Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1985 roku milicjanci zakatowali młodego chłopaka, Tomasza Miteńkę, za brak dowodu osobistego. I choć uszli bez kary, to we współczesnej Polsce znajduje się niezależny pisarz, który postanawia upomnieć się o pamięć o tym zdarzeniu. Jest to tym trudniejsze, że także w jego życie uczuciowe okazuje się wpisana komunistyczna przeszłość.
Szwy to wielowymiarowa powieść o kondycji otaczającej nas rzeczywistości. Zadaje szereg pytań o Polskę, Polaków i wiążące ich wciąż układy. To rozprawa o szwach, które w wielkim trudzie trzymają fasadę III RP w całości.
„Szwy to najbardziej osobista i – moim zdaniem – najlepsza powieść Wacława Holewińskiego. Autor stawia pytanie: co zrobiliśmy z naszą niepodległością? Albo odwrotnie: czemu tak wielu rzeczy nie zrobiliśmy, choć było to naszym obowiązkiem?”
Marek Ławrynowicz
„Holewiński jest jednym z nielicznych pisarzy, których proza tak mocno osadzona jest w naszej współczesności i historii najnowszej. Predestynuje go do tego życiorys: działalność opozycyjna w PRL, prowadzenie podziemnej oficyny wydawniczej, internowanie w stanie wojennym. Sądzę, że najzwyczajniej – doświadczenie życiowe sprawia, że autor ten ma od swoich młodszych kolegów więcej do powiedzenia. A raczej inaczej: do opowiedzenia”.
Krzysztof Masłoń, Rzeczpospolita
„Wreszcie powstała rzecz nie o podróży do Babadag, tylko o tym, co tu i teraz. Pośród wielu tekstów o naszym czasie – piszą o nim przecież i Wildstein, i Ziemkiewicz, i wielu innych, żaden nie tchnie taką autentycznością i, nie bójmy się tego słowa – prawdą, jak to, co napisał Holewiński.
Czytając, zastanawiałam się, na czym polega sugestywność tej powieści. Wszystko w niej tchnie powietrzem, którym oddychamy. Wywoła na pewno wiele różnych reakcji – z wyjątkiem obojętności. Sądząc z podziału, na który wskazują badania opinii, powinna wzbudzić tyle furii ile entuzjazmu”.
Barbara Budrecka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Chodzi o to, że Wy, chrześcijanie, macie jakąś skłonność do ferowania wyroków w imię Pana Boga i żadnego drygu do wybaczania czy choćby tylko empatii. To się nazywa trismus.
Leszek Szaruga
Lubiła ze mną jeździć samochodem. I wolała, abym to ja prowadził. Miała prawo jazdy od niedawna i wyczuwałem, że nie czuje się za kierownicą zbyt pewnie. Czasami podczas jazdy kładła dłoń na moim udzie, zamykała oczy i nie otwierała ich przez dłuższy czas. Z przyjemnością patrzyłem wtedy na nią. Miała piękne, regularne rysy. Delikatnie umalowane powieki tylko podkreślały jej urodę.
— Długo będziemy jechać? — zapytała tuż za rogatkami Warszawy. — I zdradzisz mi wreszcie, dokąd mnie zabierasz?
— Spojrzałem na zegarek. Był kwadrans po szóstej.
— Powinniśmy być na miejscu koło dziewiątej. Chyba że gdzieś się zatrzymamy. Jesteś głodna?
Pokręciła głową, ale chwilę potem wyciągnęła z torebki batona. Odłamała połówkę i bez pytania wetknęła mi ją w usta. Po co miała pytać, lubiłem słodycze.
— No i…? — zawiesiła głos.
— Dowiesz się na miejscu. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. — Starałem się brzmieć poważnie. Czasami, gdy odmawiałem jakiejś informacji, zachowywała się jak małe dziecko. — Śpij.
Kiwnęła głową. Potrafiła zapaść w sen w ciągu kilku sekund. Czasami zastanawiałem się, czy to nie skutek medytacji — umiejętności wyłączenia się, odcięcia od świata. Kiedy usłyszałem jej równy oddech, sięgnąłem po pled leżący na tylnym siedzeniu. Niby wrześniowe słońce zaczynało już świecić, ale nie było zbyt ciepło i wolałem, aby się nie przeziębiła. Przykryłem jej nogi.
Przed Ciechanowem stanęliśmy w korku. Wyłączyłem silnik, a Joanna dokładnie w tym samym momencie otworzyła oczy.
— Dlaczego się zatrzymałeś? — zapytała. Pokazałem palcem stojące przed nami samochody.
— Pewnie wypadek.
Ruszyliśmy po kilkunastu minutach tylko po to, aby po pięćdziesięciu metrach znów stanąć. Mężczyzna z toyoty przed nami wyszedł na jezdnię, potem — najpewniej chcąc cokolwiek dostrzec — stanął na progu auta. Mówił coś do kobiety, która podróżowała razem z nim.
Włączyłem radio — komentator sportowy zachłystywał się sukcesami naszych paraolimpijczyków w Londynie.
— Nie brzydzisz się tym?
— Czym? — Nie zrozumiałem.
— Przecież, gdyby pełnosprawni przywieźli worek medali, nikt by się o nich nie zająknął.
Wzruszyłem ramionami.
— Za miesiąc znów nikt się o nich nie zająknie. Dobrze, że mają swoje pięć minut.
— Pewnie, że dobrze, tylko… — Tym swoim charakterystycznym ruchem Aśka kciukiem potarła nos.
— Nie zbawisz świata.
Chciałem ją pocałować, ale się uchyliła.
— Ty próbujesz.
Popatrzyłem na nią uważnie.
— Raczej nie — odparłem. — No, może czasami.
Ruszyliśmy. Jakiś kilometr dalej, na poboczu leżała wywrócona naczepa tira, a obok niej zgruchotany samochód, którego marki nie potrafiłem rozpoznać. Strażacy wciąż jeszcze rozcinali w nim blachy. W pobliżu leżały dwa ciała w czarnych foliowych workach.
