściami.
Mogłem opowiadać o emigrantach, sam byłem jednak ciekaw, co się stało w Królestwie i na Litwie. Słyszałem o okrucieństwie Murawjowa[9] w Wilnie, słyszałem, że „ludożercę” nagrodzono ponad miarę. Więc zanim odpowiedziałem, zadałem pytanie.
– Niech książę pozwoli zapytać. Odwołano Michaiła Nikołajewicza, co dalej?
Te szubienice, zsyłki, roty aresztanckie uważałem za błąd. Miałem wrażenie, że bunt przycichnie, ale wciąż będzie się tlił i w nieodległej przyszłości znów dojdzie do spisków.
Wasilij Andriejewicz popatrzył na mnie uważnie.
– Teraz mamy Niemca. Konstantin Pietrowicz von Kaufman[10]. Zły Rosjanin...
– Niech pomarzą?
Dołgorukow kiwnął głową.
– Murawjow... – Pokręcił głową. – Wystarczy. Samo nazwisko powoduje strach. Chodźmy jeść.
Książę najwyraźniej miał o „wieszatielu” opinię podobną do mojej.
Przeszliśmy do jadalni. Usiedliśmy, tym razem przy znacznie większym stole. To tutaj najpewniej jadła posiłki liczna rodzina. Ale z tego, co słyszałem, schorowana księżna była teraz gdzieś u wód.
Podano grzybową solankę. Przez chwilę zastanawiałem się, czy Wasilij Andriejewicz, przyjmując w swoim pałacu gości, zawsze zna ich upodobania kulinarne.
– A w Warszawie? Wciąż szukają...
– Buntownicy? – Książę wytarł usta. Wstał i podszedł do pięknego kredensu myśliwskiego. Wyjął z niego jakiś papier. Położył przede mną.
Pismo było po polsku. Zobaczyłem odciśniętą pieczęć, którą dobrze znałem. „Rząd Narodowy. Równość. Wolność. Niepodległość”.
Znów jedliśmy. Podano dziczyznę. Odwykłem od rosyjskiej kuchni, ale mimo zmęczenia musiałem docenić tych, których rodzina Dołgorukich zatrudniała do przyrządzania posiłków.
Książę machnął ręką.
– Powieszeni, hrabio. Kilka miesięcy temu. Wyszkowski, Szafarczyk. Wcześniej Traugutt.
Nic mi nie mówiło nazwisko Szafarczyk. Ale przecież nie musiałem znać ich wszystkich. Książę najwyraźniej to o nim chciał mi opowiedzieć. Zaskoczył mnie, mówiąc, że ten powieszony, stojący wcześniej na czele szajki morderców, był kaleką.
– Nie miał ręki. I do niczego się nie przyznał. – Wasilij Andriejewicz mówił o powieszonym z wyraźnym szacunkiem. – Nasz błąd... – na chwilę się zamyślił – nasz błąd polega na lekceważeniu. To dlatego prosiłem was o przyjazd.
– Lekceważeniu? – Nie zrozumiałem.
– Rosja, Rosjanie to dziwna mieszanka. – Książę odłożył sztućce. – Dzikiej furii, nieprzewidywalności... Nasza historia... Polacy... – Nie kończył zdań. – Trzeci Oddział. Można, trzeba rozgrywać to inaczej.
– Książę...
– Trzeba... – Sięgnął po kieliszek doskonałego francuskiego wina, którym raczyłem się od jakiegoś czasu. – Jak tam nasz Potocki? Macie, hrabio Tołstoj, o nim doskonałą opinię, prawda?
Nie kryłem się z tym w swoich raportach. Byłem przekonany, że Albert Potocki jest najcenniejszym z agentów wśród buntowniczych Polaków.
– Prawda, książę. To człowiek wielkiej inteligencji i niezwykłej fantazji. Może oddać nam nieocenione przysługi.
– Może, ale...? Jest jakieś ale?
– Musi, powinien – poprawiłem się – otrzymać ekstra fundusze. Czasami mam wrażenie, że chcemy dostać więcej, rzucając kopiejki zamiast rubli. On... Il voulait être toujours libre[11]...
– Il voulait être toujours libre? Co hrabia przez to rozumie?
– Chce służyć carowi, państwu, ale nikt nie powinien mu narzucać sposobu działania. Powinniśmy uzbroić się w cierpliwość, zaufać... Sam książę mówił, że trzeba inaczej.
Dłuższą chwilę obaj milczeliśmy.
– Chcesz powiedzieć, hrabio, że ten człowiek, obaj wiemy, że miernego stanu, jest gotów oddać nam wielkie usługi?
Kiwnąłem głową, potem wypiłem odrobinę wina. Merlot, z całą pewnością merlot. Nie znałem się na winach do tego stopnia, aby rozpoznać szczep.
