Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oraz wygnani zostali, najnowsza książka Wacława Holewińskiego, to nielinearna i pasjonująca opowieść o życiu hrabiego Ignacego Karola Korwin-Milewskiego: ekscentrycznego szlachcica polskiego pochodzenia, niespełnionego malarza, prawnika, kolekcjonera obrazów, marszanda, sybaryty, właściciela wyspy położonej na Adriatyku, a przede wszystkim – postaci niezwykle ważnej dla polskiej kultury, lecz przy tym całkowicie zapomnianej.
W swojej powieści Holewiński przytacza najważniejsze wydarzenia z życia Korwin-Milewskiego. Opowiada o jego konfliktach z żoną i z kochankami, o jego bliskich relacjach z najważniejszymi polskimi i europejskimi artystami, o jego dzieciństwie, dorastaniu, a także o niezwykłym zmyśle, który pozwolił mu zgromadzić jedną z największych i najcenniejszych kolekcji malarstwa na świecie.
Holewiński zabiera czytelników w podróż po Litwie, Polsce, Niemczech, Włoszech; odmalowuje wieloetniczną i wielokulturową Europę przełomu XIX i XX wieku. Z uwagą przypatruje się swojemu bohaterowi, by w efekcie stworzyć portret człowieka, dzięki któremu możemy dziś oglądać dzieła tak wybitnych twórców, jak Józef Chełmoński, Aleksander Gierymski czy Jan Matejko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miłość ciała nie jest niczym innymniżeli wolą przedmiotu jako takiego,by wcisnąć się w doczesność.
Alfred Kubin, Po tamtej stronie
1. 1898
Poczuł ostre szarpnięcie za ramię, a zaraz potem jakiś głos. Chwilę jeszcze, zanim otworzył oczy, śnił sen. Barwny, pełen roznegliżowanych kobiet, muzyki i dziwnych kolorów. Usiłował sobie przypomnieć, kto tak malował, ale nikt mu nie przychodził do głowy.
– Panie hrabio, panie hrabio – dotarło do niego gdzieś poprzez szum pociągu. – Proszę się obudzić.
Do diabła, pomyślał, czemu ten Antoni nie daje mu spać? Wczoraj z wieczora nieźle popił i teraz łoskot kół stukoczących o szyny sprawiał, że sama myśl, sam pomysł, że ma się podnieść, przyprawiał go o mdłości.
– Która godzina? – zapytał, nie otwierając oczu, ale już rozbudzony, przytomny.
– Prawie południe.
Pomyślał, że ta podróż, choć miło rozpoczęta towarzystwem pięknej Laury Budzyńskiej, jest jakaś inna niż wszystkie wcześniejsze. Kobieta była łatwiejsza od większości jego kochanek, chętniej pokazywała młode ciało i opowiadała o swoim skretyniałym mężu, za to – co dla większości próżnych i mało rozgarniętych kongresowych szlachcianek było nie do pomyślenia – miała swoje zdanie i o gospodarce, i polityce, carskich ukazach, sądach, a nawet współczesnej literaturze.
Pożegnał ją dwa dni temu na maleńkiej stacyjce, w jakimś Zalisiu, Zakrysiu, czort jeden wie gdzie. Śnieg dookoła, oszronione drzewa i samotny powóz czekający na wracającą z Wiednia kobietę. Za krótko, za szybko, pomyślał. Nawet nie zdążył nacieszyć się jej ciałem.
– Czego ty mnie, durniu, budzisz, a? – wyciągnął rękę i, wciąż nie otwierając oczu, wziął od służącego duży dzbanek. Pił i pił, aż poczuł się nasycony, przepełniony.
– A ot, generał prosi. Śniadanie zjeść.
– Jaki generał?
– Ja tam wiem? Ruski.
Powoli sobie przypominał. Marysin... Wasylij Iwanowicz? A może Iwan Wasiliewicz. Czego on mógłby od niego chcieć?
– A poszoł on k czortu – zaklął dosadnie.
Antoni, nie zważając na jego zły humor, lał wodę do stojącej w metalowej obręczy misy, szykując mu poranną toaletę.
Z tymi ruskimi generałami z reguły było tak, że nim człowiek się obejrzał, już go obejmowali, ślinili się, przepijali. Ciągnęli wódkę jak smoki, aż ich w drgawkach rzucała na ziemię. Sam nigdy nie upijał się do tego stopnia. Lubił dobry alkohol, nawet w dużych dawkach, ale wiedział, kiedy przestać.
– Paliaczyszka[1]...
Padlina, pomyślał. Mógłby go kupić z butami i tym jego mająteczkiem. Jednak Wasylij Iwanowicz. Na pewno. Co on gadał? Sól? Jakaś kopalnia. Weksle. Pieniądze. Duże pieniądze. I belgijska spółka.
– W samym ich środku. W samym środeczku – śmiech generała zaświszczał mu w uszach. – Złoty interes. Złoty.
Gołodupiec. Wstał, ale zakręciło mu się w głowie i zanim się wyprostował, ponownie opadł na łóżko. Antoni dobrotliwie wyciągnął rękę i pomógł mu wstać. Przemył twarz i poczuł się lepiej. Służący mokrym ręcznikiem przetarł mu plecy. Czuł, jakby spływały z niego strugi potu. I jeszcze te drgawki, dreszcze.
– Prosił, powiadasz? – zapytał.
– Ordynans pytał o pana hrabiego zdrowie. I zapraszał do generała.
Ich salonki sąsiadowały ze sobą. Wygodnie urządzony wagon pozwalał znieść tygodniową podróż bez większego trudu.
Usiadł w fotelu, a Antoni, jak co dnia, zaczął namydlać mu twarz. Delikatnie przytrzymał nos, a potem, jeszcze przed goleniem, wymasował policzki. Lubił być dobrze ogolony. Służący, który by tego nie potrafił, wyleciałby na zbity pysk, jeszcze zanim dostałby pierwszą wypłatę.
Odświeżony, zlany dobrymi perfumami, poczuł, że wraca do życia. Świeża koszula, wyprasowane spodnie, surdut i marynarka w delikatne prążki. Zaśmiał się sam do siebie. Było go stać na rozrzutność. Na więcej niż rozrzutność.
Antoni wyszedł, a wróciwszy, postawił na stoliku maleńką filiżankę z parującą kawą. Stawiała go na nogi każdego ranka, już od paryskiego dzieciństwa. Kto go tego nauczył? Brattstiger, a może Lentz, w każdym razie ktoś z niemieckiego towarzystwa. Podniósł naczynie do twarzy, ale zanim wziął pierwszy łyk, powąchał. Taaak. Taaak. Uwielbiał ten aromat. W domu kawę mełła Astiacha. Tylko ona dotykała ziaren. Stara czarownica. Zawsze była stara. Nawet czterdzieści lat temu. Jak to możliwe? Pokurczona, z przekrwawionymi oczyma. Kiedyś, jako młody chłopak, widział ją nago. Wysuszona skóra, pomarszczona, obwisłe piersi i siwe włosy między nogami. Pierwsza baba, jaką widział nago, i taki potwór. Matka trzymała ją za jakieś dawne zasługi i nie obarczała żadnymi obowiązkami. Poza kawą. Złote życie.
Wyjął z kieszonki zegarek z wygrawerowanym napisem: „le style, c’est l’homme”[2] i kilkoma szlachetnymi kamieniami w obsadzie. Przez chwilę myślał o Buffonie[3], autorze tych słów. Od dawna podejrzewał, że rzucane przez ludzi maksymy nijak się mają do rzeczywistości. Faktycznie, minęło południe. Odsunął firankę, przetarł zaparowaną szybę. Psa by nie wygnał na taki ziąb, pomyślał. Poczuł kłucie w prawym boku.
Tak, miał dziś dokończyć rozmowę z Marysinem. Czas już był po temu najwyższy.
Uśmiech generalskiego ordynansa bardziej przypominał nerwowy tik niż szczerą zachętę.
– Skażitie... – Korwin-Milewski zaczął, ale doszedł do wniosku, że nie będzie tracił czasu po próżnicy. Wszedł do wagonu generał-majora, młodego jeszcze, co najwyżej czterdziestoletniego mężczyzny z siwiejącymi bokobrodami i wysuniętą do przodu szczęką, którą, miał nieodparte wrażenie, poruszał w każdej sekundzie swojego życia.
Generał siedział tyłem do drzwi, a naprzeciwko, na rozłożystej kanapie, pół leżąc, pół siedząc, uprzyjemniały mu życie dwie wymalowane kokoty, z którymi przekomarzał się po francusku z dziwnym, gardłowym akcentem, świadczącym, że jego guwernantka najpewniej pochodziła gdzieś spod hiszpańskiej granicy.
Kobiety na widok eleganckiego mężczyzny zaszczebiotały. Generał ruchem dłoni kazał im się zbierać, a sam, szeroko otworzywszy ramiona, wykrzyknął po rosyjsku:
– Ignatij Oskarowicz, drug moj.
Zanim Korwin-Milewski zdążył cokolwiek powiedzieć, Marysin wrzaskiem przywołał ordynansa i kazał nakrywać do stołu.
Jedząc, Rosjanin co i raz opowiadał historie z Kaukazu, gdzie służył przez sześć lat i gdzie – tak to przynajmniej wyglądało – służyłby do dziś, gdyby nie zdumiewająca kariera obecnego ministra, wuja od strony matki w trzecim, a może i czwartym pokoleniu. Opowiadał o hardych góralach, czort wie, Awarach, Lezginach, Lakach, Dargijczykach, a może Czeczenach? Sam ich chyba nie potrafił odróżnić. O górskich aułach, w których batiuszka car w żaden sposób nie był panem i gdzie życie można było zakończyć w każdej dolinie, w każdym żlebie czy przełęczy.
Korwin-Milewskiemu znów zakręciło się w głowie. Poprosił o kieliszek wódki.
– Ależ oczywiście – generał był wyraźnie zafrasowany.
Bez zbędnych ceregieli wypili jeden, potem drugi, przy trzecim Rosjanin ledwie umoczył wargi.
– Si jeunesse savait, si vieillesse pouvait[4] – ni z tego, ni z owego Marysin postanowił popisać się swoją francuszczyzną.
Krugłyj durak[5], pomyślał, ale przecież nie po to tu szedł, aby obrażać gospodarza. Więc tylko uśmiechnął się szeroko, tak jakby alkohol zdominował już wszystkie jego myśli. Wiedział, że generał niezbyt wysoko ceni jego inteligencję, i świadomie chciał przed nim odegrać swoją rolę. Poprosił o dokumenty. Rosjanin trochę się krygował, zachęcał do jedzenia, ale wreszcie wyciągnął papiery.
Hrabia wczytał się w nie uważnie. Jeśli tylko były autentyczne, faktycznie mogły dać kilkaset tysięcy rubli w jeden rok. Marysin, jak się okazało, nie był głupcem. Zwietrzył okazję i, jak dobry myśliwski pies, chwycił i nie puszczał. Sól w charkowskiej guberni mogła być cenniejsza od złota.
Generał zaśmiał się nerwowo. Czekał i czekał, a Korwin Milewski nie odrywał oczu od papierów. Niech czeka, hrabia ani myślał ułatwiać mu zadania. Czterdzieści dziesięcin[6] ziemi w samym środku belgijsko-reńskiej własności. Może tę spółkę zniszczyć, jeśli tylko zainwestuje odpowiednie środki. Ale to przecież też nie durnie. Marysin to dla nich żaden przeciwnik, ale on? Bogacz, jakich mało. Włożyć i wyjąć. Albo za rok, dwa odsprzedać.
Od niechcenia zadał jakieś pytanie, potem jeszcze jedno, a potem podpisał dokumenty. Pięćdziesiąt pięć tysięcy rubli. Lubił ryzyko, ale zwykle kalkulował; liczył szybciej niż inni i dwa zawsze było dwa, nigdy trzy, a tym bardziej cztery. Ale tym razem czuł dreszcz emocji, nawet nie dlatego, że spodziewał się wyciągnąć z tego majątek, raczej dlatego, że w wyobraźni widział miny tych Belgów, kiedy zacznie wiercić, kiedy rozgłosi w prasie, że jego złoża w niczym nie ustępują tym w Wieliczce, a co więcej, że jego sól jest tańsza od tej kopanej trzy wiorsty dalej.
Nieświadom jego myśli Wasylij Iwanowicz, pewien, że ten głupi Polak dał się omotać jak mały chłopiec, wlał w siebie niedopitą wódkę, a potem głośno odetchnął. Siedzący naprzeciwko hrabia poczuł w tym oddechu i pogardę, i smród nadpsutych zębów.
2. 1907
Gubernator Steblin-Kamiński był postawnym, lekko łysiejącym mężczyzną. W mundurze, w spodniach z lampasem, z gwiazdą na piersi, gdyby nie żółtawe, chorobliwe sińce pod oczyma, byłby tak typowy dla carskich urzędników jak portrety cara w gmaszysku, w którym przyjmował interesantów.
Rękę miał delikatną, małą. Wyciągnął ją, słabo przytrzymał dłoń Ignacego, a już w następnej sekundzie schował za siebie.
Kazał siadać wprost naprzeciw siebie, za wielkim biurkiem. Zanim zaczął mówić, trzy razy odchrząknął, potem z kieszeni wyjął białą chusteczkę, starannie wytarł nią czoło i policzki.
– Gorąc – wyjaśnił, bo i faktycznie od miesiąca żar w Wilnie lał się z nieba taki, że kto mógł, chronił się w cieniu. Nawet w budynku temperatura sięgała trzydziestu stopni.
– Pan hrabia był łaskaw... – wskazał na pismo, które wyciągnął ze sterty innych papierów.
Milewski kiwnął głową.
– I pan, hrabio, z tym do mnie?
Pismo wzięło się ze złości. Policmajster z Brzeczy wziął tysiąc rubli łapówki. Stać go było, żeby stracić, ale... Co cesarskie, oddaj cesarzowi. W tym ogromnym imperium łapówka nie była niczym nadzwyczajnym, wręcz przeciwnie. Cały system był na nich oparty, ale wziąłeś... A słowo droższe od pieniędzy.
– Nie załatwił? – gubernator nawet nie próbował kryć rozbawienia. – Skatin[7]. Wziął i nie załatwił? Pan hrabia sam by mógł go kazać obić...
Tym razem i Korwin-Milewski zaśmiał się perliście.
– Policmajstra? Ja? Obywatel ziemski?
– Pan hrabia jest żartowniś jakich mało. Po-skar-żyć się... Po-skar-żyć...
Siedząc przed tym ogromnym biurkiem, na chwilę zapatrzył się w piękną wolutę[8]. Na moment wrócił do Monachium, do tych wspaniałych lat pełnych posągów, świetnego malarstwa, mistrzów w Akademii. Może jesienią w podróż... Albo na wyspę...
– I co ja mam z tym zrobić, panie hrabio? Z tym, jakże mu tam, Busse? – carski namiestnik przywołał go do rzeczywistości wyciągniętym wskazującym palcem.
– Busse, ekscelencjo – powtórzył Ignacy – Siergiej Josifowicz Busse.
– Na trusliwawa mnoga sabak[9]. Toż ten osioł sam sobie bicz ukręcił. Wziął ile trzeba – przez chwilę się zastanawiał. – Dokładnie ile trzeba – powtórzył. – Aż cóż to za sprawa prosta – żachnął się, a potem roześmiał. – Najwyżej tysiączek.
Gubernator nie był specjalnie skory do karcenia swoich podwładnych. Przysłany do Wilna trzy lata temu, był całkowitym przeciwieństwem swego okrutnego poprzednika. Chciał spokoju, chciał, aby wszyscy byli zadowoleni, aby nikt nie zmuszał go do podejmowania drastycznych decyzji. Patrzył na tego Polaka z rozbawieniem. Coś tam miał na sumieniu. Próbował sobie przypomnieć, ale niezbyt dobrze mu szło. Jakaś awantura, pojedynek. Gwałtownik, pomyślał. To zresztą i po twarzy dawało się zauważyć. Ale przyjść ze skargą na łapownika? Poczuł, że pod mundurem pot zaczyna mu spływać strużkami z pleców aż do opiętych na tyłku spodni. Chętnie napiłby się z Marią Antonowną herbaty. Samowar... Usiadłby pod drzewem, rozpiął ten przeklęty mundur. Gotował się, złość zaczynała w nim kipieć. Poczuł drgający na prawym policzku mięsień. Wziął, skatina, powtarzał sam do siebie, wziął i nie załatwił. Tak być nie może.
Podniósł dzwonek stojący na biurku, zadzwonił. Niemal natychmiast w drzwiach stanął pochylony mężczyzna. Gubernator przywołał go do siebie. Podał mu pismo. Urzędnik przeczytał, a potem zastygł w bezruchu.
– To bydlę – gubernator nie krył odrazy – to bydlę wzięło od hrabiego tysiąc rubli łapówki. Tysiąc – powtórzył, jakby suma przekraczała granice wyobraźni zebranych w komnacie. – Zamiast załatwić, wziął – zakrztusił się – zamiast załatwić, do kieszeni schował. Jak uczciwy człowiek ma tu żyć?
Popatrzył na urzędnika, a ten, nic nie rozumiejąc, rozdziawił tylko gębę i patrzył przerażony na zwierzchnika.
– Ja go, ja go... ! – gubernator sam czuł, że przesadza z gniewem, ale postanowił do końca odegrać swoją rolę. – Jutro mi go tutaj... – wykrzyknął. – Na Sybir...
Gestem ręki odprawił podwładnego i w jednej chwili poczuł, że mu ulżyło. Da dobry przykład. Inny trzy razy się zastanowi, zanim ukradnie.
