Zapach świeżych trocin - Agata Czykierda-Grabowska - ebook + audiobook + książka

Zapach świeżych trocin ebook i audiobook

Agata Czykierda-Grabowska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Iza jest trzydziestotrzyletnią pisarką powieści grozy i wykładowczynią na jednej z krakowskich uczelni. Gdy na skutek niefortunnego romansu ze swoim studentem traci pracę, jej w miarę poukładane życie zaczyna się sypać. Ponadto po utracie stałej posady musi opuścić wynajmowane lokum.  

Z pomocą Izie przychodzi dawny kolega, który proponuje jej wynajem mieszkania pokazowego w nowo powstałym apartamentowcu na obrzeżach Warszawy.  

Kobieta ma  nadzieję, że w ciszy i spokoju uda jej się wreszcie wywiązać z umowy wydawniczej i napisać powieść, nad którą nie była w stanie do tej pory pracować, ponieważ brakowało jej pomysłów.  

Co prawda budynek nie jest jeszcze oddany do użytku, a tym samym przez nikogo zamieszkany, ale w pełni funkcjonalny, dlatego Iza przyjmuje propozycję znajomego. 

Niestety, już pierwszej nocy dzieje się coś, co sprawi, że pisarka zacznie wątpić w słuszność swojej decyzji. 

 

O autorce 

Agata Czykierda-Grabowska, absolwentka Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Fanka thrillerów psychologicznych, powieści z nurtu realizmu magicznego i new adult. Miłośniczka dalekich podróży, która panicznie boi się latać samolotem. Cyniczka o romantycznej duszy.    

W swoich książkach stawia na prostotę i realizm, gdyż głęboko wzięła sobie do serca radę, którą przeczytała na skrzydełku pewnej książki: pisz o tym, co znasz. 

W wolnych chwilach uwielbia oglądać kanał HGTV, jeździć na rowerze, pływać i spacerować po lesie. 

Wraz z mężem i córeczką Kają mieszka w Ząbkach pod Warszawą. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 56 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
3,9 (230 ocen)
79
72
52
24
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Wrzuciłam ten tytuł a półkę Legimi i nie wiedziałam czy po niego sięgnę. Okładka super, tytuł taki sobie. Przesłuchałam audiobooka i to była świetna decyzja, bo thriller jak dla mnie jest bardzo dobry. Niby krótki i treściwy, ale porusza wiele emocji, problemów. Pan Kosior zrobił swoje i czułam jakbym była razem z bohaterką: w lesie, w samochodzie, w pustostanie, sama w nowowybudowanym bloku i ktoś puka do drzwi. Wciągnęłam na raz. Motyw pisarza/pisarki w książce nie zawsze jest udany, tym razem to połączenie było dla mnie idealne. Autorka zwiodła mnie tak bardzo, że wierzyłam w istnienie tajemniczego mężczyzny.
10
gabriella_31

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka 🙂
10
KarolinaGzd

Nie polecam

Czy ta książka przeszła korektę i redakcję? Nie wydaje mi się. Bohaterka to głupia i naiwna alkoholiczka z omamami, którą już dawno powinno się wysłać na leczenie do szpitala psychiatrycznego. Książka nie jest napisana prostym językiem, a językiem prostackim. Roi się w niej od wulgaryzmów, powtórzeń i słów zapożyczonych z angielszczyzny (co to jest "szitu"?). A autorka wyraźnie ma coś do wszystkich urzędników. Książka bardzo słaba, strata czasu.
10
Zu_Mal

Całkiem niezła

Całkiem dobrze zapowiadający się początek. Niestety im dalej tym gorzej.
00
SaintPatricia

Z braku laku…

Szmira
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Za­pach świe­żych tro­cin
© Co­py­ri­ght Agata Czy­kierda-Gra­bow­ska 2024 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o., War­szawa 2024
Re­dak­cja i ko­rekta: Jo­anna Wy­słow­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Kusz, Ma­graf s.c., Byd­goszcz
Pro­jekt okładki: Ma­ciej Sy­sio
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwa zda­rzeń, in­sty­tu­cji i osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Opo­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję. Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2024
ISBN: 978-83-8132-577-6
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Z drzew sy­pią się li­ście, a z mo­jej głowy wy­sy­pują się wszyst­kie my­śli. Je­den krok dzieli mnie od naj­waż­niej­szego spo­tka­nia. Tak długo cze­ka­łam, żeby wziąć cię wresz­cie w ra­miona. Zbyt długo.

Jesz­cze chwila, ko­cha­nie.

Lo­do­waty wiatr roz­wiewa moje włosy, ale nie czuję już zimna. Upły­nęło zbyt wiele dni i zbyt wiele nocy, pod­czas któ­rych nie czu­łam zu­peł­nie nic. Na­resz­cie z tym ko­niec.

Niebo przy­biera ko­lory różu i czer­wieni.

