Krew na rękach - Wacław Holewiński - ebook

Krew na rękach ebook

Wacław Holewiński

4,5

Opis

Krew na rękach moich to czwarta powieść Wacława Holewińskiego, która ukazuje się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego. Czytelnicy odnajdą w tej książce to, co u Holewińskiego najlepsze: oszczędny styl, bogactwo historycznego detalu, a także sugestywnie odmalowane portrety bohaterów. Tym razem są nimi dwaj Polacy mieszkający w Warszawie. Jednak zdecydowanie więcej ich dzieli, niż łączy. Pierwszy to Emanuel Szafarczyk, uczestnik powstania styczniowego, skrytobójca-sztyletnik, naczelnik Straży Zbrojnej i organizator zamachów na Aleksandra Wielopolskiego oraz Fiodora Fiodorowicza Trepowa. Drugim jest zaś Andriej Konstantynowicz Różycki, pułkownik, który służy w rosyjskiej policji i wypiera się swojej polskości. Podczas zażartego pojedynku, jaki przez wiele miesięcy toczyć będą ze sobą mężczyźni – pojedynku o tragicznym zakończeniu – obaj zmuszeni będą zadać sobie pytania, na które nie znajdą odpowiedzi. Co to znaczy być Polakiem? Ile można poświęcić dla własnej ojczyzny? Czym właściwie jest ojczyzna? Przede wszystkim zaś: jak w czasach zła, terroru i wszechobecnej krzywdy pozostać dobrym człowiekiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

projekt okładki i stron tytułowych: Barbara Bugalska

redakcja: Joanna Gil-Siemińska

korekta: Maciej Libich, Barbara Linsztet (Lingventa)

© Copyright by Wacław Holewiński, 2021

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021

ISBN 978-83-8196-183-7

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

wydanie pierwsze

Warszawa 2021

księgarnia internetowa

www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

skład i łamanie: Barbara Bugalska

Sfinalizowanie pracy literackiej zrealizowane w ramach stypendium m.st. Warszawy.

Fotografia Emanuela Szafarczyka na s. 4 z kolekcji Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

1.

Źle się czuł. Miał migrenę. To się zdarzało i wcześniej, zanim przybył do tego przeklętego miasta, ale tu także źle sypiał. Nie pokochał Warszawy, bo i za co miał ją kochać? Brzydkie, brudne miasto oferujące niewielkie możliwości rozrywki, za to sporą szansę na utratę życia albo kalectwo.

Był wczoraj w teatrze na placu Marywilskim1. Słabi aktorzy, niewiele lepsi muzykanci. Brakowało mu Nastasji Iwanowny. Tęsknił za nią. Za jej piękną twarzą, uśmiechem, delikatnością przynależną tylko damom. Przypomniał sobie tę pierwszą chwilę, gdy ją zobaczył na placu Czerwonym koło pomnika Minina i Pożarskiego2. Szła z ojcem do soboru Wasyla Błogosławionego3.

To był odruch. Choć czekano na niego w garnizonie, ruszył za nimi. Stanęli przy ikonostasie, a on zbliżył się tak bardzo, iż zdawało się, że słyszy oddech dziewczyny. W którymś momencie Iwan Aleksiejewicz skierował na niego wzrok, a on dostrzegł w jego oczach ogrom smutku, przeżytej tragedii. Ten pięćdziesięcioletni elegancki mężczyzna – tego dowiedział się później – ledwie miesiąc wcześniej pogrzebał ukochaną żonę, matkę Nastasji.

Pułkownik Andriej Konstantynowicz Różycki otarł usta białą, lnianą chusteczką. Zadzwonił na adiutanta, kazał nastawić samowar.

Zaręczyli się kilka miesięcy później. Dzięki Wasylisie Griegoriewnie Abakidze, ale nie bez pewnej niechęci ze strony obu rodzin. Był Polakiem. To, po wybuchu buntu, nie była dobra rekomendacja. Niechęci nie łagodził nawet fakt, że od dawna czuł się Rosjaninem. Może nawet od urodzenia? Inaczej niż ojciec, który, choć wiernie służył imperatorowi, nie krył się ze swoim pochodzeniem ani wiarą.

Tak, zdarzało mu się w Warszawie, jak innym oficerom, folgować namiętnościom, ale w ramionach żadnej z kobiet nie czuł się dobrze. Wszystkie spełniały jego zachcianki, lecz żadna nie mogła mu dać tego, czego oczekiwał. W Nastasji urzekły go jej oczy, złote włosy, uroczy perlisty śmiech. Był pewien, że jest kobietą jego życia.

Spojrzał w leżące przed nim akta. Był przekonany, że człowiek, którego zaraz przyprowadzą, jest tym, na którego polowano od dawna. Że wreszcie uchwyci ich, tę zgraję skrytobójców, za gardło, zdusi, zetrze z powierzchni ziemi.

Posłodził czaj więcej niż zwykle. Zdawało mu się, że cukier złagodzi uporczywy ból głowy. Rozpiął ostatni guzik munduru, ten pod szyją. Podszedł do zakratowanego okna, otworzył je i natychmiast przeszyły go ziąb i wilgoć. Odetchnął głęboko. Rzucił okiem na wewnętrzny dziedziniec więzienia. Choć był dopiero początek października, czuło się już jesień. Na placu podoficer rozdzielał warty. Żołnierze sprawiali wrażenie osowiałych.

– Przy każdym nie postawisz sołdata – powiedział na głos i, słysząc pukanie, ze złością zamknął okno. – To miasto…

Zobaczył w drzwiach lisią twarz Zujewa. Kapitan był wysoki, ale astenicznej budowy. Miał wrażenie, że oficer okazuje mu jawne lekceważenie. Wiedział jednak, że Zujew jest tu z poręki Fiodora Fiodorowicza4, musiał więc to akceptować. Przynajmniej do czasu.

– Przyprowadzono więźnia, panie pułkowniku.

Kiwnął głową i usiadł za biurkiem. Rozłożył akta. Chwilę potem go zobaczył. Wydał mu się bardzo młody i zmęczony. Nie wyglądał na dwadzieścia cztery lata. Gdyby spotkał go na ulicy, nie dałby mu nawet dwudziestu. Kazał strażnikowi i Zujewowi zostawić ich samych. Potem wskazał mężczyźnie stołek z drugiej strony biurka.

– Kak wasza familia5? – zapytał po rosyjsku.

Więzień popatrzył na niego z mieszaniną pogardy i rozbawienia. Dostrzegł jednak w twarzy tamtego coś jeszcze. I w jednej chwili to zrozumiał. Szafarczyk badał możliwość ucieczki. Ale jak, w jaki sposób? Nie miał tu żadnej szansy.

– Nie rozumiem, nie znam… – nie skończył, jakby zapadł się w sobie.