Nie wiedzieć kiedy Polak wstał i zaczął mu dziękować. Coś nawet bąknął, że za srogo, że nie to było jego intencją, że może wystarczy jakaś nagana.
– Małczi, durak – gubernator szepnął niby sam do siebie, ale wiedział, że Korwin-Milewski z ruchu jego warg odczytał wypowiedziane słowa.
Do wyjścia z pałacu odprowadził go Popławski, porucznik, ziomek oszmiański.
– Jak staruszek? – zapytał.
Korwin-Milewski przystanął na chwilę, jakby sobie coś przypominał, potem, opierając się całym ciężarem na wąziuteńkiej – ostatni krzyk mody – lasce ze złoconą kulą u nasady, złapał się za szczękę.
– Ząb przeklęty. At. Był policmajster – pociągnął kciukiem lewej dłoni po kciuku prawej – a jutro już go i nie będzie.
Popławski, niezorientowany w sprawie, popatrzył na niego niepewnie. Ale obznajomiony z dziwactwami nie tylko hrabiego, ale i jego brata, nie zamierzał wdawać się w dyskusję. Bo i po co? On, szarak, i ten bogacz, w powszechnej opinii mądrzejszy od brata, „ekscelencji Skorpiona”. Przypomniał sobie wierszyk krążący po Petersburgu:
Po ulice bieżit sobaka
Idiot Milewski tich i mił
Gorodowoj smotri odnako
Cztob on jejo nie ukusił[10].
O którym tak mówiono? Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, ale za nic w świecie nie mógł rozstrzygnąć, czy chodziło o Hipolita, czy Ignacego. Słyszał o gniewnych porywach zarówno jednego, jak i drugiego. Jaka matka, taki syn, pomyślał. Grzecznie pomógł mu wsiąść do czarnego landa. Woźnica, nie czekając polecenia, ruszył spod pałacu.
– Do Waleta – rozkazał hrabia.
Walet to była najmodniejsza knajpa Wilna końca XIX wieku. Miał tam swój stolik i towarzystwo, co prawda nie tak bogate jak on, ale takie, z którym lubił wymieniać opinie.
Ledwie usiadł, pojawił się starzec, garbaty Zuber, świetny adwokat, jeden z tych, którzy wygrywali sprawy pozornie nie do wygrania. Opowiedział jakąś sądową anegdotę, błysnął wydanym dziś nakazem płatności weksla, szybko wypił wódkę o dziwnym, mocnym zapachu anyżu i zniknął, popędzany przez dużo młodszego mężczyznę, którego hrabia widział pierwszy raz w życiu.
Zamówił na początek śledzie, potem kołduny, kulebiak, cielęce sznycle na ostro, a do tego wódkę. Nie przeszkadzał mu, jak innym, ani hałas, ani upał. Jadł i jadł. Czasami wymienił z kimś jakąś uwagę, czasami wydłubał długą wykałaczką resztki jedzenia spomiędzy zębów, czasami gwałtownym gestem odpędził żebraka, z którym inni ledwie sobie radzili.
Nie był skory do jałmużny. Pan Bóg co prawda nakazywał wspierać potrzebujących, ale – zastanowił się nad argumentem, który świeżo przyszedł mu do głowy – nie określił formy.
Wypił jeden kieliszek, potem drugi. Co za kraj, pomyślał, cofając się do wizyty u gubernatora. Z tym policjantem trzeba było uważać. Niedobrze mu patrzyło z oczu. Chciwiec. Każdy co prawda wyciągał łapę jak po swoje, ale ten był szczególny. Rozsiadł się w salonie i perorował. Drzewo. Milewski ciął i ani myślał przestać. Aż się pojawiła gadzina. Wiedział, że nic nie poradzi, dawał, jak wszyscy w Rosji, i odzyskiwał, jak wszyscy. No, może trochę szybciej niż wszyscy. Trzeba podziękować Panu Bogu, świecę zapalić, a może i mszę zamówić. Że też nikt do tej pory nie odważył się zaprotestować, przed samym sobą udał zdziwienie. Przypomniał sobie Kaspara Jasensa. Podły był z niego malarz, ale kompan przedni. Pierwszy do bójki, pierwszy do burdelu, pierwszy do krytyki.
– Ty, Milewski, ciebie zeżrą za tę twoją bezczelność. Rybią łuską cię zasypią – mawiał.
Do dziś nie zrozumiał, co Niemiaszek miał na myśli.
Odbiło mu się śledziami. Coś z nimi było nie tak. Przepił jeszcze jednym kieliszkiem wódki. Poprosił o gazetę. Spojrzał na tytuły. Znów do kogoś strzelali w Petersburgu. Przez chwilę czytał z zainteresowaniem, ale zorientował się, że informacja jest z drugiej, a może nawet z trzeciej ręki.
Ktoś mu się ukłonił. Kiwnął głową i choć początkowo nie rozpoznał siwego, ale niestarego mężczyzny, uśmiechnął się do niego szeroko. Przez twarz tamtego przebiegł grymas. Stanisław Stankiewicz, przypomniał sobie nazwisko. Odkupił jego resztówkę[11]. Tak, to z pewnością on. Za cały majątek zapłacił marne grosze. Jaki tam majątek? Stankiewicze to był dobry ród, ale po powstaniu poszli w rozsypkę. Ojciec i dwu braci na Sybir, któryś uszedł do Prus, a stamtąd, przez Francję, do Ameryki. Matka została z pięciorgiem drobiazgu, a Stanisław był z nich najstarszy. Ile dziś mógł mieć lat? Pięćdziesiąt? Najwyżej.
Pan Bóg chroni, pomyślał. Tylko głupiec stawia wszystko na jedną kartę. A i ta była w powstaniu fałszywa. Z gorszego metalu. Zaśmiał się. Metafora mu się spodobała.
3. 1904
Był od rana w dobrym humorze. A cóż się dziwić, wyrok wiedeńskiego sądu, który ostatecznie odsunął od niego widmo więziennej celi, był tym, czego oczekiwał, ale pewność, że porzucona kochanka obejdzie się smakiem, sprawiała, iż świat od rana miał dla niego inną barwę. Rozliczył się z Rosenbergiem, swoim adwokatem, coś mu nawet dorzucił ponad umowę i zatopił się w lekturze gazet. „Wiener Kurier” ze szczegółami opisywał historię. Tytuł na całą kolumnę głosił: Polski bogacz uniewinniony, kochanka bez grosza. A pod spodem dziennikarz trochę napuszonym językiem relacjonował:
Wczorajszy wyrok sądu zamyka głośną od ubiegłego roku sprawę polskiego hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego, jego byłej kochanki Cecylii Włodzimierskiej i jej postrzelonego opiekuna, obywatela bukowińskiego, Barbera. Przypomnijmy naszym czytelnikom fakty. Stojący w hotelu Astoria Milewski opublikował latem 1904 roku romans, w którym ze szczegółami opisał swoje dokonania, by tak rzec, na niwie Cecylii Włodzimierskiej. Rzeczona była jego kochanką przez jedenaście miesięcy roku ubiegłego i, jak się wydaje, przez ten długi czas para za nic miała przyzwoitość, moralność, dobre obyczaje, a i honor rodziny młodej damy.
Hrabia roześmiał się perliście. Przyzwoitość, moralność, dobre obyczaje, a i honor rodziny... Pomyślał z niesmakiem o pismakach. Taaak. Ciunia, młodziutka, gdy ją poznał kilka lat wcześniej, wszystkiego dwadzieścia jeden wiosen, miała ciało jak marzenie. Długie ręce, zgrabny tyłek, piersi w sam raz. Aż się chciało w nią zagłębić, pooddychać jej oddechem, dotykać ją, pieścić. Fakt, nie była tania. Co i raz domagała się nowych sprawunków. Chętnie oddałby ją w ręce któregoś z przyjaciół malarzy. Chełmoński, może Gierymski albo Pankiewicz. Niech by jej zrobili portret. Te delikatne żyłki tuż pod koroną włosów, piękne zielone oczy. Znów zagłębił się w lekturze:
Z dobrze poinformowanych źródeł wiadomo jednak, że Milewski nie poprzestał na kontaktach cielesnych z piękną wiedenką, ale czas spędzał w przybytkach niegodnych ani jego rodu, ani swoich wcześniejszych dokonań. Zazdrosna kochanka, po rozwodzie z mężem, coraz częściej robiła mu publiczne sceny, w których padały słowa trudne do powtórzenia naszym czytelnikom.
To przynajmniej było prawdą. Klęła jak szewc. Jechała po całej rodzinie.
Znudzony, a może przerażony kochanek usunął Włodzimierską z grona swoich znajomych, ale ta 6 lipca 1904 roku, w towarzystwie rzeczonego p. Barbera, dopadła go na Dworcu Północnym, gdy wysiadał z wieczornego pociągu z Krakowa. Pomiędzy byłymi kochankami, jak zeznali świadkowie, doszło do ostrej wymiany zdań, do której po chwili dołączył młodzieniec przedstawiający się jako narzeczony pani Włodzimierskiej. Domagali się oni od polskiego hrabiego pieniężnego zadośćuczynienia w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy koron za doznaną rzekomo krzywdę moralną i utratę honoru oraz zwrotu listów będących w posiadaniu pana Milewskiego. Opiekun pani Włodzimierskiej sekundował w tym starciu w sposób natarczywy i tak skwapliwie, że w którymś momencie nie tylko posunął się do gróźb użycia wobec hrabiego siły fizycznej, ale też uderzył starszego mężczyznę w głowę. Ten zaś, niewiele myśląc, wyciągnął rewolwer i postrzelił go w część ciała ogólnie uchodzącą za wstydliwą.
Jak tu się nie śmiać, pomyślał. Odstrzelił bydlakowi kawał tyłka. A ta idiotka, zanim uciekła, narobiła wrzasku na pół Wiednia. Barber – jego nazwisko poznał dopiero w sądzie – leżał na peronie cały we krwi i tylko jęczał. Zbiegła się obsługa dworca, ktoś pognał po medyka, a on stał z tym pistoletem w dłoni i czekał na policję. A tym się nie spieszyło. Nawet nie powiedział słowa. Bo i po co? Rana na szczęście nie okazała się groźna, ale narzeczony Ciuni przez jakiś czas chodził po Wiedniu, kulejąc.
Na wczorajszej rozprawie elegancki oskarżony w towarzystwie swego obrońcy, mecenasa Rosenberga, prezentował nienaganne maniery i ogromne poczucie humoru. Mecenas Rosenberg w wypowiedzi dla prasy oznajmił, że jego klient był szantażowany, a strzelał w obronie własnej. Jego słowa potwierdził służący hrabiego, który podróżował z nim razem, a także liczni świadkowie obecni na Dworcu Północnym. Jak dodał, hrabia Korwin-Milewski wcześniej był wielokrotnie nachodzony i dręczony przez porzuconą kochankę. Po rozprawie sądowej oskarżonemu, a teraz już uniewinnionemu, polskiemu hrabiemu sąd zaordynował zwrot 80 tysięcy koron, jakie był wpłacił w ramach kaucji po zatrzymaniu 6 lipca.
Złożył gazetę. Nie chciało mu się już czytać. Gdzie on ją poznał? No tak, w pracowni u Wyczółkowskiego. Była jego modelką. Pamiętał dokładnie, że miała wówczas na sobie przepiękną suknię z wielką niebieską kokardą opinającą szczupła talię i białe rękawiczki zakrywające ręce aż do łokci. Wydała mu się ciekawa nie przez urodę, ale sposób bycia. W przeciwieństwie do większości kobiet śmiało sięgała po alkohol i po mężczyzn. Ten, który po nią wówczas przyszedł – nagle zobaczył jego twarz, długą, pociągłą, włosy starannie ułożone, poczernione, i to zdumienie, kiedy mu obwieściła, że nie ma zamiaru wracać do domu, że odwiezie ją hrabia – miał maniery kogoś z wyższych sfer. Ukłonił się sztywno, jakby kij połknął. Przełknął ślinę i odszedł w stronę powozu. A Ciunia chciała się bawić. Miała dziwne upodobania. Pokazała mu Kraków, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Nędzne knajpy, brudnych węglarzy, nadwiślańskich tragarzy śpiących pokotem tuż nad rzeką i dziwki, którym za perfumę służył nacier z liści brzozowych. Na samo wspomnienie zrobiło mu się niedobrze.
Poprosił Wodzinowskiego, aby mu pozowała do Artysty i geniusza[12]. Miał na wyspie dwie wersje tego obrazu. Obie udane, w obu Ciunia była atrakcyjną kobietą. Czasami spoglądał na nią. Ale już bez chęci spotkania, rozmowy, jakiegokolwiek kontaktu.
Sięgnął po inną gazetę. Tytuł grzmiał krzywdą niewinnej: Sprawiedliwość za pieniądze. Polski hrabia uniewinniony. Odrzucił ją ze wstrętem. Przez chwilę zaczął się zastanawiać, ile trzeba by było zapłacić, aby ten sam redaktor napisał: Dobro zwycięża, szantażyści bez satysfakcji. Pewnie nie musiałby fundować sobie gazety, wystarczyłoby trochę groszy w kieszeni pismaka. To nie były wielkie pieniądze, mógł mieć w kieszeni każdego w Wilnie, mógłby i tutaj. Jeden kaprys więcej, jeden mniej.
Wdzięczność ludzka. Obkupił ją w najbardziej eleganckie stroje. Chodzili do magazynu Reiffa i do Sztokli, pokazywał się z nią na wystawnych bankietach, nawet jakiś dureń przysłał mu z Wilna pismo od matki, że ją kompromituje z ladacznicą. Miał w nosie i plotki, i donosy. Przez chwilę był z nią szczęśliwy. Ale z większością kobiet był szczęśliwy ledwie przez moment. Nudziły go swoją głupotą. Miała ładne piersi i strasznie głośno krzyczała. Kiedyś w miłosnym zaślepieniu zapytał, z kim straciła dziewictwo. Przez chwilę nie rozumiała, co do niej mówi, a potem, gdy wreszcie pytanie do niej dotarło, roześmiała mu się w twarz i jednocześnie zaklęła szpetnie. Tak szpetnie, jak nigdy wcześniej.
– A kto ci mnie podarował? Wielki pan – prychnęła – znalazł sobie zabawkę. Myślisz, że twoje pieniądze to wszystko?
No, tego akurat był pewien. Ani przez chwilę nie udawał, że wierzy w jej deklaracje. Każde z nich miało rozpisane role i każde trzymało się ich z precyzją godną szwajcarskiego zegarmistrza.
Trochę potrwało, zanim ją uspokoił. Kupił jej drogie kolczyki, do tego jakiś drobiazg. Czasami to wystarczało, innym razem wkładał jej po prostu w ubranie banknot o większym nominale. Nawet nie udawała zdziwienia. Bo i po co?
Ale najpierw z nim, a potem z takim szmaciarzem jak Barber? Na samą myśl, na samo porównanie robiło mu się niedobrze. Skrzywił się. Gorszy od braku manier był tylko brak dobrego smaku.
4. 1875
Szanowny Panie! Bracie mój!
Upoważniony przez ojca naszego, Oskara, a także w imieniu własnym, donoszę, że tytuł hrabiowski, któryś Wielce Szanowny Pan nabył u Ojca Świętego Piusa IX drogą darowizny znacznej na rzecz świętego Kościoła Rzymskokatolickiego dla rodziny naszej, ani ojcu, ani mnie radości nie tylko nie sprawił, aleś uczynił rzecz całą godną w naszych oczach pogardy i zapomnienia.
Z najprostszej przyzwoitości ludzi honoru wynika, że zanim podejmą działania na rzecz innych, zwłaszcza rodziny własnej, rozmowę podjąć z nimi należy, aby sprawstwem swym szkody więcej niźli pożytku nie uczynić.
Będąc człowiekiem kształconym i w prawie biegłym, wiesz, Bracie mój, że proces sądowy, jakim wytoczył Matce naszej, źródło swe i przyczynę ma w osobie Twojej, w Twojej chciwości, życia nieuporządkowaniu, nakłanianiu ludzi szanowanych do postępków zaiste niegodnych, w Twojej histerii i naturze gwałtownej.
Majątek rodziców naszych dzielony sprawiedliwie: u brata starszego Geranony i Ługomicze[13], po mojej Łazduny, przy zachowaniu Cicina w rękach gospodarza najlepszego, ojca naszego – był podziałem, który krzywdy nie czynił żadnej ze stron. Aleś Ty, matkę naszą Weronikę nakłoniwszy do sporu, w kłamstwie grzęznąc i kłamstwem posługując się przed opinią rodziny, sąsiadów i ogółu obywateli, imię moje starając się zniszczyć, na salę sądową rodzinę naszą sprowadził.
Czy więc godnym jest, będąc w konflikcie z bratem rodzonym, ojcem i innymi członkami rodziny własnej, w imieniu tychże zabiegać o zaszczyty i przywileje oparte na pieniądzu jedynie?
Waćpan nigdy więcej starań takich nie czyń, bo i one odrzucone będą z przykrością największą jako kłamstwo i niegodziwość synowska i braterska.
Z poważaniem, brat Twój
Hipolit Korwin-Milewski
5. 1899
– Wcale nie taka mała – hrabia rozejrzał się po wyspie z jej najwyższego wierzchołka, na który wchodził, opierając się na zgrabnej lasce, zatrzymując się od czasu do czasu, wdychając morski, ciepły wiatr dolatujący gdzieś od północy. – I tylko moja – ze śmiechem pokiwał palcem na trzech dobrze zbudowanych mężczyzn, z których każdy niósł ze sobą niewielki tobołek, jakieś przyrządy i kosze.
Aby ją obejść, trzeba było jednak kilku godzin. A pałac, który tu postawi, zadziwi nie tylko rodaków, ale i Włochów, Chorwatów, nawet Niemców. Niby przed zakupem widział Santa Catarinę kilka razy, ale zawsze w przelocie, na chwilę, z oddali. Płynąc po Adriatyku, mija się takie wyspy często, czasami podpływa do brzegu, czasami w obawie, aby nie zawadzić o wystające skały, omija łukiem.
Przysiedli na wulkanicznych skałach. Jeden z mężczyzn, krakowski architekt Talowski[14], wyjął tytoń i fajkę. Inni poszli w jego ślady. Któryś, najpewniej Licheń, otworzył butelkę wina, porozlewał do kryształowych kieliszków. Stuknęli się.
Kupno tej wyspy to nie był kaprys polskiego magnata, choć po prawdzie nie znał innego rodaka, który miałby wyspę na Adriatyku. Zbliżały się niebezpieczne czasy, tego był więcej niż pewien. Rewolta w Rosji, niepokoje na Bałkanach, jacyś zwariowani socjaliści we Francji i ci anarchiści strzelający bez opamiętania. Europa była niebezpieczna jak nigdy wcześniej. Dożył czasów, jakich nie przewidział w najgorszych nawet snach. Ale w pałacu, który tu zbuduje, bezpieczeństwo będzie pełne. Nikt nie ruszy jego kolekcji. Obrazom nic nie zagrozi.
Gdzieś w oddali zobaczył jacht nie mniejszy od jego „Litwy”. Zbliżał się w miarę szybko, ale w pewnym momencie jakby zrezygnował, ominął wyspę szerokim łukiem i odpłynął w kierunku innej, jak ją nazywali dzicy Chorwaci, Crveni Otok. Był czas, że bardziej myślał o tamtej. Podobały mu się ruiny klasztoru. Myślał, że mógłby go odbudować. Ale Santa Catarina była dzika, piękna, bardziej zarośnięta. Przyszło mu do głowy, że jest taka, jak on sam. Trudno dostępna, humorzasta, wyniosła. Wiedział, że musi tu nawieźć ogromną ilość żyznej ziemi, ale tym się nie przejmował, miał przecież dwa statki towarowe i holownik. Zalesi, wyremontuje studnie, zbuduje mola, przystań.
Talowski wyciągnął plany. Pokazywał mu, jak przebudują stary zamek i jak postawią drugi, nowy.
Któryś z mężczyzn opowiadał anegdotę z wiedeńskiej łaźni. O jakimś mołdawskim dzikusie, który wyparzywszy ciało pełne blizn i jakichś nieokreślonych wrzodów, nabrawszy wigoru, owinięty lekuchnym prześcieradłem, jakiego pewnie nigdy wcześniej nie widział na oczy, podpuszczony przez takich samych jak on dzikusów, zaczął się zalecać do Margarity Csepani. Ta, niewiele myśląc...
Korwin Milewski przestał słuchać. W gruncie rzeczy nie po to przywiózł tu trzech zdolnych architektów, aby zagłębiać się w jakieś głupstwa. Chciał im pokazać otoczenie, skonfrontować własne plany z tym, co jest możliwe do zrealizowania.
– Leżał na ziemi, szukał gwiazd – mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
Było gorąco, może zbyt gorąco na takie wyprawy, ale to były jego pieniądze i za nic w świecie nie zamierzał marnować czasu. Kiwnął na nich ręką, zatoczył nią koło. Jak zahipnotyzowani popatrzyli w dół. Kilkunastu rybaków ciągnących sieć nieopodal skał, trochę wiejskich chałup na północy, trochę przygnanych tu ciepłym wiatrem ptaków i piękna, choć tak różna od Riwiery Francuskiej, plaża w wąziutkim przesmyku tuż obok dziwnego skalnego uskoku, podmywanego podziemnym źródłem.
Chwila, w której kupił tę wyspę od żywieckiego Habsburga za dziewięćdziesiąt dwa tysiące koron, była jedną z lepszych w jego życiu. Nie tylko znajdzie wreszcie spokój, dobrze też lokował pieniądze.
Arcyksiążę był skory do żartów, trochę sobie kpił z tych jego pasji.
– Pan hrabia – wtedy jeszcze nie zwracali się do siebie po imieniu – chce przejść do historii jako najsłynniejszy polski kolekcjoner. Ja słyszałem – arcyksiążę był o czternaście lat od niego młodszy, ale starzał się dużo szybciej – słyszałem... Ale tyle obrazów? A dzieci nie ma...
– Dziś nie ma, jutro będą – Milewski nie pozostał mu dłużny. – Pan Bóg da, będą...
– Człowiek – Karol Stefan Habsburg lubił, aby brano go za filozofa – w swym dialogu ze sztuką gubi się nie w zewnętrznej warstwie, nie w tym, co oko dostrzeże, ale w głębi, w drugich planach, a więc w tym, co rzeczywiście najważniejsze i w życiu, i w sztuce.
Opowiadał później te brednie malarzom. Śmiali się z arcyksięcia do rozpuku.
– Taki z niego znawca jak z koziej dupy trąba – Chełmoński nie miał żadnych oporów, aby kpić z Austriaka ile wlezie.
A przecież zaprzyjaźnił się z nim i czasami sam nad tym myślał. Co dalej? Chwile zadumy trwały jednak tyle, co przelotna myśl. Wciąż był młody, a poza tym czyż to, że mógł własne oczy nacieszyć, nie było najlepszą nagrodą? Od czasu do czasu przed kimś uchyli rąbka tajemnicy, komuś szepnie, kogoś zaintryguje. A potem, jak w Sezamie, szeroko uchyli wrota. Zawiezie te obrazy do Berlina, Krakowa, do warszawskiej Zachęty, a może i Petersburga. Pokaże, że i Polska ma malarzy nie gorszych niż Niemcy i Rosjanie. A może i lepszych? Kto wie? Tego się dawno nauczył, jeszcze w Bawarii, że tylko historia ocenia twórców. Jaka zresztą skala? Mógł wymieniać nazwiska, jeszcze z Monachium, takich, którzy mieli w ręku talent ogromny i gdzieś go potracili, rozmienili na drobne, i takich, którzy wcale nie malowali najlepiej, ale mieli w sobie coś z odkrywców, jakiś ryt szaleństwa, nieposkromionej odwagi...
Ktoś trącił nogą skalny ułomek. Przez chwilę odbijał się, trącając większe i mniejsze kamienie, aż zatrzymał się w kolczastych krzakach, które nie wiedzieć w jaki sposób znalazły szczelinę, gdzie wbiły się z mocą tak wielką, że nie był ich stąd w stanie usunąć żaden podmuch, żadna ulewa, a i człowiek miałby z tym zapewne spore trudności.
– Nu, paszli, paszli – zaczął nie wiedzieć czemu po rosyjsku, ale zaraz przeszedł na polski. – Bądźcie panowie łaskawi...
Schodzili po dużych kamiennych płytach, które wyglądały tak, jakby ktoś poukładał je tu specjalnie, aby ułatwić im wędrówkę.
W połowie drogi zobaczyli damy, machające do nich z „Litwy”. Przywoływali je gestem rąk i krzykiem, który, odbijany od skał, powracał zwielokrotnionym echem. Ktoś z załogi rzucił trap, ktoś inny pomógł paniom zejść na ląd. Ruszyły do nich w dzikim pędzie, najpewniej rozgrywając między sobą jakiś zakład. Poczekali na nie w dolince, a kiedy dobiegły zdyszane, jedna drugą przekrzykując, ruszyli już razem na płaskowyż, gdzie kilku ludzi równało teren pod budowę. Wszyscy chcieli zobaczyć miejsce, w którym już za kilka miesięcy stanie pałac, jakiego nikt w tej okolicy nie widział.
6. 1890
Rysowalnyj Kłass[15]. Po Monachium, a nawet po Kijowie, wejście do tej warszawskiej szkoły w kamienicy Neprosa na Senatorskiej było piorunującym doznaniem. Tam ogromne przestrzenie, marmury, lśniące luksusem wyposażenie wnętrza. Tu skromność, ledwie jedno piętro oddane artystom. Ale ta ascetyczność w niczym mu nie przeszkadzała. Chciał zobaczyć zdolną młodzież. Tych, którzy za kilka, kilkanaście lat dorównają najlepszym. Miał dobre oko, bez problemu i prawie natychmiast z samego trzymania pędzla, z doboru kolorów, ze światła był w stanie dostrzec, komu Bozia dała, a komu poskąpiła talentu.
Dwadzieścia lat temu miał nadzieję, że to on został naznaczony, że dostał dar, który, pomnożony wytrwałą pracą pod kierunkiem mistrzów, da mu sławę, uznanie, powszechny aplauz. Trwało kilka lat, zanim zrozumiał, że inni mają tego talentu więcej i że więcej od niego osiągną. Ale nigdy nie przestał kochać malarstwa. To dlatego wszędzie, gdzie tylko mógł, we wszystkich swych licznych podróżach zahaczał o takie miejsca jak to. Czasami coś kupował, czasami zachęcał do wytrwałości, przepytywał profesorów.
W Warszawie też chciał popatrzeć na jednego z chłopców. Nasłuchał się o nim wczoraj od Lentza[16], którego pracownia cieszyła się dobrą sławą nie tylko w Kongresówce. Przysiadł gdzieś z tyłu dużej sali obstawionej sztalugami. Na środku, metr nad ziemią, na sprytnie skleconym podium siedziała roznegliżowana modelka. Niedbale założyła nogę na nogę, w dłoni trzymała długą szklaną fifkę z papierosem. Nie była specjalnie ładna, ale zapewne samą swoją nagością wzbudzała w trzewiach większości zgromadzonych tu mężczyzn lekki niepokój. A i jedyna dziewczyna, ubrana po męsku – dłuższą chwilę musiał się zastanawiać, w jaki sposób ją tu przemycono – która jak chłopcy zawzięcie szkicowała, rozrabiała farby, wycierała pędzle o specjalne szczotki, wydawała się pobudzona, choć po prawdzie jej ta nagość nie powinna była razić.
Patrzył. Miał czas. Nie przeszkadzał mu twardy taboret i brak oparcia. Lubił skupiać się na szczególe.
Elegancki, zamożny mężczyzna wzbudził jednak zrozumiałe zainteresowanie wśród młodzieży. Co jakiś czas odwracali się, popatrywali, rzucali uwagi.
Trwało dłuższą chwilę, zanim dostrzegł go Gerson. Podszedł, bez słowa uścisnął obie ręce – taki miał zwyczaj, nie podawał dłoni, raczej obejmował je od zewnątrz, chował we własnych. Głową pokazał niepozornego chłopca, młodszego od innych o jakieś cztery lata, może pięć. Milewski już z daleka dostrzegł pewną nieporadność w jego ruchach, więc ze zdziwieniem słuchał profesora.
– Osiemnaście lat, dwa lata w Kijowie. Talent, panie, talent czystej wody. Może nie w oleju, ale ołówek, kreska, znakomite, panie, znakomite. Pan hrabia ze mną pozwoli – pociągnął go za rękaw w kierunku swojej sztalugi.
Z bloku opartego o drewniany pulpit wyciągnął kilka szkiców. Milewski patrzył uważnie. Może się mylił, może nie dostrzegł tego, co widział tamten, ale... Ale nigdy wcześniej nie przeoczył talentu. Tu go też widział, ale raczej jako wprawną rękę, nic więcej. W gruncie rzeczy wiedział, że sam rysował nie gorzej. Gdzie mu do Malczewskiego, Fałata, Stanisławskiego. Nazwiska same zleciały mu się do głowy. A gdzie Hofman, Sichulski, gdzie Chełmoński. Albo Kochanowski[17]. Większość z nich nie tylko znał osobiście, widział, jak malują. Z większością był zaprzyjaźniony, miał ich obrazy, pił z nimi wódkę.
– Zręczny – pokiwał głową, nie chcąc urazić Gersona.