Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Adama zobaczyłam po raz pierwszy pewnego jesiennego popołudnia. Zjawił się na progu naszego domu w towarzystwie pracownika socjalnego.
Znudzonym wzrokiem przesuwał po podłodze, aż w pewnym momencie podniósł głowę i spojrzał wprost na mnie. Jego ciemne oczy przeszyły mnie na wylot.
Zobaczył mnie, a ja zobaczyłam jego.
Tamtego dnia zmieniło się moje życie. Nie od razu i nie gwałtownie, ale nieodwracalnie.
Wzruszająca opowieść o dojrzewaniu i tajemnicach przeszłości, które nie chcą odejść w niepamięć. Przepełniona emocjami, balansująca na granicy bólu i nadziei na lepsze jutro. Historia o pierwszej miłości, będącej w stanie uleczyć najgłębsze rany.
Anna Szafrańska
Historia uzdrawiającej mocy miłości. Autorka porusza ważne tematy, lecz czyni to z zadziwiającą lekkością. Wszystko to sprawia, że "Adama" czyta się błyskawicznie i z nieustającym napięciem. Polecam wrażliwcom!
Agnieszka Lingas-Łoniewska
Agata Czykierda-Grabowska pisze o młodych ludziach z lekkością i choć w „Adamie” porusza trudne tematy, robi to z niezwykłym wyczuciem. To piękna historia miłości, która może przetrwać wszystko, w bajce i poza nią.
Anna Bellon
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ale za słowami czyhała ciemność,
ciemność jaka panuje we wszystkich baśniach.
Prolog
Adama zobaczyłam po raz pierwszy pewnego jesiennego popołudnia. Zjawił się na progu naszego domu w towarzystwie pracownika socjalnego, który był bliskim znajomym mojego taty. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Miałam wtedy szesnaście lat, Adam był ode mnie dokładnie o rok starszy. Dokładnie, ponieważ oboje obchodziliśmy urodziny tego samego dnia. Wtedy uznałam to za ciekawy zbieg okoliczności, ale teraz myślę, że to nie był przypadek.
Jeszcze żadne dziecko nie pojawiło się u nas w takich nietypowych okolicznościach. Oczywiście nazwanie wyrośniętego siedemnastolatka „dzieckiem” było kompletnie nie na miejscu, ale z przyzwyczajenia takim właśnie terminem posłużyłam się wtedy w myślach. Jednak gdybym miała oceniać jego wiek po oczach, powiedziałabym, że przeżył już chyba ze sto lat.
Przyglądałam się jego przekazaniu ukryta za filarem przy schodach i z każdą sekundą stawałam się bardziej nerwowa. Chyba już wtedy przeczuwałam, bardziej instynktownie niż świadomie, że coś się w moim życiu zmieni.
Kiedy Adam, lekko zblazowany, powolnym krokiem wszedł do przestronnego salonu, z którego okien rozpościerał się widok na pola, łąki i niewielki zagajnik, mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Miał na sobie spraną bordową bluzę, przykrótkie dżinsy z szerokimi nogawkami i stare trampki. Spod kaptura wystawały kosmyki ciemnobrązowych włosów. Na jego twarz padał cień, wiec nie mogłam dostrzec rysów. W jego dolnej wardze odznaczał się metalowy okrągły kolczyk. Znudzonym wzrokiem przesuwał po podłodze, aż w pewnym momencie podniósł głowę i jakby wiedział, że skrywam się za filarem, spojrzał wprost na mnie. Jego ciemne oczy przeszyły mnie na wylot. Wyraz jego twarzy się nie zmienił, pozostał kamiennie obojętny, ale w tych bezdennych oczach skrzyło się życie. Na kilka długich sekund dałam się porwać temu spojrzeniu. Poczułam się tak, jakbym płynęła na gwałtownej fali, która za chwilę mnie przykryje. Speszona natarczywością, z jaką się we mnie wpatrywał, odwróciłam wzrok. Nie mogłam się jednak powstrzymać i ponownie zerknęłam w jego stronę. Dopiero wtedy zauważyłam to, czego nie dało się w żaden sposób ukryć.
Adam był jednym z nich. Zmyliło mnie jego harde spojrzenie, ale posiniaczona twarz i ręka w gipsie nie mogły już zmylić nikogo. Był maltretowany.
Gdy do salonu weszli moi rodzice, pobiegłam na górę do swojego pokoju, żeby ochłonąć po tym, co zobaczyłam. Tamtego późnojesiennego popołudnia zmieniło się moje życie. Nie od razu i nie gwałtownie, ale nieodwracalnie. Żeby jednak pójść dalej z tą opowieścią, powinnam zacząć od samego początku.
Byłam jedynaczką i bynajmniej nie dlatego, że rodzice nie chcieli mieć więcej dzieci. Po prostu nie mogli. Gdy mama była ze mną w ciąży, wszystko przebiegało w należytym porządku, ale poród to już zupełnie inna historia. Doszło wtedy do komplikacji, na skutek których mamie usunięto macicę. Bardzo długo nie mogła się z tym pogodzić. Chorowała na depresję, a w pierwszych tygodniach po moich narodzinach prawie się mną nie zajmowała. Mówi się, że dla niemowlęcia kontakt z matką w pierwszych godzinach po urodzeniu jest kluczowy. Stymuluje jego rozwój i daje poczucie bezpieczeństwa po traumie związanej z porodem. Mnie pozbawiono przywileju schronienia się w matczynych ramionach zaraz po przyjściu na świat i właśnie tym tłumaczę sobie swoją nieumiejętność wyrażania uczuć.
Gdy dorastałam, odkryłam istotę idealnego macierzyństwa. To składowa dwóch najważniejszych czynników, a mianowicie instynktu i miłości. Ten pierwszy może zaistnieć bez drugiego, ale ten drugi nie może się pojawić bez pierwszego. Gdy rodzi się dziecko, kobieta działa pod wpływem instynktu, a jej największym priorytetem staje się bezpieczeństwo maleństwa. Miłość macierzyńska rodzi się z czasem. Rozrasta się z każdym dniem i każdą minutą. Staje się oddzielnym tworem, który nigdy nie zniknie z serca matki.
Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie wystarczyłam mamie. Dlaczego rozpaczała za tym, co nie przyszło na świat, a nie mogła docenić tego, co już miała. Pragnęła być kimś więcej niż tylko moją matką. Pragnęła znaleźć ujście dla swoich nie do końca spełnionych macierzyńskich potrzeb, przygarniając niechciane, porzucane i zaniedbywane dzieci. Tylko na chwilę i tylko na jakiś czas, ale najwyraźniej to jej odpowiadało.
Z czasem zrozumiałam, że mama została obdarzona silnym instynktem macierzyńskim, ale przez całe życie czułam, że mnie nie kocha. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że jej na mnie nie zależało, ale z całą pewnością nie było w niej tej idealnej miłości matki do dziecka. Myślę, że mama podświadomie winiła mnie za swoją bezpłodność. W końcu to ja, nie kto inny, pozbawiłam ją przywileju bycia matką po raz kolejny.
Przez lata czułam się z tego powodu naznaczona, ale teraz myślę, że nic nie dzieje się bez powodu. Nic nie bierze się z niczego, a życie nie może być sumą przypadkowych zdarzeń. I gdybym mogła cofnąć czas, nie zmieniłabym niczego, ponieważ wierzę w efekt motyla. Wierzę, że najmniejsza ingerencja w przeszłość totalnie zmieniłaby bieg wydarzeń. Zmieniłaby moją teraźniejszość.
Gdyby nie tamta historia, rodzice nigdy nie zdecydowaliby się na stworzenie domowego pogotowia opiekuńczego. A ja... nigdy nie poznałabym Adama.
Mieszkaliśmy w sporym gospodarstwie, w którym zawsze było coś do zrobienia. Naszą posesję otaczały mazurskie pola i lasy. Za gęstym zagajnikiem znajdowało się duże jezioro, wokół którego rozbrzmiewały ptasie trele. Na jego brzegu tato wybudował drewniany pomost, z którego latem razem z przyjaciółmi urządzaliśmy sobie zawody w skokach do wody. Okolica była piękna, spokojna i czysta. Moja mama nie pracowała zawodowo, a tato uzyskiwał spore dochody z gospodarstwa. Właśnie to przesądziło o wydaniu zgody na stworzenie w tym odosobnionym miejscu azylu dla dzieci. Byliśmy ich spokojną przystanią w drodze do nowego życia, jak mawiała mama, próbując mi wyjaśnić, dlaczego pojawia się u nas tyle nowych dzieciaków i dlaczego żaden z nich nie zostaje z nami na dłużej.
Kiedy byłam mała, nie rozumiałam tego, po prostu przyjęłam te słowa, ale nie miały dla mnie głębszego sensu. Czułam też, że każde z tych dzieci okrada mnie z uwagi i uczucia rodziców. Musiałam się z nimi dzielić ich miłością i czasem, który powinien przysługiwać tylko mnie. Bardzo długo miałam o to pretensje, ale z wiekiem mój dziecięcy egoizm ustąpił zrozumieniu i rozwijającej się empatii. A przyczyniła się do tego Ola.
Miałam dziesięć lat, gdy w towarzystwie dudniących odgłosów burzy zjawiła się u nas czteroletnia dziewczynka w żółtej sukience. Byłaby śliczna, gdyby nie fakt, że nie miała włosów, a jej głowę – tuż nad prawym uchem – szpeciły dwa duże szwy. Ola była głuchoniema. Nie od zawsze. Urodziła się jako zdrowe trzykilogramowe niemowlę. Od tamtej chwili powinno być już tylko lepiej, ale to nie była jedna z tych opowieści. Tamtego dnia rozpoczął się horror małej dziewczynki, o której świat zapomniał. Przez trzy i pół roku była regularnie bita i maltretowana przez matkę i ojczyma. Po którejś z libacji alkoholowych jeden z sąsiadów zlitował się wreszcie i wezwał policję, a ta z kolei powiadomiła opiekę społeczną. Dziecko znaleziono nieprzytomne na materacu, który służył mu za posłanie. Z ucha i głowy dziewczynki sączyła się krew, a drobnym ciałem co chwilę wstrząsał dreszcz.
Ten, mam nadzieję, ostatni w życiu cios, który otrzymała w głowę, pozbawił ją szans na szczęśliwe życie. Zabrał jej słuch, a przez to także mowę.
Gdy pierwszy raz spojrzałam w bladoniebieskie oczy Oli, zrozumiałam, że dziewczynka jest martwa. Nie w fizycznym znaczeniu tego słowa, ale w każdym innym. Od tamtej pory w myślach dzieliłam pojawiające się u nas dzieci na martwe i żywe. Potrafiłam to bezbłędnie rozpoznać po jednym spojrzeniu. To dzięki Oli pojęłam, że to, co dzieje się w naszym domu, ma znaczenie. Gdy byłam już starsza i bogatsza o historie o niechcianych dzieciach, doszłam do wniosku, że dla niektórych z nich lepiej byłoby się nigdy nie urodzić.
Adam żył. Był jednym z tych, którzy wciąż walczyli i cały czas mieli nadzieję.
Z relacji mojego taty wiedziałam, że trafił właśnie do nas, ponieważ nikt inny go nie chciał. Nie było dla niego miejsca w żadnym pogotowiu opiekuńczym ani domu dziecka. Żadna z zaprzyjaźnionych z ośrodkiem rodzin nie była w stanie go przygarnąć nawet na kilka dni. Moi rodzice początkowo także nie wyrazili zgody, aby u nas zamieszkał. Ojciec bał się, że siedemnastoletni chłopak z dość szemraną przeszłością narobi zbyt dużo zamieszania w domu. W tamtym czasie mieszkało u nas rodzeństwo, które czekało na adopcję. Podejrzewałam, że tak naprawdę rodzicom nie chodziło o dzieci, a przynajmniej nie o te przebywające u nas. Chodziło im o mnie. Myślałam, że bali się, że Adam będzie miał na mnie zły wpływ.
Skąd mogli wiedzieć, że Adam na zawsze zmieni moje życie? Skąd mogli wiedzieć, że uratuje mnie na tysiąc różnych sposobów? Nikt tego nie wiedział.
1.
Mijały dni, a ja, chociaż widywałam Adama codziennie – jadałam z nim posiłki i dzieliłam przestrzeń – nie zdołałam się niczego o nim dowiedzieć. Chłopak prawie się nie odzywał, a każdą wolną chwilę spędzał na świeżym powietrzu, pomagając tacie w gospodarstwie, z czego ten ostatni był bardzo zadowolony. Dodatkowa para rąk była zawsze mile widziana. Ja starałam się nie wchodzić Adamowi w drogę. Uczęszczaliśmy do jednej szkoły, widywaliśmy się przelotnie na korytarzu, ale nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Unikałam jego spojrzeń, ponieważ wprawiały mnie w dziwny stan – zapominałam o tym, co dzieje się dookoła. Miały w sobie coś magicznego, hipnotyzującego i bardzo pociągającego. Gdy z twarzy Adama zniknęły skaleczenia i siniaki, dostrzegłam, jak niezwykłą miał urodę. Ciemne i lekko skośne oczy były okolone długimi rzęsami. Jego ciemnobrązowe brwi układały się w idealne łuki. Wystające kości policzkowe nadawały jego twarzy egzotyczności i w pewien sposób także delikatności. Wysoki, szczupły i szeroki w ramionach, był naprawdę przystojny. Nie pozostawałam w tym spostrzeżeniu odosobniona. Żeńska część mojej szkoły wodziła tęsknym spojrzeniem za tym tajemniczym, lekko wycofanym chłopakiem, którego przeszłość skrywała tyle tajemnic.
Chyba jako jedyna spuszczałam wzrok, gdy przechodził obok. Robiłam tak, ponieważ domyślałam się, że przypatrywanie mu się z taką ostentacją i natarczywym zainteresowaniem wprawia go w zakłopotanie.
Adam z nikim się nie zaprzyjaźnił, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Snuł się samotnie po korytarzach od jednej klasy do drugiej, kompletnie nie zwracając uwagi na ludzi. Czasami coś czytał, innym razem tylko wpatrywał się w swoje buty. Zastanawiałam się wtedy, o czym rozmyśla i jakie ma plany na przyszłość. Z rozmów rodziców dowiedziałam się, że miał u nas zostać do osiemnastych urodzin, ale nikt nie zdradził, co chłopak ma ze sobą począć po tym czasie. Czy ma jakąkolwiek rodzinę? Krewnych? Kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc na starcie? Czy po uzyskaniu pełnoletniości będzie mu przysługiwał zasiłek, tak jak w przypadku wychowanków domu dziecka? Wiedziałam, że wcześniej mieszkał z matką i ojczymem, który się nad nimi znęcał. Wiedziałam również, że po jednej z takich awantur chłopak i matka trafili do szpitala, ale nie znałam szczegółów zajścia ani nie wiedziałam, jak to wydarzenie wpłynie na dalsze losy Adama. Wszystko to pozostawało dla mnie tajemnicą.
Ja zaś każdą wolną chwilę spędzałam ze znajomymi i moim chłopakiem Michałem. Po lekcjach chodziliśmy na pizzę, do kina, a niekiedy szwendaliśmy się bez celu po mieście, żeby tylko zająć czymś czas do odjazdu autobusu szkolnego, który rozwoził dzieci i młodzież po okolicznych wsiach. Ponieważ kursował tylko parę razy dziennie, zawsze mieliśmy jakieś dwie godziny pomiędzy końcem lekcji a powrotem do domu.
Na początku listopada, zaraz po czwartkowych lekcjach Michał oświadczył, że nie może wybrać się ze mną do miasta, bo musi pomóc ojcu w jakichś większych zakupach do gospodarstwa, po które mieli się wybrać do sąsiedniego miasta zaraz po lekcjach. Przyjęłam to ze zrozumieniem. Pożegnaliśmy się przy głównej bramie, a ja ze sporym zapasem czasu ruszyłam przed siebie. Mogłam zadzwonić po tatę, który na pewno by po mnie przyjechał, mogłam także zabrać się z rodzicami którejś z koleżanek, ale nie chciałam jeszcze wracać do domu.
Od zawsze cierpiałam z powodu permanentnego odczucia zimna. Od wczesnej jesieni aż do późnej wiosny marzłam. Tamten listopadowy dzień był wyjątkowo ciepły, a słońce przyjemnie grzało. Uznałam, że to idealny dzień na długi spacer. Spacerowałam powoli wśród drzew na niewielkim skwerku, wsłuchana w muzykę z iPada, i poczułam, jak zalewa mnie błogi spokój.
Lubiłam spędzać czas z Michałem, który był pogodnym i nastawionym pozytywnie do życia chłopakiem. Lubiłam moje dwie przyjaciółki, z którymi znałam się od niepamiętnych czasów. Jednak jeśli miałabym być zupełnie szczera, to od zawsze najlepiej czułam się sama ze sobą. Samotność fizyczna była mi niezbędna do życia.
Przechodziłam właśnie przez jezdnię, gdy kątem oka zauważyłam znajomą postać. Ciemnozielona kurtka z dwoma szerokimi czarnymi pasami po bokach. Adam. Wyczuwałam jego obecność jak wrażliwy sonar. Chłopak kroczył dziarsko w stronę dworca autobusowego. Pchana jakąś niezrozumiałą siłą, ruszyłam za nim. Miałam dużo wolnego czasu, więc postanowiłam zabawić się w detektywa, jak nazwałam się wtedy w myślach, żeby usprawiedliwić tym swoje wścibstwo.
Byłam tuż za nim, gdy nagle zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Nie zauważył mnie, bo zdołałam się na czas skryć za kioskiem z gazetami. Po kilku sekundach wyjrzałam zza budki i zauważyłam, że Adam wchodzi do budynku dworca autobusowego. Podbiegłam tam i zajrzałam do środka przez szybę. Serce łomotało mi w piersi, jakbym robiła coś totalnie zakazanego. Chwilę przyzwyczajałam wzrok, ponieważ słonce odbijało się od tafli szkła, ale po chwili dostrzegłam charakterystyczną kurtkę. Chłopak stał przy kasie i kupował bilet. W mojej głowie zapanował chaos, a po spokoju wywołanym spacerem i przyjemnie grzejącym słońcem nie było śladu. Czyżby Adam postanowił uciec? Nie zachowywał się jak typowy buntownik, na jakiego wyglądał. Wydawał się zadowolony z pobytu u nas, jednak skąd mogłabym wiedzieć, co tak naprawdę myśli? Był zawsze uprzejmy wobec moich rodziców, ugodowy i nie sprawiał żadnych problemów, lecz może w ten właśnie sposób próbował uśpić ich czujność?
Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć, ale czułam jedno: nie chciałam, żeby wyjeżdżał. Nie, póki nie zdołałam go nawet poznać. I chociaż sama robiłam wszystko, żeby nie dochodziło między nami do bezpośrednich interakcji, postanowiłam, że to zmienię. Spróbuję się z nim zaprzyjaźnić i przestanę go ignorować w szkole. Nie byłam tylko pewna, czy dane mi będzie dotrzymać tych obietnic.
Adam wyszedł z budynku i skierował się w stronę stanowisk odjazdu. Skryłam się za rozłożystym dębem i obserwowałam go, jakbym kompletnie postradała zmysły. Chciałabym móc powiedzieć, że byłam po prostu zadurzoną i zafascynowaną przystojnym chłopakiem nastolatką, jednak to nie byłaby prawda. Byłam wtedy zakochana w Michale (albo tak mi się wydawało) i chociaż widziałam, jak atrakcyjny był Adam, nie to mnie do niego przyciągało. Jeszcze przez długi czas miałam nie odkryć tej tajemnicy, ale jak na wszystko w życiu, i na to przyszedł odpowiedni czas.
Mijały minuty, a ja zaczynałam się niecierpliwić. W międzyczasie chłopak wstąpił do piekarni i kupił sobie kilka drożdżówek, które spałaszował ze smakiem. Z jakiegoś powodu widok Adama pochłaniającego słodkie bułki bardzo mnie rozczulił. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Gdyby ktoś mnie wtedy zobaczył – ukrywającą się za pniem drzewa i zerkającą z szerokim uśmiechem w stronę chłopaka – pomyślałby, że ma do czynienia z młodocianą psychopatką.
Po kilku minutach podjechał autobus. Adam wsiadł do niego, a potem zajął jeden z przednich foteli. Ja zastanawiałam się gorączkowo, co robić dalej. Miałam pozwolić mu tak po prostu odjechać? Ale czy mogłam go zatrzymać? Czy mogłam podejść do niego i przyznać się, że go śledziłam, i zapytać, co zamierza? Po krótkim namyśle doszłam do wniosku, że nigdy bym się na to nie odważyła. Coś jednak nie pozwalało mi odejść i pogodzić się z sytuacją. W ostatniej chwili, mając pewność, że Adam mnie nie widzi, wskoczyłam do autobusu tylnym wejściem. Na szczęście o tej porze podróżowało sporo ludzi, dlatego nie musiałam się obawiać, że zostanę zauważona. Zdyszana i lekko podenerwowana, usiadłam na ostatnim siedzeniu. Adam przez całą drogę wpatrywał się w okno. Niestety nie widziałam go dobrze, ponieważ zasłaniali go inni pasażerowie. Poszłam w jego ślady i postanowiłam spędzić czas podróży na zachwycaniu się pięknymi kolorami jesieni.
Jechaliśmy trochę ponad pół godziny. Autobus zatrzymał się na przystanku przy jednej z głównych ulic miasta. Bywałam tu nieraz z mamą na zakupach, ale zawsze przyjeżdżałyśmy autem, dlatego teraz byłam lekko zdezorientowana. Adam wysiadł jako pierwszy i nie rozglądając się, ruszył chodnikiem wzdłuż ruchliwej jezdni. Jak zahipnotyzowana poszłam za nim. Dwadzieścia minut później zatrzymał się pod wysokim murem ogradzającym miejski cmentarz. Kilka minut po prostu wpatrywał się w żelazną kutą bramę, a potem z wahaniem zrobił pierwszy krok i przekroczył granicę rozdzielającą dwa różne światy.
W tamtej chwili zrozumiałam, że Adam nie uciekał. Adam jechał w odwiedziny...
Bardzo powoli i równie ostrożnie ruszyłam za nim. Czułam, że nie powinnam tego robić, a jednocześnie wiedziałam, że muszę być blisko niego. Kluczyłam wąskimi ścieżkami, mijając stare nagrobki, które porastał mech. Z drzew spadały kolorowe liście, a wiatr rozsypywał je po całym cmentarzu, tworząc wielobarwny kobierzec. Słońce prześwitywało pomiędzy gałęziami, wciąż przyjemnie grzejąc.
Obserwowałam kroczącego ostrożnie Adama i w jednej chwili poczułam się jak intruz. Jak wścibski, wstrętny intruz. Przystanęłam przy jednym z nagrobków i postanowiłam natychmiast zawrócić. Chciałam pobiec na przystanek i wsiąść do autobusu wracającego do naszego miasta. Odwróciłam się, żeby się wycofać niezauważona, jednak wtedy usłyszałam za sobą jego głos:
– Dotarłaś tak daleko, a teraz chcesz odejść?
Zamarłam ze strachu, wstydu, ale i zaskoczenia. Moje serce rozszalało się tak bardzo, że poczułam w piersiach autentyczny ból. Podmuch wiatru rozwiał mi włosy, a ja zapragnęłam, żeby okrył mnie nimi całą. Chciałam się schować albo uciec, byle tylko nie patrzeć chłopakowi w oczy.
Nie było jednak innego wyjścia. Odwróciłam się, czując, jak palą mnie policzki. Na jego twarzy nie było cienia dezaprobaty. Wpatrywał się we mnie jak zawsze, gdy natykaliśmy się na siebie w szkole albo przy posiłkach w domu – z rezerwą, lecz z wyraźną ciekawością.
– Wiedziałeś, że za tobą jadę? – zapytałam, próbując zabrzmieć normalnie i bez emocji.
Adam zaczesał przydługie włosy, które opadały mu na oczy, i zrobił w moją stronę kilka kroków. Dzieliły nas teraz dwa zaniedbane nagrobki.
– Wiedziałem – odrzekł, nie spuszczając ze mnie wzroku.
W tamtej chwili mocny podmuch wiatru porwał mój luźno przewieszony przez szyję czerwony szalik. Oboje powiedliśmy za nim wzrokiem. Szalik, niczym czerwona wstęga, fruwał w powietrzu, jakby utkano go z piór. Jego szalony taniec zatrzymał niski konar rozłożystego kasztanowca. Adam podszedł do drzewa, jednym zwinnym susem doskoczył do uciekiniera i zerwał go z gałęzi. Wyciągnął w moją stronę dłoń. Nie ruszył się z miejsca, tylko czekał, aż to ja do niego podejdę.
Nie miałam czasu się zastanawiać, co oznaczał ten gest. Pokonałam dzielącą nas odległość, odebrałam szal i schowałam go do torby.
Czekałam. Czekałam, aż Adam zapyta, dlaczego go śledziłam, czego od niego chciałam i po co te wszystkie podchody, ale się nie doczekałam. Chłopak wsunął ręce do kieszeni kurtki i szurając butami w stosie liści, ruszył przed siebie. Zanim zdołałam choćby się poruszyć, odwrócił się i zapytał:
– Idziesz?
Zaskoczona przytaknęłam skinieniem głowy i podreptałam za nim.