Różycki roześmiał się. Wiedział, z kim ma do czynienia, wiedział, że mogliby bez trudu porozmawiać po rosyjsku, ale nie zamierzał z tego robić problemu.

– Jak wam wygodnie, możemy i po polsku – oznajmił.

Szafarczyk uniósł głowę z zainteresowaniem, ale może tylko mu się wydawało, nie był tego pewien. Równie dobrze mógł to być element gry. Na co obliczonej, nie wiedział.

– Bito was? – zapytał, wskazując posiniaczoną twarz więźnia.

Młodzieniec podniósł głowę.

– Jakie to ma znaczenie, pułkowniku? Przecież pan wie, że nikt tu się nie patyczkuje z więźniami – to nie była skarga, raczej potwierdzenie ogólnie znanej prawdy.

Tak, pułkownik wiedział to doskonale. Nie akceptował takich metod śledztwa, ale godził się z nimi. Czasem nawet przyznawał rację Aloszy Kawierinowi, że inaczej się nie da. Co prawda jego druh miał i inne metody, znacznie gorsze od bicia. Kiedyś zobaczył, jak własnoręcznie podtapiał więźnia w ogromnej balii.

– Pytałem o pańskie nazwisko.

– Jan Kamiński.

– Pytałem o pańskie prawdziwe nazwisko.

– Jan Kamiński. Proszę sprawdzić…

W swojej karierze Różycki widział wielu takich, którzy próbowali go okłamać. Wiedział jednak, że prędzej czy później każdy z nich się załamie, otworzy, obciąży innych. Z tym też nie powinno być kłopotu. Wydał mu się słabym podrostkiem.

– Sądzi pan, że nie sprawdziłem? Może Szafarczyk? A może Holzendorf? Albo Bezręki? Przepraszam, że zadam panu niedyskretne pytanie. Nie włada pan ręką od dziecka, od zawsze?

– Nie, pułkowniku. Miałem wypadek osiem lat temu.

– Naprawdę? A mnie tu, durnie – kpił – napisali, że taki się pan urodził. I tylko mnie to dziwi, że bez prawej ręki umieliście tak dobrze…

Tym razem to on nie skończył, poczekał na reakcję Szafarczyka.

– Bierzecie mnie za kogoś, kim nie jestem.

Odczekał chwilę.

– Emanuel Szafarczyk – nadał swojemu głosowi pewną nutę stanowczości. – Urodzony w Ratiborze na Śląsku w tysiąc osiemset czterdziestym. Ukończył cztery…

Niezbyt dokładnie wiedział, gdzie jest ten Ratibor. Wiedział, gdzie Wilno, Grodno, Witebsk, Moskwa i Piter. No, jeszcze tuzin innych miast. To, o którym mówił, nie mogło być zbyt duże.

– Jan Kamiński.

Nie słyszał, domyślił się z ruchu warg, że tamten powtórzył swoje kłamstwo. Więc – po chwili przerwy – kontynuował.

– …klasy szkoły realnej. – Głowa wciąż nie przestawała go boleć. Miał wrażenie, że jest coraz gorzej. – Jesteście ewangelikiem?

– Jestem rzymski katolik, pułkowniku.

Tego nie był pewien. Mogło być tak i tak. Ale jego śledczy nos wiązał ten Śląsk z inną wiarą. To da się jednak sprawdzić. Bez trudu.

– Znaleziono przy was sztylet.

– Nóż, pułkowniku, nóż.

Wyciągnął szufladę biurka i, zanim położył na nim to, co bez wątpienia nie było nożem, przez chwilę trzymał przedmiot w dłoni. Przejechał wskazującym palcem po ostrzu. To nie było z jego strony ostrożne. Gdyby Szafarczyk zerwał się ze swego miejsca, wyrwał mu puginał, zadał jeden cios…

– Nóż, powiadacie. Bardzo ostry nóż. W sam raz do zabijania. Mówią o was: sztyletnicy…

Popatrzył na więźnia, ale w jego twarzy nie dostrzegł lęku, raczej obojętność. Musiał sobie zdawać sprawę, że nie uratuje głowy. No chyba że… A skoro tak…

Wtedy, w cerkwi, Nastasja Iwanowna zgubiła szylkretową spinkę do włosów. Odnalazł ją, dogonił, zanim wsiedli z ojcem do powozu. Przedstawił się. Zobaczył na jej twarzy uśmiech. Był przystojnym mężczyzną, podobał się wielu kobietom, ale…

Usłyszał bzyczenie muchy, która chwilę później przysiadła na kaftanie Szafarczyka. Była wyjątkowo duża. Obaj ją widzieli. Żaden jednak nie reagował.

– Macie szansę, jeszcze macie…

Kłamał. To też wiedzieli obaj.

2.

Był zdenerwowany od kilku dni, ale dzisiejszego ranka poczuł suchość w gardle i nie pomogła ani pierwsza, ani druga szklanka wody.

– Bądź przeklęty. I niech się uda. Świat zobaczy, że nie ujdą ci na sucho wszystkie twoje zbrodnie – szeptał sam do siebie.

To nie był dobry plan, nie dawał stuprocentowej gwarancji, że Berg zostanie rozerwany na strzępy. Ale który zamach taką gwarancję daje? Zgadzał się z Chmieleńskim6, że bezczynność jest drogą donikąd. Że na terror trzeba odpowiedzieć tym samym.

„Bugajczyk”7 i Lampke byli jego wyborem. Miał do nich zaufanie. Byli młodsi od niego, niewiele, ale młodsi. I miał wrażenie – nie, nie wrażenie, pewność – że stanowił dla nich wzór do naśladowania.

Pałac Zamoyskich, ciągle nie wiedział, czy to Nowy Świat, czy już Krakowskie Przedmieście, poddasze. Ogromny gmach, w którym mieszkało ponoć ponad sześćset osób. To on znalazł to poddasze, wybrał, pokazał innym. Łatwo się tam było dostać. A potem… Wyobrażał sobie krzyk, widział rozszarpane ciała, krew, konie ciągnące rozerwany powóz, uciekających ludzi.

Śledzili trasę przejazdu generała. Prawie nigdy jej nie zmieniał. Więc i dziś pojedzie tak samo, prosto do Pałacu Namiestnikowskiego. Tylko, chciał w to wierzyć, dziś nie dojedzie.

Chmieleński mówił mu coś o operze. O operze w tym pałacu. Ponoć najstarszej. Musiał poszukać w pamięci. Jak ta opera się nazywała? Dłuższy czas nie mógł sobie przypomnieć. Miała w tytule „nędzę”8. Nie, nie przypomni sobie. Machnął ręką.