Nie­długo po­szy­bu­jemy ra­zem nad mia­stem. Obie­cuję.

Już ni­gdy cię nie zo­sta­wię i ni­gdy nie za­wiodę. Już ni­gdy nie za­wiodę sa­mej sie­bie.

Jesz­cze chwila, ko­cha­nie.

Spo­glą­dam w niebo, na któ­rym wolno suną chmury. Uno­szą się jak ża­glowce po fa­lu­ją­cym je­zio­rze.

Roz­kła­dam ręce, żeby po­fru­nąć. Cze­kam je­dy­nie na moc­niej­szy po­dmuch, który bę­dzie w sta­nie mnie unieść.

Jesz­cze tylko chwi­leczka, ko­cha­nie...

Wiatr przy­wiewa za­pach świe­żych tro­cin... Uśmie­cham się i za­my­kam oczy.

Już nie mu­sisz dłu­żej cze­kać, ko­cha­nie.

Ro­bię krok w przód. Szy­buję.

1

– Tu­taj masz klu­cze plus czip do klatki scho­do­wej. – Ja­nek wy­cią­gnął z biurka grze­cho­czący pęk i po­ło­żył go przede mną na bla­cie, za­sta­wio­nym dwoma lap­to­pami i za­rzu­co­nym mnó­stwem pa­pie­rzysk.

Zgar­nę­łam cały kom­plet łap­czy­wie i na­tych­miast wrzu­ci­łam do du­żej skó­rza­nej to­rebki, którą trzy­ma­łam na ko­la­nach. Nogi cho­dziły mi ner­wowo pod sto­łem jak ze­psuta wska­zówka ze­gara.

Nie­cier­pli­wi­łam się. Ma­rzy­łam, by już stąd wyjść i wresz­cie zna­leźć się na miej­scu. By­łam zmę­czona i głodna, a przede wszyst­kim wy­czer­pana emo­cjo­nal­nie. Na szczę­ście przed przy­jaz­dem tu­taj zdo­ła­łam ukryć ślady łez.

Te­raz pra­gnę­łam tylko wziąć długą, go­rącą ką­piel i na­pić się wina, żeby zrzu­cić z sie­bie to cho­lerne na­pię­cie na­gro­ma­dzone przez ostat­nie dni. Nie­stety, Ja­nek nie wy­glą­dał na ko­goś, kto chciałby mnie stąd szybko wy­pu­ścić. Ga­dał i ga­dał, aż od tego roz­bo­lała mnie głowa, ale w tej chwili nie znaj­do­wa­łam się sy­tu­acji, by móc sta­wiać ja­kieś wy­ma­ga­nia. Mu­sia­łam sie­dzieć i słu­chać jego mo­no­logu. W grun­cie rze­czy to była ni­ska cena za dar­mowe lo­kum na kilka ty­go­dni.

Ży­cie Janka wy­da­wało się cią­giem nie­usta­ją­cych suk­ce­sów. Do­brze pro­spe­ru­jąca firma de­we­lo­per­ska, żona – wła­ści­cielka mod­nej knajpy w cen­trum War­szawy, dwójka ide­al­nych dzieci, trzy domy, w tym je­den w Chor­wa­cji. A do­dam, że miał tylko trzy­dzie­ści trzy lata. Nic, tylko raz w mie­siącu su­nąć na ko­la­nach do Czę­sto­chowy w po­dzięce, po­my­śla­łam nie­spra­wie­dli­wie.

W grun­cie rze­czy Ja­nek był po­czci­wym ko­le­siem i gdyby tam­tego dnia nie za­dzwo­nił do mnie z za­pro­sze­niem na im­prezę z oka­zji dzie­sią­tej rocz­nicy ślubu i w roz­mo­wie nie wspo­mniał o ta­kiej opcji, mu­sia­ła­bym za­miesz­kać u matki, a tę moż­li­wość uzna­wa­łam za osta­tecz­ność.

Ja­nek wstał i od­wró­cił się do eks­presu, gdzie chwilę wcze­śniej na­sta­wił dwie kawy. Przy­ję­łam ją bez ochoty, ale od­ma­wia­nie w tej sy­tu­acji by­łoby bar­dzo nie­grzeczne, a ja nie za­mie­rza­łam w ża­den spo­sób go ura­zić. Zbyt mocno po­le­ga­łam na jego hoj­nej pro­po­zy­cji, żeby so­bie po­zwo­lić na ja­kieś po­myłki.

Wyj­rza­łam przez okno, za któ­rym sze­le­ściły je­sienne li­ście do­rod­nego kasz­ta­nowca. Paź­dzier­nik w tym roku za­czął się z przy­tu­pem. Zro­biło się okrop­nie zimno i od kilku dni niebo po­kry­wała war­stwa gru­bych, sza­rych chmur. Z wy­jąt­kiem dzi­siej­szego dnia. Od sa­mego rana słońce roz­pra­szało mgły i chłód. Przy­ję­łam to za do­bry znak. To i kilka in­nych zna­ków, o któ­rych nie chcia­łam te­raz my­śleć. Może ta nie­spo­dzie­wana pro­po­zy­cja Janka Straszka sta­nie się dla mnie no­wym po­cząt­kiem?

Coś na pewno się zmieni. Musi się zmie­nić. Po dzi­siej­szym prze­ży­ciu wie­dzia­łam, że tak bę­dzie. Mia­łam tylko na­dzieję, że bę­dzie to po­zy­tywny prze­łom.

– Je­steś pewna, że to do­bry po­mysł? To jest spore od­lu­dzie, a w pro­mie­nie­niu kilku ki­lo­me­trów żad­nych skle­pów, ban­ków czy in­nych udo­god­nień. – Splótł palce i oparł je na biurku. – Na ra­zie oczy­wi­ście, bo w naj­bliż­szej per­spek­ty­wie ten pod­war­szaw­ski re­jon bę­dzie się pręż­nie roz­wi­jał – do­dał, jakby roz­ma­wiał z po­ten­cjal­nym klien­tem.

Cały Ja­nek Stra­szek. Ja­na­szek, jak go na­zy­wa­li­śmy w szkole. W za­sa­dzie sama to wy­my­śli­łam i się przy­jęło.

– Banki nie będą mi po­trzebne, a je­śli ze­chcę zro­bić za­kupy spo­żyw­cze, to mogę wsiąść prze­cież w sa­mo­chód i so­bie po coś pod­je­chać – za­pew­ni­łam, prze­mil­cza­jąc fakt, że wkrótce za­brak­nie mi ben­zyny i że nie stać mnie na choćby litr pa­liwa.

Mój sa­mo­chód to je­dyna rzecz, która przed­sta­wiała ja­kąś war­tość, i jed­no­cze­śnie je­dyna rzecz, któ­rej nie za­mie­rza­łam spie­nię­żać, bo stał się moim prze­no­śnym do­mem. Obec­nie trzy­ma­łam w nim cały swój do­by­tek. Poza tym bez auta by­łam kom­plet­nie bez­bronna. Nie zno­si­łam ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Ba­łam się jej. Nie wiem, czy te­raz po­tra­fi­ła­bym do­je­chać z punktu A do punktu B, gdy­bym na­gle mu­siała po­ru­szać się au­to­bu­sami, tram­wa­jami i me­trem. A miesz­ka­łam w War­sza­wie z prze­rwami do­brych kil­ka­na­ście lat.

To nie sta­no­wiło pro­blemu, gdy tu stu­dio­wa­łam, ale czasy się zmie­niły. Bar­dzo się zmie­niły.

– Tak, ja­sne, je­śli je­steś zde­cy­do­wana, to nie ma naj­mniej­szego pro­blemu. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Ale pa­mię­taj o kilku spra­wach. Bu­dy­nek nie jest jesz­cze ofi­cjal­nie ode­brany. Nie można w nim miesz­kać, ale to nic ta­kiego, a od­biór to czy­sta for­mal­ność. Nie­stety tro­chę się prze­dłuża z po­wodu kilku nie­wiel­kich uste­rek, które nie­długo usu­niemy – wy­ja­śniał z miną nie­wi­niątka i cho­ciaż co do tych kilku uste­rek zro­dziły się we mnie wąt­pli­wo­ści, to da­ro­wa­nemu ko­niowi i tak da­lej. – Do wind nie we­zwa­li­śmy do­tąd ser­wisu, więc na szó­ste pię­tro bę­dziesz mu­siała się wdra­py­wać pie­szo – do­dał z lek­kim uśmiesz­kiem, na­wią­zu­jąc do tego, że ni­gdy nie na­le­ża­łam do zbyt wy­spor­to­wa­nych osób.

Ale tak było kie­dyś. Nie wie­dział, że od kilku lat bie­gam, a ja nie rwa­łam się, by mu to zdra­dzać. Zresztą na pewno mało go to ob­cho­dziło w ob­li­czu jego licz­nych suk­ce­sów i cy­no­wych go­dów.

Z Jan­kiem zna­li­śmy się od cza­sów szkoły śred­niej i utrzy­my­wa­li­śmy spo­ra­dyczny kon­takt, ale nie na tyle za­żyły, żeby in­for­mo­wać się na­wza­jem o swo­ich przy­zwy­cza­je­niach, pla­nach wa­ka­cyj­nych czy no­wym hobby. I by­naj­mniej nie dla­tego, że Ja­nek nie pró­bo­wał mnie an­ga­żo­wać w tego typu sy­tu­acje. To ja ro­bi­łam uniki i on bar­dzo do­brze wie­dział dla­czego.

– Dla mnie okej – stwier­dzi­łam, uda­jąc en­tu­zjazm. – Przy­mu­sowe car­dio – do­da­łam z uśmie­chem.

Ja­nek oparł się o krze­sło i za­ło­żył ręce na piersi. Na jego dość przy­stoj­nej twa­rzy po­ja­wił się głup­ko­waty uśmie­szek, co za­po­wia­dało py­ta­nie, któ­rego się spo­dzie­wa­łam.

– No to o czym bę­dzie ta twoja nowa książka, Iza? Kogo w niej bę­dziesz mor­do­wać? – za­py­tał z roz­bra­ja­jącą na­iw­no­ścią czło­wieka, który nie czyta ksią­żek i nie orien­tuje się, że aby na­pi­sać thril­ler, nie trzeba w nim ni­kogo mor­do­wać.

Wie­dzia­łam, że prę­dzej czy póź­niej roz­mowa zej­dzie na te­mat no­wej książki.

Uśmiech­nę­łam się nie­win­nie.

Lu­dzie mają bar­dzo pro­ste i ste­reo­ty­powe wy­obra­że­nie o pracy pi­sa­rza. Wy­daje im się, że ten siada przy kla­wia­tu­rze z pyszną ka­wu­sią, długo buja w ob­ło­kach, ude­rza się pal­cem wska­zu­ją­cym po bro­dzie, a po­tem na­gle krzy­czy: „Eu­reka!”. I już. Po­mysł na książkę wy­do­był się z cze­lu­ści jego umy­słu i te­raz trzeba go tylko zgrab­nie opi­sać, co jest je­dy­nie for­mal­no­ścią.

Prawda była taka, że to ku­rew­sko trudna i nie­wdzięczna praca, która do rymu, rów­nież nie po­płaca. To przy­mus, który nie po­zwala od­pu­ścić do ostat­niej li­terki. Je­śli nie za­mkniesz hi­sto­rii, bę­dzie cię drę­czyć po no­cach i na­wie­dzać w snach. Wszystko po to, żeby z tym ostat­nim sło­wem po­czuć ulgę. Ka­thar­sis. Ale to wy­tchnie­nie zo­staje z twórcą tylko do na­stęp­nego pierw­szego słowa. I tak w nie­skoń­czo­ność.

– Jesz­cze nie wiem – skła­ma­łam i żeby zmie­nić te­mat, za­gad­nę­łam go o lu­dzi z na­szej szkol­nej paczki. Ja­nek, tak jak ja, nie utrzy­my­wał z więk­szo­ścią żad­nych re­la­cji.

Nie zdzi­wi­łam się.

– Ga­da­łem z Mi­ko­ła­jem – oświad­czył na­raz z wy­ra­zem za­kło­po­ta­nia na twa­rzy, jakby po­peł­nił ja­kiś nie­takt, przy­zna­jąc się do kon­tak­tów, bądź co bądź, ze swoim kum­plem.

Mi­ko­łaj, mój były mąż, który na­le­żał do na­szej li­ce­al­nej paczki, obec­nie prze­by­wał na ja­kimś kontr­ak­cie w Niem­czech ze swoją nową żoną, a byłą ko­chanką, z którą zdra­dzał mnie przez ostatni rok na­szego mał­żeń­stwa. Na jego obronę prze­ma­wiał fakt, że ostatni, prak­tycz­nie cały ostatni rok na­szego mał­żeń­stwa spę­dzi­li­śmy osobno.

– Ach, tak? – uda­łam za­in­te­re­so­wa­nie, cho­ciaż nie przy­kła­da­łam wagi do tej in­for­ma­cji.

No, może nie do tego, że Mi­ko­łaj znaj­do­wał się w Pol­sce, bo to ozna­czało, że wkrótce się do mnie ode­zwie, czego w tej chwili w ogóle so­bie nie ży­czy­łam.

Już dawno prze­bo­la­łam na­sze roz­sta­nie, do któ­rego oboje dą­ży­li­śmy, od­kąd stra­ci­łam dziecko. Wła­ści­wie to ja dą­ży­łam, ale ja­kie to miało te­raz zna­cze­nie. Nie mo­gli­śmy na sie­bie pa­trzeć ani zbyt długo prze­by­wać w swoim to­wa­rzy­stwie, bo wszystko przy­po­mi­nało nam o tra­ge­dii.

W każ­dym ra­zie na­sze mał­żeń­stwo za­koń­czyło się tam­tego paź­dzier­ni­ko­wego dnia, gdy wy­bra­li­śmy się na ostat­nie za­kupy przed po­ro­dem.

Od­chrząk­nę­łam, żeby prze­łknąć chrypkę z głosu. To nie był do­bry mo­ment na tego typu wspo­mnie­nia.

– Tak. Jest w Pol­sce w ja­kichś in­te­re­sach, ale z tego, co wiem, chyba za­mie­rza wró­cić na stałe. Umó­wi­li­śmy się na pią­tek – po­wie­dział szybko, jakby chciał to już mieć za sobą.

Oby nie, uzna­łam w przy­pły­wie pa­niki. Gdy miesz­kał za gra­nicą i od­zy­wał się raz na kilka mie­sięcy, ła­twiej przy­cho­dzi­łoby mi z nim co ja­kiś czas roz­ma­wiać. Jakby od­le­głość wpły­wała na siłę mo­jej obo­jęt­no­ści.

– Okej. – Wzru­szy­łam ra­mio­nami. – Tylko mam prośbę. Nie na­po­my­kaj mu o mnie i o tej sy­tu­acji – za­strze­głam, cho­ciaż wło­ży­łam w ton jak naj­mniej em­fazy, żeby za­brzmieć obo­jęt­nie.

Nie chcia­łam, żeby wraz z moim by­łym nad zim­nym bro­wa­rem ki­wali ze współ­czu­ciem gło­wami z po­wodu mo­ich nie­for­tun­nych przy­pad­ków. Niech spier­da­lają.

– Oczy­wi­ście. Gęba na kłódkę. – Wy­ko­nał gest za­my­ka­nia ust na klu­czyk.

Taaa, po­my­śla­łam znu­żona. Jak tylko wej­dzie kilka piw i do tego whi­sky, na­tych­miast roz­wiąże mu się ję­zyk. Za­po­mniał, że prze­cież go do­brze po­zna­łam. Je­dyna szansa w tym, że po pro­stu za­po­mni o mnie w fer­wo­rze prze­chwa­łek. Zresztą to bez zna­cze­nia. Mia­łam tylko na­dzieję, że jed­nak Mi­ko­łaj nie za­mie­rza wra­cać, bo tak było dla nas le­piej.

– Czy jest coś jesz­cze, o czym po­win­nam wie­dzieć? – za­py­ta­łam, pod­no­sząc się z nie­wy­god­nego fo­tela. – Je­śli cho­dzi o miesz­ka­nie i cały blok – do­pre­cy­zo­wa­łam.

Ja­nek przy­mknął na chwilę po­wieki, żeby się za­sta­no­wić. Zda­łam so­bie sprawę, że upływ czasu wpły­nął na niego dość do­brze. Jako na­sto­la­tek był za­wsze chu­der­lawy, co ukry­wał za po­mocą du­żych bluz i sze­ro­kich spodni. Te­raz jego do­pa­so­wany gar­ni­tur pod­kre­ślał lekko umię­śnione ra­miona i uda.

– A tak! Na ostat­nim pię­trze znaj­duje się ba­sen – oznaj­mił z nie­ukry­waną dumą, a ja otwo­rzy­łam sze­rzej oczy ze zdzi­wie­nia.

– No, prze­cież mó­wi­łem ci, że to apar­ta­menty pre­mium, a nie ja­kaś pa­to­de­we­lo­perka – stwier­dził z peł­nym sa­tys­fak­cji uśmie­chem. – Zbior­nik prze­cho­dzi te­raz fazę te­stową. Gość od firmy ser­wi­su­ją­cej bę­dzie go raz w ty­go­dniu na­peł­niał i spraw­dzał szczel­ność, ale je­śli chcesz, mo­żesz go so­bie użyt­ko­wać – do­dał, zgar­nia­jąc ma­ry­narkę z po­rę­czy krze­sła. – Ale na wła­sną od­po­wie­dzial­ność! – Wy­mie­rzył we mnie pa­lec. – Obyś tam nie za­snęła albo coś... – Pod­niósł ostrze­gaw­czo brwi, na co szcze­rze par­sk­nę­łam.

– Nie za­snę, ale z chę­cią sko­rzy­stam – od­par­łam za­do­wo­lona z tego po­my­słu.

Uwiel­bia­łam pły­wać, ale nie­na­wi­dzi­łam miej­skich ba­se­nów i sku­pisk lu­dzi, a to wy­da­wało się ide­al­nym roz­wią­za­niem.

Ja­nek wresz­cie skoń­czył opo­wia­dać i mo­gli­śmy wyjść z biura, które mie­ściło się w jed­nym z tych skła­da­ków mo­du­ło­wych tuż przy ko­lej­nej in­we­sty­cji na Bia­ło­łęce. Jak na apar­ta­menty pre­mium było tu za dużo błota, a oko­lica nie pre­zen­to­wała się zbyt za­chę­ca­jąco. Ale pew­nie tak wła­śnie wy­glą­dały wszyst­kie bu­dowle miesz­kalne w fa­zie dziury w ziemi, po­my­śla­łam.

– No to mi­łego po­wrotu do War­szawy – rzu­cił na do wi­dze­nia.

Wsia­dłam do mo­jej sied­mio­let­niej hondy ci­vic i wbi­łam do na­wi­ga­cji ad­res Apar­ta­men­tów We­ston, jak na­zy­wała się in­we­sty­cja Stra­szek De­ve­lop­ment. Co prawda, jesz­cze nie nadano ofi­cjal­nie nu­meru temu bu­dyn­kowi, ale Ja­nek za­pew­nił, że bez pro­blemu tam tra­fię. Miał ra­cję. Po czter­dzie­stu mi­nu­tach za­częły zni­kać wszel­kie oznaki cy­wi­li­za­cji, co ozna­czało, że je­stem na do­brej dro­dze. Chwilę póź­niej zje­cha­łam z szosy na szu­trówkę w le­sie, a z niej na bru­ko­wany pod­jazd pro­wa­dzący do osie­dla, za­bez­pie­czony szla­ba­nem. Otwo­rzy­łam go pi­lo­tem, który otrzy­ma­łam w pa­kie­cie z klu­czami, i za­je­cha­łam pod bu­dy­nek.

In­we­sty­cję, która mie­ściła chyba ze sto miesz­kań, ulo­ko­wano na ostat­nim skrawku te­renu na­le­żą­cego do dziel­nicy Bie­lany, bo tuż przed skrę­tem znaj­do­wała się ta­blica in­nej miej­sco­wo­ści.

Za­par­ko­wa­łam jak naj­bli­żej drzwi wej­ścio­wych do klatki i wy­sia­dłam z auta.

Przyj­rza­łam się blo­kowi. Sześć pię­ter, oszklone ta­rasy, dziwne, pół­okrą­głe okna od wschod­niej strony. Od­nio­słam wra­że­nie, że jedna cześć apar­ta­men­towca ma za­oblony kształt. Ciemne wstawki z ka­mie­nia spra­wiały, że wy­róż­niał się wśród pod­miej­skich osie­dli. Pa­so­wał bar­dziej do za­bu­dowy no­wo­bo­gac­kiego Wi­la­nowa niż pro­win­cji.

Wo­koło, oprócz lasu i par­kingu, nie było zu­peł­nie ni­czego. Zna­la­złam się w ja­kiejś głu­szy – do naj­bliż­szej cy­wi­li­za­cji około dzie­się­ciu mi­nut au­tem. Nie­dużo i nie­mało. Za­leży, jak na to spoj­rzeć. Jak dla mnie ide­al­nie.

Wy­pa­ko­wa­łam z ba­gaż­nika dwie wa­lizki, które le­d­wie się tam mie­ściły, a z tyl­nego fo­tela wy­cią­gnę­łam płó­cienną torbę z za­ku­pami. Wy­grze­ba­łam z to­rebki klu­cze, które wrę­czył mi Ja­nek, i z od­gło­sem tur­la­ją­cych się po bru­ko­wa­nym par­kingu kó­łek wa­li­zek sta­nę­łam przed prze­szklo­nymi drzwiami. Dość stan­dar­do­wymi w po­rów­na­niu do ca­łej reszty.

Gdy we­szłam do ciem­nej klatki scho­do­wej, moje noz­drza wy­peł­nił za­pach no­wo­ści. Świeża farba, środki czysz­czące, w tym naj­bar­dziej do­mi­nu­jący płyn do pod­łóg. To taka miła od­miana po moim ostat­nim lo­kum, na kra­kow­skim Ka­zi­mie­rzu, gdzie na klatce scho­do­wej do­mi­no­wał za­pach mo­czu. Nie tylko tam zresztą. Mimo to lu­bi­łam tę klitkę, bo miała cha­rak­ter. Stwo­rzyła ja­kąś hi­sto­rię, żyła, pa­mię­tała, po­ka­zy­wała to, czego nie dało się prze­ka­zać sło­wami. Ta­kie miej­sca do mnie naj­bar­dziej prze­ma­wiały.

Tu­taj nie było ni­czego. Pu­sty bu­dy­nek. Ta­bula rasa. Zu­peł­nie jak moje ży­cie, które w za­sa­dzie zo­stało zre­se­to­wane do tego mo­mentu. Wy­da­wało się, że mój po­wrót do War­szawy i chwi­lowe za­miesz­ka­nie w tym miej­scu to swo­ista ale­go­ria no­wego po­czątku.

Od­ru­chowo skie­ro­wa­łam się do wind i na­wet usta­wi­łam się przed nimi, ale za­raz oprzy­tom­nia­łam i przy­po­mnia­łam so­bie słowa Janka. Windy jesz­cze nie dzia­łają. Wy­mi­nę­łam je i do­tar­łam do cięż­kich an­ty­po­ża­ro­wych drzwi, na które mu­sia­łam z ca­łych sił na­przeć ra­mie­niem, żeby się otwo­rzyły. Oka­zało się to nie­zbyt ła­twe – z pa­kun­kami, ja­kie ze sobą tasz­czy­łam. Ale to i tak pi­kuś w po­rów­na­niu do wspi­naczki na szó­ste pię­tro.

Spoj­rza­łam na stop­nie wi­jące się w bla­dym świe­tle ma­łej ja­rze­niówki i sap­nę­łam. Nie było in­nej drogi. Wzy­wała mnie wanna z go­rącą wodą i kie­li­szek wina. Albo dwa kie­liszki. I to do­da­wało mi sił, gdy na trze­cim pię­trze stra­ci­łam w sie­bie wiarę. Nie prze­wi­dzia­łam, że klatki scho­dowe mają jesz­cze pół­pię­tra, które na do­brą sprawę mo­gły sta­no­wić do­dat­kowe pię­tra, o czym nikt ni­gdy nie wspo­mina.

Kilka dłu­gich, jak cho­lera, mi­nut póź­niej zna­la­złam się na gó­rze. Sta­nę­łam przed lo­ka­lem nu­mer sie­dem­dzie­siąt osiem i wście­kle dy­sza­łam. Dzięki Bogu za jog­ging, który upra­wia­łam kilka razy w ty­go­dniu, po­my­śla­łam. W prze­ciw­nym ra­zie mu­sia­ła­bym po­dzie­lić tę wspi­naczkę z to­bo­łami na etapy.

Wsu­nę­łam klucz do zamka i pchnę­łam drzwi. Tu­taj też uno­sił się ten cha­rak­te­ry­styczny za­pach nie­za­miesz­ka­nego miej­sca. Do tego do­łą­czyła woń drewna. Za­mknę­łam oczy i przez mo­ment wy­da­wało mi się, że cof­nę­łam się w prze­szłość. Szybko jed­nak oprzy­tom­nia­łam i wró­ci­łam do tu i te­raz.

Wnę­trze urzą­dzono na wskroś no­wo­cze­śnie, z lo­fto­wym za­cię­ciem. Zu­peł­nie nie w moim stylu, ale nie prze­szka­dzało mi to. Mia­łam tu być tylko kilka ty­go­dni, aż na­pi­szę książkę. Po­tem do­piero za­cznę się za­sta­na­wiać, co zro­bić ze sobą da­lej.

Zo­sta­wi­łam ba­gaże w przed­po­koju, który przy­wi­tał mnie ja­sno­sza­rymi ścia­nami i białą szafą z prze­suw­nymi drzwiami. W kuchni kró­lo­wały gra­ni­towe blaty i gra­na­towe fronty za­bu­dowy ku­chen­nej w kształ­cie li­tery L. Po prze­kro­cze­niu umow­nej gra­nicy, którą wy­zna­czała wy­spa, zna­la­złam się w sa­lo­nie. Mimo że na ścia­nie znaj­do­wał się struk­tu­ralny be­ton, za któ­rym nie prze­pa­da­łam, mia­łam po­czu­cie przy­tul­no­ści. Chyba dzięki mięk­kiej, be­żo­wej ka­na­pie i drew­nia­nemu pa­ne­lowi ścien­nemu z pół­kami na książki, na któ­rym stało kilka po­zy­cji. Ja­kieś kry­mi­nały, tro­chę kla­syki.

Na ścia­nie nad ka­napą do­mi­no­wał ol­brzymi ob­raz wy­ko­nany far­bami akry­lo­wymi. In­te­re­so­wa­łam się tro­chę tech­ni­kami ma­lar­skimi, bo jako na­sto­latka chcia­łam zo­stać ma­larką i z tego żyć. Uśmiech­nę­łam się na to wspo­mnie­nie na­iw­nych pla­nów.

Po­de­szłam bli­żej, żeby mu się le­piej przyj­rzeć. Na pierw­szy rzut oka była to no­wo­cze­sna abs­trak­cja bez kon­kret­nego mo­tywu prze­wod­niego, ale po ko­lej­nym spoj­rze­niu wy­ła­niała się z niej twarz ko­biety. A może mło­dej dziew­czyny? Dziecka? W plą­ta­ni­nie li­nii i kształ­tów do­strze­głam usta. Rów­nież duże, ciemne oczy i po­liczki pełne jak u dziecka. Wszystko to ską­pane w róż­nych od­cie­niach czer­wieni.

Za­mru­ga­łam kilka razy i na­gle ob­raz się roz­mył i znowu stał się tylko plą­ta­niną maź­nięć pędzla.

Od­wró­ci­łam głowę i znowu na niego spoj­rza­łam. Wstrzy­ma­łam od­dech, a po chwili wy­pu­ści­łam z sap­nię­ciem ulgi. Nic, tylko ko­lo­rowe plamy.

– Pa­skudz­two – po­wie­dzia­łam sama do sie­bie i skie­ro­wa­łam się do drzwi bal­ko­no­wych.

Otwo­rzy­łam je na oścież i wy­szłam na prze­szklony ta­ras, z któ­rego roz­po­ście­rał się wi­dok na las i ja­kieś za­orane ugory. Jak­bym zna­la­zła się gdzieś na Ma­zu­rach albo w Biesz­cza­dach, za­uwa­ży­łam z roz­ba­wie­niem. Ta pom­pa­tycz­ność bryły bu­dynku w zde­rze­niu z przy­rodą wy­da­wała się wręcz gro­te­skowa.

Po­de­szłam do ba­rierki i opar­łam się o nią ra­mio­nami. Po­dmuch chłod­nego wia­tru roz­wiał mi ja­sne włosy, które zwią­za­łam wy­soko w wę­zeł. Przy­mknę­łam na mo­ment oczy. Może wła­śnie tu­taj uda mi się za­po­cząt­ko­wać coś zu­peł­nie no­wego, po­my­śla­łam pełna na­dziei. Może wresz­cie uda mi się pod­jąć do­brą de­cy­zję. Pierw­szą od bar­dzo dłu­giego czasu.

Co prawda, o zwol­nie­niu z pracy nie ja za­de­cy­do­wa­łam, ale za­rząd uczelni, który we­zwał mnie na spe­cjalne spo­tka­nie zor­ga­ni­zo­wane na tę oko­licz­ność. Ofi­cjal­nie za­bra­kło już fun­du­szy na utrzy­my­wa­nie mo­jego etatu, w związku z tym pod­su­nięto mi kwit o dwu­stron­nym roz­wią­za­niu umowy o pracę. Nie­ofi­cjal­nym po­wo­dem był fakt, że sy­pia­łam z dwu­dzie­sto­let­nim stu­den­tem, który po za­koń­cze­niu ro­mansu z mo­jej strony chciał się po pro­stu ze­mścić i do­niósł o na­szej nie­zbyt pro­fe­sjo­nal­nej re­la­cji rek­torce. Gro­ził mi rów­nież upu­blicz­nie­niem mo­ich na­gich zdjęć, ale to aku­rat mało mnie obe­szło. Mia­łam trzy­dzie­ści trzy lata, za sobą roz­wód i utratę dziecka. Czy my­ślał, że prze­stra­szę się kilku roz­ne­gli­żo­wa­nych fo­tek?

Jemu rów­nież gro­ziło wy­da­le­nie ze stu­diów, bo rek­torka nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na gło­śny skan­dal, a wła­śnie z tym mu­sia­łaby zmie­rzyć się uczel­nia, gdyby in­cy­dent wy­szedł na jaw, tym bar­dziej że Do­mi­nik był sio­strzeń­cem dzie­kana wy­działu lin­gwi­stycz­nego. Sprawę roz­wią­za­li­śmy po­lu­bow­nie, je­śli tak można na­zwać utratę przeze mnie pracy i za­trzy­ma­nie sta­tusu stu­denta przez Do­mi­nika.

Na­wet nie pró­bo­wa­łam się bro­nić ani do­cho­dzić wła­snych praw, bo tak na­prawdę nie za­le­żało mi ani na słabo płat­nej po­sa­dzie, ani na opi­nii władz uczelni. Uzna­łam, że dość szybko znajdę coś in­nego, ale mi­jały dni, po­tem ty­go­dnie, a moje oszczęd­no­ści, które ni­gdy nie wzbu­dzi­łyby ni­czy­jej za­zdro­ści, top­niały, aż wresz­cie na sub­kon­cie nie wid­niało pra­wie nic.

Zo­stały mi tłu­ma­cze­nia, ale te nie wy­star­czały na ży­cie w cho­ler­nie dro­gim Kra­ko­wie. Pod­pi­sa­nie umowy, a wła­ści­wie w per­spek­ty­wie za­liczka, na ko­lejną po­wieść sta­no­wiło ja­kiś ra­tu­nek. Do tej pory od­ma­wia­łam ko­lej­nych umów, po­nie­waż bra­ko­wało mi na to wszystko czasu, któ­rego lwią cześć od­da­wa­łam uczelni i pry­wat­nym zle­ce­niom na tłu­ma­cze­nia.

Pro­blem po­le­gał na tym, że gdy oto zna­la­złam czas na pi­sa­nie, to, co ostat­nio działo się w moim ży­ciu, nie na­stra­jało do snu­cia fik­cyj­nych, nie­po­ko­ją­cych i mrocz­nych hi­sto­rii. Mimo to nie mia­łam wyj­ścia, dla­tego po­sta­no­wi­łam coś zmie­nić. Nic prócz pracy i kilku luź­nych zna­jo­mo­ści nie trzy­mało mnie już w Kra­ko­wie. Czy po­wrót do War­szawy okaże się do­brym po­my­słem? Nie po­tra­fi­łam w tej chwili orzec, ale nic in­nego nie wy­my­śli­łam.

Obym tylko w tym no­wym miej­scu, w któ­rym od razu wy­czu­wa­łam do­bre wi­bra­cje, po­ko­nała blo­kadę twór­czą. W prze­ciw­nym ra­zie będę mu­siała ży­wić się świa­tłem, za­uwa­ży­łam, po­now­nie przy­my­ka­jąc oczy, gdy zza chmur wy­ło­niło się je­sienne po­po­łu­dniowe słońce.

Może to nie by­łoby ta­kie głu­pie roz­wią­za­nie?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki