Pogrom. 1905 - Wacław Holewiński - ebook

Pogrom. 1905 ebook

Wacław Holewiński

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Skandale i tajemnice rewolucyjnej Warszawy

Maj 1905 roku. Warszawa staje się miejscem makabrycznych wydarzeń: mieszkańcy miasta dokonują brutalnego samosądu na sutenerach i prostytutkach. W tym samym czasie generał-gubernator warszawski Konstantin Maksymowicz po nieudanym zamachu na swoje życie ukrywa się w zegrzyńskiej twierdzy, z niepokojem śledząc zamieszki w podległym mu mieście.

Czy był to spontaniczny zryw społeczny, mający przywrócić ład moralny w stolicy Kraju Nadwiślańskiego, czy przeciwnie – wyrachowana gra polityczna, odwracająca uwagę Polaków od radykalnych posunięć władz rosyjskich?

Powieść Wacława Holewińskiego odkrywa mało znane wydarzenia z polskiej historii, na tle których rozgrywają się szemrane interesy warszawskiego półświatka, afery kryminalne, zamachy i romanse.

Wacław Holewiński zadebiutował późno, więc od razu jako pisarz dojrzały i mądry, który szczególnie upodobał sobie naszą słabo znaną historię. Każda jego książka to porywająca wyprawa. Ta również.

Rafał A. Ziemkiewicz

Kogóż tu nie ma? Na stronach nowej powieści Holewińskiego przemykają przed nami sutenerzy i szpiedzy, przechadzają się damy i prostytutki, wolnym krokiem spacerują literaci i dziennikarze, swoje powikłane historie opowiadają generałowie, lekarze, kupcy i żandarmi, postaci historyczne i fikcjonalne. Poruszani osobistymi namiętnościami, pchani wiatrem historii, świadomie lub nie stają się częścią gry o miasto, sensacyjnej gry, którą śledzimy z zapartym tchem od pierwszej po ostatnią stronę książki. Na tle potężnego fresku obyczajowego, mocno zakorzenionego w realiach stolicy Polski na początku XX wieku, pisarz osadził intrygę społeczno-polityczną o wielkiej sile wyrazu. Kolejny raz – nie pierwszy w naszej literaturze – postawił pytanie o to, kto tak naprawdę rządzi Warszawą.

prof. Wojciech Kudyba, krytyk literacki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 342

Oceny
3,7 (19 ocen)
4
7
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justbart10

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa książka ....
00

Popularność




Wacław Holewiński Pogrom 1905 ISBN Copyright © Wacław Holewiński, 2018All rights reserved Redakcja Katarzyna Wójcik Opracowanie graficzne i techniczne Teodor Jeske-Choiński Projekt graficzny okładki Krzysztof Kibart | Design Partners Podczas pracy nad książką autor korzystał ze stypendium MKiDN. Wszystkie cytaty w książce zawierają oryginalną pisownię i interpunkcję. Wydanie 1 w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1

Konstantin Andriejewicz Jurin miał czterdzieści jeden lat i jedyne o czym marzył, to łóżko i święty spokój. Zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj, kiedy głowa po wczorajszej popijawie u porucznika Reksa, komisarza IV Bielańskiego Cyrkułu, po prostu rozpadała mu się na miliony kawałków.

Warszawa, ul. Leszno, ok. 1905 r., ze zbiorów warszawa.fotopolska.eu.

Usłyszał stukanie do drzwi, a chwilę potem zobaczył wielką głowę Klaczkina. Podniósł na niego wzrok.

— Przyszedł Gawrockij — zameldował. — Wpuścić?

Przez dłuższą chwilę musiał się zastanowić, kim jest intruz. Przywołał twarz filera, jego niebieskie przenikliwe oczy. I ręce. W lewej dwa palce były do połowy obcięte przez jakąś maszynę. Po latach pracy, czasami odnotowywał to ze zdziwieniem, miał w głowie wmontowany aparat, który po naciśnięciu spustu wywoływał twarze zbrodniarzy, agentów, kochanek, tych, których wysłał na katorgę i tych, którzy odmówili mu pożyczki. Jednym słowem wszystkich.

Nie miał siły, aby z nim rozmawiać.

— Twierdzi, że to ważne — Klaczkin nie dawał za wygraną, choć bez wątpienia, służąc u Jurina sześć lat i trzy miesiące, musiał wiedzieć, że ta uparta próba skupienia wzroku na jednym punkcie świadczy o głębokim przeżywaniu przez kapitana ostatniej nocy.

— Niech czeka — machnął ręką i zanim zamknęły się drzwi sięgnął po karafkę, stojącą po lewej stronie biurka. Uniósł ją, popatrzył, ale jednak nie zdecydował się nalać z niej wody do kieliszka postawionego na drewnianej podstawce.

Powinien iść do lekarza, poprosić o urlop, wyjechać z Warszawy, to pewne. Zamiast tego codziennie siadał w swoim gabinecie. VII Cyrkuł był jego przekleństwem… Gdyby przynajmniej przenieśli go w inne miejsce. A najlepiej odesłali do Rosji, do Pitra. Do Aloszy, przyjaciela z dzieciństwa, który zrobił karierę i był bogaczem. Widzieli się ledwie rok temu. Aleksander śmiał się z jego munduru, proponował stanowisko w którejś ze swoich licznych firm przewozowych. Wtedy odmówił, choć Nastasja Filipowna na samą myśl, że mogłaby wrócić do matki, nabierała głęboko powietrza w płuca.

Nie lubił tego miasta i jego mieszkańców. Nie lubił i nie rozumiał. Rozmawiał po polsku, wydawało mu się, że mówi bez akcentu. Ale co z tego? Kobiety były tu atrakcyjne, mieszkanie wygodne, alkohol miejscowy mu smakował, ale to, że nawet dopiero co mianowany warszawski generał-gubernator Konstantin Kławdijewicz Maksymowicz musiał co i raz uciekać do twierdzy w Zegrzu w obawie o swoje życie, nie nastrajało optymistycznie. Próbowali zabić generała, mogą spróbować zamachu i na zwykłego kapitana. Dlaczego nie? Mogli strzelać na Żelaznej do rotmistrza Rastagajewa? Ileż on miał, wydawało się, szczęścia. Kula przeszła przez szyję do podbródka i tam się zatrzymała. Ledwie dwa miesiące temu wypisali go ze Szpitala Dzieciątka Jezus, a tydzień później okazało się, że ma rozstrój nerwowy. Prędzej czy później i do niego strzelą.

W głowie Konstantina Andriejewicza często lęgły się myśli o szubienicach. Bo i na co innego zasługiwali ci szubrawcy? Chcieli zabijać, zabijać i jeszcze raz zabijać. Nie rozumiał tych nowomodnych starań, socjalistów, tego chodzenia w lud, oświaty dla wszystkich i tych bomb, które przecież zabijały zupełnie przypadkowych przechodniów, dzieci. Nie rozumiał też litości dla morderców. Dbał o porządek, był jego stróżem, bo taka była kolej rzeczy, bo ktoś musiał ten parszywy obowiązek wziąć na siebie. Strzelać, strzelać tak, jak w styczniu? Było sto trupów? A niech i tysiąc padnie. Kto się pcha pod kule, na te kule zasługuje.

Klaczkin znów zapukał i zajrzał do gabinetu, ale widząc minę komendanta, natychmiast zamknął drzwi. Słyszał teraz jego kroki na korytarzu. Za oknem dwóch Żydów wiodło spór w jidysz na tyle głośno, że nawet zamknięte okna nie tłumiły ich wrzasku. Miał ochotę posłać któregoś ze stójkowych, aby zrobili z nimi porządek.