Wyciągnął chleb, posmarował smalcem. Żuł ze smakiem. Był szczupły, ale lubił jeść. Nie po to, aby się nasycić, lubił samą czynność jedzenia. Zdarzało mu się czasami dłuższą chwilę wpatrywać w to, co ma na talerzu, i wyobrażać sobie, co za chwilę poczuje. Rozalia, jego narzeczona, do której zawsze mówił „Różyczko”, czasami śmiała się z niego z tego powodu, a potem dawała mu kuksańca w bok.

– Jedz – nakazywała głosem nieznoszącym sprzeciwu, a on przyjmował jej rozkazy ze śmiechem, z radością.

Miała duże piersi, które falowały, gdy się denerwowała. I ciepłe ręce, które kładła na jego dłoniach, gdy była szczęśliwa.

Zamiast tytułu opery przypomniał sobie krążący ostatnio po Warszawie wierszyk:

A dalej Berg jedzie, mumia ze szlifami, Oczy jak tygrysie świecą pod rzęsami.Wąsy farbowane, a mina Mefista,Wygląda, jak gdyby miał lat tysiąc trzysta.

I wystarczy – pomyślał. Był pewien, że nie dożyje wieku namiestnika, ale było mu to obojętne. Gotów był na śmierć od pierwszego dnia, gdy zrozumiał, że tylko walcząc z bronią w ręku, można się cieszyć wolnością.

Usłyszał uporczywe, nerwowe kołatanie do drzwi. W pierwszej chwili pomyślał, że może to policja, ale odrzucił tę myśl prawie natychmiast. Uchylił drzwi. W progu stał „Bugajczyk”. Wpuścił go do środka i pokazał miejsce przy stole. Przez chwilę milczeli, potem podsunął mu chleb.

– Nie mogę – usłyszał. – Przez gardło by mi nie przeszedł.

Zobaczył, że Pawełek cały się trzęsie. Miał twarz przestraszonej madonny.

Szafarczyk wiedział, że nie może okazać nawet cienia lęku. Ale zdał sobie nagle sprawę, że w tym stanie „Bugajczyk” może popełnić błąd, za który wszyscy zapłacą najwyższą cenę. Wyciągnął z szafki butelkę, nalał mu do kieliszka wódki.

– Pij.

Wypił posłusznie i przez chwilę wydawało się, że spłynęło zeń napięcie.

– Co będzie… – popatrzył mu prosto w oczy – co będzie…?

Chciał wlać w niego otuchę, ale jedyne, co mu przyszło do głowy, to twarda przygana.

– Przysięgałeś!

Znów milczeli. Włożył do ust kęs chleba.

– Kiedy ja nie o tym. Tyś mnie źle zrozumiał.

– Źle?

– Pójdę tam i rzucę bombę. Zabiję go. Potem mnie powieszą…

Milczał. Życie za życie, to była dobra cena. Bo ten bandyta – był pewien – jeśli nie zginie, zgotuje Polakom kaźń, której rozmiarów nawet się nie domyślali. Chętnie by się zamienił z „Bugajczykiem”, ale ta lewa ręka, wyćwiczył ją, to prawda, nigdy nie będzie w niej tyle siły…

– Będziesz żył. – Sam nie wiedział, skąd nagle powziął takie przekonanie.

– A jeśli nie? Matka dała mi ten medalik. – Rozpiął koszulę i zdjął z szyi srebrny łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. – Miała mnie chronić. Ale jeśli – zwilżył usta językiem – jeśli…

Położył medalik na stole. Szafarczyk kiwnął dłonią.

– Rzucacie, a potem szybko schodami na dół, na ulicę. Wmieszacie się w tłum, nikt was nie złapie. Będzie z nim ledwie sześciu kozaków i adiutant. Jeśli traficie, macie sporo czasu na ucieczkę.

Bomby zrobił Laskowski, zdolny stolarz z Nowolipia. Gwarantował, że wybuchną po uderzeniu w powóz. Były też flasze z płynem zapalającym, wszystko już na miejscu, na poddaszu.

Pożegnał „Bugajczyka”. Wiedział, że to przybrane nazwisko, ale nie chciał znać prawdziwego. Cenił w tym chłopcu odwagę, determinację, oddanie sprawie. Nie był jednak pewien, czy torturami, jeśli go ujmą, nie będą go w stanie skłonić do wydania towarzyszy. Odrzucił te myśli, ale jednocześnie podjął decyzję, że tej nocy nie spędzi u siebie. Tak będzie bezpieczniej. Dla wszystkich.

Wyszedł na ulicę. Owiało go ciepłe powietrze. Wrześniowa pogoda, już nie lato, ale przecież i nie jesień. Ktoś go potrącił. Odwrócił się, zobaczył twarz wciąż młodej, ale zniszczonej, steranej życiem kobiety. Zaśmiała się, ukazując braki w uzębieniu. Wyciągnęła w jego kierunku rękę, oferując rozkosze swego skrofulicznego ciała. Zaklął szpetnie i jak smagnięty szpicrutą ruszył przed siebie.

Szedł Rymarską, minął pałac Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu. Chwilę potem wszedł w Senatorską. Zwykle spotykał się ze swoimi ludźmi w sklepie z tytoniem, ale tym razem uchylił drzwi do piwiarni „Pod Nadzieją”. Rozejrzał się i w rogu, pod oknem, dostrzegł Wilusza. Przysiadł się do niego.

– Staniesz nie za blisko, tak, aby widzieć, ale też tak, abyś mógł wziąć nogi za pas. Potem pobiegniesz do Rittera.

– Nie do ciebie?

Pokręcił głową.

– Nie będę nocował w domu. Pamiętaj, aby niczego nie mieć przy sobie. Gdyby cię zatrzymali…

Wilusz kiwnął głową i roześmiał się.

– Nie mnie. Nie daszą rady – chłopak trochę seplenił.

Lubił tego wesołego młodzieńca. Zwerbował go do policji narodowej w zeszłym roku i nigdy się na nim nie zawiódł. Z najgorszej opresji potrafił się wykręcić, wyjść obronną ręką. Miał za sobą kilka akcji, kilka trupów. Jak sam mówił, umiera się tylko raz. Więc nie ma się czego bać.

Chłopak dopił swoje bawarskie piwo i wyszedł pierwszy. Przez szybę zobaczył, jak mija go patrol trzech kozaków na bułanych koniach. Jeden z nich krzyknął coś do przechodzącej obok eleganckiej kobiety. Ta bez słowa odwróciła się i otworzyła drzwi sklepu modowego.

Pomaszerował do zakładu garbarskiego Pfeifferów przy Orlej. Wszedł do dużego ciemnego pomieszczenia. Z trudem łapał oddech. Zapach roztworu wody, wapna i siarczku sodu był dla niego zbyt intensywny. Poszukał wzrokiem Rittera. Stał na drewnianym podeście i wyciągał z jakimś podrostkiem skórę z wielkiej kadzi.

Wyciągnął go na zewnątrz.

– Anna w domu? – zapytał

Majster kiwnął głową. Przetarł ręką siwe włosy. Był ledwie po czterdziestce, ciężka praca spowodowała jednak, że wyglądał o wiele starzej. Miał dużo młodszą żonę, ale z jakiejś przyczyny, pięć lat po ślubie, wciąż nie dorobili się dzieci.

– Zostaniesz u nas? – Ritter wiedział, że nie szukałby go w pracy bez potrzeby.

– Tylko jedną noc. Lepiej, żeby mnie nie znaleźli.

– A szukają?

Roześmiali się obaj.

3.

Tego dnia nigdy nie zapomni. Dziewiętnasty września ubiegłego roku, sześćdziesiątego trzeciego. Popołudnie. Wciąż jeszcze pracował. Kilkanaście minut po piątej wpadł goniec z Pałacu z wezwaniem do namiestnika.

– Natychmiast? – zapytał. Nigdy wcześniej nie było takich sytuacji.

– Był zamach, pułkowniku.

Młody porucznik, Piotr Nikołajewicz Lebiediew, stał przed nim blady jak papier. Drżały mu ręce.

– Zamach? Na kogo?

Zanim oficer odpowiedział, domyślił się i w jednej chwili zerwał się zza biurka

– Generałowi nic się nie stało. Ale trzeba jechać natychmiast. Nie ma czasu.

Chciał zmienić mundur, ale porucznik pokręcił głową.

– Lepiej nie, pułkowniku. Natychmiast, straszne nerwy – oznajmił. – Czekają na was – dodał szeptem. – Powóz też.

Wydał dyspozycje swojemu adiutantowi. Wiedział, że ten wieczór, a i kolejne dni, nie zapiszą się w jego kalendarzu radośnie.

Przypiął szablę i ruszyli na dół. Nie zadawał żadnych pytań. Bo i po co?

Wydało mu się, że na ulicach jest znacznie mniejszy ruch niż zwykle. Kilkanaście minut później wjechali na Krakowskie Przedmieście. Pałac otoczony był szczelnym kordonem żołnierzy. Wojskowoj starszina9, który nimi dowodził, przyjrzał się im uważnie, a potem machnął ręką, aby obu przepuścić.

Na podjeździe stało kilkanaście zaprzęgów. Wszedł do środka. Wszędzie było pełno oficerów. Zaprowadzono go do niewielkiej sali. Zobaczył stojących razem Gurbatowa, Retanda, Majskiego, kilkunastu innych. Kiwnął im głową. Znał prawie wszystkich, przynajmniej z widzenia, z żadnym jednak nie utrzymywał bliższych kontaktów. Stanął samotnie przy oknie, skąd rozpościerał się widok na zniszczony ogród i wciąż budowane, ohydne baraki przeznaczone na stajnie i koszary. Dwie, trzy minuty po jego przybyciu otworzyły się drzwi i stanął w nich, jak zawsze elegancki, Fiodor Fiodorowicz. Natychmiast zapanowała cisza. Podszedł do innych.

– Część z panów – zaczął namiestnik i w jego głosie nie było nic poza stanowczością – zapewne już wie, że dokonano dziś na mnie – wyjął z kieszeni munduru zegarek i spojrzał na niego – godzinę temu zamachu. Jak widzicie, Pan Bóg pozwolił wyjść cało z opresji. Ucierpiał mój adiutant, kapitan Wasyliszyn. Spokojnie, rana nie jest poważna. Został opatrzony i jutro, najdalej za dwa dni, wróci do służby.

Przez chwilę milczał, jakby trawił jeszcze w sobie wydarzenia.

– Z mojego rozkazu budynek przy Krakowskim Przedmieściu, skąd rzucono bomby, został otoczony wojskiem. Pan pułkownik Retand – wskazał palcem Konstantina Michajłowicza – zagwarantował, że nikt się z niego nie wydostanie.

– O ile wcześniej się nie wydostał – syknął stojący obok niego pułkownik.

Tego akurat nie znał, ale domyślił się, że musiał to być przybyły do Warszawy dwa dni temu Andriej Władysławowicz Sorokin, śledczy z Petersburga. Jutro mieli się spotkać i omówić podział obowiązków. Okazja, jak widać, trafiła się wcześniej.

– Panowie oficerowie – tembr głosu Berga uległ zmianie, mówił teraz szybciej i dała się w nim wyczuć chęć natychmiastowej zemsty, odwetu. – W ciągu czterdziestu ośmiu godzin chcę wiedzieć, kto stoi za zamachem na moje życie. Do was, panowie – wskazał na stojących po jego prawej stronie majora i dwu pułkowników – będzie należało szybkie osądzenie sprawców. Nie przewiduję żadnego złagodzenia wyroków. Mają wisieć. Pan pułkownik Sorokin i pan pułkownik Różycki pojadą natychmiast na miejsce zamachu, dopilnują opróżnienia budynku. Rozkazy są już wydane. Bezzwłocznie rozpoczną panowie przesłuchania. Jutro proszę o raport.

Spojrzeli na siebie i bez słowa skierowali się ku drzwiom. Andriej Władysławowicz puścił go przodem. Z tyłu doleciał ich jeszcze głos namiestnika.

– Major Pawluszyn oddeleguje z komendy garnizonu szesnastu oficerów do pomocy…

Wsiedli do jego powozu i za chwilę byli na miejscu. Nie zdążyli zamienić więcej niż kilku zdań. Bardziej zresztą był to monolog niż rozmowa. Sorokin był w jego wieku, może rok, dwa lata starszy. Sprawiał wrażenie pewnego siebie.

– Tego się nie da załatwić w ciągu dwu dni. Ani tygodnia. Zamachowców musiało być kilku, a ten ich Rząd Narodowy, tak go określają, prawda – spojrzał na Różyckiego, ale nie czekał na potwierdzenie – to szaleńcy gotowi na wszystko. Obawiam się, że to dopiero początek. Jeśli się im popuści…

– Czasami…

– Czasami… – Kiwnął głową, ale usłyszał w jego głosie nutę dezaprobaty. – Wiecie, dlaczego mnie tu przysłali? To w moje ręce wpadł przed rokiem Czernyszewski10 – oznajmił nie bez dumy. – Czytaliście jego powieść Co robić?

Ze wstydem musiał przyznać, że nawet o niej nie słyszał. Niewiele czytał poza kodeksami.

Byli na miejscu. Esauł11 pokazał im miejsce, w którym spadły bomby.

Andriej Władysławowicz, bez oporu z jego strony, przejął śledztwo.

– Ile było wybuchów?

– Dwa, pułkowniku. Dwie bomby Orsiniego12. Ale prócz tego rzucono coś jeszcze…

– Coś jeszcze? Mówcie, kapitanie, jasno.

– Popatrzcie, pułkowniku – wskazał na kawałki szkła leżące na trotuarze. Wokół nich było widać czarne smugi.

– Ogień? Jakim cudem? – Różycki włączył się do rozmowy.

– Rzucili butle z płynem zapalającym.

Sorokin podniósł z ziemi kawałek szkła, powąchał.

– Fosfór – oznajmił.

Kazał pozbierać szkło i metalowe odłamki, leżące dookoła. Nikt nie wiedział, czy to pozostałość bomb, czy fragment powozu Berga.

– A ta krew? – Wskazał na ciemne plamy, których wszędzie było pełno.

– To… popatrzcie… – Kapitan wyciągnął rękę w kierunku miejsca otoczonego przez żołnierzy. Z trudem dostrzegli poszarpane końskie truchło. – Trzeba było dobić – kozak powiedział to z wyraźnym bólem. Pewnie był miłośnikiem tych pięknych zwierząt. – Szedł z lewej strony zaprzęgu. Ten drugi też poraniony, ale raczej od dyszla, a nie bomby.

– Są jacyś świadkowie, kapitanie? – Andriej Władysławowicz, musiał to przyznać, znał się na swojej robocie.

Esauł wzruszył ramionami.

– Mnie kazali otoczyć budynek, nic więcej.

Sorokin zaklął szpetnie.

– Chodźmy do pałacu – zaproponował. – Popatrzymy…

Pałac… Tak nazywano budynek, ale po prawdzie była to wielka, czteropiętrowa kamienica z poddaszem, w której Zamoyscy wynajmowali mieszkania. Bogatym na dole, a czym wyżej, tym mniej zamożnym. Na górze pewnie studentom.

Musieli się przedzierać przez tłum aresztowanych lokatorów. Weszli do pustego mieszkania na pierwszym piętrze. Z podziwem spojrzał na wyposażenie. Ten, kto wynajmował to sześciopokojowe mieszkanie, musiał być dobrze, bardzo dobrze sytuowany. W porównaniu z lokalem, który jemu przydzielono… Niebo i ziemia. Miał nadzieję, że kiedyś on i Nastasja Iwanowna zajmą takie mieszkanie, że na ścianach powieszą takie obrazy, że jego żona usiądzie do takiego fortepianu. Uchylił wieko instrumentu i uderzył kilka razy w klawisze. Potem popatrzył na pięknie inkrustowany sepet z ozdobnymi miedzianymi okuciami. Wyciągnął jedną z szuflad. Jakieś dokumenty, rękopisy i leżący na wierzchu lorgnon. Wziął go do ręki, przybliżył do oczu, potem oddalił.

Usłyszeli hałas. Podeszli z Sorokinem do okna. Zobaczyli, że z wyższych pięter lecą na dół rzeczy.

– Co się dzieje? – Rosjanin popatrzył na niego, jakby podejrzewał, że może znać odpowiedź na to durne pytanie.

Wyszli na korytarz. Sprowadzana z góry, dobrze ubrana dama spojrzała na nich z niechęcią.

– Proszę to powstrzymać! – rzuciła po polsku.

Z opróżnionych mieszkań faktycznie wyrzucano rzeczy na zewnątrz. Wszystko, co się mieściło w wielkich oknach. Zobaczyli dwu sołdatów dźwigających szafę.

– Co się dzieje? – Sorokin powtórzył pytanie, tym razem jednak skierował je do kapitana, który najwyraźniej był tu dowódcą.

– Taki mamy rozkaz, panie pułkowniku.

Nie musieli pytać czyj. Zeszli na dół. Bez słowa zajęli miejsca w powozie. Zanim ruszyli, zobaczył roztrzaskujący się o bruk fortepian.

4.

Dziewięć miesięcy po wybuchu powstania wiadomości były złe, bardzo złe albo tragiczne. Wciąż jakimś cudem trwali, może dlatego, że sam dobierał ludzi? Może dlatego, że byli zdeterminowani, bo wiedzieli, że po aresztowaniu nie unikną stryczka?

Nie, nie można było przestać. Bo i jak? Poddać się? Komu? Nikt tu nie prowadził negocjacji. Wielopolski13? Już go nie było, a poza tym dawno powinien był zginąć.

Spotkał się przy Rogatkach Wolskich z „Jankiem Czarnym”14. Cenił go za odwagę, która graniczyła z szaleństwem. To przecież on, fortelem, wyciągnął czterdzieści tysięcy rubli z Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Bez tych pieniędzy… Szkoda gadać. Znali się krótko, ledwie kilka miesięcy, od lutego, może marca, ale wystarczyło, aby zaufali sobie bezgranicznie. Jeden za drugiego skoczyłby w ogień.

– Czytaj. – Wyższy od niego o głowę aptekarz podał mu „Gazetę Polską”.

Spojrzał na datę. Ze środy, wczorajsza, z drugiego września.

Przeleciał spis rzeczy i zaczął czytać na głos.

– Jenerał Kostanda donosi, że w odległości sześciu wiorst od Krośniewic…

– Nie, nie – przerwał mu „Janek Czarny” – niżej.

– Z Wilna?

– Z Wilna.

– „Przysłany z Warszawy ajent”… Boże, nie… – Już wiedział, nie musiał szukać potwierdzenia.

– Czytaj…

– „…ajent tamecznego tak zwanego komitetu do spełnienia różnych zabójstw w Wilnie, warszawski mieszczanin Bieńkowski, ujęty został szóstego bieżącego miesiąca sierpnia na stacji kolei żelaznej. Wspomniany Bieńkowski, po długim zapieraniu się, zeznał się na koniec w targnięciu się na życie i zadaniu puginałem ran tutejszemu gubernjalnemu marszałkowi szlachty Domeyce i broniącemu go kamerdynerowi. W tymże dniu ujęto jeszcze dwu wspólników Bieńkowskiego, wysłanych z Warszawy, także dla spełnienia zabójstw. Niezależnie od tego następujących dni schwytano jeszcze trzech ajentów warszawskiego rewolucyjnego komitetu”.

Skończył. Przez chwilę milczeli.

– Wiesz, co to oznacza?

Wiedział. Że kolejny raz Rosjanie złapali ich za rękę, zanim zrobili cokolwiek. Że bez sukcesu ludzie się zniechęcą.

Znów spojrzał na gazetę.

– Dola i niedola.

– Co ty, Em – „Janek Czarny” często zamiast „Emanuelu” mówił do niego „Em” – gadasz? Jaka dola i niedola?

Tym razem to on wskazał tytuł w gazecie. Farmaceuta uśmiechnął się.

– Dola i niedola, powieść z ostatnich lat XVIII wieku. Kraszewski? Wskrzesiciel ducha narodowego?

Ale jemu nie było do śmiechu. Znał tych ludzi, wiedział, jaki spotka ich los. Szubienica. Ona i tak nie była najgorsza. Śledztwo, które przechodzą, a potem… jeśli nie śmierć, to kajdany przez kilkanaście lat. Tak, każdy z jego sztyletników, a i on sam, musiał się z tym liczyć. Ale co innego przewidywać taką sytuację, a co innego rzeczywiście wpaść w łapy oprawców.

– Nikogo nie wydali, to pewne – rzucił, choć przecież nie mógł być tego pewien.

Najmłodszy z nich, Lichota, gdy go zwerbowali, nie miał jeszcze siedemnastu lat. Przyprowadził go do niego Hoghauzer15, czeladnik organmistrzowski. Chłopak rwał się do walki. I to on go uczył… Sam sobie zadawał to pytanie: czy można nauczyć zabijać? Bezwzględnie i natychmiast. Z pewnością, że ofiara nie przeżyje. Że ktoś po niej będzie płakał, wyklinał los. Że z piętnem zabójcy przyjdzie ci żyć do samego końca… Dlaczego zabójcy…? Dlaczego nie bohatera?

– To się okaże za jakiś czas…

„Janek Czarny” miał oczywiście rację, ale niebezpieczeństwa nie było. Znali tylko jego, Szafarczyka, a on przed dwoma dniami zmienił mieszkanie, zatarł ślady.

Nie słuchał, nie był w stanie skupić uwagi na wypowiadanych słowach. Jego myśli krążyły daleko od Warszawy. Marszałek szlachty Domeyko16… Podlec. Miał Bieńkowski organizować zamach, wszystko prawda, ten puginał… Sam mu go wręczył. Ostry jak brzytew. Jedno uderzenie. Jeden cios. Jak mógł, jak… Nie trafił? Ten kamerdyner? Myśli przelatywały mu przez głowę jedna po drugiej.

– Pewnie, lepiej byłoby zastrzelić Murawjowa17, ale jak tego dokonać? Jak? – powiedział na tyle głośno, że aż sam złapał się za usta.

Weszli w Wolską, przecięli Karolkową. Minął ich patrol rosyjski. Śpieszyli się gdzieś, nawet na nich nie zwrócili uwagi.

– Z tym poprzednim, jakże mu… – przez chwilę musiał szperać w swojej pamięci – Nazimow18, byłoby łatwiej. Tylko…

– Tylko tamten, Szafarczyku – wszedł mu w słowo „Janek Czarny” – zatwierdził osiemnaście wyroków śmierci, a ten…

– Ten będzie wieszał bez umiaru, palił majątki, zsyłał na Syberię. I choćby wszyscy byli jak Starzeński19, skończą jak i on.

Minął ich wóz pełen kartofli. Najpewniej wieziono je nie na targ, było na to za późno, a do któregoś z zamożnych domów.

Znów szli w milczeniu, a on przypomniał sobie, jak narysował węglem kreskę na olchowym drzewie i ćwiczył z Lichotą. Ta kreska była szyjną tętnicą. To w nią miał uderzyć. Raz, a dobrze.

– Złap za włosy i uderz.

I młody uderzał. Z zapiekłą nienawiścią, jakby to drzewo było samym namiestnikiem. Korygował te uderzenia.

– Tu nie siła potrzebna. Raz pociągnij, drugi raz popraw. Nikt go nie uratuje.

Aptekarz położył mu rękę na ramieniu.

– Em, im już nie pomożesz.

Kiwnął głową, ale wyobraził sobie Bieńkowskiego pod szubienica i ogarnęła go złość.

– Pomóc nie pomogę, ale…

– Nie w ten sposób, nie w nerwach. Pamiętasz nasze ustalenia…? Straż zbrojna przyboczna…

– Naczelnika policji i miasta…

Tak, wiedział więcej od innych. Mieli zabijać szpicli, tych wszystkich, którzy działali na szkodę narodu, Rządu Narodowego. Precyzyjnie. Jeśli trzeba, nie żałować życia.

– Trepow20.

– Co Trepow? – w pierwszej chwili nie zrozumiał, o czym mówi „Janek Czarny”.

Zaraz sobie jednak przypomniał, jak dwa lata wcześniej student Krajewski obił Trepowa żelaznym prętem. Był tego świadkiem. I potem ta manifestacja w rocznicę bitwy grochowskiej21. Wielka chorągiew z Orłem i Pogonią.

Na Starym Mieście przy wodotryskuPułkownik Trepow dostał po pysku.

Załomotał mu w głowie wierszyk, który ktoś zgrabnie ułożył po tamtym incydencie. Ale i zobaczył płazowanie szablami manifestantów. Dał się wówczas ponieść emocjom, rzucał w Kozaków kamieniami, potem uciekał.

– Trzeba go zabić – w głosie farmaceuty nie było nawet cienia wątpliwości. – I to szybko.

Oberpolicmajster, jak mało kto, zasługiwał na śmierć. Rzucić bombę, strzelić? Nie było szans, aby się do niego zbliżyć.

Usłyszał gdzieś dźwięk skrzypiec. Musiał się przesłyszeć. Nie tu, nie w tym miejscu. A jednak słyszał je wyraźnie.

Naprzeciwko nich szedł wysoki, barczysty drab. W jego wyzywającej minie dostrzegli zaczepkę, chęć zmierzenia się z nimi. Zeszli na bok, przepuścili go. Zaśmiał się z ich tchórzostwa.

5.

W drodze do Warszawy pułkownik zajechał do Pilczuków, rodowego majątku na Grodzieńszczyźnie. Podróż trwała cały dzień, był umęczony. Przywitał go Leszczuk, ulubiony sługa ojca. Może zresztą już więcej niż sługa, może powiernik, z którym ojciec nie tylko polował, ale i wchodził w dysputy polityczne. Miał ponad siedemdziesiąt lat i uparcie powtarzał, że jeszcze pamięta Polskę.

– Jak ojciec? – zapytał, zanim weszli do dworu.

Wiedział z listów matki, że generał słabuje, że dokuczają mu nerki, a i serce nie za bardzo daje radę.

– Całkiem dobrze. Mówi, że jutro pojedziecie – Leszczuk do tej familiarnej komitywy włączył i jego – wierzchem na przejażdżkę.

Wszedł do domu. Z salonu wyjrzała uśmiechnięta matka, rozłożyła szeroko ręce. Ucałował ją.

– Synok…

Była z niego dumna. Z jego postawy, awansów, kariery.

Wyjrzała też ciotka, stara panna, którą ojciec lubił, choć była obiektem jego nieustannych kpin, co znosiła z trudem. Ją też ucałował.

Kobiety nie przepadały za sobą. Każda z nich chciała być w domu najważniejsza, a czym były starsze, tym bardziej rywalizowały o względy męża i brata.

Odczekał chwilę, poprosił, aby nastawić samowar, a potem zastukał w drzwi gabinetu ojca.

– Wejść – usłyszał i była to bardziej komenda niż zaproszenie. Wydana po polsku, bo w domu zawsze mówili wyłącznie w tym języku.

Generał Różycki siedział w głębokim, skórzanym fotelu. Czytał dostarczaną raz w miesiącu prasę z Petersburga i Warszawy. W gruncie rzeczy, poza polowaniami, była to jego ulubiona rozrywka.

Przywitali się, pocałował ojca w rękę i zajął wskazany mu fotel, który stał obok. Przez chwilę generał wypytywał o znajomych z Pitra, bo choć ze służby odszedł już jakiś czas temu, wciąż interesowały go kariery byłych podwładnych, a i wielu wrogów, którym z chęcią jeszcze teraz by zaszkodził.

– A Sierakowski22?

Wiedział, że ojciec znał kapitana z Akademii Sztabu Generalnego, że w jakiś sposób był nawet dumny z jego złotego medalu, który tamten dostał na zakończenie nauki. Mówił o nim „krajan”, choć przecież dzielił ich i wiek, i stopień wojskowy.

– Bez nadziei na ułaskawienie. Wyrok może być tylko jeden. Murawjow…

Ojciec podał mu cygaro, ale podziękował.

– Zdolny był oficer. Pod Ginietynami dał łupnia Rosjanom. Ale to nasze szaleństwo. Pod Birżami stało się to, co się musiało stać… Dwustu pięćdziesięciu ludzi… Rzucił się z nimi na fiński pułk lejbgwardii… A wiesz, kto nimi dowodził?

Nie miał pojęcia, ale domyślał się, że i tego ojciec musiał znać. Pokręcił głową.

– Ganecki. Znałem Jana, jeszcze zanim przyszedłeś na świat.

Nie wiedział, kim był generał Ganecki, nigdy o nim wcześniej nie rozmawiali, ale… Ojciec kiwnął głową.

– Chciałeś zapytać… – czasami zaczynał i nie kończył myśli. Był już o krok dalej. – Tak, Polak. Więc z jednej strony nasz i z drugiej nasz…

Nie lubił tego, ale nie chciał się ojcu sprzeciwiać. Uważał, że Sierakowskiemu należy się szubienica: za zdradę munduru, sprzeniewierzenie się przysiędze, za głupotę i te mrzonki. Ile jeszcze? Sto lat będą durnie wojować? Nie rozumiał… Nie czuł. Całym sobą sprzeciwiał się konspiracji, tym wszystkim spiskom, tej narodowej paplaninie o wskrzeszeniu Polski. Nie i nie. A Ganecki? Pewnie, jak ojciec, czuł się Polakiem, ale obywatelem cesarstwa. Lojalnym poddanym. A skoro tak…

– Jak jest w Warszawie? – Ojciec od czasu wybuchu buntu przestał jeździć nie tylko do Wilna, ale i do Grodna.

– Gorzej niż myślisz, ojcze, wszędzie…

Nie skończył, w drzwiach pojawił się Leszczuk.

– Czaj gatow, izwoltie kuszat’23 – oznajmił, śmiesznie kalecząc rosyjski.

Jak nagle się pojawił, tak i zniknął.

– Ty wiesz, że on jest szlachcic?

Nie wiedział. Tyle lat służył w ich domu. Od zawsze. I nigdy o tym nie mówili.

– Jego rodzina – ojciec ściszył głos – po poprzednim powstaniu…

Nie chciał słuchać. I nie lubił tego określenia. Powstanie. Powstanie. Powstanie. Skończyć z tym raz na zawsze.

Przeżegnali się, a potem dłuższy czas jedli w milczeniu. Matka ni z tego, ni z owego zaczęła wypytywać o Nastasję Iwanownę. Jak miał jej powiedzieć o swoich uczuciach? Był żołnierzem, umiał operować szablą, przepisami, prowadzić dochodzenie. Po to się kształcił. Miłość była czym innym. Więc powiedział tylko, że jest piękna i że jest mu przychylna.

Zanim skończyli, usłyszeli tętent koni, a chwilę później gwałtowne dobijanie się do drzwi dworu.

Jak duch pojawił się Leszczuk z myśliwskim sztucerem w rękach.

– Otwierać?

Ojciec nie ruszył się z miejsca, ale kazał wpuścić intruzów. I odłożyć broń na miejsce. Usłyszeli odsuwane rygle, a potem podniesione głosy z przedsionka i stukot butów.

W uchylonych drzwiach stanął młody człowiek w konfederatce. Zobaczywszy kobiety, ściągnął ją z głowy i miął w rękach.

Pułkownik odwrócił się w jego kierunku, a tamten najwyraźniej dopiero teraz dostrzegł jego mundur i w jednej chwili cały się najeżył.

– Coś pan za jeden? – w głosie ojca nie wyczuł zdenerwowania.

– Śreniowski, potrzebujemy wypoczętych koni, generale. I przewodnika. – Najwyraźniej wiedział, do czyjego dworu wtargnął. – Ścigają nas. Trzecią dobę jesteśmy w siodłach.

– Ojcze, to są… – zaczął, ale generał ściągnął gniewnie usta.

– Milcz, to mój dom i tylko ja wydaję polecenia.

– Trzeba też ludzi nakarmić, głodni – w głosie Śreniowskiego usłyszał prośbę.

Poczuł się upokorzony. Był bez broni, ale przecież powinien się przeciwstawić, stanąć śmiało przeciw buntownikom. Był rosyjskim pułkownikiem. Ale siedział, nie ruszył się z miejsca.

Ojciec wytarł usta serwetą i podniósł się zza stołu.

– Proszę za mną.

Wyszedł z salonu, słychać było, że wydaje kucharce dyspozycje. Potem stuknęły drzwi wyjściowe.

Matka i ciotka spoglądały na siebie przerażone. Czuł ssanie w żołądku, ale to nie był głód; na jedzenie nie miał już ochoty.

– Jeśli to prawdziwe nazwisko, ten Śreniowski, to ja musiałam znać, folwark Kołyszki… – wydyszała szeptem ciotka, ale matka nie dała jej skończyć.

– Cicho, cicho bądź…

Wstał i ruszył w ślady ojca. W przedsionku złapał go za rękę Leszczuk.

– Generał zakazał. W tym mundurze…

Stanął przy oknie. Na zewnątrz było ze trzydziestu obcych ludzi. Stajenni wyprowadzali konie z zabudowań, a tamci przekładali na nie swoje siodła, ściągali popręgi, zakładali rzemienne ogłowia. Widać było w ich ruchach pośpiech, bo jednocześnie jedli wyniesiony im przez służbę posiłek. Chleb i dziczyznę.

Poszedł do swojego pokoju, który znajdował się w drugiej części domu. Zdjął mundur, usiadł na łóżku i sięgnął do stojącego obok podróżnego kufra z miedzianymi okuciami, przyniesionego z powozu przez któregoś ze służących. Wyciągnął z niego szablę i nowoczesny brytyjski rewolwer marki Beaumont-Adams. Potrzymał przez chwilę w dłoni, nawet podniósł się, ale za chwilę usiadł, schował broń do futerału.

Mógł się rzucić na nich, jednego albo dwu zabić. Potem sam dostałby kulę w łeb, a dwór by spalono.

Usłyszał znów tętent koni. Najwyraźniej buntownicy ruszyli w dalszą drogę. Chwilę potem trzasnęły drzwi. Ojciec z kimś rozmawiał tuż obok jego pokoju. Domyślił się, że to Leszczuk.

– Kaliszan poprowadzi ich przez bagna. Jeśli się nie pogubią, rano będą w Wojsiatach. Potem prosta droga. Rosjanom powiesz, że poszli na Piaski.

Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Jak to możliwe, że ojciec pomagał buntownikom? Jeśli ktokolwiek się dowie, wszystko stracą. Wszystko. A on? Jego kariera? Zakrył twarz rękoma i, nie wiedzieć czemu, poczuł zapach bagiennego mirtu.

Wstał przed świtem. Obudził stajennego i stangreta. Kazał szykować powóz. Kiedy ruszyli, zobaczył na ganku ojca. Coś do niego krzyknął, ale nie usłyszał.

6.

Tak, znał tę bestię lepiej niż inni. Wtedy, co prawda, nie pracował w tajnej policji. Wtedy lał szpicrutą tych, którzy w żaden sposób nie mogli odpłacić mu pięknym za nadobne.

Przymknął oczy i zaraz zobaczył Pawła Felknera. Postawny, gładko wygolony, wąski w ramionach, z wyłupiastymi oczyma. Twarz latem w słońcu lśniła mu niczym rybie łuski w wodzie. I te mięsiste, czerwone usta. Nie mógł ich zapomnieć.

– Paliak, gawno sabacze24 – nigdy inaczej nie mówił o uczniach szkoły powiatowej, do której uczęszczał Szafarczyk.

Kiedy tylko pojawiał się w gmachu, wszystkich ogarniał lęk. Wychowanków, nauczycieli, nawet dyrekcję. Nadzorca etatowy za każde odezwanie się po polsku wymierzał uczniowi siarczysty policzek.

– Nauka, odin, dwa, tri, nauka – powtarzał mieszaniną słów z obu języków.

Uderzył go z całej siły, zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Nie podniósł wzroku, wiedział, że jeśli to zrobi, otrzyma kolejny cios. Odczuł ulgę, gdy Felkner odsunął się od niego i przeszedł do kolejnego chłopca wezwanego do gabinetu dyrektora.

– Ty kto?

– Szeremet.

– Imia?

– Władysław.

– Otczestwo? – fuknął gniewnie.

Niezbyt rozgarnięty Szeremet przez chwilę zastanawiał się, co ma odpowiedzieć. Nagle jakby zapomniał imienia ojca. Uderzenie szpicruty rozcięło mu policzek.

– Kazimirowicz – wydukał.

– Zabiję go – usłyszał szept Szeremeta, gdy już wrócili do izby lekcyjnej i usiedli w ławkach. – Nie wytrzymam.

Paweł Iosifowicz śmiał się, twierdził, że są trzy filary, na których uczniowie powinni oprzeć swoje życie. Pilna nauka, Bóg – miał na myśli tego, do którego modlono się w cerkwi – oraz cesarz Wszechrosji, Aleksander II, któremu obowiązani są miłość, posłuszeństwo i oddanie. I każdy, kto choć w minimalnym stopniu zejdzie z wyznaczonej drogi, doczeka się, zamiast nagrody, zesłania albo szubienicy.

– Uwidit wisielicu25.

Szeremet był wyższy i silniejszy od niego, ale znacznie mniej zdolny. Szli razem na Leszno. Wydawało się, że zapomniał o tym, co się zdarzyło w szkole. Ale nie. Stanęli na chwilę przed sklepem pasmanteryjnym Cukmana, patrzyli się na śliczną Jadźkę, służącą od Witoszków. Wszyscy chłopcy na ulicy się w niej kochali. Wszyscy oprócz Szafarczyka. Jemu wydawała się pospolita.

Kiedy zniknęła w bramie kamienicy, Władek chwycił go za rękę.

– Ty myślisz, że ja tego nie zrobię?

– Nie zrobisz? – przez chwilę nie bardzo wiedział, do czego tamten pije.

– Że go nie zabiję?

Roześmiał się i uderzył go kułakiem lewej dłoni w kark.

– Zabijesz. Przyjdzie czas, to zabijesz. I dam ci znać kiedy.

Przypomniał sobie tę rozmowę sprzed kilku lat. I pomyślał, że właśnie nadszedł czas. Felkner co prawda nie bił już uczniów, w grudniu sześćdziesiątego pierwszego Wielopolski usunął go z nadzoru szkoły, ale to nie była, jak się mogło wydawać, porażka okrutnika. Co więcej, tym razem chodziło już o życie wielu ludzi.

Tak, musi przeciąć ten węzeł. Śmierć za śmierć. Naczelnik kancelarii tajnej w Zarządzie Oberpolicmajstra Warszawy. Cała siatka szpicli, którą oplótł Warszawę. Zadawał bolesne ciosy. Najpierw drukarnia tajnego „Sternika”, teraz równie tajna przesyłka, która wpadła w jego ręce, i dziesiątki aresztowanych. Kazał go obserwować, wiedział, gdzie mieszka. To wystarczyło.

– Dosyć.

Uznał, że nie ma czasu do stracenia, że sprawy nie należy odkładać. Ubrał się i poszedł na Długą. Wydało mu się, że ktoś idzie za nim, więc raz i drugi wszedł w ciąg bram i przechodnich kamienic, aby się upewnić, że żaden szpicel go nie śledzi. Było zimno, każdy z przechodniów wypuszczał z ust obłoczki pary. Co gorsza, spadł śnieg, a buty prawie natychmiast zaczęły przemakać. Dawno powinien był oddać je do szewca.

Raczek uśmiechnął się na jego widok. Stał w długim fartuchu za sklepową ladą. Pochodził z dobrej rodziny, ojciec był buchalterem, którego stać było, aby zatrudnić Szafarczyka jako preceptora dla syna.

– Ty wiesz, gdzie znaleźć Szeremeta?

– Pewnie. A do czego on ci potrzebny? Może ja bym się nadał?

Nie odpowiedział, a Raczek był na tyle domyślny, że drugi raz nie zapytał.

– W stajniach.

– Czyich stajniach?

– Magazynu Brukowo-Karowego26.

Zdziwił się. Wiedział, że Władek kocha konie, ale zapewne nie taką karierę dla syna wymarzył sobie jego ojciec, właściciel stolarni na obrzeżach miasta, bodaj na Nowogrodzkiej, w pobliżu cmentarza