— Czasami mam sny z takim wypadkiem.
Przez chwilę czułem ucisk jej dłoni na przegubie mojej.
Policjant kierujący ruchem pokazał, żebym zjechał na lewy pas i ominął szkła leżące po mojej stronie. Kiwnąłem głową i ruszyłem za poprzedzającą nas toyotą.
Przed Olsztynem zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę na jakiejś stacji benzynowej.
— Może rogaliki? — Panienka z obsługi uśmiechnęła się do nas bez wyraźnej intencji.
Joanna kiwnęła głową. Usiedliśmy na wysokich stołkach przy stoliku o maleńkim blacie. Mężczyzna siedzący obok, z wyglądu czterdziestolatek, ale z lekko siwiejącym już zarostem, zaczął się gapić na nogi mojej partnerki. Długie jak diabli, fakt.
— No, napatrzyłeś się? — zagadnąłem po chwili. Wzruszył ramionami.
Compagno mi dispiace, OK… — wyrzucił z siebie, popatrzył na mnie i kiedy usłyszał „OK”, odwrócił głowę.
— Włoch. — Joanna była przekonana, że rozpoznaje większość języków świata. Nie pytała, stwierdzała fakt.
— Włoch — powtórzyłem za nią.
Nie przepadałem za kawą z automatu. Tę też wypiłem dwoma, trzema łykami.
— Nie będziesz jadł? — Wskazała na rogaliki.
— Nie mogę.
Czasami nie potrafiłem wmusić w siebie niczego aż do południa. Kiedyś, lata temu, musiałem coś zjeść z samego rana, inaczej papieros nie miał smaku. Ale od tylu lat już nie paliłem…
Jakiś chłopak zaglądał nam do samochodu, jednak na nasz widok szybko się oddalił.
— Jezu, nawet tu reklamy kurew? — Wyjąłem niewielką karteczkę zza wycieraczki. Pomyliłem się, to nie była reklama burdelu, a faceta budującego kominki w domach jednorodzinnych. — Tanio, szybko, solidnie — przeczytałem na głos stereotypową formułkę. Zmiąłem karteczkę i cisnąłem do kosza stojącego metr od auta. — Za trzy —zaśmiałem się.
Joanna poszperała wśród płyt, włożyła coś w odtwarzacz. Wcisnęła przycisk i chwilę później cały samochód wypełnił się głośną muzyką.
— Co to? — zapytałem.
To nie była moja muzyka, ale też i samochód nie był mój.
— The Dead Weather.
Jak dla mnie było to za głośne, łupiące gdzieś z tyłu czaszki.
— A gdyby tak coś innego? — zapytałem.
Kiwnęła głową i zaczęła przebierać w płytach.
— Lao Che może być?
Nie czekała na moją odpowiedź, zmieniła płytę.
Było dużo lepiej… „Raz po dobrej wódce”, wychwyciłem, „masz pan posesję”… Przestałem słuchać, choć bezwiednie wybijałem takt palcem wskazującym o kierownicę.
Przed dziesiątą wjechaliśmy do Olsztyna. Zjechałem na pobocze. Wystukałem numer Piotra. Odebrał już przy drugim sygnale.
— Gdzie jesteś? — rzucił zamiast tego swojego „siemka”.
— Jesteśmy. Liczba mnoga.
— Wycieczka?
— Jest ze mną Joanna.
— Aaaa, to to twoje odkrycie, tak? Podjedźcie na Partyzantów. Zabiorę się z wami.
Poszukałem ulicy na planie. Zatrzymaliśmy się przed Delegaturą IPN-u. Zbozień czekał już na nas. Przedstawiłem ich sobie. Gdy Joanna się odwróciła, puścił do mnie oko i uniósł kciuk lewej dłoni do góry. Faceci mieli jakąś dziwną potrzebę dawania mi do zrozumienia, że znalazłem piękną dziewczynę. Ale sam to wiedziałem od naszego pierwszego spotkania.
Podjechaliśmy pod cmentarz długo przed pogrzebem. Asia popatrzyła na mnie zaskoczona.
— Przyjechaliśmy na pogrzeb? Piotrek wybałuszył oczy.
— Nie poinformowałeś pani? — nie krył zaskoczenia mój kumpel. Odwrócił się do niej. — To nie jest zwyczajny pogrzeb. Niech pani spojrzy. — Wskazał na kompanię honorową policji.
Policjanci stali w niedbałych pozach, niektórzy palili papierosy.
— Aż tak? — zdziwiłem się.
— A coś ty myślał? Będą przemowy, pochwały, dobrze, że mu Orła Białego nie dadzą.
— Ksiądz też będzie?
— Bez żartów. — Piotr na chwilę spoważniał. — Tak daleko się nie posuną.
Weszliśmy do domu pogrzebowego wypełnionego szczelnie ludźmi. Niewielu było młodych, nawet tych w naszym wieku można by policzyć na palcach. Przed trumną leżała poduszka z orderami, a po bokach stali policjanci w galowych mundurach.
— Po coś mnie tu przywiózł? — Joanna wsunęła dłoń pod moje ramię. — Co ja mam z tym wspólnego?
— Nic. Chciałem, abyś zobaczyła kawał historii.
— Kim był ten Dudka? Dobrze czytam nazwisko? Generał Dudka?
— Poczekaj, wszystko usłyszysz.
— Nie, raczej pani wszystkiego nie usłyszy.
Zbozień miał rację. Przecież nie mogli powiedzieć prawdy. Zresztą, kto by uwierzył, że z takimi honorami mają chować ubeka. I to nie pierwszego lepszego, ale takiego, który wszystkim tu przez lata zarządzał.
Barczysty mężczyzna w stroju stylizowanym na sutannę poprosił o ciszę, a potem, gdy zebrani zamilkli, zaczął żegnać zmarłego w imieniu rodziny, znajomych, podwładnych i przełożonych.
— Anioł, po prostu anioł — szepnął mi do ucha Piotr.
— Szkoda, że nie ma tu jego ofiar.
— To wszystko ubecy? — Pokazałem głową na zgromadzonych.
— A coś ty myślał, przecież nie solidaruchy.
Facet stojący przed nami odwrócił się, syknął i spojrzał na nas znacząco. Wytrzymałem jego wzrok aż do chwili, gdy znów przekręcił głowę.
— Był wspaniałym mężem i ojcem. — Ktoś już zastąpił tego w sutannie, nie dosłyszałem jednak jego nazwiska. — Przez całe lata z największym poświęceniem wypełniał…
Joanna oderwała ode mnie rękę.
— Muszę wyjść — powiedziała. — Duszno tu jak diabli.
Kiwnąłem głową, ale nie poszedłem za nią. Chciałem tego wysłuchać do końca.
— Został uhonorowany wieloma odznaczeniami państwowymi i resortowymi, w tym Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Orderem Sztandaru Pracy, był wykładowcą i wychowawcą wielu pokoleń…
Cisnęły mi się na usta przekleństwa. Kurwa, byliśmy odznaczeni tym samym orderem. Fakt, on o piętro niżej.
„On i ja, on i ja, on i ja…” — zaczęło mi się tłuc po głowie. Może powinienem zwrócić ten order, napisać do Komorowskiego, że nie mogę, w sytuacji gdy…
Ocknąłem się. Do diabła, co on ma ze mną wspólnego? Cały ten wyjazd wydał mi się nagle zupełnie pozbawiony sensu… Na mównicę wyszedł policjant — nie rozróżniałem tych ich stopni, kiedyś to był major. Zaczął żegnać zmarłego w imieniu komendanta wojewódzkiego.
— Jak on się nazywa?
— Gdański. Józef Gdański.
Piotrek, z racji swej pracy, znał nazwiska nie tylko byłych ubeków, ale także i oficerów dzisiejszej policji, w każdym razie tej z wierchuszki.
— To jakaś paranoja. Nie chce się wierzyć. — Poczułem, że robi mi się niedobrze, że nie wytrzymam tego dłużej. — Chodź!
Zbozień wzruszył ramionami, ale razem ze mną zaczął się przeciskać do wyjścia… Nastąpiłem komuś na nogę, lecz nie odwróciłem się, nie przeprosiłem.
Kompania honorowa stała już w zwartym szyku, żaden z policjantów nie palił, a karabiny trzymano w takiej pozycji, jakby zaraz dowodzący miał wykrzyknąć komendę.
Przez chwilę szukałem wzrokiem Joanny. Siedziała na ławce pod dużym bukiem. Zanim do niej doszliśmy, zapytałem Piotra o przebieg służby Dudka.
— Standard. Rodzina chłopska, studia na uniwersytecie w Poznaniu chyba od czterdziestego ósmego, potem w bezpiece w Gdańsku. Oficer śledczy, szczebelek po szczebelku, w siedemdziesiątym kop w górę za sprawne tłumienie buntu, a od siedemdziesiątego drugiego tu, u nas, w Olsztynie. Kawał skurwysyna…
— Kto? — Asia usłyszała tylko ostatnie zdanie.
— Ten, którego chowamy. — Piotr wyjął paczkę marlboro, podsunął najpierw mojej dziewczynie, potem mnie.
Kiwnął głową na naszą odmowę, ale sam zapalił. Widziałem, że sprawia mu to przyjemność. — Ma ileś osób na sumieniu. Może nie w sensie dosłownym, pewnie nikogo nie zatłukł, choć i tego nie byłbym pewien, lecz na pewno wiedział… Wielu ludziom złamał życie, kariery, wielu zmusił do emigracji.
— Dlaczego oni go tak…
— Chcesz powiedzieć: honorują? Toż to generał — roześmiałem się.
Parę minut po naszym wyjściu przed domem pogrzebowym zaczął się ruch. Na zewnątrz pojawiało się coraz więcej ludzi.
— Kompania, na ramię broń — usłyszeliśmy komendę oficera z obnażoną szablą.
Nie wiedzieć skąd rozległy się dźwięki marsza żałobne go. Ośmiu policjantów niosło trumnę zmarłego. Posuwali się niespiesznie, a wraz z nimi tłum, który był większy, niż można się było spodziewać.
Piotr kiwnął komuś głową i lekko się uśmiechnął.
— Nie tylko my żegnamy zasłużonego ubeka. Widzisz tego? — Głową wskazał tęgiego mężczyznę w czarnym garniturze. — Przesłuchiwałem go. Pewnie gdyby nie konwenanse, naplułby na jego grób.
Stanęliśmy w pewnej odległości od grobu. Kompania honorowa oddała salwę, potem jeszcze jedną i jeszcze. Ktoś znów przemawiał.
— O kurwa… — Asia rzadko przeklinała. — Zasłoń mnie.
Przycisnęła się do mnie i przesunęła do najbliżej rosnącego drzewa.
— Dlaczego? — Nie rozumiałem jej zachowania.
— Tam jest mój ojciec — szepnęła tak, abym tylko ja usłyszał.
Popatrzyłem na nią uważnie. Przez chwilę pomyślałem, że coś się jej przywidziało. Zaczerwieniła się i pociągnęła mnie do tyłu.
— Chcesz mi coś powiedzieć? — zapytałem, gdy zostaliśmy sami w pokoju hotelowym.
Siedziała na łóżku z nogami pod brodą. Wyglądała jak mała dziewczynka zagnana przez prześladowcę do kąta. Podniosłem jej twarz do góry.
— Wiedziałeś, prawda? — Patrzyła na mnie z jakimś lękiem, którego nigdy wcześniej u niej nie dostrzegłem.
— O czym?
Machnęła ręką, jakby to, co miała do powiedzenia, nie było specjalnie ważne. Przyciągnęła mnie do siebie jakoś tak drapieżnie, zachłannie, niecierpliwie. Gdybym nie odsunął jej rąk, chyba pozbawiłaby mnie wszystkich guzików przy koszuli.
— Poczekaj — roześmiałem się, ale ona nie chciała czekać. W ciągu paru sekund była naga.
— Kochaj mnie, kochaj, kochaj… — Czułem, jak wbija mi paznokcie w plecy.
Miała duże, fantastyczne piersi, które przysunęła do mojej twarzy. Zacząłem je pieścić, ale to nie było to, czego oczekiwała. Przekręciła mnie na plecy, wsunęła w siebie i zaczęła gwałtownie unosić się do góry i opadać, unosić i opadać. Trzymałem ją za pośladki, a ona, opierając się na moich ramionach, odjeżdżała coraz dalej i dalej.
Przez chwilę miałem wrażenie, że nie panuje nad sobą, że jest w jakimś innym świecie, co więcej — że nie jestem jej do niczego potrzebny. Nie cierpiałem takich sytuacji. Poczekałem, aż opadnie, po czym przytrzymałem ją gwałtownie. Popatrzyła na mnie nieprzytomnie.
— Co się dzieje? — zapytałem.
Wzruszyła ramionami, potem pogładziła moją twarz dłonią. Czułem, że za chwilę zacznie płakać.
— Nie chcesz się ze mną kochać?
— Wiesz, że to nieprawda. Tyle że ty się nie kochasz ze mną.
Delikatnie zdjąłem ją z siebie, zszedłem z łóżka. Musiałem niezbyt apetycznie wyglądać ze sterczącym ku górze członkiem. Nie patrzyłem na nią. Otworzyłem butelkę chianti, które zabrałem z Warszawy. Nalałem do małych szklanek stojących na stoliku obok butelki wody mineralnej.
Płakała. Podałem jej wino. Umoczyła usta, ale chyba nie chciała pić.
— Wiedziałeś, prawda? — powtórzyła.
O niczym nie wiedziałem; w gruncie rzeczy aż do chwili, gdy schowała się za mną na tym cmentarzu, niczego się nie domyślałem. Byliśmy ze sobą prawie dwa lata i wciąż niewiele wiedziałem o jej rodzicach. To ona była dla mnie ważna, nie oni.
— Kim był twój ojciec? To kolega tego Dudka?
— Nie mam pojęcia — szepnęła. — Może. To nawet prawdopodobne. Był milicjantem.
— Przecież mówiłaś…
W gruncie rzeczy nie powinienem jej przerywać. Zamilkła, przygryzła dolną wargę.
— Nie skłamałam. Może nie powiedziałam tyle, ile powinnam. Pracuje w tym cholernym ZUS-ie, jest wicenaczelnikiem. Wcześniej był w policji. To znaczy w milicji.
— Był kimś ważnym?
— Czy ja wiem? W Płocku pewnie był ważny, ale w Polsce… — Zanim skończyła, znów umoczyła wargi w winie.
— Pewnie takich jak on było sporo. Przestał pracować w osiemdziesiątym dziewiątym.
Jak tysiące innych. Dziwnym trafem to właśnie wtedy, pomyślałem, trafiły nam się tysiące milicyjnych emerytur.
— Poszedł na emeryturę?
Kiwnęła głową. Podniosła się i z tą szklanką wina w dłoni poszła do łazienki. Usłyszałem szum wody. Położyłem się, zamknąłem oczy i chyba na chwilę zapadłem w sen, w każdym razie kiedy je otworzyłem, była już przy mnie. Miała ręcznik na głowie.
— Po coś mnie tu przywiózł? — Miałem wrażenie, że patrzy gdzieś ponad mną.
— Piszę książkę. Nigdy ci o tym nie mówiłem.
— O nim, o tym ubeku?
Pokręciłem głową. Ten ubek mógł mnie obchodzić tylko w kontekście śmierci tego chłopca.
— O pewnym studencie.
— I?
— Zabili go.
— Kto?
Wzruszyłem ramionami.
— Gdyby to było takie jasne, pewnie nie warto byłoby pisać. W każdym razie jestem mu to winien. Mogłem być na jego miejscu. Pamiętasz, była kiedyś taka komisja, w osiemdziesiątym dziewiątym? Dziewięćdziesiątym? Kierował nią Rokita.
— W osiemdziesiątym dziewiątym miałam piętnaście lat. Grałam w tenisa, ważny był stół, rakietka, trening, a nie polityka.
Czasami przychodziło mi do głowy, że żyjemy w innych światach, w innych Polskach. O czym miałem z nią rozmawiać? Była osiemnaście lat młodsza ode mnie.
— W ich papierach było chyba ze sto nazwisk. Ci z Wujka, z Lubina, Popiełuszko, Przemyk, ale i ten chłopiec. Stąd, z Olsztyna. Był studentem. Tak naprawdę nie wiadomo, za co go zatłukli. Nie był w nic zaangażowany. Ot, przypadek. Dobrze było kogoś pobić, aby reszta łba nie podniosła. Ale przyłożyli mu za mocno…
— Po co się w tym babrzesz? Masz pozycję, dorobek. Zniszczą cię, zaplują, nie dadzą żyć.
Roześmiałem się.
— Kwiatku, o czym ty mówisz? I tak mnie nie widzą. Jaka to różnica?
Nalałem sobie jeszcze kieliszek wina. Było cierpkie, mocno wytrawne.
— Wiesz, że to najsłynniejsze chianti? — Przejechałem palcem po czarnym kogucie na etykiecie. Nie znałem się na winach, ale Marcel, od którego je dostałem, napisał, że to Chianti Classico i żebym sobie innym nie zawracał głowy. — A to — wskazałem na plecionkę opasującą butelkę — też ma swoja nazwę. Fiasko.
Miałem dziwną zdolność zapamiętywania szczegółów. Większość ludzi zapamiętuje zdarzenie, ale rzadko kiedy wychwytuje coś więcej. Ja odwrotnie: nie pamiętałem zdarzenia, za to pamiętałem czyjeś ręce, fryzurę, kołpak na kole, pojedyncze słowa, godzinę odjazdu kolejki albo ramę od obrazu. Nie obraz, a ramę. Sam się z tego śmiałem.
— Pamiętam ranek. Mama powiedziała, że nie możemy z siostrą wyjść na podwórko. Strasznie się bała, że będą nas mordować, że przyjdą po nas. Nie mówiła kto, ale mówiła, że przyjdą, że nie darują, że powinniśmy uciekać. Potem zobaczyłam przez okno czołg, a może skota.
I ten Jaruzelski w telewizorze na okrągło. A Księżniczka Joanna często tak mówiła o młodszej siostrze — uparła się. Chciała iść do przedszkola. Wyła jak zwierzę. Ojciec pytał, dokąd mamy uciekać. Zapamiętałam to jego pytanie: dokąd? Do ruskich? Tam chcesz wylądować? A potem zniknął na tydzień. Wrócił nieogolony, zarośnięty. Wziął mnie na kolana, a ja poczułam, że ma przepoconą, brudną koszulę. Mnie też nalej. — Wyciągnęła w moją stronę rękę ze szklanką.
Odezwał się jej telefon. Popatrzyła na ekran.
— Muszę odebrać. — Wcisnęła klawisz. — Tak, Marysiu. — Siedząc obok, mimowolnie słyszałem całą rozmowę. Ta Marysia była jej współpracownicą. Ustalały szczegóły szkolenia dla dużej sieci. — Tylko w grupach po sześć osób. Tak, tylko dla menedżerów i wyżej. Nie, nie zjeżdżaj ze stawką. Nie będzie, to nie będzie. Jeszcze nie umieramy z głodu, damy radę. Tak, będę jutro. — Odsunęła telefon. — O której będziemy? — zapytała szeptem.
— Koło jedenastej — odpowiedziałem.
Nie chciałem dalej słuchać. Czasami zazdrościłem Joannie tej jej pracy, regularnych zarobków, tego, że było ją stać na wiele zachcianek. Popatrzyłem w lustro. Miałem worki pod oczyma. Dawno powinienem był wyjechać na urlop. Od trzech lat nigdzie nie byłem.
Wszedłem pod prysznic, puściłem na siebie strumień zimnej wody. Kim był ten jej ojciec? A jeśli był ubekiem jak ten dzisiaj? Mezalians — zachciało mi się śmiać. Tylko dla kogo? Pewnie tatuś tak by uważał. Czułem, jak skóra mi drętwieje, jak każda drobina ciała atakowana jest lodowatymi szpilkami. Czego jeszcze o niej nie wiem? Dlaczego nie powiedziała mi prawdy? Pewnie się bała. Zasrany opozycjonista. Imponowałem jej? Swoim pisaniem? Przeszłością? Postawą?
Długo się wycierałem białym, hotelowym ręcznikiem. Czułem, że przywracam ciału jego naturalną temperaturę.
— Chodźmy coś zjeść — zaproponowałem.
Kiwnęła głową i po chwili była gotowa. Przed hotelem stała grupa młodych ludzi omawiających koncert, na który szli czy też z którego wracali — nie mogłem się zorientować.
— Zajebisty, zajebisty — powtarzała dziewczyna z dużą arafatką na szyi.
Joanna pociągnęła mnie za rękę.
— Nie komentuj, chodź.
— Nie znoszę tego słowa. Myślisz, że ona zna źródłosłów?
— Przestań — przerwała mi gwałtownie. — Jakie to ma znaczenie? To nie twoja córka. Zostaw jej wychowanie rodzicom.
Była do bólu pragmatyczna. Miała swój świat, którego byłem częścią, reszta niezbyt ją zajmowała.
Kelner podał nam kartę. Szybko zamówiłem coś na ciepło. Zapisał na kartce, skinął głową i odszedł bez zachęcania nas do innych potraw, przystawek, wina, czegokolwiek.
Wyjęła tablet, w którym miała kopię mojego dziennika, idiotycznie nazwanego przeze mnie Notatnikiem z rozdartego podbrzusza. Położyła go między nami. Patrzyłem, jak czyta, poruszając śmiesznie ustami. Mimowolnie zacząłem czytać razem z nią:
Piotr Bratkowski pisze w Newsweeku: „Nigdy nie przeszło mi przez gardło, że kocham Polskę. I chyba rzeczywiście jej nie »kocham«. Zastrzegam sobie to uczucie dla wąskiego grona osób najbliższych. A prędzej mógłbym mówić o miłości do paru kotów, kilkunastu wierszy, książek i piosenek niż do Ojczyzny”. A ja czytam Dziennik więzienny 1944 Hansa Fallady. Autor Pijaka, poniewierany przez nazistów, mówiąc o propozycji wyjazdu z Niemiec po inwazji na Czechosłowację, tak uzasadnia swoją odmowę: „I znów powiedziałem »nie« mimo wszystkich swoich złych doświadczeń po 1933 roku, znowu, zahamowany w swej twórczości, otoczony wrogością, jako obywatel drugiej kategorii, zagrożony bliskim cieniem nieuchronnej wojny, powiedziałem »nie«; wolałbym narazić siebie, żonę i dzieci na wszelkie niebezpieczeństwa, niż opuścić ojczyznę, bo jestem Niemcem, jeszcze dziś mówię to z dumą i smutkiem, kocham Niemcy, mogę żyć i pracować tylko w Niemczech, nigdzie indziej. Jakimże byłbym Niemcem, gdybym w godzinie biedy i wstydu uciekał stąd do lżejszego życia? Albowiem kocham ten naród, który ofiarował światu nieprzemijające brzmienia i nadal będzie ofiarowywał. Tutaj śpiewa się pieśni jak w żadnym innym kraju świata, tutaj, w Niemczech rozbrzmiewają dźwięki, których się już nie usłyszy, jeżeli ten naród przepadnie!”. Ten przydługi cytat potrzebny jest do zrozumienia różnicy postaw. Dziś Polsce i Polakom nic nie grozi, przynajmniej pozornie. Więc i ta zbitka cytatów może sprawiać wrażenie wypowiedzi kompletnie do siebie nieprzystających. Ale odpowiedź na pytanie o miłość do ojczyzny to jednak fundament naszej w niej obecności. Bliskie, szalenie bliskie jest mi wyznanie Fallady. Mnie też w ’82, potem w ’84 próbowano nakłonić do wyjazdu z Polski. Siedziałem w więzieniu i wiedziałem, że gdzieś w Nowej Zelandii, Szwajcarii czy Kanadzie miałbym wygodne, w miarę dostatnie życie. Prosiła mnie o ten wyjazd także matka. Bała się o moje życie, o to, że mnie gdzieś utłuką. Nawet przez moment nie przyszło mi jednak do głowy, że mógłbym stąd wyjechać. I chyba się nie wstydzę mówić, że tak, że ten kraj — Polskę — kocham. Że poza nią bym umierał, sechł, wariował, że tylko tu czuję się dobrze, że przy wszystkich wadach moich rodaków, przecież dostrzegalnych, tylko tu czuję się dobrze, że wyjeżdżając, po tygodniu tęsknię za Polską, chcę wracać. Że muszę mieć wokół siebie to, co najbliższe: ludzi, groby, tradycję, całą tę mitologię romantyczno-powstańczą, nawet kłótnie o nią robią mi dobrze. I źle mi z tą obojętnością, pogardą wobec Polski, z jakimś intelektualnym niechlujstwem wobec niej, rozmemłaniem, z brakiem rozumienia postaw innych, naśmiewania się z tych, dla których jest dobrem najwyższym…
— Niezwykle to patriotyczne. Stawiasz siebie ponad innych, czynisz lepszym.
— A rzeczywistość skwierczy — roześmiałem się.
— Mogłabym stąd wyjechać natychmiast.
— Trzeba było nie wracać. — Wiedziałem, że po studiach wyjechała na półtora roku do Anglii. Nie pracowała na zmywaku, dalej się uczyła. — Miałaś nadzieję?
— Byłam przy nadziei — powtórzyła zwrot, którego często używałem, i roześmiała się tak, jak najbardziej lubiłem, na całe gardło. — Zapomniałeś, że miałam męża. Wróciłam tylko dla Marcina.
Byli studenckim małżeństwem, pobrali się na czwartym roku. On zabawowy, ona… Cholera, niewiele o niej wiedziałem. Tyle, ile chciała mi powiedzieć.
Kelner postawił przed nami talerze z elegancko upakowanym jedzeniem. Na moim kotlet przykryty był gałązką jakiejś zieleniny. Joanna nie jadła mięsa. Miała paprykę faszerowaną ryżem i czymś, co było podobne do kaparów, lecz najpewniej nimi nie było.
— Długo przy tobie nie zabawił.
Kotlet był dobrze wysmażony, ale nie czułem w nim żadnego smaku. Jakbym żuł tekturę.
— Chcesz być złośliwy? Po co, Maks? — Odłożyła widelec i położyła dłoń na mojej.
Miała rację. To było kompletnie bez sensu, poczułem się jak przygłup. Ale czasami bywałem zazdrosny. Przeszłość, jej przeszłość, była dla mnie istotna. I faceci, z którymi była — też. Zwłaszcza ci dwaj: mąż i Ksawer. Ten drugi to ten bezpośrednio przede mną, młodszy od niej o sześć lat anglista, który też ją zostawił i wyjechał do Hongkongu z jakąś Hiszpanką uczyć Chińczyków języka Szekspira.
Zaczęła wybierać palcami frytki z mojego talerza. Robiła to bezwiednie. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Lubiłem patrzeć, jak je, jak napełnia usta, żuje, przełyka. Cholera, wszystko mi się w niej podobało.
— Przepraszam — ocknęła się równie nagle, jak przedtem odpłynęła.
— Nic nie szkodzi, wciąż jesteś za chuda.
Nie była chuda, nie wiedzieć czemu lubiłem jednak tak o niej myśleć.
Kelner zabrał talerze i zaproponował deser oraz kawę. Woleliśmy herbatę. Joanna zieloną, ja czarną.
Przy wyjeździe pomyliłem ulice, wjechałem w osiedle pełne bloków z dużej płyty. Dojechałem do przystanku autobusowego, na którym pod małym daszkiem, chroniąc się przed mżawką, stało chyba ze trzydzieści kobiet i ani jeden mężczyzna. Któraś pokazała nam, jak mamy jechać, inna zapytała, czy może się z nami zabrać, twierdząc, że to po drodze.
Była gadatliwa, zaczęła opowiadać o zwolnieniach w BRU-cie, ZWU-cie, nie złapałem nazwy zakładu, w którym pracowała.
— Wszyscy się boją gębę otworzyć.
— A związki zawodowe? — zapytałem.
— Jakie tam związki, panie. Toż to prywatne. Za Gierka pobudowali, ludzie mieli pracę, a teraz co? Sprzedali, Szwab kupił, setkę ludzi wywalił na dzień dobry, a teraz znów setkę. Wie pani — teraz mówiła tylko do Joanny — ile ja zarabiam? Tysiąc sześćset, a człowiek utyra się tak, że na czworakach do domu wraca. Mąż na bezrobociu, troje dzieci. Z czego żyć? Zasiłek nawet na opłaty nie starczy…
Wysadziliśmy ją tam, gdzie chciała, palcem pokazała, jak mamy jechać, i rzeczywiście zaraz znaleźliśmy oznakowanie.
— Biedna kobieta.
— Wiesz, ile miał emerytury ten ubek?
Chwilę milczała, a potem jakby diabeł w nią wstąpił.
— Co mnie to obchodzi? Miał, ile miał. Umarł. Już go nie ma. Nie ma, rozumiesz? Udusimy się w tych waszych sporach, wspomnieniach, w tych lustracjach. Pieprzę, rozumiesz? Pieprzę! — Nie znałem jej takiej. Odwrotnie, do tej pory słuchała, uczyła się, podsuwałem jej jakieś książki, gadałem i miałem wrażenie, że jest bardziej radykalna w poglądach ode mnie. Widocznie coś w niej pękło, przerwało tamę, naruszyło konstrukcję. — Zabierz mnie stąd, wyjedźmy. Gdziekolwiek. Anglia, Niemcy, Szwecja. Damy sobie radę. Przecież możesz pisać wszędzie.
— A ty?
— Co ja?
— Co tam będziesz robić?
— Cokolwiek. — Machnęła ręką. To „cokolwiek”, tak naprawdę, to był niewielki zakres czynności. Była, jak mówiła, niezłym prawnikiem, lecz parę lat temu rzuciła to prawo w diabły. „Ile lat można ślęczeć nad umowami w Orlenie?” — przekonywała. Pewnie wszyscy jej koledzy z roku z pocałowaniem ręki przyjęliby taką ścieżkę kariery, ale ona twierdziła, że by tam umarła. „Dusiłam się w tym grajdole. Te same twarze, ci sami ludzie, te same rozmowy, szwindle, które kryjesz każdego dnia”.
Z poniedziałku na wtorek odeszła z pracy. Mając skończoną trzydziestkę, zaczęła studiować psychologię.
Zatrzymałem się na poboczu.
— Weź głęboki oddech — powiedziałem. — A potem siadaj za kierownicą.
Kiwnęła głową, jednak dłuższy czas siedziała jeszcze na swoim miejscu. Potem przytuliła się do mnie i zaczęła całować.
— Uwielbiam to robić — oznajmiła i wiedziałem, że wyrzuciła już wszystko z głowy.
Zapiąłem pas i otworzyłem komputer. Wszedłem na strony sportowe. Przeleciałem je wzrokiem.
— Anonimowy zawodnik, piszący felietony w „Guardianie”, twierdzi — zacząłem czytać na głos — że dziś gra w angielskiej kadrze przypomina seks z królową. Honor to wielki, ale radości niewiele.
Skopiowałem tekst i wkleiłem go do mojego dziennika z krótkim komentarzem: Brutalność brytyjskiego dziennikarstwa? Wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby u nas jakiś felietonista napisał coś takiego, zamieniając jednak królową na np. Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Jechała szybko, naprawdę szybko, łamała przepisy, nie czułem jednak zagrożenia. Wiedziałem, że miała sporo karnych punktów, ale ja sam często wciskałem pedał gazu zbyt mocno.
— Mój brat też jest w policji — wypaliła ni z tego, ni z owego. — W zabezpieczeniu.
Nie wiedziałem, co to jest zabezpieczenie, ale chyba nie potrafiłem ukryć zaskoczenia.
— Zawsze chciał być policjantem — dodała.
— Ratuje cię przed drogówką? To dlatego tak jeździsz?
Pokręciła głową i zanim odpowiedziała, poprosiła, abym podał jej z torebki gumę do żucia. To nie było proste zadanie, damskie torebki zawsze stanowiły dla mnie zagadkę. Jak one się w tym nie gubiły?
— Raz jeden.
— Co „raz jeden”? — Nie zrozumiałem.
— Zadzwoniłam do niego, kiedy mnie zatrzymali. Poprosił, żebym oddała im telefon. Nie wiem, co im powiedział, ale mnie puścili. Znali się, byli z Płocka. Później urządził mi taką awanturę, że za żadne pieniądze już gonie poproszę.
— Glina z zasadami — próbowałem zakpić.
— Gorzej… — rzuciła, przesuwając gumę z lewa na prawo. — Kiedyś do niego strzelali, bo nie chciał przyjąć łapówki. Wywołali go przed dom…
Przypomniałem sobie maksymę Oscara Wilde’a, że mężczyźni poznają życie za wcześnie, a kobiety za późno. Widocznie braciszek poznał życie od podszewki wystarczająco wcześnie. I nakarmił siostrzyczkę piękną bajką.
Chyba nie chciałem tego słuchać. Nie lubiłem policji, nie znosiłem milicji, w ogóle każdy mundur budził we mnie odrazę.
— Co to jest to zabezpieczenie? — spytałem.
— Mecze, demonstracje, imprezy. Dowodzi kompanią.
Niby z nią rozmawiałem, cały czas jednak zerkałem w ekran laptopa. Przerzucałem stronę za stroną. Miałem do zrobienia korektę książki, ale zamiast tego czytałem jakieś bzdurne informacje o rozwodach gwiazd polskiego ekranu. Żadnej z tych gwiazd nie znałem, wszystkie one grały w jakichś serialach, których tytułów nawet nie słyszałem.
Koło Zadaru na wiadukcie kolejowym zobaczyłem ogromny transparent z podobizną Ante Gotoviny, potem w Splicie jeszcze większe billboardy.
— Wiesz, kto to jest Gotovina?
Nie wiedziała. Dłuższą chwilę opowiadałem jej o wojnie na Bałkanach.
— Dostał dwadzieścia cztery lata odsiadki. Dla świata jest mordercą, dla Chorwatów — bohaterem.
Poszliśmy na targ rozciągnięty tuż przy nabrzeżu. Wybieraliśmy figi, pomarańcze, melony, oglądaliśmy pałac Dioklecjana, chodziliśmy po wąziuteńkich uliczkach.
— Dobrze, że u nas tego nie było.
Nie zrozumiałem, o czym mówi.
— Czego nie było?
— Przecież to się też mogło tak skończyć. Jedni drugich mogli wymordować.
Wreszcie złapałem, że nawiązuje do Gotoviny.
— Nie mogło. Cały system szlag trafił.
— Dzięki takim jak ty? — Wyczułem w jej głosie kpinę.
Wzruszyłem ramionami. Najprościej byłoby odpowiedzieć, że trwał dzięki takim jak jej ojciec. Nie chciałem się kłócić.
*
Od trzech miesięcy pisałem tę książkę, ale nijak nie dało się tego robić bez rozmowy z matką. Piotr odnalazł mi jej adres. Napisałem list, na który nie otrzymałem odpowiedzi. Napisałem jeszcze raz i znów nic. Zaryzykowałem, pojechałem w ciemno.
Mieszkała w starej kamienicy na Wspólnej. Ściany obdrapane, łuszczący się liszaj farby olejnej zamiast lamperii. Drugie piętro. Mosiężny dzwonek. Słyszałem, jak ktoś podchodzi do wizjera, jak patrzy na mnie, potem szczęk zakładanego łańcucha. Wreszcie wąska szpara między drzwiami a futryną.
— Pan do kogo?
Dawno, bardzo dawno z nikim nie rozmawiałem w ten sposób. Przemknął mi przez głowę obraz babci, która uczulała mnie i siostrę, aby nigdy nie otwierać nieznajomym.
— Do pani Maryli. Do pani Maryli Zuchowicz — uzupełniłem.
Wiedziałem, że zachowała swoje panieńskie nazwisko.
— W jakiej sprawie?
Wciąż nie widziałem jej twarzy.
— Chciałbym porozmawiać o pani synu.
Założyłem, że to ona. Dłuższą chwilę milczała.
— Ja nie mam syna. — Usłyszałem w jej głosie — tak, nie myliłem się, musiała być zdenerwowana — jakieś bulgotanie.
— Niech pani otworzy — poprosiłem łagodnie. — Chcę porozmawiać o Tomku.
Otworzyła. Musiała mieć ponad siedemdziesiąt lat, ale wyglądała na jeszcze więcej. Mimo pozorów elegancji spod farby na jej głowie prześwitywały pasemka siwizny.
— Kim pan jest? Dlaczego pan chce o nim rozmawiać?
Mimowolnie wzruszyłem ramionami.
— Czy ja wiem? Pisałem do pani. — Naprawdę nie wiedziałem, czy to dobry pomysł. — Może dlatego, że mogłem być na jego miejscu?
Gestem dłoni zaprosiła mnie do środka. W dużym pokoju z oknem na sąsiednią oficynę wskazała mi fotel. Zanim usiadłem, powiesiłem na nim kurtkę.
Na chwilę zostawiła mnie samego. Słyszałem, jak się krząta w sąsiednim pomieszczeniu.
— Niewiele mam do powiedzenia — oznajmiła, gdy znów stanęła przede mną. W tym czasie zmieniła bluzkę. Ta ściślej opinała jej ramiona. — Kim pan jest? — zapytała raz jeszcze.
— Pisarzem — odpowiedziałem. — Ale to nie ma znaczenia.
Przez chwilę opowiadałem jej o sobie. Chciałem, aby nabrała do mnie zaufania.
— Ma pan dzieci?
Skinąłem głową. Starałem się patrzeć jej prosto w oczy.
— Dwoje.
— A ja miałam tylko jego. Tylko jego, nikogo więcej.
— Wiem.
Usiadła w fotelu po drugiej stronie miniaturowego stolika. Zanim cokolwiek dopowiedziałem, zadzwonił telefon. Poderwała się nerwowo, chwilę z kimś rozmawiała.
— Nie, nie teraz. Nie. Nie, mam gościa. Za godzinę. Tak.
Odłożyła słuchawkę i wskazała dłonią na powieszone na ścianie zdjęcie w przeszklonej ramce.
— To on, niech pan spojrzy.
Podszedłem do czarno-białej fotografii. Nie wyglądał na dziewiętnaście lat. Może zresztą to zdjęcie zrobiono rok, dwa lata wcześniej. Musiał mieć kłopoty z cerą. Może trądzik, może ślady po ospie. Przykrywał je lekkim zarostem. Nikt wtedy, w osiemdziesiątym piątym, raczej się tak nie nosił. Wyprzedził modę o trzydzieści lat.
Kiedy znów usiadłem w fotelu, podsunęła mi nogą koszyk z włóczką i drutami.
— Robiłam mu sweter. Wie pan, wtedy nie było niczego w sklepach. Chciał mieć golf. Znalazł jakieś niemieckie pismo, magazyn. Pewnie gdzieś jeszcze jest. — Rozłożyła bezradnie ręce. — Po co ja panu o tym mówię? Jestem starą kobietą…
— Nie, nie — zaprzeczyłem gwałtownie. Może nawet zbyt gwałtownie. — Niech pani mówi. To właśnie szczegół jest ważny. Kto pani powiedział, to znaczy… — Jak mówić o śmierci? Jak o nią pytać? – Kto? Któryś z jego przyjaciół? Milicja?
Zobaczyłem — wydało mi się — że zaraz się rozpłacze. Podszedłem do niej, przyklęknąłem, wziąłem ją za ręce.
— Nie, nie, nie trzeba — powiedziała i sięgnęła po chusteczkę, którą miała wetkniętą pod rękaw bluzki. Wytarła nią oczy. — Wie pan, ja już niewiele pamiętam. Przyszli o czwartej nad ranem… A ja wcześniej wszędzie szukałam. W żadnym szpitalu go nie było. Na komendzie też mi powiedzieli, że go nie ma. I wiedziałam, wiedziałam…
Rozgadała się, chyba nabrała do mnie zaufania. Może zresztą byłem jedynym, który chciał jej słuchać przez te trzydzieści prawie lat?
Co chwila wyczuwałem wibracje komórki. Spojrzałem na numer. Przeprosiłem starszą panią.
— Nie mogę teraz rozmawiać, zadzwonię później, dobrze? — W przeciwieństwie do Joanny nie znosiłem długich rozmów przez telefon.
— Powiedz, że mnie kochasz — zażądała.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Copyright © Wacław Holewiński 2013
All rights reserved
Redaktor
Małgorzata Dąbkiewicz
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna M. Damasiewicz
Opracowanie graficzne i techniczne
Jarosław Szumski
Niniejsza książka jest fikcją literacką. Postaci, miejsca i zdarzenia stanowią wytwór wyobraźni autora i wszelkie podobieństwo do autentycznych osób, żywych lub zmarłych, bądź zdarzeń jest całkowicie przypadkowe lub zostało użyte w sposób całkowicie fikcyjny.
Copyright © by Wacław Holewiński 2013
ISBN 978-83-7785-267-5
Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracowany na podstawie Szwy, wydanie I, Kraków 2013
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com