Było mu zimno. Wstał, podszedł do pieca. Kafle były gorące, a jednak czuł stróżki lodowatego potu płynące po plecach. Znów sobie powtórzył, że musi udać się do lekarza. Czuł zbliżającą się starość. Bał się śmierci. Może powinien pójść do cerkwi? Wyspowiadać się. Nastasja Filipowna przyprowadziła kiedyś do ich mieszkania batiuszkę. Był młody, zarost ledwie mu pokrywał policzki. Ale w jego oczach zobaczył ogień. Mówił o Bogu, odkupieniu win i cierpieniu.

Wzdrygnął się. Dlaczego o tym myśli? Może dlatego, że nikogo po sobie nie zostawi? Chciał mieć dzieci i dobry Bóg nie dał. Czasami podejrzewał, że to dlatego przedstawiono mu Nastasję Filipownę, bo wiedziano o jej skazie. Była dobrą, choć nieurodziwą kobietą. Ale dostała potężny posag. A on wpływy teścia. Ważniejsze od pieniędzy. A może, nie, tę myśl starał się odrzucić, a ona wiecznie wracała, a może ta przeklęta Warszawa była tylko po to, aby nie kompromitował Dymitra Władymirowicza tam, w Rosji? Dalekie echo Pitra i Moskwy… Wysłali na rubieże. Może i dobrze, nikt nie będzie wspominał karcianych długów, innych kobiet.

Nie był dobrym mężem. Ale jak miał być? Nastasja Filipowna nie lubiła, kiedy wciskał się jej pod kołdrę. Kiedy dotykał piersi żony, czuł dziwne drżenie. Wchodził w nią ostro, brutalnie. Nigdy go nie całowała. Miał wrażenie, że po takiej nocy czuła do niego odrazę. Może to dlatego, że jej poprzedni narzeczony był zupełnie inny? Poznał go u Woroneżskich już po ślubie. Przystojny, w modnej kamizelce z francuskiego magazynu. Chyba nikt nie tłumaczył, dlaczego to długie narzeczeństwo nie zakończyło się ślubem. Tak, był skandal. Ale nie takie rzeczy widziano w Pitrze.

Zadzwonił na Klaczkina. Kazał przynieść z gospody czaju. Nie miał ochoty na jedzenie.

Pietkin obrócił raz dwa, miał zresztą do Wróbla ledwie sto metrów. Wiedział, że kapitan obsobaczy go od najgorszych, jeśli czaj nie będzie gorący. Ale był.

Usiadł przy biurku i kazał przyprowadzić Gawrockiego.

Ten stanął przy drzwiach i czekał. Jurin wskazał krzesło.

— No? — zagaił.

Nie lubił go. Duży, kudłaty, ubrany lepiej, niż pozwalał na to jego stan. Ale z reguły przynosił dobre informacje. Większość się sprawdzała. To dzięki niemu w zeszłym roku aresztował mordercę z Towarowej.

— Mówią, kapitanie, że kurwy będą bić.

Popatrzył na niego uważnie.

— Kurwy bić? A po co? Wszystkie?

W Warszawie było zarejestrowanych bodaj szesnaście tysięcy miłych pań, a tych pracujących na czarno pewnie drugie tyle.

Gawrocki skrzywił się, jakby usłyszał pytanie niedorostka.

— Żydzi będą bić. Swoje.

— A po co? — powtórzył pytanie.

Tym razem Gawrocki wzruszył ramionami.

— I bić, i zabijać — z tonu jego głosu można było wyczuć, że wie, co mówi. Że jest tego więcej niż pewien.

W kapitanie na chwilę obudził się śledczy.

— Na ulicy?

Filer niezdecydowanie pokręcił głową.

Kapitan równie szybko jak wykazał zainteresowanie, tak i przeszła mu ochota na dociekanie motywów domniemanej zbrodni. W gruncie rzeczy kogo może obchodzić, że jedna czy druga prostytutka dostanie w łeb od swojego amanta? Miał takich spraw dziesiątki, a może i setki rocznie. I jeszcze Żydzi. A niech się pozabijają, parchy przeklęte. Nie lubił ani ich, ani ich świata. Tak, czasami kupował coś w tych małych sklepikach, ale robił to z niechęcią, żeby nie powiedzieć, że ze wstrętem.

