Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wacław Holewiński w nowej powieści, Pogrom 1906, literacko odtwarza epokowe wydarzenia początku XX wieku na tle starannie zrekonstruowanego miasta, w którym intrygi polityczne i kryminalne są elementem psychologicznej gry między zaborcą a okupowanym społeczeństwem.
W atmosferze ataków terrorystycznych, spisków i strajków rozpoczyna się w Warszawie rok 1906. Echa rewolucji sprzed kilku miesięcy wciąż burzą życie polsko-rosyjsko-żydowskiego społeczeństwa, przeplatając się z wyborami do Dumy Państwowej. Sytuację polityczną zaostrzają liczne krwawe zamachy na przedstawicieli rosyjskich władz, dokonywane przez członków PPS gotowych poświęcić własne życie w walce o niepodległość narodowościową i państwową.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1646735361715532
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
Projekt okładki i stron tytułowych: Mimi Wasilewska
Opieka redakcyjna i korekta: Katarzyna Wójcik
Korekta: Andrzej Frączysty, Jakub Nowacki
© Copyright by Wacław Holewiński, 2019
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019
Księgarnia internetowawww.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail:[email protected]
Wydanie pierwsze
Skład i łamanie: Mimi Wasilewska
ISBN 978-83-66272-27-9
Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Mioduski z Olkuskim minęli wciąż jeszcze budowaną kamienicę Gebethnera i Wolffa przy Zgoda i weszli do knajpy Raszuty. Na progu obstukali buty z błota, zdjęli palta, strzepnęli z nich mokry śnieg, a potem okrycia, futrzane czapki i grube szale, którymi mieli okutane szyje, powiesili na wieszaku bezpośrednio przybitym do ściany. Usiedli pod oknem, przy jedynym wolnym stoliku. Chyba obaj pomyśleli, że to dobrze, że będą mieli ulicę na widoku. Doktor kazał podać śledzie i po kieliszku wódki.
– Czujesz ten smród?
Olkuski popatrzył na niego, nic nie rozumiejąc.
– Smród? – wyciągnął rękę w kierunku kuchni. – Nie taki straszny. U Kudychy to jest smród. Wchodzisz i nie możesz złapać tchu. Ale jedzenie dobre.
Doktor roześmiał się, wiedział, że przyjaciel zagląda czasem w przedziwne miejsca. Klepnął go w ramię na tyle mocno, że aż poczuł pieczenie w całej dłoni. Wyciągnął palec w kierunku budowy.
– Pamiętasz, co tam było?
– Aaaa… – Olkuski, zrozumiawszy wreszcie, też się roześmiał. – Cesarski Uniwersytet Warszawski. Tu żeś zdobywał dyplom.
– Prosektorium.
– Twój zielony studencki mundurek. Śmialiśmy się z was, medyków. Cóż mogło być gorszego niż ta zieleń.
Przez chwilę przerzucali się skojarzeniami, które coraz bardziej ich bawiły.
Raszuta, nie czekając na zamówienie, przyniósł w misce śledzie, talerze z chlebem i wódkę w kieliszkach. Stuknęli się nimi i wypili na jeden raz, a potem, jakby byli umówieni, jednocześnie, głośno, nie przykrywając ust, chuchnęli.
– Zdieś wospreszczajetsia gawarit’ na etom jazykie1 – Mioduski nagle spoważniał. – Nigdy nie zapomnę tego bydlaka Jaszuńskiego.
– Pana profesora…
– Gorszy był od Rosjan. Zapomniałeś się, słówko po polsku i darł się o nazwisko. Wargi mu drżały, ślinił się, wyciągał paluch w twoją stronę. Był taki chłopiec, krzyczeliśmy na niego Jaluska, bo był jak panienka, ale naprawdę nazywał się Jakulski, tak, chyba tak. Ciągle się mylił, słabo znał rosyjski i ten sukinsyn się na nim wyżywał. Cokolwiek by zrobił, to za ten polski wszystko na nie. Ciął wątrobę, okazało się, że milimetr za blisko, wyjął śledzionę… Był jeszcze Czausow, też się wściekał za każde słówko po polsku. Wszyscy chodzili przy nim jakby gipsu napchali do gęby. Ale to był Czeremis, nadwołżańska gadzina. On miał chyba ze sto lat. Nikt się nie mógł doliczyć jego wieku. Ale, po prawdzie, zawodu uczył lepiej od innych. Anatom jakich mało. Czegom się nauczył, to od niego.
– Co się stało z tym Jaluską? – dziennikarz przypomniał doktorowi, że zaczął, ale nie skończył opowieści.
– To był biedny chłopak, cała rodzina na niego pracowała. Ojciec, matka, jakiś kuzyn. Powiesił się, jak go obcięli drugi raz. I też tam leżał. Myśmy wtedy mało tego Jaszuńskiego gołymi rękami nie udusili. Czekaj, nie tak było. Zniknął wtedy, chyba przez miesiąc się nie pokazywał, a jak wrócił, to tylko na Polaków spojrzał i plunął nam pod nogi. Rozumiesz?
– Kanalia – Olkuski kiwnął głową, ale nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. Codziennie miał do czynienia z takimi jak ten profesor. Czasami udało mu się coś przemycić między wierszami, interweniować, doprowadzić do zmiany. Znacznie częściej cenzor kreślił cały akapit, a redaktor mógł tylko bezradnie rozłożyć ręce.
Dziugnął widelcem śledzia w misce, przełożył na talerz, popróbował i uśmiechnął się szeroko. Były dobrze zrobione, słone, takie, jakie obaj lubili, z cebulą, odrobiną oleju, ząbkiem czosnku. Po to zresztą tu zachodzili.
– I jeszcze ten sukinsyn Iwan. Łysiejące monstrum, całe w strupach, liszajach. Morda jak u niedźwiedzia, furkotał, świszczał, nic się nie dało zrozumieć z tego bełkotu. Ciągnął odciętą nogę tą swoją wielką łapą po podłodze, cały tors we krwi… Zamiast konserwować preparaty, spirytus wolał wlewać w swoje gardło. Hektolitry… I sprzedawał spreparowane czaszki. Każdy szedł do tego zwyrodnialca, bo skąd wziąć? Każdy potrzebował. A smród był… Bożeż mój… Jak dziś o tym pomyślę… Wszędzie pełno krwi, dziury w asfaltowej podłodze, wszyscy palą, chmury dymu. Głowy, ręce, nogi poukładane obok siebie bez żadnego porządku, jedne na drugich.
Przez chwilę jedli. Odkładali ości wprost na stół.
– Tam przypadkiem nie było gabinetu medycyny sądowej? – dziennikarz kiwnął na właściciela i pokazał mu rozłożonymi palcami, aby podał jeszcze dwie wódki.
– Był, a jakże – doktor Mioduski odsunął od siebie talerz, na którym pozostały jedynie okrawki cebuli. – Szło się korytarzem i po lewej stronie… Utopione noworodki, kobiety w szóstym miesiącu ciąży, zabici w demonstracjach, porachunki w lupanarach. Gdybym cię wówczas znał, miałbyś każdego dnia materiał na pierwszą stronę. – Zamyślił się, potarł dłońmi policzki. – Wiesz, ja ten smród zapamiętam do końca życia. Zawsze go będę czuł, przechodząc tamtędy. A w oczach chmarę studentów, matowe okna i gorąc jak w piekle – wytarł usta chusteczką wyciągniętą z kieszeni surduta.
Raszuta stanął przy nich, popatrzył uważnie. Znali się od lat, więc i na pewną poufałość sobie pozwalał.
– A nie lepiej butelkę?
Olkuski pokręcił głową.
– Mam dziś jeszcze do napisania artykuł. Dwa kieliszki będą w sam raz – oznajmił, a kiedy szynkarz odszedł, powrócił do tego, o czym chciał rozmawiać. – Tyś słyszał, że u starozakonnych w szpitalu była ścisła rewizja2?
Lekarz pokręcił głową.
– W szpitalu rewizja? A czegóż oni szukali? W środku zimy? Kanibale. W środku zimy? Kanibale. Tego jeszcze nie było. Karabiny znaleźli, ulotki, terrorystów?
Redaktor nie podjął kpiny przyjaciela i odpowiedział całkiem poważnie.
– Siedem godzin. Przeszukali każdy zakątek. Rewolucja. Wszędzie doszukują się spisków. Niedługo z pawilonu wyciągną wariatów i też powysyłają na szubienicę. A może to tylko Kramsztyk3 i te jego artykuły im przeszkadzają? Licho wie. W każdym razie pan dyrektor nie opuszczał ich ani na chwilę, łaził z nimi od sali do sali, przepraszał chorych, zaprowadził, gdzie tylko chcieli. Ponoć nawet jakieś rury sprawdzali. Dobrze, że w kominy nie wleźli.
– Rewolucja i jej bohaterowie – Mioduski jakby się ocknął. Pomagał ludziom, często leczył ich za darmo, ale brzydził się przemocą. – A daj ty mi spokój. Jakiś porządek musi być. Strzelają do ludzi na ulicach, wszyscy się boją, interesy siadły.
– No u ciebie nie siadły – roześmiał się. – Nawet mam wrażenie, że masz coraz więcej pracy. Przywożą ci co dzień paru z kulami we łbach.
Doktor kiwnął głową i wyciągnął rękę w kierunku Raszuty. Ten chwilę potem postawił przed nimi dwa kolejne kieliszki wypełnione prawie po brzegi alkoholem. Widać dla tych gości nie żałował wódki. Olkuski wyciągnął spomiędzy zębów małą ość, obejrzał, a potem zaczął ją wyginać w obie strony. Aż złamał.
– We łbach, w piersiach, w piszczelach. Mógłbym zostać rusznikarzem, rozróżniam każdy rodzaj amunicji, wiem, z czego strzelają, jakie bomby konstruują, jak tną szablą.
– A masz jakieś wieści od naszego podopiecznego? – Olkuski podniósł kieliszek do góry, ale zaraz znów postawił na stole.
– Od Kudelki? Siostry mówią, że nic z niego nie będzie. Przez cztery miesiące było dobrze, spokój, słuchał każdego słowa, modlił się przyzwoicie. A od jakiegoś czasu zaczął znikać, boją się, że znów się wda w jakąś awanturę. Że przyciągnie sołdatów, że gotowi i w klasztorze robić rewizję. No, na zdrowie.
Wypili, przegryźli kawałkiem chleba. Alkohol był mocny, grzał w środku jak ogień.
– Może trzeba z nim porozmawiać? – Olkuski głośno myślał. – To dobry chłopak.
– Świata nie zbawisz, wszystkich nie uratujesz. Bóg rozumu równo nie rozdaje.
Chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu, każdy zatopiony we własnych myślach. Przez szybę dostrzegli patrol kozaków jadący środkiem ulicy i spychający wszystkich na boki.
– Czują się jak u siebie – mruknął doktor. – Ruska dzicz.
– A nie są u siebie?
Dziennikarz głośno zawołał Raszutę. Na tyle głośno, że siedzący przy sąsiednim stoliku obejrzeli się w ich kierunku. Tego po prawej skądś znał. Duża szrama na lewym policzku z czymś mu się kojarzyła, ale dłuższą chwilę musiał się zastanawiać, gdzie i kiedy widział tego mężczyznę. Aż wreszcie sobie przypomniał. Tak, to na pewno był on. Przed oczyma stanęły mu sceny z ubiegłorocznego pogromu w kawiarni na rogu Siennej i Zielnej, gdzie od lat zbierali się żydowscy sutenerzy, alfonsi, paserzy. To był jeden z tych sześciu, którzy dokonali tam samosądu. Zmieniony, inaczej ubrany, mało przypominał Żyda.
Bandyta popatrzył na niego, wysunął język i oblizał nim wargi. Powtórzył to jeszcze raz w jakiś niedwuznacznie wulgarny sposób. Potem odwrócił się do swoich kamratów i po polsku powiedział coś, co ich rozśmieszyło na tyle, że zaczęli postukiwać dłońmi w stół.
Raszuta podszedł i uspokoił ich jednym słowem. Musiał mieć u nich posłuch.
Zapłacili, ubrali się i wyszli. Śnieg w ciągu kilku chwil pokrył ich palta ciężką zawiesiną. Jakiś dzieciak próbował im wcisnąć gazetę, ale żaden z nich nie sięgnął po portfel.
Marcjusz Kudelka u sióstr nie pokazał się od trzech, może nawet czterech miesięcy. I choć wypytywał o niego rewirowy, przełożona nie była w stanie udzielić na jego temat żadnej sensownej odpowiedzi. O tym, co wiedziała, czego się domyślała, nie chciała mówić. W głębi serca, choć modliła się za tego nieszczęsnego chłopca każdego dnia, była szczęśliwa, że zniknął z klasztoru.
Kilka dni spędził u Chaima Zylbera, szerokiego w barach, kościstego Żyda, którego poznał przypadkowo na Nowej Wołówce4 miesiąc wcześniej, usiłując sprzedać jakieś drobiazgi, które udało mu się wynieść od habitek. Tak w myślach nazywał siostry.
Chaim niczego od niego nie kupił, ale w zamian za naczynie z długą rączką zaproponował, jakby wiedział, że Marcjusz tego potrzebuje, nocleg. O nic nie pytał, a Kudelka za żadne pieniądze nie chciał już wracać za mur odgradzający świat żywych, miasto, które przecież polubił, od świata wiecznego umartwiania, ciszy i modlitwy. Co prawda spędzał większość czasu w ogrodzie, pielęgnując grządki, doglądając rosnących tam warzyw, ale rwał się do ludzi, do hałasu, szumu rozmów, do warkotu automobili, przepychu sklepów, kupców oferujących towar, do tego wszystkiego, w co wrósł przez ostatnie lata.
Zylber był szewcem, mieszkał zaraz przy bazarze, na Pokornej, ale tam, gdzie ulica przechodziła już w pole. Poprosił, aby przez chwilę Kudelka popilnował jego worka z małymi krążkami skóry. Miał jeszcze jakiś interes do załatwienia, ale nie trwało to długo, może kwadrans.
Zanim wyszli z targu, zobaczyli kozaków galopujących na koniach, z nahajami w rękach. W słońcu lśniły ich niebieskie spodnie z czerwonymi lampasami. Gnali Żydów, okładając ich ot tak, dla zabawy. Któryś z uciekających potknął się, upadł i stratowany nie był w stanie się już podnieść. Na rogu ulicy Zylber pociągnął Kudelkę za mankiet, podeszli do wózka z wodą sodową. Grubej kobiecie, która nią handlowała, na górnej wardze perliły się kropelki potu. Zylber zagadał do niej w jidysz, a potem wybuchnął pogardliwym śmiechem.
Kobieta kiwnęła głową, przyjęła zapłatę i wyciągnęła spod spódnicy mały pakunek, który oddała nowemu znajomemu Kudelki.
Przez chwilę Marcjuszowi wydało się, że zobaczył Yvette, nawet krzyknął, ale dziewczyna nie odwróciła się, a gdy przystanęła przy straganie zobaczył, że to zupełnie kto inny. Wspominał ją czasami, myślał, że to jedyna kobieta, której powierzyłby swój los, lęki, bez chwili zastanowienia. Ale nie wiedział, gdzie jej szukać ani jak zawiadomić, że stanął na nogi, dał sobie radę. Był gotów przed nią kłamać, udawać, że jest kim innym niż w rzeczywistości, po to tylko, aby przestała o nim myśleć jako o nieudaczniku.
Mieszkanie zajmowane przez Zylbera składało się z jednej, niezbyt widnej izby. Pachniało w niej starymi skórami, ale nie był to nieprzyjemny zapach.
Młoda kobieta, która podniosła się na ich widok, nie mogła mieć więcej niż piętnaście, szesnaście lat. Była chuda, czarne jak smoła brwi wyostrzały jej rysy, a wąskie usta i coś dziwnego w jej wzroku, czego w pierwszej chwili nie mógł rozgryźć, zdawały się mówić, że jest nad wiek dojrzała. Z tego, co mu wcześniej powiedział Zylber, wiedział, że siostra sprzedawała chały na straganie.
Przez chwilę rodzeństwo rozmawiało, a może bardziej kłóciło się ze sobą. Kudelka nie zrozumiał ani słowa, później, najwidoczniej ze względu na niego, przeszli na polski. Dziewczyna miała na imię Laja i ten polski, inaczej niż u brata, nie był jej silną stroną.
Chaim pokazał mu kąt, w którym mógł złożyć swoje rzeczy, wyjął z worka skórę, poukładał na wąskim stole, służącym mu najwyraźniej zarówno do jedzenia, jak i za warsztat, a potem rozpakował pakunek otrzymany od sprzedawczyni.
Z pudełka Zylber wyciągnął rewolwer bębenkowy. Kudelka najchętniej by tego nie zauważył. Przez chwilę potrzymał go w dłoni, a potem wsunął między zniszczone obuwie, którego kilkadziesiąt par, jedne na drugich, leżało tuż obok kaflowego pieca.
Zjedli tłustą, gorącą kiszkę. Jedzenie nie było dobre, ale Marcjusz i tak był szczęśliwy. Nie miał dziś jeszcze niczego w ustach. Poczuł w żołądku najpierw ciepło, a potem biegiem musiał pognać na podwórze do wychodka.
Kiedy wrócił okazało się, że Laja żarliwie się modli. Zasłaniając oczy prawą dłonią, śpiewała, mocno akcentując każde ze słów.
– Szma Jisroel Adojnoj Elohejnu, Adojnoi Ehod5.
Chaim siedział przy oknie i studiował jakąś grubą księgę. Co chwila podnosił do góry wskazujący palec prawej ręki, jakby chciał podkreślić wagę akurat przeczytanej frazy. Pokazał mu okładkę. Karol Marx. Zylber najwyraźniej był socjalistą.
Jakby na przekór siostrze przeczytał mocnym głosem:
– „Siła robocza jako nośnik stosunków społecznych i wartości wymiennej”.
– Baruch Szejm Kawoid Malchuso Leojlam Waed6 – tym razem nie był to już śpiew, Laja, odsłoniwszy oczy, szeptała. Była jednak na tyle blisko, że słyszał każde z wypowiadanych słów.
Wieczorem, zanim poszli spać, Zylber zaczął opowiadać o rewolucji, o tym, że nie będzie Żydów, Polaków ani Niemców, że nie będzie fabrykantów ani robotników, bogaczy ani biedaków, że wszystkie dzieci pójdą do szkół. Brzmiało to jak bajka, w którą trudno było uwierzyć, choć podobne zdania słyszał już kiedyś od „Szczerba”.
Był zmęczony, chciało mu się spać, ale Chaim najwyraźniej postanowił przekonać go do tych wszystkich mądrości. I do partii. Marcjusz pomyślał, że historia zatoczyła koło.
– Skoro ma nie być Polaków ani Żydów – Kudelka postanowił zaskoczyć swego gospodarza – to czemu ta partia ma w nazwie „polska”?
Zylber zmarszczył czoło. Chyba nie był przygotowany na takie pytania.
– Bo tu nakłada się…
Przez dłuższą chwilę opowiadał o opresji carskiej i problemie narodowym.
– Bo tu chodzi… aby każdy naród… – szukał w głowie właściwych słów – sam stanowił o sobie. A teraz chodź – najwyraźniej chciał przerwać tę niezręczną sytuację. Wskazał na siostrę. – Dziewczyna musi się umyć.
Wyszli przed dom. Chaim pogrzebał w kieszeni chałata i wyciągnął woreczek z tytoniem i jakimiś skrawkami papieru. Uformował dwa papierosy, jednego oddał Kudelce.
Korpulentna, przejrzała kobieta podeszła do nich i odsłoniwszy grube udo, zaoferowała swoje ciało, ale nie widząc w nich żadnych emocji, poprosiła o papierosa. Marcjusz chciał jej oddać swego, ale Zylber powstrzymał jego rękę.
Chwilę trwało, zanim skręcił cygaretę dla nieznajomej.
– Ty jesteś Chaim Zylber, szewc, tak? – zapytała, rozejrzawszy się najpierw dookoła.
Popatrzył na nią, ale w jego wzroku nie było specjalnego zdziwienia.
– Wszyscy wiedzą, że tu mieszka szewc Zylber.
Kudelkę zastanowiło, gdzie ten Żyd tak dobrze nauczył się polskiego. W jego głosie nie dało się słyszeć żadnego obcego akcentu.
– Ty uważaj, Zylber… – kobieta przysiadła na sporym kamieniu, który leżał przed domem.
– A na co ja mam uważać – szewc roześmiał się – jeszczem żonki nie znalazł, to i bojaźni we mnie niewiele.
– Ty uważaj, Zylber – kobieta jakby go nie słyszała. – Szpicle wokół ciebie…
Chaim spoważniał, ale przez dłuższą chwilę milczał.
– A czego one chcą od szewca, te szpicle?
Kobieta nic nie odpowiedziała, zdeptała obcasem niedopałek, wstała i bez słowa ruszyła, co było dziwne, nie w kierunku placu, a na pola.
Wrócili do mieszkania. Chaim odstąpił mu swoje wąskie łóżko, sam przygotował sobie legowisko pod stołem.
Kudelka nie mógł długo zasnąć. Laja posapywała przez sen, a szewc ledwie ułożył głowę na swoich skórach, zaczął głośno chrapać. A kiedy wreszcie i jego sen zmorzył, śnił złe rzeczy. Jakieś psy szarpały na jego oczach małe dziecko, biegła do niego kobieta podobna do jego matki, tylko młodsza, coś krzyczała, domyślił się, że prosi, aby ratował jej potomka, ale on nie mógł się ruszyć. Jakby coś go przytrzymywało, opóźniało ruchy, nie pozwalało na żadną reakcję.
Wstał wcześnie, zanim gospodarze się obudzili. Nalał wody z wiadra do miednicy, umył twarz. Zebrał swoje rzeczy i bez pożegnania wyszedł z mieszkania. Nie czuł się wypoczęty, ale o dziwo miał dobry humor i swoją przyszłość widział w różowych kolorach.
– A dokąd to, panie Kudelka?
W jednej chwili humor zmienił mu się diametralnie. Nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, kto za nim idzie. To był jeden z agentów Grüna. Niezbyt miło wspominał ich poprzednie spotkanie, choć przez te kilka miesięcy prawie zapomniał o istnieniu tych strasznych ludzi. Nie miał szans na ucieczkę, bo tamten, bez wątpienia znacznie od niego silniejszy, położył mu dłoń na ramieniu i ścisnął tak mocno, że miał wrażenie, że to nie dłoń, a żelazne imadło. Gdy doszli do placu, policyjny agent machnął na dorożkę.
– Do szlachtuza – zaordynował.
Kudelce przeszły ciarki po plecach.
Jakób Goldenberg wszedł do kantoru wekslowego firmy Wilhelm Landau przy ulicy Orlej 6. Nie mógł już dłużej czekać na zapłatę od Sztajera. Przez kilka miesięcy konsultował i leczył jego pacjentów, a do dziś nie zobaczył grosza.
Pracownik kantoru, uprzejmy młody człowiek, spojrzał na weksel. Wyciągnął grubą księgę i zaczął w niej czegoś szukać. Najwyraźniej coś mu w tym wekslu nie pasowało. Poprosił, aby Goldenberg usiadł i poczekał. Opadł w miękki, skórzany fotel, wziął ze stojaka leżącą tam gazetę. Najpierw przeczytał o oszustach, którzy na targu na Sewerynowie naciągali naiwnych w grze nazywanej przez nich fryga. Przerzucił kilka stron, zatrzymał się na ogłoszeniach. Jedno przyciągnęło jego uwagę. Ktoś chciał oddać chłopczyka niechrzczonego na własność. Krucza 3 mieszkania 10. Pomyślał, że zna ten adres. To mieszkanie należało do Eweliny Dacewicz, zamożnej kobiety zajmującej się… No właśnie, nie był pewien, bo choć handlowała ponoć bawełną sprowadzaną z Łodzi, słyszał też, że była zamieszana w nieczyste sprawy handlu kobietami. Ale może sprawa tego chłopca nie dotyczyła Dacewicz, a którejś z lokatorek mieszkającej w jej obszernym mieszkaniu.
– Panie Goldenberg – obok młodego człowieka pojawił się starszy, pewnie czterdziestoletni, przełożony – proszę pozwolić.
Miał słodki głos, taki, jakim bankierzy przemawiają do klientów, którym nie zamierzają wypłacić gotówki.
Goldenberg z trudem podniósł się z fotela, podszedł do kasy.
– Bardzo nam przykro, panie Goldenberg – kierownik miał lisią twarz i rozbiegane oczy – Ten weksel ma wady, które uniemożliwiają nam wypłatę pana pieniędzy.
Zaczął mu tłumaczyć, że Szmul Sztajer zrobił jakieś zastrzeżenie, że ma sądowy zakaz… Nie rozumiał, o czym ten mężczyzna mówi. Przecież to były jego pieniądze, dwieście rubli, ogrom pracy. Więc nie mógł uwierzyć, że nie chcą się z nim rozliczyć jak należy. Z drugiej strony wiedział przecież, że nie powinien był wchodzić w żadne układy ze Sztajerem. Słyszał wielokrotnie od innych lekarzy, że to oszust. Tylko jakie miał wyjście? Odnosił wrażenie, że w Warszawie jedynie nieliczni szanują zdrowie. A może tylko nielicznych stać było na szanowanie zdrowia? Wielu leczył za darmo, ale przecież sam też miał wydatki, musiał z czegoś żyć.
– To co mam zrobić? – zapytał bezradnie.
– Musi pan uzgodnić roszczenie…
Nie słuchał, co do niego mówi mężczyzna. Odwrócił się i wyszedł. Był starym człowiekiem, sam się za takiego uważał. Człowiekiem też starych zasad. Nie kłamał, nie oszukiwał, dlaczego inni to robili? Pomyślał, że będzie musiał sprzedać któryś z obrazów. Może Gierymskiego, może Wyczółkowskiego?
Szedł w kierunku Senatorskiej. Nogawki jego przydługich spodni ciągnęły się po mokrym bruku. Z kawiarni Luviera dobiegły go dźwięki pasażu fortepianowego. Zatrzymał się i dłuższą chwilę słuchał. Grający musiał być wybitnym pianistą.
Wszedł do środka. Przy stoliku siedziała tylko jedna młoda kobieta, ale tego, który grał, poznałby wszędzie. To był Warakomski, niewidomy muzyk, który od lat umilał pobyt gościom w przybytku madame Szlimakowskiej. Wtedy grywał też z dwoma innymi niewidomymi. Lewensztajn i Grochol, przypomniał sobie ich nazwiska. Stanowili świetne trio. Goście często przychodzili dla nich, a nie dla dziewczyn, które w wielu miejscach mogli mieć za znacznie mniejsze pieniądze. Byli tam też inni muzycy, ale bez wątpienia gorsi od tych trzech.
Nie chciał mu przerywać. Zdjął swój podniszczony pudermantel, rzucił go na oparcie krzesła. Usiadł i słuchał. Nagle pianista przerwał, zaczął chuchać w palce. Goldenberg zobaczył, że tamten ma na dłoniach cienkie rękawiczki z obciętymi palcami. A potem zagrał jakby na zamówienie, i było to mistrzowskie granie, jeden z jego ulubionych utworów, Polonez Es-dur Aleksandra Alabjewa. Ale tylko fragment, potem pomachał ręką na siedzącą przy stoliku kobietę. Ta podeszła do niego, chwilę rozmawiali. Potem ruszyła na zaplecze i przyniosła mu kieliszek wódki.
Wracając na swoje miejsce, zobaczyła Goldenberga. Uśmiechnęła się i podeszła do niego.
– Nie poznaje mnie pan, doktorze?
Przyszło mu do głowy, że to musi być Józia, córka Warakomskiego. Wydoroślała przez ten rok. Miała już pewnie siedemnaście lat. Była jeszcze piękniejsza niż wcześniej. Pomyślał, że gdyby był o ćwierć wieku młodszy, mógłby się jej oświadczyć. Tylko jakby się czuł, gdyby jak Anuta, a potem jeszcze dwie kolejne, w których się kochał na zabój, odrzuciła jego starania?
– Pani ojciec to najlepszy muzyk, jakiego znam – oświadczył z przekonaniem.
– Bo jest najlepszy – roześmiała się, ale wyczuł w jej głosie absolutną pewność.
Chwilę rozmawiali, Józia akompaniowała często ojcu.
– Nawet tu czasami gramy razem – oświadczyła z dumą.
Niczego nie zamówił, pożegnał się, kazał pozdrowić ojca, założył palto i wyszedł na ulicę. Rosyjski oficer prowadził na smyczy olbrzymiego psa, najpewniej dobermana, ale nie był tego pewien. Psy nie były jego specjalnością, nie za bardzo je lubił od dzieciństwa, gdy został pogryziony przez jakiegoś kundla, który uczepił się nogi lekarza, wpił zębami i dopiero laska przypadkowego przechodnia uchroniła go od utraty kończyny. Ogromna blizna przypominała mu o tym zdarzeniu za każdym razem, kiedy się przebierał. Do dziś zresztą czuł w tym miejscu ból przy zmianie pogody. Rosjanin co jakiś czas rzucał psu kości z pręgi wołowej, a ten miażdżył je swoimi ogromnymi zębami.
Doszedł do Senatorskiej. Przez chwilę stał i zachwycał się wykańczanym przez robotników firmy, gdzieś to przeczytał, Fr. Martens i A. Daab, dwukondygnacyjnym secesyjnym gmachem z wysoko wyniesionym przyziemiem tuż przy pałacu Mniszchów. To miała być główna siedziba banku Landaua. Czteroosiową fasadę wieńczyła attyka balustradowa z pinaklami. Lubił secesję, zwłaszcza tę wiedeńską, ale był w tym odosobniony. Wielu jego znajomych twierdziło, że szpeci i tak niezbyt piękne miasto.
Ten budynek musiał kosztować majątek, setki tysięcy rubli, za kilka miesięcy jego właścicielom przyniesie kolejne tysiące, a jemu nie chciano wypłacić tych przeklętych dwustu rubli. Ze złością kopnął grudę ziemi. Pomyślał, że gdyby miał bombę, to jak ci terroryści, rzuciłby nią w tych krwiopijców.
Był przekonany, że bankierzy mieli swoje układy z takimi oszustami jak Sztajer. Przyjdzie mu się z nim sądzić, a tak przecież tego nie lubił. Zaczął liczyć swoje procesy. Były trzy, wszystkie zakończone jego sukcesem, ale co z tego? Nerwy zszargane.
Przysiadł na chwilę w Ogrodzie Saskim, chciał odpocząć. Lubił to miejsce zwłaszcza wiosną, jak teraz. Ale przecież to gdzieś tutaj, ponad czterdzieści lat temu Potiebnia dokonał nieudanego zamachu na Lüdersa7. Był wtedy dwunastoletnim chłopcem, ale nieźle to pamiętał. Wyobraził sobie, jak zamachowiec, młody mężczyzna w rosyjskim mundurze, dostaje się w pobliże generała, wyciąga broń, strzela mu w kark i ucieka. Jak to możliwe, że go nie złapali? Lüders leży we krwi, krzyki, ktoś rzuca się w pościg, ale dopiero po dłuższej chwili. Tamten już zniknął. Wtedy też strzelano na potęgę, przecież po tamtym zamachu, tydzień później, w Teatrze Wielkim Jaroszyński próbował zabić Wielkiego Księcia Konstantego Nikołajewicza. Polska specjalność, pomyślał gorzko, strzelać, strzelać, strzelać.
Jakaś dama prowadziła za rękę małego chłopca w mundurku. Trzymał w ręku kijek, na końcu którego umocowane było drewniane kółko. Toczył je po ziemi. Rozmawiali po rosyjsku, chłopiec co chwila wybuchał śmiechem.
Podniósł się, gdy zaczęło mżyć. Poczuł zapach mokrej ziemi.
Wracał do domu dorożką i przez całą drogę zastanawiał się nad imionami właścicieli firmy Fr. Martens i A. Daab. Ten pierwszy to zapewne Franciszek, a drugi? Puknął się w głowę, jak mógł zapomnieć. Adolf. Niemiec. Społecznik. Tylko gdzie o nim czytał? Pomyślał, że ma coraz częściej zaniki pamięci i trochę go to rozzłościło.
Marcysia ledwie na niego spojrzała, załamała ręce.
– A gdzie to się pan doktór włóczył, całe ubranie do prania.
Faktycznie, spodnie miał zabłocone prawie do kolan. Zaczął się tłumaczyć, że błoto, że jakiś automobil na niego bryzgnął, ale służąca demonstracyjnie zatykała sobie uszy, jakby nie chciała tego słuchać. Poszła do garderoby i przyniosła mu czyste spodnie, koszulę i surdut.
– Niech się pan doktór przebiera.
Czasami myślał, że bez Marcysi by sobie nie poradził. Zarabiał pieniądze, kolekcjonował owady, czytał powieści, ale to ona była tu gospodynią. Rządziła i nim, i domem. Płacił jej grosze, ale ona sprawiała wrażenie, że jest szczęśliwa. Nie wiedział, co by zrobił, gdyby jakiś mężczyzna się jej oświadczył. I co by ona zrobiła. Miała co prawda swoje przyzwyczajenia, lubiła łyknąć przed snem kieliszek lub dwa, ale nigdy nie nadużywała alkoholu.
Przebrał się, a potem zadzwonił do swojego dłużnika. Nikt długo nie odbierał telefonu. A gdy wreszcie ktoś podjął słuchawkę, usłyszał nieznajomy głos kobiecy.
– Alooooo – zaszczebiotała jakaś dama z francuska.
Zapytał o Sztajera, o doktora Sztajera. Kobieta dłuższą chwilę milczała, a potem zaczęła wypytywać w jakiej sprawie dzwoni.
– Pieniędzy – warknął.
Okazało się, że nie jest ani pierwszym, ani nawet dziesiątym, który upomina się o swój dług. Przypuszczał, że może być ostatnim w kolejce. Tyle że Sztajer tydzień temu zwinął interes i nikt nie wie, gdzie go szukać.
„Pan na Oblęgorku, liwerant wody mocno przeczyszczającej »Ursus« i równie przeczyszczających romansów, zabawił się na stare lata w polityka w stylu Zagłoby. Pan Sienkiewicz wezwał w dziennikach warszawskich »rodaków«, aby składali datki na robotników »narodowych«, chcących podczas strajków pracować, a terroryzowanych przez socjalistów. Pan Sienkiewicz złożył pierwszy na ten cel sto rubli – w imię »wolności pracy«”8. Czytał artykuł, który ukazał się na Śląsku miesiąc temu. Margrafskij uśmiechnął się sam do siebie. Pomyślał, że to dobrze wykonana robota przez Bielawskiego. I że powinien dostać za to dodatkowe pieniądze.
Sienkiewicz… Znał wszystkie jego dzieła zanim Szwedzi uhonorowali go rok wcześniej tą swoją nagrodą, i uważał za wybitnego pisarza. I śmiać mu się chciało, że w oczach niektórych rodaków będzie uznany za ich, Rosjan, sprzymierzeńca. A potem naszła go refleksja, że aby skłócić Polaków, wcale nie trzeba karabinów, szubienic, zsyłek, wystarczą pieniądze. Kilkanaście, kilkadziesiąt, no niech będzie kilkaset tysięcy rubli, a zacznie tu się kłócić każdy z każdym. Wystarczy odpowiednio sypnąć groszem. Jeden, drugi, trzeci artykuł i już w stadzie pobiegną w stronę, którą im wskaże. Gdybyż jeszcze ci durnie w Petersburgu podzielali jego poglądy. Ale cóż dla nich za znaczenie miało życie ludzkie, gdzieś na rubieżach imperium.
Wyciągnął z szuflady biurka plik papierów. Przez chwilę przerzucał, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Listę posłów polskich do Dumy. Patrzył na nazwiska: Блыскош, Иосиф Андреевич, Грабский, Владислав Феликсович, Малевский, Бронислав Густавович, Тышкевич, Владислав Юзефович, Замойский, Маврикий Фомич9. Trzydzieści cztery nazwiska. W myślach przyporządkował je do partii, z których startowali. Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Stronnictwo Polityki Realnej, Związek Postępowo-Demokratyczny. Nie miał z tym trudności. Leopold Julian Kronenberg, Józef Ostrowski i Eustachy Dobiecki, Stronnictwo Polityki Realnej, Maciesza, Liga Narodowa. I tak po kolei… Socjaliści zbojkotowali wybory. I całe szczęście.
Zastanowił się na ilu może liczyć. Stawiał przy nich na liście krzyżyki. Ośmiu? A tych niepewnych? Sporo. Niech gardłują, krzyczą, niech skaczą sobie do oczu. A tu, na miejscu, niech o tym piszą. Sprawa polska… Od ponad stu lat… Chcą autonomii? Zadumał się. Na jakich warunkach?
Niecały tydzień temu rzucili bombę i ranili Grigorija Muradowa, naczelnika żandarmerii, który zmarł cztery dni później. I ponoć brało w tym udział dwudziestu ludzi. Cztery piątki. Jak to możliwe, że nikt wcześniej mu nie doniósł. Ale skoro strzelają do każdego…
Więc jeśli autonomia, to najpierw koniec z zamachami. Tylko z kim tu rozmawiać? Wszyscy rozpolitykowani, żadnej wspólnej reprezentacji. Ci z Dumy z pogardą myślą o tych, którzy strzelają, ci którzy strzelają, tamtych uważają za zdrajców… Tak naprawdę powinno się im dać broń i niech sami rozstrzygną spór między sobą… Polacy…
Przymknął oczy, zaczął snuć dziwne scenariusze. Słaba Rosja, nie miał wątpliwości, że wojna z Japonią, przegrana wojna, nie była przypadkiem. Tu, w Europie, najpewniej też ponieśliby klęskę. Więc co? Jeszcze jedno powstanie. Nie, nie. Jednak te parę milionów uznało, że mateczka Rassija… Żyć i bogacić się. Żadnych mrzonek.
Zaczął przeszukiwać znów swoje archiwum. I znalazł to, czego szukał.
„Po straszliwej hańbie niewoli, po niepojętych męczarniach ucisku Centralny Narodowy Komitet, obecnie jedyny, legalny Rząd Twój Narodowy, wzywa Cię na pole walki już ostatniej, na pole chwały i zwycięztwa, które Ci da i przez imię Boga na Niebie dać przysięga, bo wie, że Ty, który wczoraj byłeś pokutnikiem i mścicielem, jutro musisz być i będziesz bohaterem i olbrzymem. Tak, Ty wolność Twoją, niepodległość Twoją zdobędziesz wielkością takiego męztwa, świętością takich ofiar, jakich Lud żaden nie zapisał jeszcze na dziejowych kartach swoich. Powstającej Ojczyźnie Twojej dasz bez żalu, słabości i wahania, wszystką krew, życie i mienie, jakich od Ciebie zapotrzebuje”10.
Lubił doszukiwać się podobieństw w przeszłości. Bo jak inaczej zrozumieć charakter narodu? A bez jego zrozumienia, jak go pokonać?
Adiutant wprowadził pułkownika Aleksandra Wasilijewicza Liabkina. Ten zameldował się przepisowo. Kazał mu siadać. Chciał wiedzieć więcej o dokonanym kilka dni temu zamachu na Muradowa.
Grigorij przez wiele lat był jego podwładnym i kiedy przedwczoraj zmarł, sam pojechał do jego żony, młodziutkiej, ale niezbyt urodziwej Nataszy Aleksiejewnej. Objął ją, a ona nie rozumiała, co do niej mówi, nie docierało do jej głowy, że mąż już nigdy nie zamieni z nią nawet słowa.
– Paczemu ani jewo ubili? Paczemu?11
Upadła na kolana i zaczęła rwać włosy z głowy. Jej przeraźliwy szloch wciąż miał w głowie, nie mógł go z siebie wyrzucić.
Oboje widzieli już zwłoki w kostnicy. Lekarz, który robił sekcję, mówił, że zmarł wskutek ataku paralitycznego. To musiał być ładunek o potwornej sile rażenia.
– Jakie wieści, pułkowniku?
Liabkin bezradnie rozłożył ręce.
– Niewiele. Z naszych informacji wynika, że zamachem kierował jakiś Antoni12. To oczywiście pseudonim…
– Niech pan, pułkowniku, poczeka – generał przez chwilę szukał czegoś w głowie, potem sięgnął po swoje notatki. Wreszcie odnalazł to, czego szukał. – Możliwe, że to ten sam… Atak na pocztę w Mińsku Mazowieckim. Zabity żandarm i pięciu strażników.
Pułkownik, który był w Warszawie od niedawna, słabo znał analityczny umysł i fotograficzną pamięć Margrafskiego, otworzył usta ze zdziwienia. No a poza wszystkim nie miał pojęcia, jak liczna grupa agentów pracowała przy zebraniu tych wszystkich informacji.
– Mamy jego rysopis – generał podał Aleksandrowi Wasiljewiczowi kartkę z prawdopodobnym wyglądem „Antoniego”.
– Lat mniej więcej trzydzieści, blondyn… niezbyt wysoki… – Liabkin jakby chciał sobie ułożyć w głowie postać terrorysty. – Problem z nimi, z tymi bandytami – uściślił żandarm – jest taki… że… tu powstają niezależne bandy. Sami się zbroją…
– Wiem, pułkowniku – wyjął papierosa, zapalił. Dopiero po chwili poczęstował pułkownika, ale tamten podziękował. – Są zorganizowani, znają się tylko w swojej piątce. Mają instruktorów. Więc jeśli, jak pan wczoraj mówił, były cztery piątki, instruktor to właśnie „Antoni”. Ale ma pan rację, są też tacy, którzy działają sami.
Aleksander Wasiljewicz zrelacjonował, jakie kroki podjął. Margrafskij kiwał głową. Wszystko jak z podręcznika, instrukcji. Żandarm, słabo go jeszcze znał, najpewniej był niezbyt lotnym służbistą. Działał tak, żeby nikt nie mógł mu niczego zarzucić.
Na chwilę jego myśli popłynęły w inną stronę. Maria Fiedorowna, wdowa po Kliapczynie, ich sąsiadka w Otwocku, mówiła o nowej scenie dramatycznej w Warszawie. Ponoć grający w małej salce w Filharmonii13 młodzi debiutanci skalą talentu dorównywali uznanym gwiazdom. Zdecydował, że zobaczy jakiś spektakl. I że pójdzie tam sam, bez ochrony, po cywilnemu. Lubił teatr, czuł, że w nim oddycha inaczej. Gdyby jeszcze Jadwiga podzielała jego pasję. Ale kiedy urodziła Kokę, jej świat ograniczył się do domu. Nie chciała się nigdzie ruszać. Może zresztą dobrze. Jej strach źle działał także na niego.
Odprawił Liabkina. Nie chciał mu mówić o swoich podejrzeniach. Wiedział, no dobrze, przypuszczał, że to Arciszewski. Może tam, w kieleckim więzieniu, trzy lata temu, potraktowano go zbyt ostro? Durnie. Wszyscy, którzy go torturowali, stracili życie. Wszyscy co do jednego. I nie miał wątpliwości, że to ten człowiek ich unicestwił. Tego sadystę, naczelnika więzienia, pewnie też zastrzelił własnoręcznie. Nie wiedzieć czemu, przyszło mu do głowy, był tego prawie pewien, że niebawem się spotkają. I że dla jednego z nich nie będzie to przyjemne spotkanie.
Zastanawiał się, co ma powiedzieć generał-gubernatorowi Gieorgijowi Skałonowi. Coraz częściej widział w jego oczach gradowe chmury. Kiedy rok temu objął stanowisko, zapewne nie przypuszczał, że swoją polityką doprowadzi do takiej eskalacji terroru.
Ruszyli spod siedziby Ochrany w kierunku Pałacu Namiestnikowskiego. Karecie towarzyszyło czterech kozaków.
– Gdyby mnie słuchał, gdyby słuchał…
Porucznik Aleksandrow, jego adiutant, patrzył na niego ze zdziwieniem. Generał swoją uwagę rzucił po polsku.
– Nic, nic – machnął ręką.
Gdyby inaczej zaczął, wtedy, pierwszego listopada ubiegłego roku…14 Po co było zezwalać na demonstrację? Manifest cara…15 Cieszyli się? Niechby się cieszyli w mieszkaniach. A jak już się zebrali, niechby sobie pochodzili, pokrzyczeli. Kilkadziesiąt trupów, setki rannych. Potraktował ich jak Anglicy Burów. Albo Burowie Zulusów. Tylko co z tego? Przeszłości nie da się zmienić.
– Fortitudine vincimus16 – Skałon lubił powtarzać swą ulubioną maksymę.
Dziś najchętniej odpowiedziałby mu inną.
– Abyssus abyssum invocat17.
Z ojcem nie miał dobrych relacji. Bo i mieć nie mógł. Często zastanawiał się, czy gdyby nie matka, Franciszka, w ogóle byłby Polakiem. Gdyby nie czytała mu wierszy Słowackiego, gdyby nie opowiadała historii, gdyby nie styczniowa ruchawka zwana teraz powstaniem, która stała się dla niego wskazówką, legendą. Bo ojciec… przez tyle lat służby oficerskiej w rosyjskiej armii, zdawało się, nie tylko przestał wierzyć, że kiedykolwiek będzie żył w wolnym kraju, ale i stał się zaciekłym wrogiem wszelkiej konspiracji. Ciągle powtarzał, że te wszystkie zrywy nie dały nic prócz cierpienia, że odebrano język w szkołach, że tysiące najlepszych pognano do obcej armii gdzieś na Kaukaz, że nic już, nic, żadnej nadziei.
„Montwiłł”18 wciąż odczuwał skutki postrzału sprzed paru miesięcy. Wtedy zły był na siebie okrutnie. Za nic przecież, Bogu to przysięgał, nie chciał kolejny raz oddać się w ręce wroga. Ale podczas ucieczki po dachach, wciąż się ostrzeliwując i mając już tę jedną jedyną kulę, poślizgnął się, a ta poszła po kości policzkowej.
Leżał w swoim pokoju i czytał aż do czasu, gdy zjawił się Pracz. Bazyli utykał na prawą nogę. Weszło mu to w nawyk, choć, kiedy trzeba było, potrafił biec całkiem szybko. Jako młody chłopak dał żydowskiemu felczerowi na Nalewkach uciąć sobie dwa palce u nogi, aby uniknąć służby w carskiej armii. W sołdaty nie poszedł, ale wdało się zakażenie i ledwie mu tę nogę uratowano.
Chwilę dyskutowali o szkole bojowców w Krakowie. Obaj byli pod wrażeniem talentów organizacyjnych „Wiktora”19, jego przebojowości, jasności myśli i tego daru przyciągania do siebie najlepszych, najodważniejszych, oddanych idei bez reszty. Inna sprawa, że nie zgadzał się z Ziukiem w kwestii oddzielenia bojowców od rewolucji, uczynienia z niej kadrówki przyszłej armii. Odwrotnie, to tu i teraz widział sens działania, bycia na pierwszej linii frontu. Miał chęć powiedzieć o tym głośno na najbliższej konferencji Organizacji.
Za tydzień mieli z Praczem ruszyć do Płocka. „Montwiłł” słabo znał miasto, a jeszcze mniej ludzi, których miał tam szkolić, a właściwie, to było przesądzone, dowodzić nimi. I to Bazyli, którego niezliczona liczba krewnych mieszkała w Płocku, miał go tam wprowadzić, dać kontakty, zaprowadzić na kwaterę.
– Tylko ty się w niej nie zakochaj…
– W kim?
– W Wandzi.
– A ta Wandzia kto? Ładna przynajmniej?
– Cud nie dziewczyna – Pracz roześmiał się, ale było w tym śmiechu sporo życzliwości. – Zaopiekujesz się jej maluchem.
– A mąż gdzie?
– Męża nie ma.
– Panna z dzieckiem?
– Jaka tam panna? Zmarł rok temu. A kobiecie tęskno do chłopa. Ugości cię, utuli. Łóżko wygodne…
– Znaczy się użytkowane przez ciebie, kuternogo…
Pracza trudno było obrazić, wyprowadzić z równowagi.
– Spało się, spało. Ale to krewniaczka.
Mirecki zadumał się. Nie był już młody, miał dwadzieścia siedem lat. Inni w jego wieku dawno mieli żony, dzieci. A cóż on? Szkoła bez sukcesów, spiski, areszty, ucieczki, karne bataliony, Syberia, Cytadela, strzelanie, rany. Czasami miał ochotę odpocząć, ale wtedy mówił sobie, że osiem miesięcy na zesłaniu, do ucieczki, to był ten jego wywczas. Nawdychał się tam świeżego powietrza aż nadto.
Zanim wyszli na ulicę, „Montwiłł” sprawdził broń. Nosił ją za paskiem, pod długim surdutem. Mieli wspólnie iść na zebranie. Ale ledwie znaleźli się na Wilczej, Mirecki poczuł, że coś jest nie tak. Bez wątpienia ktoś wodził za nim wzrokiem. Czasami sam uważał, że jest przewrażliwiony, ale wolał dmuchać na zimne, wolał trzy razy zrobić jedną trasę, aby się upewnić, że nie ma za sobą szpicla, niż zaliczyć głupią wpadkę. I ten szósty zmysł spiskowca i tym razem go nie zawiódł. Kątem oka dostrzegł szczupłego, postawnego mężczyznę w ciemnej pelerynie, który szedł krok w krok za nimi.
– A tyś przyszedł do mnie sam? Nie odwracaj się – warknął, bo dostrzegł, że Pracz zaintrygowany jego słowami chciał zobaczyć to, co on dostrzegł chwilę wcześniej.
– Sprawdzałem. To nie ja. Może obstawili twój lokal?
Wyczuł w głosie Bazylego, doświadczonego przecież bojowca, zdenerwowanie. Ale każdy w tej sytuacji byłby przecież podminowany. Zatrzymali się przy witrynie sklepu Favra ze skórzaną galanterią. Śledzący ich mężczyzna przyklęknął i udawał, że wiąże sznurówkę buta.
– Jest i drugi, po lewej.
Zastanawiał się, jakim cudem policja trafiła na jego ślad. Zachowywał przecież wszystkie środki ostrożności. Chyba że…
Dwa dni temu na Woli zastrzelono zdrajcę Wołowca. Sprzedał kilku chłopców, którzy mieli z nim kontakt. Wszyscy się zastanawiali, jak długo trwała ta jego współpraca z Ochraną, czym go złamali, bo przecież wcześniej to był odważny człowiek, ile wiedział! Któryś z aresztowanych mógł nie wytrzymać bicia, tortur. Ale przecież natychmiast zmienił mieszkanie. To nowe znało ledwie pięć osób. Z nikim poza Praczem się tam nie spotykał.
Jeśli na niego polowano, a wszystko na to wskazywało, mieli niewielkie szanse, może jedną na sto.
– Zawracamy – oznajmił. – Teraz uważaj. Jeśli ruszą w naszą stronę, od razu strzelaj. I patrz, ilu ich jest. Ty z prawej, ja z lewej. Na Mokotowskiej biegiem i w bramę przy piątce, podwórkiem na drugą stronę.
Powoli odwrócili się i skierowali krok w stronę, z której przyszli.
Tajniaków było więcej, niż sądził. Siedmiu albo ośmiu. Ale nie podeszli do nich. Ten, który wiązał sznurowadło, odwrócił się i gapił na nowy automobil Laurin & Klement. Kierowca wygodnie rozparty na siedzeniu rozprawiał z jakąś młodą damą w toczku na głowie.
Wydawało się, że policjanci czekają na lepszą okazję, aby ich aresztować. A może jednak bali się tego, co raczej było nieuniknione.
