Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Iza jest trzydziestotrzyletnią pisarką powieści grozy i wykładowczynią na jednej z krakowskich uczelni. Gdy na skutek niefortunnego romansu ze swoim studentem traci pracę, jej w miarę poukładane życie zaczyna się sypać. Ponadto po utracie stałej posady musi opuścić wynajmowane lokum.
Z pomocą Izie przychodzi dawny kolega, który proponuje jej wynajem mieszkania pokazowego w nowo powstałym apartamentowcu na obrzeżach Warszawy.
Kobieta ma nadzieję, że w ciszy i spokoju uda jej się wreszcie wywiązać z umowy wydawniczej i napisać powieść, nad którą nie była w stanie do tej pory pracować, ponieważ brakowało jej pomysłów.
Co prawda budynek nie jest jeszcze oddany do użytku, a tym samym przez nikogo zamieszkany, ale w pełni funkcjonalny, dlatego Iza przyjmuje propozycję znajomego.
Niestety, już pierwszej nocy dzieje się coś, co sprawi, że pisarka zacznie wątpić w słuszność swojej decyzji.
O autorce
Agata Czykierda-Grabowska, absolwentka Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Fanka thrillerów psychologicznych, powieści z nurtu realizmu magicznego i new adult. Miłośniczka dalekich podróży, która panicznie boi się latać samolotem. Cyniczka o romantycznej duszy.
W swoich książkach stawia na prostotę i realizm, gdyż głęboko wzięła sobie do serca radę, którą przeczytała na skrzydełku pewnej książki: pisz o tym, co znasz.
W wolnych chwilach uwielbia oglądać kanał HGTV, jeździć na rowerze, pływać i spacerować po lesie.
Wraz z mężem i córeczką Kają mieszka w Ząbkach pod Warszawą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Z drzew sypią się liście, a z mojej głowy wysypują się wszystkie myśli. Jeden krok dzieli mnie od najważniejszego spotkania. Tak długo czekałam, żeby wziąć cię wreszcie w ramiona. Zbyt długo.
Jeszcze chwila, kochanie.
Lodowaty wiatr rozwiewa moje włosy, ale nie czuję już zimna. Upłynęło zbyt wiele dni i zbyt wiele nocy, podczas których nie czułam zupełnie nic. Nareszcie z tym koniec.
Niebo przybiera kolory różu i czerwieni.
Niedługo poszybujemy razem nad miastem. Obiecuję.
Już nigdy cię nie zostawię i nigdy nie zawiodę. Już nigdy nie zawiodę samej siebie.
Jeszcze chwila, kochanie.
Spoglądam w niebo, na którym wolno suną chmury. Unoszą się jak żaglowce po falującym jeziorze.
Rozkładam ręce, żeby pofrunąć. Czekam jedynie na mocniejszy podmuch, który będzie w stanie mnie unieść.
Jeszcze tylko chwileczka, kochanie...
Wiatr przywiewa zapach świeżych trocin... Uśmiecham się i zamykam oczy.
Już nie musisz dłużej czekać, kochanie.
Robię krok w przód. Szybuję.
1
– Tutaj masz klucze plus czip do klatki schodowej. – Janek wyciągnął z biurka grzechoczący pęk i położył go przede mną na blacie, zastawionym dwoma laptopami i zarzuconym mnóstwem papierzysk.
Zgarnęłam cały komplet łapczywie i natychmiast wrzuciłam do dużej skórzanej torebki, którą trzymałam na kolanach. Nogi chodziły mi nerwowo pod stołem jak zepsuta wskazówka zegara.
Niecierpliwiłam się. Marzyłam, by już stąd wyjść i wreszcie znaleźć się na miejscu. Byłam zmęczona i głodna, a przede wszystkim wyczerpana emocjonalnie. Na szczęście przed przyjazdem tutaj zdołałam ukryć ślady łez.
Teraz pragnęłam tylko wziąć długą, gorącą kąpiel i napić się wina, żeby zrzucić z siebie to cholerne napięcie nagromadzone przez ostatnie dni. Niestety, Janek nie wyglądał na kogoś, kto chciałby mnie stąd szybko wypuścić. Gadał i gadał, aż od tego rozbolała mnie głowa, ale w tej chwili nie znajdowałam się sytuacji, by móc stawiać jakieś wymagania. Musiałam siedzieć i słuchać jego monologu. W gruncie rzeczy to była niska cena za darmowe lokum na kilka tygodni.
Życie Janka wydawało się ciągiem nieustających sukcesów. Dobrze prosperująca firma deweloperska, żona – właścicielka modnej knajpy w centrum Warszawy, dwójka idealnych dzieci, trzy domy, w tym jeden w Chorwacji. A dodam, że miał tylko trzydzieści trzy lata. Nic, tylko raz w miesiącu sunąć na kolanach do Częstochowy w podzięce, pomyślałam niesprawiedliwie.
W gruncie rzeczy Janek był poczciwym kolesiem i gdyby tamtego dnia nie zadzwonił do mnie z zaproszeniem na imprezę z okazji dziesiątej rocznicy ślubu i w rozmowie nie wspomniał o takiej opcji, musiałabym zamieszkać u matki, a tę możliwość uznawałam za ostateczność.
Janek wstał i odwrócił się do ekspresu, gdzie chwilę wcześniej nastawił dwie kawy. Przyjęłam ją bez ochoty, ale odmawianie w tej sytuacji byłoby bardzo niegrzeczne, a ja nie zamierzałam w żaden sposób go urazić. Zbyt mocno polegałam na jego hojnej propozycji, żeby sobie pozwolić na jakieś pomyłki.
Wyjrzałam przez okno, za którym szeleściły jesienne liście dorodnego kasztanowca. Październik w tym roku zaczął się z przytupem. Zrobiło się okropnie zimno i od kilku dni niebo pokrywała warstwa grubych, szarych chmur. Z wyjątkiem dzisiejszego dnia. Od samego rana słońce rozpraszało mgły i chłód. Przyjęłam to za dobry znak. To i kilka innych znaków, o których nie chciałam teraz myśleć. Może ta niespodziewana propozycja Janka Straszka stanie się dla mnie nowym początkiem?
Coś na pewno się zmieni. Musi się zmienić. Po dzisiejszym przeżyciu wiedziałam, że tak będzie. Miałam tylko nadzieję, że będzie to pozytywny przełom.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? To jest spore odludzie, a w promienieniu kilku kilometrów żadnych sklepów, banków czy innych udogodnień. – Splótł palce i oparł je na biurku. – Na razie oczywiście, bo w najbliższej perspektywie ten podwarszawski rejon będzie się prężnie rozwijał – dodał, jakby rozmawiał z potencjalnym klientem.
Cały Janek Straszek. Janaszek, jak go nazywaliśmy w szkole. W zasadzie sama to wymyśliłam i się przyjęło.
– Banki nie będą mi potrzebne, a jeśli zechcę zrobić zakupy spożywcze, to mogę wsiąść przecież w samochód i sobie po coś podjechać – zapewniłam, przemilczając fakt, że wkrótce zabraknie mi benzyny i że nie stać mnie na choćby litr paliwa.
Mój samochód to jedyna rzecz, która przedstawiała jakąś wartość, i jednocześnie jedyna rzecz, której nie zamierzałam spieniężać, bo stał się moim przenośnym domem. Obecnie trzymałam w nim cały swój dobytek. Poza tym bez auta byłam kompletnie bezbronna. Nie znosiłam komunikacji miejskiej. Bałam się jej. Nie wiem, czy teraz potrafiłabym dojechać z punktu A do punktu B, gdybym nagle musiała poruszać się autobusami, tramwajami i metrem. A mieszkałam w Warszawie z przerwami dobrych kilkanaście lat.
To nie stanowiło problemu, gdy tu studiowałam, ale czasy się zmieniły. Bardzo się zmieniły.
– Tak, jasne, jeśli jesteś zdecydowana, to nie ma najmniejszego problemu. – Wzruszył ramionami. – Ale pamiętaj o kilku sprawach. Budynek nie jest jeszcze oficjalnie odebrany. Nie można w nim mieszkać, ale to nic takiego, a odbiór to czysta formalność. Niestety trochę się przedłuża z powodu kilku niewielkich usterek, które niedługo usuniemy – wyjaśniał z miną niewiniątka i chociaż co do tych kilku usterek zrodziły się we mnie wątpliwości, to darowanemu koniowi i tak dalej. – Do wind nie wezwaliśmy dotąd serwisu, więc na szóste piętro będziesz musiała się wdrapywać pieszo – dodał z lekkim uśmieszkiem, nawiązując do tego, że nigdy nie należałam do zbyt wysportowanych osób.
Ale tak było kiedyś. Nie wiedział, że od kilku lat biegam, a ja nie rwałam się, by mu to zdradzać. Zresztą na pewno mało go to obchodziło w obliczu jego licznych sukcesów i cynowych godów.
Z Jankiem znaliśmy się od czasów szkoły średniej i utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt, ale nie na tyle zażyły, żeby informować się nawzajem o swoich przyzwyczajeniach, planach wakacyjnych czy nowym hobby. I bynajmniej nie dlatego, że Janek nie próbował mnie angażować w tego typu sytuacje. To ja robiłam uniki i on bardzo dobrze wiedział dlaczego.
– Dla mnie okej – stwierdziłam, udając entuzjazm. – Przymusowe cardio – dodałam z uśmiechem.
Janek oparł się o krzesło i założył ręce na piersi. Na jego dość przystojnej twarzy pojawił się głupkowaty uśmieszek, co zapowiadało pytanie, którego się spodziewałam.
– No to o czym będzie ta twoja nowa książka, Iza? Kogo w niej będziesz mordować? – zapytał z rozbrajającą naiwnością człowieka, który nie czyta książek i nie orientuje się, że aby napisać thriller, nie trzeba w nim nikogo mordować.
Wiedziałam, że prędzej czy później rozmowa zejdzie na temat nowej książki.
Uśmiechnęłam się niewinnie.
Ludzie mają bardzo proste i stereotypowe wyobrażenie o pracy pisarza. Wydaje im się, że ten siada przy klawiaturze z pyszną kawusią, długo buja w obłokach, uderza się palcem wskazującym po brodzie, a potem nagle krzyczy: „Eureka!”. I już. Pomysł na książkę wydobył się z czeluści jego umysłu i teraz trzeba go tylko zgrabnie opisać, co jest jedynie formalnością.
Prawda była taka, że to kurewsko trudna i niewdzięczna praca, która do rymu, również nie popłaca. To przymus, który nie pozwala odpuścić do ostatniej literki. Jeśli nie zamkniesz historii, będzie cię dręczyć po nocach i nawiedzać w snach. Wszystko po to, żeby z tym ostatnim słowem poczuć ulgę. Katharsis. Ale to wytchnienie zostaje z twórcą tylko do następnego pierwszego słowa. I tak w nieskończoność.
– Jeszcze nie wiem – skłamałam i żeby zmienić temat, zagadnęłam go o ludzi z naszej szkolnej paczki. Janek, tak jak ja, nie utrzymywał z większością żadnych relacji.
Nie zdziwiłam się.
– Gadałem z Mikołajem – oświadczył naraz z wyrazem zakłopotania na twarzy, jakby popełnił jakiś nietakt, przyznając się do kontaktów, bądź co bądź, ze swoim kumplem.
Mikołaj, mój były mąż, który należał do naszej licealnej paczki, obecnie przebywał na jakimś kontrakcie w Niemczech ze swoją nową żoną, a byłą kochanką, z którą zdradzał mnie przez ostatni rok naszego małżeństwa. Na jego obronę przemawiał fakt, że ostatni, praktycznie cały ostatni rok naszego małżeństwa spędziliśmy osobno.
– Ach, tak? – udałam zainteresowanie, chociaż nie przykładałam wagi do tej informacji.
No, może nie do tego, że Mikołaj znajdował się w Polsce, bo to oznaczało, że wkrótce się do mnie odezwie, czego w tej chwili w ogóle sobie nie życzyłam.
Już dawno przebolałam nasze rozstanie, do którego oboje dążyliśmy, odkąd straciłam dziecko. Właściwie to ja dążyłam, ale jakie to miało teraz znaczenie. Nie mogliśmy na siebie patrzeć ani zbyt długo przebywać w swoim towarzystwie, bo wszystko przypominało nam o tragedii.
W każdym razie nasze małżeństwo zakończyło się tamtego październikowego dnia, gdy wybraliśmy się na ostatnie zakupy przed porodem.
Odchrząknęłam, żeby przełknąć chrypkę z głosu. To nie był dobry moment na tego typu wspomnienia.
– Tak. Jest w Polsce w jakichś interesach, ale z tego, co wiem, chyba zamierza wrócić na stałe. Umówiliśmy się na piątek – powiedział szybko, jakby chciał to już mieć za sobą.
Oby nie, uznałam w przypływie paniki. Gdy mieszkał za granicą i odzywał się raz na kilka miesięcy, łatwiej przychodziłoby mi z nim co jakiś czas rozmawiać. Jakby odległość wpływała na siłę mojej obojętności.
– Okej. – Wzruszyłam ramionami. – Tylko mam prośbę. Nie napomykaj mu o mnie i o tej sytuacji – zastrzegłam, chociaż włożyłam w ton jak najmniej emfazy, żeby zabrzmieć obojętnie.
Nie chciałam, żeby wraz z moim byłym nad zimnym browarem kiwali ze współczuciem głowami z powodu moich niefortunnych przypadków. Niech spierdalają.
– Oczywiście. Gęba na kłódkę. – Wykonał gest zamykania ust na kluczyk.
Taaa, pomyślałam znużona. Jak tylko wejdzie kilka piw i do tego whisky, natychmiast rozwiąże mu się język. Zapomniał, że przecież go dobrze poznałam. Jedyna szansa w tym, że po prostu zapomni o mnie w ferworze przechwałek. Zresztą to bez znaczenia. Miałam tylko nadzieję, że jednak Mikołaj nie zamierza wracać, bo tak było dla nas lepiej.
– Czy jest coś jeszcze, o czym powinnam wiedzieć? – zapytałam, podnosząc się z niewygodnego fotela. – Jeśli chodzi o mieszkanie i cały blok – doprecyzowałam.
Janek przymknął na chwilę powieki, żeby się zastanowić. Zdałam sobie sprawę, że upływ czasu wpłynął na niego dość dobrze. Jako nastolatek był zawsze chuderlawy, co ukrywał za pomocą dużych bluz i szerokich spodni. Teraz jego dopasowany garnitur podkreślał lekko umięśnione ramiona i uda.
– A tak! Na ostatnim piętrze znajduje się basen – oznajmił z nieukrywaną dumą, a ja otworzyłam szerzej oczy ze zdziwienia.
– No, przecież mówiłem ci, że to apartamenty premium, a nie jakaś patodeweloperka – stwierdził z pełnym satysfakcji uśmiechem. – Zbiornik przechodzi teraz fazę testową. Gość od firmy serwisującej będzie go raz w tygodniu napełniał i sprawdzał szczelność, ale jeśli chcesz, możesz go sobie użytkować – dodał, zgarniając marynarkę z poręczy krzesła. – Ale na własną odpowiedzialność! – Wymierzył we mnie palec. – Obyś tam nie zasnęła albo coś... – Podniósł ostrzegawczo brwi, na co szczerze parsknęłam.