Znał i żydowskie prostytutki. Te z ulicy potrafiły jednego dnia mieć trzydziestu klientów. Nie lubił ich brudu, nędznego stroju, biedy. I tej specyficznej mowy, w której zachęcały do spędzenia z nimi godziny.

— Pan kapitan wie, co to Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy?

Pierwszy raz słyszał tę nazwę. Ale na pewno nie kojarzyła mu się z mordem. Zaraz, zaraz, nie, przecież słyszał. Jakieś akcje filantropijne, zbiórki dla ubogich. Posiłki, odzież?

— A wie pan kapitan, że wywożą do Argentyny młode dziewczyny? Dziesięć, dwanaście lat. Czasem piętnaście. Nigdy starszych.

Czytał o tym w „Gazecie Sądowej Warszawskiej”. To nie był jeden artykuł, musiało ich być kilka, kilkanaście? Jakiś adwokat, procesy, akta sądowe. Kiedy nie pamiętał nazwiska, szybko przerzucał w głowie alfabet. Przy „p” zaświeciła mu się lampka. Posner. Jeszcze szukał imienia. Stanisław. W którym to było roku? Dziewięćset pierwszy? Drugi? Tak, drugi, trzy lata temu.

Nie lubił rebusów. W gruncie rzeczy najchętniej wyrzuciłby tego Gawrockiego na zbity pysk. Włożył do ust odrobinę cukru. Głowa wciąż go bolała. Mieli bić za wywożone dziewczyny? A kto je przymuszał? Wiedział, że niejeden bez żalu pozbywał się z domu kolejnej gęby do wykarmienia. A jak dostał pieniądze, to i z ochotą.

— A czy im tam w tej Argentynie źle?

Nie bardzo sobie wyobrażał życie na drugiej półkuli. Jedno wiedział na pewno: nigdy, przenigdy nie chciałby tam sam jechać. Na myśl o podróży parowcem robiło mu się niedobrze. Jako dziecko wpadł do Newy. Ledwie go z niej wyciągnięto. Nie nauczył się pływać i nawet myśl o nauce mu w głowie nie postała.

— Bić będą. Za sztuki jedwabiu, dywany smyrneńskie, za krzyże brylantowe, za szkatułki z macicy perłowej — Gawrocki nie odpowiedział na pytanie, za to zaczął na palcach wyliczać towary luksusowe.

— Za sztuki jedwabiu, dywany smyrneńskie, za krzyże brylantowe? Co wy mi tu…? — nic z tego nie rozumiał.

— Tak je nazywają, te ładne.

Przez chwilę musiał sobie wszystko poukładać w głowie.

— A brzydkie?

— Worki kartofli — filer roześmiał się rozchylając szeroko usta. Nie miał dwóch bocznych zębów. Jego kwaśny oddech doleciał do kapitana. — Worki kartofli — powtórzył. — Żydzi…

Nie miał pojęcia, o czym Gawrocki mówi. Wydawało mu się, że coś wie, ale nie chce tego za prędko ujawnić. Równie dobrze mógł po prostu gdzieś coś usłyszeć i chciał zarobić.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

2

Nigdy nie wstawała przed południem. Bo i kładła się zawsze nie wcześ­niej niż o czwartej, piątej. W jej wieku sen był ważny, bardzo ważny. Ksawery, mimo sześćdziesiątki na karku, wiedział, jak utrzymać ciszę, potrzebną dla wypoczynku szefowej. Zwykle godzinę po śniadaniu wołała Antośkę, która skrupulatnie rozliczała ostatnią noc. Układały banknoty w zależności od nominałów. Dużo zarabiała, zdarzało się że i sześćset rubli za noc, czasami więcej. Wydatki też miała znaczące. Prawie pięćdziesiąt dziewczyn, muzycy, instrumenty, trzech portierów, Beśka do sprzątania, alkohole, suknie i bielizna dla panienek, perfumy, nafta do lamp. O wyposażenie trzeba było zadbać, pościel prać, czasami marmurowe schody na piętro wyglancować. A i żandarm czasami wyciągał łapę i nie dać — znaczyło ściągnąć na lokal kłopoty.