– Pieniądze. – Byłem o tym przekonany od czasu pierwszej rozmowy z Potockim. Kiedy to było? Rok temu, trochę więcej? – One dadzą mu szansę nie tylko czynienia fermentu wśród Polaków...
– Hrabio, proszę się wyzbyć sentymentów. Ci ludzie – chciał najwyraźniej dodać „zdrajcy” albo „zaprzańcy”, ale się powstrzymał – nie mają jednego Boga. Ruble, funty, franki, nieistotne. Byle w dużych ilościach.
Poczułem pulsowanie w skroniach. W pałacu było znacznie chłodniej niż na zewnątrz, ale wciąż za gorąco. Po plecach spływała mi strużka potu.
– Bakunin, Hercen, nawiązał z nimi kontakt. Warto zaryzykować.
Zobaczyłem błysk w oku Wasilija Andriejewicza. I w jednej chwili zrozumiałem, że wbrew temu, co książę mówił wcześniej, sam lekceważy przeciwnika. Chyba był przekonany, że Polacy po zadanych im ciosach już nigdy nie zerwą się do buntu.
To nie było wcale trudne. Dembiński[12] miał już siedemdziesiąt lat. Wystarczyło generała nakarmić kilkoma błahostkami. Zbawco, wyzwolicielu. Przekonać, że cały naród wypatruje jego przybycia. Że tylko on wróci wolność zniewolonym obywatelom.
Zanim pojawiłem się w jego paryskim mieszkaniu, przesłałem mu memoriał Obrońców Narodu. Kiedy go pisałem, śmiałem się sam do siebie.
„Wzywamy Cię, generale, do objęcia funkcji Prezydenta”. Potem jeszcze dodałem, że sekretarzem grupy w Paryżu czyni się hrabiego Potockiego. Wcale nie dla żartu wśród sygnatariuszy umieściłem też litewskiego szlachcica Juliana Aleksandra Bałaszewicza. Wciąż nie byłem pewien, czy zmiana tożsamości ma szansę powodzenia.
Dembiński przyjął mnie w bibliotece. Zgromadził spory księgozbiór.
– Witam, witam hrabiego, proszę siadać. – Wskazał mi fotel z wysokim oparciem.
Kazał służącemu podać wino. Zaczął wypytywać o rodzinę. Więc zmyślałem, ale co jakiś czas podawałem jakąś prawdziwą informację. Znał na pamięć życiorys prawdziwego Potockiego.
Wino nie było z gatunku tych najdroższych, najwyraźniej generał musiał mieć kłopoty z pieniędzmi.
Zaczął się droczyć.
– W moim wieku, hrabio, trudno iść w pole. Kości kruche.
Sypnąłem więc pochlebstwami o rozumie i rozwadze. O jego wojennych dokonaniach w listopadowym powstaniu, o bitwie pod Ostrołęką, Wiośnie Ludów, węgierskim i tureckim doświadczeniu.
– Ze świecą szukać drugiego z tak wielkim europejskim doświadczeniem, z patriotyzmem, którego dowodzić nie trzeba, bo naród zna wasze, generale, dokonania.
Starzec kiwał głową, robił miny, zamyślał się. Czasami miałem wrażenie, że zasypia, ale zaraz otwierał szeroko oczy, pytał o szczegóły, o pomysły urządzenia państwa, o zryw narodowy, przygotowania do powstania.
– Broni, generale, nam trzeba. Naród gotowy do walki, a i sytuacja międzynarodowa wydaje się sprzyjać.
– A lutowe doświadczenie[13]?
– Zabici, generale, władze tają prawdziwą liczbę ofiar, ale – na chwilę dla zwiększenia efektu zawiesiłem głos – ale każda śmierć czyni bliższym dzień zmartwychwstania narodu. To, co się stało w kwietniu[14]... Nikt już tego nie powstrzyma.
Dembiński wciąż kiwał głową. Zapytał jeszcze o zmarłego generał-gubernatora[15].
– Tchórz go obleciał, to i serce nie wytrzymało – zażartowałem.
Gospodarz uśmiechnął się.
– Był ode mnie młodszy dwa lata – oznajmił z dumą, jakby to, że wciąż żyje, było kolejnym dowodem jego wyjątkowej pozycji. – A ten nowy? Jakże mu?
– Nikołaj Onufrijewicz Suchozaniet[16]. Kanalia, generale, kanalia jakich mało.
Dembiński znów przymknął oczy, tylko palcami lewej dłoni wybijał na podłokietniku fotela jakiś rytm. Ale zaraz przestał.
Ni z tego, ni z owego zaczął opowiadać o zmarłym w maju Lelewelu. Wieźli go z tej Brukseli do Paryża. Wszystko na nic. Co komu pisane... Może nie trzeba było? Mówił o pogrzebie, w którym uczestniczył.
– Leżą ze Słowackim na tym samym... – Musiałem się domyślić, że generałowi chodzi o cmentarz.
– Wiecie, hrabio, znałem jego brata, Prota[17]. Obaj służyliśmy w Księstwie. To była dobra armia. Tęga głowa. Napoleon, wydawało się, że świat leży u jego stóp. Wszystko rozsypało się jak popiół. – Wykonał dłonią gest, jakby sypał ziarno na świeżo zaorane pole. – Przyjął służbę, jeszcze przed powstaniem posłował. Wszyscy nie mogli wyjechać, ktoś musiał zostać, pracę podjąć.
Podniósł swój kieliszek, ustawił do światła. Chwilę potem wrócił do przerwanej myśli.
– Teraz książę Adam[18]. Znacie, hrabio, jego traktat?
– Niestety, generale.
Nawet nie wiedziałem, o jakim traktacie mówi gospodarz. Dembiński wstał, podszedł do stojących na półkach książek. Przez chwilę szukał, potem jedną z nich wyjął. Podał mi ją.
– „O systemie, którego winna trzymać się Rosja” – odczytał złocony tytuł na skórzanej oprawie. Na chwilę zagłębił się w lekturze.
„Myślał, że możemy tylko z Rosją...”
Nie powiedziałem tego głośno, ale przecież myślałem tak samo. Wszyscy ci durnie, także ten, obok którego siedziałem, chcieli żyć mrzonkami. Raz na zawsze... Nie ma i nie będzie. „Nie będzie”, powtórzyłem w myślach.
– Ale potem zmienił zdanie. Rosja...
– Trzeba, generale, działać. Nie dać światu zapomnieć o naszej sprawie. – Chciałem tamtego choć na chwilę przywołać do porządku. Cała rozmowa, mimo że wciąż krążyliśmy wokół Polski, odbiegała od założonego przeze mnie planu. – Wasza praca dla ojczyzny...
Dembiński znów wstał. Podszedł do okna. Zapatrzył się na ulicę.
– Obrońcy Narodu, czytałem panów list. Jeśli uważacie, panowie, znajduję pod nim znakomite nazwiska, że mogę się do czegoś przydać... A ten Bałaszewicz? Hrabia go zna?
Mało brakowało, a wybuchnąłbym śmiechem. Mógłbym przecież powiedzieć, że generał ma go przed sobą, że z nim rozmawia, że mu się zwierza.
– Znakomity szlachcic ze starego rodu. I patriota jakich mało. Cenne oddaje nam przysługi, majątek i karierę poświęca dla sprawy narodowej. Stworzył na Litwie sieć naszych agentów... Człowiek ze wszech miar godny zaufania.
– Takich nam trzeba, hrabio.
– Nie on jeden, generale. Setki naszych ludzi krąży od zaścianka do zaścianka, hasło dają, ludzie w gotowości, coraz większe poruszenie...
Mogłem pleść i pleść do wieczora. A stary tylko kiwał głową. I pewnie marzył, że wróci do tej Polski, jak kiedyś, że stanie na czele.
Generał usiadł w swoim fotelu, znów wziął kieliszek do ręki, ale teraz już na nic nie czekał, przechylił i wlał w siebie resztkę wina.
– Od dawna jesteście, hrabio, w Paryżu?
– Od miesiąca, generale. W kraju roboty było ponad miarę. Ale organizacja zdecydowała, że mam jechać. Nie było wyboru.
– Znacie tutejsze teatry?
Dembiński zaskoczył mnie tym pytaniem. Poznałem już wiele miejsc we francuskiej stolicy, ale gdybym je wymienił, pewnie generał otworzyłby szeroko oczy. Albo i wyrzucił ze swego mieszkania.
– Operę, Odéon...
– Chciałem... Powinniście zobaczyć mój wynalazek w Petit Théâtre przy rue Blanche w dziewiątym okręgu.
Tak, słyszałem, że stary konstruuje różne udogodnienia, że patentuje swoje wynalazki.
– A cóż to, generale?
– Wentylator, hrabio. Mojego systemu.
Zaczął opowiadać. Nic z tego nie rozumiałem. Znacznie ciekawsza była inna opowieść.
– Słyszeliście o lotach balonem?
Gdzieś czytałem o wypadku Giffarda[19]. Udałem entuzjazm.
– Te konstrukcje mają wielką przyszłość, zwłaszcza wojenną.
Chyba zdziwiłem tą odpowiedzią Dembińskiego.
– To długa droga, hrabio. Pracuję... Nurtuje mnie ta myśl od wielu lat. Można zastosować ciąg słupów, balon na uwięzi.
Długo opowiadał o kolejnych swoich pomysłach. Słuchałem, ale moje myśli wciąż uciekały gdzieś na bok. Niewątpliwie zrobiłem na generale dobre wrażenie. Spodziewałem się, że już jutro, najdalej za trzy, pięć dni, no, może tydzień, cały polski Paryż będzie mówił o wysłanniku z kraju. O jego tajnej organizacji.
Nie pomyliłem się. Generał zrobił to, czego oczekiwałem.
Trudziłem się nad tym listem. Czułem się coraz słabszy. Co więcej, spodziewałem się, że Potocki zamiast pomocy oskarży mnie o zdradę, a ci durnie mu uwierzą. Tyle razy pomagałem mu omijać kłopoty, tyle razy podsuwałem zbawienne pomysły.
– Con! Scélérat![20]
Wstałem, podszedłem do sekretery, którą w nocy żarły korniki. Przypomniałem sobie jego słowa. Chwycił mnie kiedyś za szyję, zacisnął na niej palce. Ledwie złapałem potem oddech.
– Butkowski, nie istniejesz, ścierwo. Beze mnie nie istniejesz, paniatno?
Chodziło o jakąś drobną sumę, której mu nie zwróciłem.
Ale przecież nie byłem głupi. Zabezpieczałem się. W tajemnicy kopiowałem te wszystkie listy, raporty, pokwitowania. Miałem całe archiwum.
Czasami zastanawiałem się, jak to możliwe, że Potocki, od lat przyzwyczaiłem się do tego nazwiska tak bardzo, że poprzednie zapominałem, wodził ich wszystkich za nos? Że nikt przez ten szmat czasu nie sprawdził, że tamten Potocki, trzydzieści lat starszy, musiał wyglądać zupełnie inaczej, że nawet nie byli do siebie podobni.
Wyjąłem teczkę, z niej list. Rzuciłem okiem, nie musiałem sprawdzać podpisu na odwrocie. Ten głupi Bakunin. Żartowaliśmy sobie. To ja podsunąłem hrabiemu pomysł z Abrakadabrą. Tak się podpisał. I ten zwykle przecież ostrożny Bakunin dał się zwieść. Wciągaliśmy go w to bagno.
Z pamięci mogłem cytować odpowiedź. Wciąż mnie bawiła.
„Teraz już mogę Panu powiedzieć, że jestem Polakiem wychowanym w śniegach Rosji i byłem, podobnie jak Pan, zesłańcem”.
Mógłbym napisać do rosyjskiej ambasady, mógłbym zagrozić, że opublikuję te listy, że wystawię na szwank reputację Potockiego, ale i III Oddziału. Potrzebowałem pieniędzy. Tyle że po tej awanturze z Elpidinem straciłem swoje atuty.
Ubrałem się, wyszedłem na ulicę. Doszedłem do rzeki i na chwilę się przy niej zatrzymałem. Rodan skuwała lekka warstewka lodu. Zgrabiałymi rękoma podniosłem niewielki kamyk, zamachnąłem się, rzuciłem. Ledwie doleciał do rzeki, odbił się raz, a potem jeszcze raz. Nie przebił lodu, przestraszył jednak stado wróbli, które z furkotem poderwały się do lotu.
Szedłem rue de Sous-Terre. Postanowiłem zajść do Tatiany Wasiliewny Różyckiej, młodej wdowy, która czasami częstowała mnie nie tylko obiadem, ale i, po śmierci męża, własnym ciałem. Tatiana była Rosjanką, ale kilka lat wcześniej poślubiła Polaka, któremu udało się zbiec z zesłania. Nie nacieszył się żoną, gruźlica zabrała go do Boga ledwie rok po ślubie.
Zastukałem do drzwi jej mieszkania w starym, zniszczonym budynku. Długo nikt nie otwierał, zastukałem jeszcze raz. Usłyszałem kroki. Uchyliła drzwi. Popatrzyła na mnie uważnie, bez radości. Chciała je zatrzasnąć, ale byłem szybszy, wcisnąłem stopę.
– Nie cieszysz się?
Zobaczyłem jej zaciśniętą pięść.
– Butkowski? – Była zaskoczona albo udawała zaskoczoną. – Uchadi, pridurok[21].
Nie, nawet u niej najwyraźniej nie byłem mile widziany. Ale nie dałem się wypchnąć, wszedłem do małego saloniku. Poczułem ciepło płynące od rozgrzanego pieca.
Stała za mną. Powoli się odwróciłem, przyciągnąłem ją do siebie.
– Nigdy tak do mnie nie mów, nigdy! Rozumiesz?
Zobaczyłem, że wydyma policzki, że zaraz mi splunie w twarz. Położyłem dłoń na jej ustach. Puściłem po chwili. Ciężko dyszała.
– Po coś przyszedł? Nie chcę, nie chcę, abyś mnie odwiedzał. Wszyscy o tobie mówią.
– Mówią, mówią i przestaną.
– Ten twój Potocki... Zdrajca...
– A kogóż on zdradził? Anarchistów? Buntowników? Całą tę paryską hołotę? Tych, którzy podnieśli rękę na cara, jak Berezowski[22]?
– A choćby i zabili... Tyś Polak?
– Polak, Polak. A Polak co? Tatar, Gruzin, ci wszyscy za Uralem? Lepsi, gorsi? Wszyscy... – Zakrztusiłem się, zacząłem kaszleć, oczy zaszły mi łzami.
Zdjąłem palto, siadłem na krześle. Powoli oddech się uspokoił, serce przestało łomotać.
– Aleksandrze, tyś taki sam jak on, bratnia dusza...
Mówiła po polsku, ale każdy Polak od razu wiedział, że to nie jest jej pierwszy język.
Siadła naprzeciwko, patrzyła mi w oczy.
Roześmiałem się. Bratnia dusza. Nie byłem głupcem, ale daleko było mi do sprytu i rozumu Potockiego. Nigdy nie byłbym w stanie stawiać warunków III Oddziałowi, domagać się pieniędzy, próbować wcisnąć kolekcję antyków.
– Trzeba znać swoje miejsce. Cóż my, ty, ja. Pył na drodze, śrubka maleńka.
Zobaczyłem w jej oczach łzy. Jeszcze kilka miesięcy temu byłem skłonny podejrzewać, że może mnie pokochać, chcieć dzielić ze mną życie.
– A dusza? Sumienie? To nic, nic nie znaczy?
Pomyślałem, że Bóg trzyma z silniejszymi. Który z patriarchów przeciwstawił się carowi? Który? Polscy biskupi? Szczęsny Feliński[23]? Z tym jego „uczyń z Polski naród niepodległy”? No to dostał, na co zasłużył, zesłanie.
– Twój mąż... Kajdany, Syberia, kopalnia. Warto było? Siła, na którą nikt nie poradził. Nawet Napoleon. A my? Wszystko rzucić na jedną szalę, dać się pozabijać? W imię czego?
Tatiana Wasiliewna wstała, nastawiła samowar.
Patrzyłem na jej pochylone plecy. Nie miała ładnej figury, ale było w niej coś zalotnego, coś, co przyciągało uwagę wielu mężczyzn.
– Ten Potocki... Tyś przecież wiedział...
Nie chciałem jej tłumaczyć, że przyjechaliśmy do Paryża razem, że od pierwszego dnia... Że tamten za słabo znał francuski, że Warszawa, że niewiele miał do gadania.
– Praca jak praca – próbowałem lekceważącym tonem zamknąć jej usta. – Jedno życie, innego nie będzie.
– A jeśli nie?
– Wtedy Bóg osądzi, nie ludzie.
Nalała czaju. Postawiła przede mną miedziane naczynie. Nigdy go u niej wcześniej nie widziałem. Sypnąłem cukru, zamieszałem srebrną łyżeczką. Wziąłem łyk, poparzyłem lekko usta.
– Skąd je masz? – zapytałem.
Wzruszyła ramionami.
– A po co ci to wiedzieć? Pij...
– Skąd? – Nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo chcę, aby odpowiedziała na moje pytanie.
– Antoni przywiózł z zesłania. Tylko tyle, cały majątek. Z Akatui. Ktoś mu podarował. Wszędzie są dobrzy ludzie, nawet tam.
Nigdy nie pytałem, jak się znalazła w Genewie. Przyciągnąłem ją do siebie, pocałowałem. Nie odwzajemniła pocałunku, ale nie wyczułem też w niej oporu. Sięgnąłem pod suknię. Miała na sobie grube jedwabne nogawice sięgające kolan. Najwyraźniej nie było jej stać na bas-de-hausse, inni mówili po prosu bas, pończochy.
– Zostaw – poprosiła. – Nie chcę.
Nie zamierzałem przestać, byłem już podniecony, ale nagle ta filigranowa kobieta zaczęła się bronić. Wbiła mi w twarz paznokcie, rozorała skórę. Odepchnąłem ją tak mocno, że poleciała na ścianę, upadła. Zacząłem przeklinać ją, siebie, cały świat.
– Chcesz wiedzieć? Naprawdę? Każdy z was, wszystko o was wiedzą, wszystko. Każdy ruch. To, co piszą w gazetach... Myślisz... Wystarczy parę franków. Jeden drugiego gotów w łyżce wody utopić. Krzyczą... Sami patrioci, a wieczorem ślą do cara wiernopoddańcze adresy.
Podniosła się, otrzepała z kurzu suknię. W słabym świetle dostrzegłem biel jej twarzy.
Wyciągnęła w moim kierunku dłoń.
– Wynocha. Paszoł won, prakliataja sabaka. – W jej głosie był ten rys stanowczości, z którym nie można dyskutować.
Zrzuciłem miedziane naczynie, czaj zaczernił podłogę. Zdeptałem je ze złością.
Założyłem płaszcz. Wychodząc, trzasnąłem drzwiami.
Znów szedłem wzdłuż rzeki. Nie było jeszcze późno, ale dzień był krótki, szarzało. Poczułem, że muszę się napić, że bez wódki nie dam rady. Wiedziałem, że gdzieś blisko jest szynk, w którym raczyli się miejscowi wozacy. Nie chciałem Polski, Rosji, nie chciałem polityki, Potockiego, nędzy, raportów. Chciałem żyć, utonąć w morzu innych głosów, krzyków, przekleństw. Niczego nie pamiętać.
Batiuszka prowadził mnie długim korytarzem. Na koniec, zanim otworzył szerokie drzwi, uprzedził, że do patriarchy Filareta[24] należy mówić głośno.
– Jego świątobliwość chorował, jeszcze nie całkiem z nim dobrze – oznajmił.
Chwilę potem zastukał i wprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia. Patriarcha siedział na wysokim krześle. Na stole przed nim leżały papiery. Pisał coś, ale odłożył pióro.
Pochylił nisko głowę.
– Sława Iisusu Christu.
– Wo wieki wiekow.
Wskazał mi miejsce, które miałem zająć. Krzesło nie miało żadnego poszycia.
– Czytałem, Julianie Fabianowiczu, wasz memoriał. Ciekawy, ciekawy...
– Chciałem podziękować eminencji, że zgodził się mnie przyjąć.
Filaret machnął ręką. Wyglądał na zmęczonego i starszego, niż był w rzeczywistości.
– Dlaczego skierowaliście go do mnie?
To było pytanie, którego mogłem się spodziewać. Ale przecież nie chciałem udzielić najprostszej z odpowiedzi. Tej, że szukam protekcji nie u urzędnika dziewiątej, a choćby i siódmej rangi[25], u żadnego radcy tytularnego, nie. Jeśli miałem odegrać rolę, którą zaplanowałem, musiałem dotrzeć najwyżej, do samego cara.
– Eminencji zainteresowanie sprawami społecznymi, niepokojami, buntami, groźbą przelewu krwi w cesarstwie sprawiło, że wydało mi się najwłaściwsze skierować do was, eminencjo, mój memoriał.
Patrzyłem prosto w twarz metropolity. Wiedziałem, że pozycja Filareta jest słabsza niż kiedyś, że zmuszono go do ustąpienia ze Świętego Synodu[26], ale wciąż był to przecież jeden z najpotężniejszych ludzi w Rosji. Ktoś mi szepnął, że utrzymuje też kontakty z jakąś lożą masońską, ale w to nie chciałem wierzyć.
– Gospodin Bałaszewicz – metropolita zwilżył językiem usta – wasze pochodzenie jest polskie...?
– Jestem poddanym cesarza, eminencjo. Chcę mu służyć, a w razie potrzeby oddać za Rosję życie. Polska, cóż. Nie ma jej...
– To było potężne państwo. Kiedyś Polacy zajęli Moskwę. Wszystko stracili. Państwo musi mieć silną władzę. Anarchia niszczy, zrywa więzi, oddala od Boga, stwarza niepotrzebne iluzje. Rosja... Ona musi iść swoją drogą, drogą moralnej odnowy nie tylko w cerkwi. Także w państwie. Od góry aż do samego dołu.
Byłem przygotowany na długą przemowę i w niczym mi to nie przeszkadzało. Chciałem się zbliżyć do metropolity, zyskać jego zaufanie.
– Słowa eminencji są dla mnie drogowskazem. Staram się...
– Piszecie, że na Litwie i w Królestwie szykuje się bunt, że dojrzewa rewolucja, a Kościół katolicki wspiera buntowników, że Uniwersytet jest zaczynem fermentu bliskiego ideom francuskim. Wasza wiedza – kiwnął z uznaniem głową – jest imponująca. Mówcie, mówcie.
Więc mówiłem o wszystkim, czego się dowiedziałem w Wilnie. Tam, gdzie nie miałem wiedzy, uruchamiałem wyobraźnię. Nie, nie kłamałem, wszystko musiało mieć podstawy. Sporo przecież rozmawiałem, znałem nastroje, wiedziałem, że raczej prędzej niż później te nastroje staną się jeszcze bardziej radykalne, że przerodzą się w kolejne powstanie. Że zapobiec tej gorączce może tylko zdecydowana akcja, w czasie której nikt z buntowników, nikt nawet z sympatyków nie powinien czuć się bezpieczny.
– Ale, eminencjo, Królestwo i Litwa są tylko częścią wielkiej całości. – Starałem się mówić powoli, tak aby zrozumiał każde wypowiedziane słowo. – Ta fala buntu, tysiące pism, które rozpalają głowy młodych, idą przecież przez granice, to choroba, którą przemyca do nas Zachód, ludzie, którzy wyrzekli się Rosji, naszego dziedzictwa. – Świadomie użyłem tego zwrotu, chciałem, aby Filaret widział we mnie Rosjanina. – To tam dojrzewa destrukcja. Warto znać ich pomysły, zanim nabiorą realnych kształtów, rozbroić bombę, zanim wybuchnie, nim spowoduje nieodwracalne szkody. Trzeba wzmocnić granice, stawić tamę temu strumieniowi. Kogo trzeba, wcielić do armii, cenzor musi...
Widziałem, że patriarcha słucha mnie z uwagą. W którymś momencie wziął do ręki pióro, umoczył stalówkę w tuszu, zaczął pisać. Byłem pewien, że zyskałem sojusznika.
– Jeśli eminencja pozwoli... – Podniosłem się ze swego miejsca i położyłem na stole trzymaną dotąd w rękach tekę.
Filaret otworzył ją, zaczął czytać jeden, potem drugi dokument. Zajrzał do kolejnych. Na koniec ostukał karty i ułożył obok innych papierów.
– To ważne, co mówicie. Chciałbym wierzyć, że dzięki ludziom odważnym, bliskim Bogu, takim jak wy, Julianie Fabianowiczu, da się powstrzymać zarazę. – Znów językiem zwilżył usta. – Wasz memoriał, te materiały – wskazał na tekę – przekażę cesarzowi. Nie mnie rozstrzygać, kto i kiedy wezwie was do służby. Ale – zawiesił na chwilę głos – dołączę do tego własne pismo. Wybaczcie, moje zdrowie...
Audiencja była skończona. Trwała znacznie dłużej, niż się spodziewałem. Podziękowałem, pochyliłem się jak przy powitaniu. Filaret wstał, uczynił znak krzyża.
Chwilę postałem przy ogromnym budynku soboru Chrystusa Zbawiciela. Gigantyczna kopuła robiła wrażenie na każdym, kto ją zobaczył. Przez moment chciałem wejść do środka, poczuć zapach palących się świec, ale zrezygnowałem. Pamiętałem, że rusztowania rozebrano ledwie rok wcześniej, że we wnętrzu wciąż trwały prace. Świątynia, budowana tyle lat, jeszcze nie była gotowa na przyjęcie wiernych. Rzuciłem monetę żebrzącemu starcowi bez nogi.
Szedłem ulicami Moskwy. Było ciepło. Co chwila mijały mnie eleganckie karety. Pomyślałem, że stolica to nie prowincjonalne Wilno, w którym wszędzie blisko. Nigdzie nie widziałem Żydów, których tam było pełno.
Poczułem głód, niczego od rana nie miałem w ustach. Wszedłem do zajazdu. Kazałem podać pielmieni i kieliszek wódki. Jadłem ze smakiem. Przypominałem sobie swoje słowa skierowane do Filareta. To, że mnie przyjął, zakrawało na cud.
– Jeśli nie cud, to przeznaczenie – powiedziałem to na tyle głośno, że siedzący przy sąsiednim stole mężczyzna spojrzał na mnie uważnie.
– Polak? – zapytał.
Miałem obok siebie rodaka. Wskazałem miejsce przy swoim stole.
– Władysław Huszczaniecki, inżynier – przedstawił się i wyciągnął w moją stronę rękę.
– Julian Aleksander Bałaszewicz. – Uścisnąłem dłoń nowo poznanego. – Poeta.
Huszczaniecki popatrzył na mnie uważnie. Dostrzegłem nawet w jego twarzy odrobinę podziwu.
– Pisze pan po polsku, po rosyjsku?
Zanim odpowiedziałem, przełknąłem pierożek i uniosłem kieliszek z wódką.
– Po polsku, po polsku, panie Władysławie. Tylko w rodzimym języku. Bliższy mi Mickiewicz od Puszkina.
– Racja, panie Julianie. Nikt nie dorówna strofom wieszcza, a i Słowacki, Krasiński, każdemu z nich sława i pomnik. Gdyby nie cenzura...
Odłożył widelec i zaczął deklamować, na tyle jednak cicho, że nikt prócz nas nie mógł usłyszeć:
Choćby cesarz Moskalom kazał wstać: już dusza
Moskiewska, tam raz pierwszy, cesarza nie słusza!
Tam zagrzebane tylu set ciała, imiona:
Dusze gdzie? Nie wiem; lecz wiem, gdzie dusza Ordona[27].
Skończył i położył palec na ustach. Uśmiechnął się, zrobił dłonią jakiś gest, który zapewne miał świadczyć, że obaj jesteśmy wtajemniczeni, że ta poezja łączy wszystkich Polaków. Gdybyż ten inżynier wiedział, że kilka chwil wcześniej złożyłem swój memoriał, w którym stało, że miejsce takich jak on, wyraźnie to napisałem, jest na Syberii, w twierdzy albo i pod szubienicą.
Teraz to Huszczaniecki uniósł swój kieliszek. Najwyraźniej chciał się ze mną stuknąć, ale w jego szkle nie było już wódki. Wskazał więc szynkarzowi, że jeszcze raz, i chwilę potem dopełniliśmy rytuału.
– Za ojczyznę, panie Julianie.
– Za ojczyznę, panie inżynierze.
Poczułem w gardle palącą moc gorzałki, ale nie przeszkodziło mi to skonstatować, że dla każdego z nas ojczyzna znaczyła co innego. Głośno się roześmiałem.
– A pańskie wiersze?
– Gdzie mi do nich. – Machnąłem ręką. – Może kiedyś...
Widziałem w jego twarzy, co naturalne, niepokój. To mógł być wielki sukces, ale w razie niepowodzenia skaza na jego wizerunku.
Tak, nie o wszystkim mi mówił. To spotkanie zaaranżowała jakaś przyjaciółka „Miny” Haussmann. W jaki sposób żona namówiła prefekta paryskiej policji do spotkania, nigdy się nie dowiedziałem.
W dorożce rozmawialiśmy po polsku. To miała być korzystna współpraca dla obu stron. Francuski Bałaszewicza, tfu, Potockiego, czasami się zapominałem, wciąż pozostawiał wiele do życzenia. Przekonywałem, aby nie silił się na, tego wyrażenia użyłem, wykwintne zwroty, nie czynił żadnych aluzji, niedopowiedzeń.
– Butkowski, swoje nauki – czasami bywał zły, nie znosił pouczeń – zatrzaśnij w saku. Zostały w Warszawie, tu, w Paryżu, jesteś sługą i wykonawcą poleceń, paniatno? A niedopowiedzeń lepiej zostawić dwa pudy niż konkretów za dużo dwa deko.
Cóż miałem mówić? Rozkaz Wielkiego Księcia nie pozostawiał żadnego pola manewru. Potocki był szefem, ja ledwie trybikiem w maszynie, którą mieliśmy zbudować.
Prefekt zaproponował obiad w jakimś domu przy rue Sainte-Marthe. Najwyraźniej to tam dochodziło do spotkań, o których mieli wiedzieć wyłącznie ich uczestnicy.
Młody człowiek stojący przy dużej, kutej w metalu bramie popatrzył na nas uważnie, a potem bez słowa poprowadził na pierwsze piętro. Otworzył drzwi i wprowadził nas do mieszkania o długim korytarzu rozjaśnionym dzięki kilku świetlikom rozmieszczonym równomiernie w spadzistym dachu. Zaraz potem, znów bez słowa, wyszedł. Zanim uchyliły się drzwi z lewej strony, słyszeliśmy jeszcze kroki tamtego na drewnianych schodach.
Symphor Casimir Joseph Boittelle[28] był eleganckim, postawnym, wyraźnie łysiejącym mężczyzną z sumiastym wąsem. Nie miał jeszcze pięćdziesiątki, ale wyglądał na znacznie starszego. Jego sekretarz, Ludwik Marseille, był zupełnie inny. Jasnowłosy, chudy, niezbyt wysoki, robił wrażenie studenta albo urzędnika ledwie rozpoczynającego swoją karierę.
Potocki i Boittelle, zanim przeszli do rzeczy, wymienili kilka uprzejmości. Prefekt wspomniał o marszu Garibaldiego na Rzym.
– Wszędzie niepokoje, rewolucje, powstania. Świat oszalał, panie hrabio. Ludzie przestali wierzyć w państwo, Boga, gmin rzucił się do gardeł elitom. I ci pismacy. – Wskazał dłonią leżące na małym stoliku po jego prawej ręce „La Presse” i „Le Figaro”. – Nie ma dla nich żadnej świętości. Co więcej, domagają się zniesienia cenzury, rozumie pan? W obecnej sytuacji...
Tych problemów, miałem co do tego pewność, nie będzie jeszcze przez lata ani w Królestwie, ani tym bardziej w Rosji.
– To powód moich starań o spotkanie, panie prefekcie.
Boittelle kiwnął głową, wskazał na swojego sekretarza.
– Poprosiłem, aby pan Marseille zrobił notatkę z naszego spotkania. Tym bardziej że jeśli dojdziemy do porozumienia, to on będzie się z panem komunikował. Rozumie pan, ogrom moich obowiązków...
– Naturalnie, panie prefekcie, naturalnie...
Zrozumiałem w tym momencie, że zanim doszło do spotkania, ktoś musiał podsunąć Francuzowi pomysł, z którym się tu zjawiliśmy.
Potocki zaczął mówić o emigrantach. Polakach, którzy osiedli w Paryżu po powstaniu, zbiegach z zesłania, o ich kontaktach z rosyjskimi buntownikami. Był dobrze przygotowany, sypał jak z rękawa nazwiskami, datami, mówił o tajnych naradach, które z czasem przestały być tajne, o ulotkach przemycanych do kraju, o tych, którzy je redagowali, drukowali, o broni w niepowołanych rękach.