– Nie zasnę, ale z chęcią skorzystam – odparłam zadowolona z tego pomysłu.
Uwielbiałam pływać, ale nienawidziłam miejskich basenów i skupisk ludzi, a to wydawało się idealnym rozwiązaniem.
Janek wreszcie skończył opowiadać i mogliśmy wyjść z biura, które mieściło się w jednym z tych składaków modułowych tuż przy kolejnej inwestycji na Białołęce. Jak na apartamenty premium było tu za dużo błota, a okolica nie prezentowała się zbyt zachęcająco. Ale pewnie tak właśnie wyglądały wszystkie budowle mieszkalne w fazie dziury w ziemi, pomyślałam.
– No to miłego powrotu do Warszawy – rzucił na do widzenia.
Wsiadłam do mojej siedmioletniej hondy civic i wbiłam do nawigacji adres Apartamentów Weston, jak nazywała się inwestycja Straszek Development. Co prawda, jeszcze nie nadano oficjalnie numeru temu budynkowi, ale Janek zapewnił, że bez problemu tam trafię. Miał rację. Po czterdziestu minutach zaczęły znikać wszelkie oznaki cywilizacji, co oznaczało, że jestem na dobrej drodze. Chwilę później zjechałam z szosy na szutrówkę w lesie, a z niej na brukowany podjazd prowadzący do osiedla, zabezpieczony szlabanem. Otworzyłam go pilotem, który otrzymałam w pakiecie z kluczami, i zajechałam pod budynek.
Inwestycję, która mieściła chyba ze sto mieszkań, ulokowano na ostatnim skrawku terenu należącego do dzielnicy Bielany, bo tuż przed skrętem znajdowała się tablica innej miejscowości.
Zaparkowałam jak najbliżej drzwi wejściowych do klatki i wysiadłam z auta.
Przyjrzałam się blokowi. Sześć pięter, oszklone tarasy, dziwne, półokrągłe okna od wschodniej strony. Odniosłam wrażenie, że jedna cześć apartamentowca ma zaoblony kształt. Ciemne wstawki z kamienia sprawiały, że wyróżniał się wśród podmiejskich osiedli. Pasował bardziej do zabudowy nowobogackiego Wilanowa niż prowincji.
Wokoło, oprócz lasu i parkingu, nie było zupełnie niczego. Znalazłam się w jakiejś głuszy – do najbliższej cywilizacji około dziesięciu minut autem. Niedużo i niemało. Zależy, jak na to spojrzeć. Jak dla mnie idealnie.
Wypakowałam z bagażnika dwie walizki, które ledwie się tam mieściły, a z tylnego fotela wyciągnęłam płócienną torbę z zakupami. Wygrzebałam z torebki klucze, które wręczył mi Janek, i z odgłosem turlających się po brukowanym parkingu kółek walizek stanęłam przed przeszklonymi drzwiami. Dość standardowymi w porównaniu do całej reszty.
Gdy weszłam do ciemnej klatki schodowej, moje nozdrza wypełnił zapach nowości. Świeża farba, środki czyszczące, w tym najbardziej dominujący płyn do podłóg. To taka miła odmiana po moim ostatnim lokum, na krakowskim Kazimierzu, gdzie na klatce schodowej dominował zapach moczu. Nie tylko tam zresztą. Mimo to lubiłam tę klitkę, bo miała charakter. Stworzyła jakąś historię, żyła, pamiętała, pokazywała to, czego nie dało się przekazać słowami. Takie miejsca do mnie najbardziej przemawiały.
Tutaj nie było niczego. Pusty budynek. Tabula rasa. Zupełnie jak moje życie, które w zasadzie zostało zresetowane do tego momentu. Wydawało się, że mój powrót do Warszawy i chwilowe zamieszkanie w tym miejscu to swoista alegoria nowego początku.
Odruchowo skierowałam się do wind i nawet ustawiłam się przed nimi, ale zaraz oprzytomniałam i przypomniałam sobie słowa Janka. Windy jeszcze nie działają. Wyminęłam je i dotarłam do ciężkich antypożarowych drzwi, na które musiałam z całych sił naprzeć ramieniem, żeby się otworzyły. Okazało się to niezbyt łatwe – z pakunkami, jakie ze sobą taszczyłam. Ale to i tak pikuś w porównaniu do wspinaczki na szóste piętro.
Spojrzałam na stopnie wijące się w bladym świetle małej jarzeniówki i sapnęłam. Nie było innej drogi. Wzywała mnie wanna z gorącą wodą i kieliszek wina. Albo dwa kieliszki. I to dodawało mi sił, gdy na trzecim piętrze straciłam w siebie wiarę. Nie przewidziałam, że klatki schodowe mają jeszcze półpiętra, które na dobrą sprawę mogły stanowić dodatkowe piętra, o czym nikt nigdy nie wspomina.
Kilka długich, jak cholera, minut później znalazłam się na górze. Stanęłam przed lokalem numer siedemdziesiąt osiem i wściekle dyszałam. Dzięki Bogu za jogging, który uprawiałam kilka razy w tygodniu, pomyślałam. W przeciwnym razie musiałabym podzielić tę wspinaczkę z tobołami na etapy.
Wsunęłam klucz do zamka i pchnęłam drzwi. Tutaj też unosił się ten charakterystyczny zapach niezamieszkanego miejsca. Do tego dołączyła woń drewna. Zamknęłam oczy i przez moment wydawało mi się, że cofnęłam się w przeszłość. Szybko jednak oprzytomniałam i wróciłam do tu i teraz.
Wnętrze urządzono na wskroś nowocześnie, z loftowym zacięciem. Zupełnie nie w moim stylu, ale nie przeszkadzało mi to. Miałam tu być tylko kilka tygodni, aż napiszę książkę. Potem dopiero zacznę się zastanawiać, co zrobić ze sobą dalej.
Zostawiłam bagaże w przedpokoju, który przywitał mnie jasnoszarymi ścianami i białą szafą z przesuwnymi drzwiami. W kuchni królowały granitowe blaty i granatowe fronty zabudowy kuchennej w kształcie litery L. Po przekroczeniu umownej granicy, którą wyznaczała wyspa, znalazłam się w salonie. Mimo że na ścianie znajdował się strukturalny beton, za którym nie przepadałam, miałam poczucie przytulności. Chyba dzięki miękkiej, beżowej kanapie i drewnianemu panelowi ściennemu z półkami na książki, na którym stało kilka pozycji. Jakieś kryminały, trochę klasyki.
Na ścianie nad kanapą dominował olbrzymi obraz wykonany farbami akrylowymi. Interesowałam się trochę technikami malarskimi, bo jako nastolatka chciałam zostać malarką i z tego żyć. Uśmiechnęłam się na to wspomnienie naiwnych planów.
Podeszłam bliżej, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Na pierwszy rzut oka była to nowoczesna abstrakcja bez konkretnego motywu przewodniego, ale po kolejnym spojrzeniu wyłaniała się z niej twarz kobiety. A może młodej dziewczyny? Dziecka? W plątaninie linii i kształtów dostrzegłam usta. Również duże, ciemne oczy i policzki pełne jak u dziecka. Wszystko to skąpane w różnych odcieniach czerwieni.
Zamrugałam kilka razy i nagle obraz się rozmył i znowu stał się tylko plątaniną maźnięć pędzla.
Odwróciłam głowę i znowu na niego spojrzałam. Wstrzymałam oddech, a po chwili wypuściłam z sapnięciem ulgi. Nic, tylko kolorowe plamy.
– Paskudztwo – powiedziałam sama do siebie i skierowałam się do drzwi balkonowych.
Otworzyłam je na oścież i wyszłam na przeszklony taras, z którego rozpościerał się widok na las i jakieś zaorane ugory. Jakbym znalazła się gdzieś na Mazurach albo w Bieszczadach, zauważyłam z rozbawieniem. Ta pompatyczność bryły budynku w zderzeniu z przyrodą wydawała się wręcz groteskowa.
Podeszłam do barierki i oparłam się o nią ramionami. Podmuch chłodnego wiatru rozwiał mi jasne włosy, które związałam wysoko w węzeł. Przymknęłam na moment oczy. Może właśnie tutaj uda mi się zapoczątkować coś zupełnie nowego, pomyślałam pełna nadziei. Może wreszcie uda mi się podjąć dobrą decyzję. Pierwszą od bardzo długiego czasu.
Co prawda, o zwolnieniu z pracy nie ja zadecydowałam, ale zarząd uczelni, który wezwał mnie na specjalne spotkanie zorganizowane na tę okoliczność. Oficjalnie zabrakło już funduszy na utrzymywanie mojego etatu, w związku z tym podsunięto mi kwit o dwustronnym rozwiązaniu umowy o pracę. Nieoficjalnym powodem był fakt, że sypiałam z dwudziestoletnim studentem, który po zakończeniu romansu z mojej strony chciał się po prostu zemścić i doniósł o naszej niezbyt profesjonalnej relacji rektorce. Groził mi również upublicznieniem moich nagich zdjęć, ale to akurat mało mnie obeszło. Miałam trzydzieści trzy lata, za sobą rozwód i utratę dziecka. Czy myślał, że przestraszę się kilku roznegliżowanych fotek?
Jemu również groziło wydalenie ze studiów, bo rektorka nie mogła sobie pozwolić na głośny skandal, a właśnie z tym musiałaby zmierzyć się uczelnia, gdyby incydent wyszedł na jaw, tym bardziej że Dominik był siostrzeńcem dziekana wydziału lingwistycznego. Sprawę rozwiązaliśmy polubownie, jeśli tak można nazwać utratę przeze mnie pracy i zatrzymanie statusu studenta przez Dominika.
Nawet nie próbowałam się bronić ani dochodzić własnych praw, bo tak naprawdę nie zależało mi ani na słabo płatnej posadzie, ani na opinii władz uczelni. Uznałam, że dość szybko znajdę coś innego, ale mijały dni, potem tygodnie, a moje oszczędności, które nigdy nie wzbudziłyby niczyjej zazdrości, topniały, aż wreszcie na subkoncie nie widniało prawie nic.
Zostały mi tłumaczenia, ale te nie wystarczały na życie w cholernie drogim Krakowie. Podpisanie umowy, a właściwie w perspektywie zaliczka, na kolejną powieść stanowiło jakiś ratunek. Do tej pory odmawiałam kolejnych umów, ponieważ brakowało mi na to wszystko czasu, którego lwią cześć oddawałam uczelni i prywatnym zleceniom na tłumaczenia.
Problem polegał na tym, że gdy oto znalazłam czas na pisanie, to, co ostatnio działo się w moim życiu, nie nastrajało do snucia fikcyjnych, niepokojących i mrocznych historii. Mimo to nie miałam wyjścia, dlatego postanowiłam coś zmienić. Nic prócz pracy i kilku luźnych znajomości nie trzymało mnie już w Krakowie. Czy powrót do Warszawy okaże się dobrym pomysłem? Nie potrafiłam w tej chwili orzec, ale nic innego nie wymyśliłam.
Obym tylko w tym nowym miejscu, w którym od razu wyczuwałam dobre wibracje, pokonała blokadę twórczą. W przeciwnym razie będę musiała żywić się światłem, zauważyłam, ponownie przymykając oczy, gdy zza chmur wyłoniło się jesienne popołudniowe słońce.
Może to nie byłoby takie głupie rozwiązanie?