Ogłoszenie z „Kurjera Porannego”, maj 1905 r.

Antośka miała ładne rysy, kształtną twarz, ale nie nadawała się do towarzystwa. I nie o wiek szło. Nie miała trzydziestki, zdarzali się mężczyźni, którzy lubili dojrzałe damy. Kiedyś kazała jej się rozebrać. Małe piersi i lewy bok pokryte były ogromnymi bliznami po oparzeniach. W dzieciństwie poleciał na nią gar wrzątku, ledwie dziewczynkę odratowali. To wtedy nauczyła się w nerwach łapać kciukiem i serdecznym palcem dolną wargę. Irytowało ją to, starała się służącą oduczyć, ale nic z tego. Miała z niej za to pociechę innego rodzaju. Dziewczyna była jej oddana jak pies. Nigdy nie ukradła nawet rubla, a i potrafiła przypilnować innych. Pamięć też miała niewiarygodną.

Policzyły pieniądze. Tysiąc sto jedenaście rubli i trzydzieści kopiejek. Uśmiechnęła się. Odłożyła pieniądze do kasy, drobne, jak zawsze, oddała służącej. Potem słuchała, ilu klientów miała która z panienek, moczyła stalówkę w atramencie i starannie zapisywała w kajecie. Była dumna ze swego pięknego, kaligraficznego pisma. Czasami żartowała, że mogłaby startować w konkursie albo uczyć w gimnazjum.

Usłyszała stukanie do drzwi. Antośka popatrzyła na nią, a gdy skinęła głową, lekko je uchyliła.

— Dzień dobry, pani Szlimakowska — usłyszała, a zaraz potem do pokoju wsunął się niewysoki mężczyzna w dwurzędowym czarnym tużurku. Spodnie miał najwyraźniej odrobinę za długie, bo zamiast oprzeć się na cholewce buta, szorowały po podłodze. Jak przy każdej wizycie, w ręku trzymał podniszczony skórzany sakwojaż. — Dziś wtorek. Szczęśliwy dzień udręczonych dam.

Mężczyzna zaniósł się tubalnym śmiechem. Przy każdej wizycie powtarzał swój żart.

— Dzień dobry, doktorze Goldenberg. Proszę wejść.

To zaproszenie, skoro doktor przekroczył już próg, było zbyteczne.

„Jakób Goldenberg, choroby skórne, weneryczne, moczo­płciowe”. Uśmiechnęła się, gdy przypomniała sobie to ogłoszenie z „Kurjera”. Od trzech lat, dwa razy w tygodniu, przychodził zbadać dziewczyny. I nie było to tylko badanie na syfilis. Zgodnie ze swoją specjalnością szukał też innych chorób. Potem każdej wydawał dokument: „Zaświadczam, iż” — tu wpisywał wiecznym piórem imię i nazwisko dziewczyny — „po wyegzaminowaniu części płciowych okazała się czystą i zupełnie zdrową”. Podpisywał się imieniem i nazwiskiem i wpisywał datę.

„U mnie nikt nie zachoruje” — hołdowała tej zasadzie od pierwszych dni otwarcia własnego lokalu. Nikt nie choruje i nikt nie nosi brzucha. Oczywiście, los zawsze mógł spłatać figla, ale ograniczała przypadek do minimum. Po to był doktor i Krytka, baba od spędzania płodów.

— Kto dziś na pierwszy ogień w krzepkie ramiona pięknego mężczyzny? — doktor zwykł był naśmiewać się sam z siebie.

Ten całkiem spolszczony żydowski lekarz powodzenie mógł mieć wyłącznie u starych wdów, pomyślała. Był w stanie zapewnić im godne warunki życia, pomoc domową, niezłe jedzenie, być może nawet wyjazd na letnisko gdzieś w okolice Otwocka. Był brzydki, po prostu brzydki. Która młoda dziewczyna chciałaby pójść za niego? Przyszło jej do głowy, że jest kompletną idiotką. Znalazłby setkę chętnych, młodych i urodziwych. Gorsi od niego znajdowali, mógł i on. Zwłaszcza te bez posagu poszłyby z pocałowaniem ręki.