Doszli do Mokotowskiej, gdy jeden z tajniaków ruszył w ich stronę. „Montwiłł” wyrwał broń zza paska i strzelił. Nie był to dobry strzał. Mógł przecież i powinien go zabić. Trafił jednak w ramię. Policjant osunął się na ziemię. Nie krzyczał. Zobaczył, że Bazyli jest już w bramie i raz po raz strzela do tych, którzy biegną w ich stronę. Powstrzymał ich, przygwoździł, dał mu szansę, by dołączył do niego. Przez chwilę strzelali obaj. Zlustrował jeszcze uważnie opustoszałą ulicę. Najwyraźniej życie miało dla agentów większą wartość niż aresztowanie tych dwóch Polaków.
– W nogi – nie krzyczał, dał rozkaz, jak wojskowy.
Praczowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przebiegli przez podwórze zastawione deskami, pakunkami, sianem dla koni. Śmierdziało odchodami, ale nie miało to dla nich żadnego znaczenia. Pracz zawadził swoją koślawą nogą o jakąś torbę, posypały się z niej trociny, a może obrok. Stojący w przejściu mężczyzna na widok wyciągniętej broni rozłożył ręce, jakby chciał pokazać, że on w żadnym razie nie zamierza ich zatrzymywać. Kolejne podwórko, i byli po drugiej stronie. Nikt ich nie gonił.
„Montwiłł” schował broń, poczuł ciepło, które rozchodziło się od rozgrzanej lufy.
Szybkim marszem, bez słowa, oddalili się od swoich prześladowców. Zatrzymali dorożkę, kazali się wieźć na Powiśle, na Dobrą, do knajpy nazywanej Katorgą. Bo katorgą było przeżyć konflikt z właścicielem, Muskałą, olbrzymem, który, świadomie czy nie, był kopią, prawdziwą kopią Zbyszka Cyganiewicza. Jak tamten miał rozbudowany korpus i bicepsy szersze niż u wielu uda. I nie patyczkował się z tymi, którzy szukali awantury, albo, to była sytuacja jeszcze gorsza, zapomnieli uregulować rachunek. Dla pięciu kopiejek gotów był takiemu delikwentowi w jednej sekundzie skręcić kark.
Usiedli przy oknie tuż obok gromady rozwrzeszczanych woźniców, kłócących się o jakieś dostawy. Zamówili butelkę wódki i fasolę z mięsem, jedyną potrawę, którą dziś serwowano. Muskała przyjrzał im się uważnie, jakby taksował zasobność ich kieszeni.
Widocznie uznał, że zasługują na szacunek, bo zawołał dziewczynę, aby sprzątnęła stół, przy którym usiedli. Strząsnęła okruchy jedzenia na ziemię, brudną szmatą przetarła drewniany blat, ale z jej twarzy nie zniknął pogardliwy uśmiech, którym zapewne obdarzała każdego z gości. Nie była brzydka, ale jej uroda nie powalała na kolana.
– Jakim cudem? – Pracz jednym haustem wlał w siebie wódkę.
– Zapnij surdut.
Bazyli dyskretnie wsunął swój rewolwer głębiej, a potem dopiął ubranie.
– Jakim cudem? – powtórzył jeszcze raz pytanie.
Przez chwilę jedli w milczeniu. Mięso było pełne chrząstek i żył, ale dobre w smaku. Kucharz najwyraźniej znał się nieźle na swoim fachu.
– Jakim cudem co? Że jeszcze Bozia dała pożyć?
Pracz popatrzył na niego uważnie, a potem przeniósł wzrok na woźniców, którzy nawet na chwilę nie przerwali swoich sporów.
– Jakim cudem do ciebie trafili? Bo tylko ja…
„Montwiłł” przyłożył palec do ust.
– Zapomnij – szepnął i tym razem to on wlał w siebie cały kieliszek wódki.
Uspokoić nerwy, zdjąć blond perukę, zamiast niej kapelusz z piórami, zmienić suknię na czarną, wygładzić jej rękawy, wziąć do ręki parasol i torebkę. Nie spieszyć się. Tak jak zaplanowały. Puściły Helbertównę przodem, odczekały może minutę, dwie, a potem wyszły z Owczarkówną. Z drugiego piętra, powoli, jakby nic się nie stało. Między pierwszym piętrem a parterem minęli je biegnący na górę kozacy. Ale nie zatrzymali się przy ich mieszkaniu. Najwidoczniej uznali, że bomby ciskał ktoś z dachu.
Na zewnątrz słońce ją przez chwilę oślepiło, nic nie widziała, musiała przysłonić twarz ręką. Zofia pociągnęła ją za sobą.
– Chodź – szepnęła – nie ma czasu. Uda się.
Było jej wszystko jedno. Mogli ją złapać i natychmiast powiesić. Była na to gotowa. Od chwili, gdy usłyszała o samobójstwie Rouby20, przecież już prawie męża, świat się dla nie skurczył, zmalał. Widziała jego szaleństwo i śmierć. Chciała, aby Skałon za nią zapłacił. Za to okrutne śledztwo, które zmieniło tego pięknego mężczyznę, jej mężczyznę, miłość jej życia, w strzęp człowieka. W bezradnego chłopca, który bał się własnego cienia, który żadnej nocy od wyjścia z Cytadeli nie przespał spokojnie. Ale się nie udało.
– Panie Boże – powiedziała całkiem głośno. Nijak nie pasowało to do socjalistki. – Dlaczego, dlaczego się nie udało? – dodała ciszej.
Była pewna. Może za bardzo pewna, że to bydlę, ten carski pies, nie przeżyje zamachu. Cisnęła dwie bomby, pierwszą tuż przy stopniach powozu. Nie miał prawa tego przeżyć, ale Jezusie Nazareński, jakim cudem, przecież zapalniki były sprawdzane, wszystko miało działać niezawodnie. Ale nie wybuchła, poturlała się po kamieniach… Owczarkówna rzuciła swoją. Ta wybuchła, ale już za karetą. Miały jeszcze przecież trzy ładunki… Miesiące przygotowań, planów, spoliczkowany, to wynajęte mieszkanie. Przestronne, kosztowało partię kupę rubli. Aresztowani „Szymon”, „Gustaw”21, dziewczyny. Wszyscy zapłacą za ten zamach. A ona? Jej ma się udać? Przecież jak tamci tkwiłaby w areszcie, gdyby nie ten nieznajomy żandarm, który przyszedł do niej dziesięć dni temu i kazał uciekać. Nie czekać nawet chwili, uciekać. Natychmiast. Wyszła tak, jak stała, złapała jakieś ubranie, dokumenty i nawet nie zamknęła drzwi.
Obcy mężczyzna, który biegnąc, prawie na nie wpadł, przystanął na chwilę, wyciągnął rękę w kierunku, gdzie przed chwilą nastąpiła eksplozja. Wyglądało, że chce im coś powiedzieć, ale nie, nie powiedział ani słowa.
– Tak było trzeba, tak było trzeba – towarzyszka Wandy wciąż trzymała jej dłoń w swojej.
Ze wszystkich stron dochodził dźwięk gwizdków policyjnych.
Krahelska głęboko wciągnęła powietrze. Chętnie sięgnęłaby teraz po papierosa, ale przecież nie tu, nie na ulicy. Usłyszała jak mężczyzna, którego minęły, krzyczy do żandarmów, że jakiś człowiek ucieka. Wskazywał im przeciwny kierunek. Przez chwilę pomyślała, że to ktoś od nich, ktoś, kogo przysłano, aby im pomógł, że może „Józef”22 w trosce o nie… Ale nie, przecież o zamachu na najważniejszą osobę w państwie wiedziało ledwie kilka osób. Nikt nie mógł im pomóc, nie tu, nie w takiej sytuacji. Same się na to pisały. A przecież chętnych było wiele.
– Już dobrze – puściła dłoń Owczarkówny.