— Aaaaa — doktor przeciągnął ponad miarę pierwszą literę alfabetu. — A najlepszy warszawski specjalista od pięknych pań ma dziś dla pani Szlimakowskiej krasiwyj podarok.

Przez chwilę grzebał w swojej torbie. A potem wyciągnął z niej gazetę. Zanim ją podał, otworzył i przez chwilę patrzył na pierwszą stronę. Uśmiechnął się.

— Znakomici autorzy — zawyrokował jeszcze i oblizał spierzchnięte usta.

— „Świat Płciowy” — przeczytała głośno, aby i niegramotna Antośka wiedziała, co za dzieło trzyma w rękach. — A cóż wy mi tu za pismo podsuwacie? I zza kordonuście mi to dzieło przywieźli?

Goldenberg zatarł ręce.

— Czytać, pani Szlimakowska, czytać trzeba. To i chorób będzie mniej.

Wiedziała, że doktor, kiedy tylko może, studiuje nowe metody, wynalazki, że sprowadza pisma i książki z Austrii, Niemiec, a czasami nawet z odległej Anglii. Tylko rosyjskich nigdy nie wspominał. Tych zresztą miał pod dostatkiem w Warszawie.

Przeszli z jej pokoju do gabinetu, w którym lekarz przyjmował zwykle dziewczyny. Przychodziły piątkami.

— Witam piękne damy — każdej podawał rękę, a one chichotały.

Po kolei rozbierały się i kładły na szezlongu. Doktor odprawiał swój rytuał: obmacywał ciało, szukał zmian na skórze, wycieków z pochwy, czasem pochylał się i mocno wciągał powietrze, jakby w zapachu szukał zarazków. Wsuwał dwa palce w rozchylone przyrodzenie, a potem rozcierał wydzielinę w palcach. Posapywał przy tym zabawnie, ale rzadko kiedy cokolwiek komentował.

Na koniec badania mówił tylko:

— Nuu, panna Lichocka zdatna, zdatna.

A potem mył długo i dokładnie ręce w misce stojącej w metalowym stojaku tuż obok leżanki. Zlewał wodę do wiadra, nalewał z dzbanka czystej i szerokim gestem zapraszał kolejną, a ta zbadana naciągała bawełniane reformy i rozśmieszała inne, czyniąc sobie żarty z doktora. Nie reagował na nie. Był w pracy i starał się ją wykonać najlepiej jak umiał.

— Nuu, panna Blauth, zdatna, zdatna.

Patrzyła na nie trochę jak na swoją własność. Niektóre, jak ta Niemka, były u niej długo, po parę lat. Mówiła o niej „Niemka” nie bez przyczyny. Wszystkie inne deklarowały się jako katoliczki, albo, jak Suszka i Rogatko, jako prawosławne. Blauth była protestantką. Raz w tygodniu latała do zboru, a raz w miesiącu robiła datek na sieroty z przytułku w Pałacu Działyńskich. Ale było w niej coś, co działało Szlimakowskiej na nerwy. Jakaś dziwna oschłość, jakby próba stanięcia ponad inne dziewczyny. Dawno by się jej pozbyła, ale to ona miewała najlepszych, najbogatszych klientów. Potrafiła nie tylko zaspokoić ich potrzeby w numerze, miała też dar wyciągania od nich pieniędzy przy stoliku. Szampan lał się w jej towarzystwie szerokim strumieniem.

Badając Serafinę, Goldenberg spojrzał na Szlimakowską i pokręcił głową. Nawet nie wsuwał palców. Przerażona dziewczyna popatrzyła na niego, potem na szefową.

— Ale dlaczego? — bezradnie przechyliła głowę w kierunku brzucha. — Ja przecież zawsze miałam kapturek… I ocet… W jaki…

Nie skończyła. Pociekły jej łzy po policzkach. Wiedziała, że dla chorych nie było tu miejsca. Szefowa dawała na odprawę dziesięć, jak miała lepszy humor dwadzieścia rubli i na tym kończyła sprawę. I tak była lepsza od innych, które najczęściej żegnały zarażoną krzykiem i groźbami.

W jednej chwili w pokoju skończyły się żarty, ale żadna z panienek nie podeszła do Serafiny, aby ją pocieszyć. Raczej odwrotnie, usunęły się na bok, tak, jakby choroba mogła się z niej przenieść na nie.

— Zbieraj się — Szlimakowska najwyraźniej jako jedyna nie żywiła żadnych obaw.

Rzuciła jej ubranie, potem wzięła pod ramię i pomogła wstać.

Pierwszy raz od dwóch lat miała taki przypadek. Wszystkie dziewczyny faktycznie stosowały gumowe kapturki, ale może nie rozłożył się jak trzeba? Przyszło jej do głowy, że Serafina mogła się jednak zarazić nie od klienta, w każdym razie nie od klienta z jej lokalu, a od swego kochasia, z którym widywała ją od czasu do czasu. Niekiedy zdarzał się i taki przypadek, że jakaś dziewczyna znikała z dnia na dzień, a potem ktoś przynosił informację, że znalazła sobie alfonsa i zaczęła pracę dla niego. To były te najgłupsze. Ale w czasie całej jej kariery były i dwie, trzy takie, które potrafiły odłożyć jakąś sumkę, wyjechać na prowincję i zacząć tam całkiem nowe życie.

Przeszły do jej gabinetu, wyjęła z kasy dziesięć rubli, podała Serafinie. Kazała oddać suknie i buty Antośce i na tym zakończyła. Nie powiedziała ani słowa więcej. Dziewczyna skurczyła się w sobie, schowała pieniądze pod biusthalter, oparła się dłonią o kant stołu, wydawało się, że zaraz upadnie. Ale nie, zebrała się w sobie i wyszła.

Szlimakowska wróciła do doktora. Wyraźnie czekał na nią, nie kazał Antośce wołać kolejnych dziewczyn.

— Biedna — odezwał się po chwili. — Trzy, cztery lata i choroba całkiem wykończy organizm.

Bardziej niż Serafiny było jej żal reputacji lokalu. Bo co, jeśli zaraziła któregoś z klientów? Zwykle wstyd nie pozwalał mężczyznom wnosić reklamacji, ale dziwnym trafem takie wiadomości roznosiły się szerokim echem i przynajmniej na jakiś czas zakład tracił dobrą renomę.

— Stać doktora, niech ją leczy — burknęła.

Nie, nie miała wyrzutów sumienia, dawno się ich wyzbyła. Miała czterdzieści pięć lat, chciała spokoju, pieniędzy, które czyniły ją wolną, i wyjazdu do wód. Nigdy nie zrealizowała tego marzenia. A tak bardzo chciała się poczuć damą. Raz w życiu. Gdyby miała siostrę, zostawiłaby jej interes, ale nie miała. Gdzie jej myśleć o podróżach.

— Czekaj na cud, a pojedziesz do wód — nie wiedzieć czemu wyrwało jej się głośno porzekadło.

Doktor popatrzył na nią zdumiony. Na dole rozległy się jakieś hałasy, Antośka pobiegła zobaczyć. Migiem była z powrotem.

— Trza iść — oznajmiła i to wystarczyło, aby Szlimakowska z westchnieniem ruszyła się z szezlonga.

Do półotwartych drzwi dobijał się kupiec Mogilnyj. Beśka rozstawiła pałąkowate nogi i nie puszczała do środka. Na widok szefowej Rosjanin zaczął się wydzierać jeszcze głośniej, ale kiedy podniosła rękę, zamilkł natychmiast.

Miała u niego otwarty rachunek, ale płaciła ostatniego dnia miesiąca. I nigdy nie zalegała. Tym razem jednak domagał się pieniędzy natychmiast.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki