Jak powietrze - Agata Czykierda-Grabowska - ebook + książka

Jak powietrze ebook

Agata Czykierda-Grabowska

4,5

Opis

Na ten powrót czekali wszyscy. Kultowa powieść Jak powietrze autorstwa Agaty Czykierdy-Grabowskiej znów w sprzedaży!

Gdy Oliwia poznaje Dominika, jej świat wydaje się niemal idealny. Studiuje wymarzony kierunek, ma wspaniałego chłopaka, a kochający ojciec mocno ją wspierają.

Dla Dominika dotychczasowe życie było walką. Rzucony na głęboką wodę chłopak musiał szybko się usamodzielnić, poświęcając swoje marzenia opiece nad rodzeństwem.

Gdyby byli żywiołami, ona byłaby ogniem, a on wodą. Gdy dwa tak różne światy nagle się zderzają, wszystko musi się zmienić. Jedno jest pewne – tego spotkania nie da się zapomnieć.

Jak powietrze to opowieść, która sprawi, że znów uwierzysz w przeznaczenie. Bo przecież, gdy wszechświat do nas mówi, wystarczy zatrzymać się i posłuchać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (93 oceny)
61
19
13
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalgorzataKoziel

Dobrze spędzony czas

Dominik i Oliwia dużo w życiu przeszli. Oboje walczą, żeby otworzyć się na to, co ich spotkało. Bardzo piękna historia. Polecam! Jedna gwiazdka mniej za niektóre wątki dosyć oddalone od prawdziwego życia, jakby chociaz moment poznania się.
10
janinamat

Całkiem niezła

Ciekawie napisana historia, dobry początek, trochę nudny środek a koniec zupełnie przewidywalny. Ale polecam.
00
Buska18

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia. Polecam.
00
Weatherwax83

Całkiem niezła

Aj, zaczynało się dobrze. Dość lekka historia z cyklu slow burn love. Ciekawy pomysł na poznanie się bohaterów, którzy również byli dość ciekawi, po przejściach, ale tacy, których naprawdę da się polubić. I co? I potem wszystko się zepsuło. Przeskakiwałam już z akapitu na akapit, żeby dowiedzieć się, jak książka się skończy, ale nic nie wniosła ciekawego. W pewnym momencie się zrobiło tak sielankowo, że już przed oczami miałam jednorożce i tęcze, i tylko czekałam aż coś runie... Skomplikowanie życia bohaterom było bardzo schematyczne, ona zostaje wciągnięta w pułapkę przez byłego, on nie chce słuchać wyjaśnień... A wieli sekret Dominika... no cóż nie był zbytnio zaskoczenie, ale został potraktowany dość błaho... zamieciony pod dywan. Zupełnie mi jego postać nie pasowała do tego, co mu się przytrafiło. Mam wrażenie, że wszystko, co w książce się wydarzyło, cała historia była tylko po to, żeby opisać kilka tych scen seksu, które dla mnie niepotrzebnie były tak szczegółowe, bo znów z ksią...
00
Kalotka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00



– Chryste! Znowu się spóźnię – syknęła Oliwia, dwukrotnie uderzając dłońmi o kierownicę. – Jak ja nienawidzę tego miasta – dodała, tym razem waląc w nią głową.

Wystukała esemesa do Szymona. Już widziała jego minę. Pewnie znowu się wścieknie, ale w tej chwili mało ją to obchodziło. To tylko durne kino, a nie sprawa życia i śmierci, pomyślała zirytowana.

Najgorszy odcinek miała właściwie za sobą. Wystarczyło tylko przemknąć przez ostatnie światła. Wcisnęła gaz i już miała wjeżdżać na przejście dla pieszych, gdy ktoś nagle zajechał jej drogę. Czarne volvo wepchnęło się tuż przed nią. Oliwia została zatrzymana na kolejne kilka minut, które w tej chwili były dla niej niezwykle cenne. Tak ją to rozsierdziło, że zdrowy rozsądek pofrunął w siną dal wraz z tumanem kurzu pozostawionym przez czarne auto. Nie zwracając uwagi na czerwone światło, docisnęła pedał gazu i wjechała na skrzyżowanie, licząc, że zdąży.

Nagle na pasach pojawił się człowiek. Oliwia zahamowała tak gwałtownie, że poczuła zapach palonej gumy. Chłopak, zamiast odskoczyć, stanął w miejscu. Trwało to tylko kilka sekund, ale dla Oliwii całe zdarzenie rozciągnęło się w czasie, zamieniając sekundy w długie minuty. W spowolnionym tempie widziała swoją nogę, która wciska pedał hamulca i twarz młodego chłopaka, który z szeroko otwartymi oczami wpatruje się w szybę jej samochodu, a potem zastyga w bezruchu. W końcu poczuła, jak pojazd uderza w niego, a on upada wprost pod koła.

Mijały kolejne sekundy, a ona wciąż siedziała w aucie, nie mogąc się poruszyć. W jej sparaliżowanej strachem głowie kołatała jedna jedyna myśl: Boże! Zabiłam go. Wokół jej auta pojawili się ludzie. Schylali się nad potrąconym człowiekiem, szepcząc coś pod nosami. Nie mogła dłużej wytrzymać tego napięcia. Na drżących nogach wysiadła z auta. Ignorując oskarżycielskie spojrzenia i komentarze, schyliła się nad poszkodowanym, modląc się w duchu, żeby nic mu nie było.

Chłopak, czy może raczej młody mężczyzna, leżał na wznak, ale był przytomny i nie wyglądał na ciężko rannego. Właśnie wtedy jej serce ponownie zaczęło bić. Na jego twarzy Oliwia dostrzegła grymas bólu, ale nie potrafiła rozszyfrować, w którym miejscu doznał największego urazu.

– Niech ktoś wezwie karetkę! – usłyszała nad głową głos kobiety w średnim wieku, która nie spuszczała z niej oczu.

Nagle chłopak podniósł się i ciężko dysząc, odezwał się zachrypniętym głosem:

– Nie. Nic mi nie jest. – Próbował wstać, ale się zatoczył.

Upadłby, gdyby nie Oliwia. Dziewczyna instynktownie przytrzymała go za ramiona.

– Jest pan ranny, już dzwonię po karetkę i policję – odezwała się ta sama kobieta, która nie odstępowała ich na krok, a wypowiadając ostatnie słowo, spojrzała Oliwii wymownie w oczy. Dziewczynę przyprawiło to o dreszcz.

Tłum gapiów, nie widząc krwi i leżących pokotem trupów, znacznie się przerzedził. Na ten widok Oliwia odetchnęła z ulgą, ponieważ istniało duże prawdopodobieństwo, że ci ludzie by ją zlinczowali. Niestety nie wszyscy dali za wygraną. Wspomniana kobieta wlepiała w dziewczynę wzrok z taką intensywnością, jakby ta miała za chwilę wsiąść do auta i pognać przed siebie, rozjeżdżając przy tym możliwie największą liczbę niewinnych przechodniów.

Poszkodowany chłopak, który wciąż przytrzymywał się jej ramienia, nachylił się nad jej uchem i szepnął:

– Zabierz mnie stąd. Jeśli mnie stąd zabierzesz, nie zawiadomię policji.

Słysząc tę prośbę, albo bardziej groźbę, Oliwia osłupiała. Przez kilka sekund przetrawiała w głowie ten pomysł, przywołując wszystkie „za” i „przeciw”. Ale kiedy zauważyła, że natrętna kobieta już gdzieś wydzwania, szybko podjęła decyzję i poprowadziła chłopaka do drzwi swojego samochodu. Zanim sama wsiadła do środka, poszkodowany wskazał ręką swój plecak, który wciąż leżał na pasach, i poprosił, żeby mu go podała. Oliwia wykonała to polecenie automatycznie. Pełna poczucia winy i strachu, nie była w stanie sprzeciwić się jakiemukolwiek jego żądaniu.

Wsiadając za kółko, nawet nie zerknęła na poszkodowanego chłopaka. Chciała jak najszybciej zjechać ze skrzyżowania, a przede wszystkim zniknąć z oczu ludziom i uniknąć konfrontacji z policją. Tym razem ojciec by jej nie pomógł. Nie kiedy to była całkowicie jej wina wynikająca z jej głupoty.

– Przepraszam – odezwała się wreszcie do swojego pasażera, wciąż nie odrywając oczu od drogi. – Spieszyłam się… i chciałam zdążyć przed czerwonym – zaczęła dukać, nie mogąc znaleźć właściwych słów, aby się wytłumaczyć.

Chłopak tego nie skomentował, w zamian za to zasyczał głośno. Oliwia zerknęła pospiesznie w jego stronę. Miał bladą twarz, a na jego czole perlił się pot. Jego jasnobrązowe włosy były w totalnym nieładzie, bo co chwilę przeczesywał je rękoma. Kilka kosmyków z grzywki przykleiło się do mokrego czoła. Wyglądał, jakby naprawdę cierpiał.

– Co cię boli? – zapytała spanikowana.

W jej głowie zaczynały się pojawiać scenariusze rodem z Doktora House’a. Może doznał wstrząśnienia mózgu albo ma krwotok wewnętrzny? Nie daj Boże zator dociera teraz do jego serca, powodując…

– Noga – odpowiedział, wciąż się krzywiąc. – Chyba jest złamana.

– Zawiozę cię do szpitala – powiedziała zdecydowanie i zawróciła na światłach, żeby zmienić kierunek jazdy.

– Nie! – zaprotestował głośno. – Zawieź mnie do domu. – Zerknął pospiesznie na zegarek na wyświetlaczu swojego telefonu. – Nie mogę zostać w szpitalu.

Oliwia przez chwilę biła się z myślami, próbując podjąć jakąś decyzje. Wciąż była zdenerwowana, a to nie ułatwiało sprawy. Wiedziała jedno: nie może go zostawić w takim stanie. Gdyby coś mu się stało po tym, jak się rozstaną, wyrzuty sumienia zadręczyłyby ją na śmierć.

– Posłuchaj – zaczęła. – Mój ojciec jest ordynatorem w szpitalu. Zbada cię i jeśli nie wyrazisz zgody, nikt cię tam siłą nie zatrzyma. Jeśli masz złamaną nogę, to samo nie przejdzie – powiedziała, a widząc, że się nie sprzeciwia, kontynuowała: – Wiem, jak boli złamanie i uwierz mi, potem będzie tylko gorzej. Jak spuchnie ci…

– Dobra – przerwał jej. – Tylko… nie mogę tam długo zostać. – Po tym stwierdzeniu po raz kolejny zerknął na zegarek.

Dalszą drogę do szpitala przebyli w milczeniu. Było to jej na rękę, ponieważ nie wiedziała, o czym miałaby z nim rozmawiać. Czuła się winna temu całemu zdarzeniu. Jak po czymś takim rozpocząć przyjazną pogawędkę z osobą, którą omal się zabiło?

Gdy zajechała na szpitalny parking, kazała mu zostać w środku i od razu pobiegła do gabinetu ojca, który szczęśliwie miał w tej chwili przerwę. Zanim jednak zapukała do drzwi, wzięła głęboki wdech. Próbowała się w ten sposób uspokoić oraz przygotować na jego karcące i pełne rozczarowania spojrzenie. Zawsze tak na nią patrzył, jakby była jego porażką. Ale teraz nie chodzi o mnie, upomniała się w myślach. Tu chodzi o czyjeś zdrowie albo życie. Wzięła się w garść i weszła do środka.

– Nie przeszkadzam ci? – zapytała, nie witając się z nim w żaden inny sposób.

Ojciec podniósł głowę znad jakiejś gazety i zmarszczył brwi na jej widok. Jego ciemnozielone oczy były podkrążone i zmęczone, zapewne po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze. Nie to ją jednak zaskoczyło w jego spojrzeniu. Na ułamek sekundy pojawił się w nim strach. Gdy szybko otaksował ją od stóp do głów, strach zniknął, a zastąpiła go dobrze jej znana rezerwa.

– Nie. Co się stało? – zapytał, odkładając gazetę.

– Był wypadek – zaczęła niepewnie, a na jego twarzy znów pojawiła się panika sprzed kilkunastu sekund. – To znaczy ja spowodowałam wypadek… Potrąciłam człowieka. – Ojciec pobladł i otworzył nieelegancko usta. – Nic się nikomu nie stało…Właściwie to się stało. Przywiozłam chłopaka, którego potrąciłam. Ma uszkodzoną nogę i potrzebuje konsultacji.

Ojciec wstał z krzesła i podszedł do niej, po czym chwycił ją za ramiona i spojrzał na nią z góry.

– Tobie nic się nie stało? – zapytał zduszonym głosem.

– Nie. – Wyswobodziła się z jego ramion niecierpliwym gestem. – Mógłby go ktoś zbadać? Chyba ma złamaną nogę. – Odsunęła się na bok.

– Gdzie on jest?

– W moim samochodzie. Sam tu nie przyjdzie, nie da rady. Potrzebuję wózka – zakomunikowała i zaczekała na jego reakcję.

Ojciec odsunął się od niej, złapał za słuchawkę telefonu stacjonarnego i po wybiciu trzech cyfr połączył się z kimś po drugiej stronie. Oliwia nie słuchała uważnie, ale wiedziała, że gdy ojciec zaczyna działać, to wszystko jakoś się ułoży. Chociaż nie przyznałaby się do tego głośno, w jego obecności czuła się bezpiecznie. Był jak szalupa na statku i koło zapasowe w samochodzie. Dawał pewność i spokój. I chociaż Oliwia miała pewność, że ojciec już jej nie kocha, wiedziała, że nie odmówi pomocy.

Jakieś dwadzieścia minut później ofiara jej bezmyślności leżała na kozetce i miała zakładany gips po samą pachwinę. Dzięki Bogu chłopak nie odniósł większych obrażeń wewnętrznych.

Kiedy siedziała na korytarzu, z gabinetu zabiegowego wyszedł jej ojciec i przystanął przy rzędzie plastikowych krzeseł. Oliwia z własnego doświadczenia wiedziała, jak bardzo są niewygodne, po kilkunastu minutach siedzenia na nich zaczynała odczuwać drętwienie tyłka. Nie zamierzała jednak opuszczać tego miejsca, dopóki będzie pewna, że z chłopakiem wszystko dobrze.

– Chce z tobą rozmawiać – powiedział ojciec, wskazując głową w stronę gabinetu.

Jego głos nie wyrażał żadnych emocji, ale Oliwia wiedziała, że zżera go ciekawość, chociaż nie przyzna się do tego głośno. Jakiś czas temu zakomunikował jej, iż jest już na tyle dorosła, że on kończy z wyciąganiem jej z tarapatów. Dodał, że teraz zostaje sama ze skutkami swoich „pochopnych decyzji”. Było jej to bardziej niż na rękę. Nie chciała się przed nim tłumaczyć.

– Ze mną? – upewniła się, żeby dać mu do zrozumienia, że sama także nie ma bladego pojęcia, o co może mu chodzić.

– Tak. I jest bardzo… wzburzony – dodał, wkładając ręce do kieszeni fartucha. – Ja muszę wracać na mój oddział. Mam obchód – wyjaśnił, ale zanim odszedł, dodał: – W domu będę wieczorem.

Oliwia tylko skinęła głową i całą swoją uwagę skupiła na gabinecie, gdzie czekał na nią połamany, a teraz też wkurzony koleś. Zanim zdecydowała się z nim zmierzyć, próbowała się domyślić, czego może od niej chcieć. Może zapakowanie nogi w gips po samą pachwinę zmieniło jego nastawienie i nagle zapragnął kontaktu z policją?, zastanawiała się z ironią. Jeśli tak, to jak to się dla niej skończy? Będzie miała kłopoty? Przecież nie uciekła z miejsca przestępstwa i pomogła poszkodowanemu. Czy to nie czyni z niej dobrej obywatelki? Cholera. Nie znała tego człowieka, nie miała pojęcia, do czego jest zdolny i o co może ją oskarżyć.

Postanowiła, że cokolwiek ten człowiek wymyśli, nie da się zastraszyć ani zaszantażować. Z pewnym niepokojem złapała za klamkę i weszła do środka. Jej oczom ukazał się niecodzienny widok. Jej ofiara, której imienia nie zdążyła jeszcze poznać, siedziała na wysokim łóżku, z którego w tej chwili próbowała się zsunąć. Wszystko to odbywało się przy ostrych protestach młodego ortopedy, którego Oliwia znała z widzenia.

– Hej, Oliwia – przywitał się z nią lekarz, trzymając chłopaka za ramiona. – Nasz nadpobudliwy pacjent chciał się z tobą zobaczyć – wyjaśnił, odsuwając się od niego i wracając do porządkowania jakichś dokumentów.

– Hej – odpowiedziała nieprzytomnie, bo cała jej uwaga skupiła się na młodym mężczyźnie, który zdenerwowany i niespokojny mierzył ją nieprzyjaznym wzrokiem.

– Musimy porozmawiać – zwrócił się do niej przez zaciś­nięte zęby.

– Słucham – odpowiedziała, przyjmując swobodny ton.

Chłopak zerknął pospiesznie w stronę ortopedy, a ten, zrozumiawszy aluzję, westchnął ostentacyjnie i zwrócił się do niej:

– Muszę na chwilę wyjść. Mogę cię zostawić z pacjentem? – zapytał, co miało oznaczać pewną wątpliwość co do tego, czy Oliwia nie boi się z nim zostać sam na sam.

– Jasne. – Uśmiechnęła się raźnie, chcąc już mieć to wszystko za sobą.

– Jak będzie chciał wyjść, to mnie zawołaj. Będę w gabinecie obok – szepnął jej na ucho, mijając ją, po czym wyszedł z pomieszczenia, zostawiając ich samych.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, chłopak poruszył się niespokojnie, a na jego twarzy pojawiły się desperacja i strach. Oddychał szybko, rozglądał się po gabinecie. Wyglądał jak zwierzę schwytane w potrzask.

– Nie mogę stąd wyjść. Ten cholerny gips jest jeszcze mokry. Zresztą i tak nigdzie bym z nim nie zaszedł, a muszę ich odebrać. – Oliwia niczego nie rozumiała, ale słuchała go uważnie, chcąc wyłuskać z tej nieskładnej wypowiedzi jakiś sens. – Muszę ich odebrać, a nie zdążę… – Przeczesał ręką przydługie włosy, które opadały mu na czoło. – Jeśli mam dotrzymać umowy o niemieszaniu w to wszystko policji, to musisz mi pomóc – dodał już pewniejszym głosem, patrząc jej prosto w oczy.

Po raz pierwszy, odkąd go „poznała”, zauważyła kolor jego oczu. Tęczówki wyglądały jak piękny bursztyn, w którym na zawsze zastygła jego źrenica. Oliwia zastanawiała się, jak mogła ich wcześniej nie zauważyć. Były wręcz niesamowite.

– Powiedz, o co chodzi. – Oderwała się od tego przyjemnego widoku, gdy usłyszała wzmiankę o policji. – W czym mam ci pomóc? – zapytała z rezerwą, chcąc szybko zaprotestować, gdyby ten jego szantaż zaszedł za daleko.

– Mam rodzeństwo: brata i siostrę. Bliźnięta – wyjaśnił i oblizał nerwowo usta, dając sobie czas na pozbieranie myśli. – Są teraz w przedszkolu. Za pół godziny muszę ich odebrać. – Zerknął na zegarek na nadgarstku. – Jeśli tego nie zrobię, to… nieważne. Ktoś musi ich odebrać. Dam ci adres przedszkola i mój adres domowy. Odbierz ich i zawieź na miejsce, a zapomnę o tym, co się dziś wydarzyło – zakończył, nie spuszczając z niej oczu.

Oliwia otworzyła usta, ale nic się z nich nie wydobyło, chociaż cisnęło jej się na nie milion pytań.

– Proszę. – Jego głos zadrżał i Oliwia poczuła ścisk w żołądku.

– No dobrze, ale nie wiem, jak wyglądają, i co najważniejsze, jeśli nikt mnie tam nigdy nie widział, to jakim cudem mi je wydadzą? – zapytała z powątpiewaniem. – Nie ma nikogo, kto mógłby to zrobić? – dodała z nadzieją.

– Nie – powiedział krótko i już zsuwał się z leżanki. – Dobra. Nieważne – mruknął ponuro i próbował stanąć na zagipsowanej nodze.

Złapał swój sfatygowany plecak i ledwie dotykając gipsem podłogi, zaczął iść w stronę drzwi.

– Zaczekaj – zawołała za nim, po czym westchnęła głoś­no. – Daj mi ich dane i powiedz, jak wyglądają. Co mam powiedzieć na miejscu? – zapytała, wyciągając z torebki kalendarz książkowy, żeby wszystko zanotować. – A! I jak ty się w ogóle nazywasz?

Chłopak wpatrywał się w nią chwilę, jakby nie wierzył w to, że rzeczywiście zgodziła się mu pomóc. Oliwia wydarła kartkę z kalendarza i wręczyła mu ją wraz z długopisem.

– Pisz adres domu i adres przedszkola – nakazała.

Zaczął pospiesznie notować drukowanymi literami wszystkie potrzebne dane, a kiedy skończył, sięgnął do plecaka po portfel. Wyszperał w nim pogniecione zdjęcie i wręczył je Oliwii.

– Tak wyglądają Hania i Kacper. Mają po pięć lat – powiedział, kiedy wzięła do ręki fotografię i zaczęła się jej uważnie przyglądać. – A ja jestem Dominik – dodał po chwili.

Zdjęcie przedstawiało kilkuletnich uśmiechniętych brzdąców. Pyzata dziewczynka z szerokim, pozbawionym jedynki uśmiechem obejmowała za szyję ciemnowłosego chłopca, który wyraźnie zawstydzony tym przejawem czułości, wykrzywiał twarz w grymasie niezadowolenia. Mimo woli Oliwia uśmiechnęła się pod nosem, po czym zwróciła się do chłopaka, by uzyskać dalsze informacje.

– Co mam powiedzieć w przedszkolu? Kim dla nich jestem? Mam poinformować o wypadku?

Dominik zaczerwienił się delikatnie.

– Powiedz, że jesteś moją… dziewczyną – odezwał się w końcu, ale unikał jej wzroku. W końcu wrócił do niej spojrzeniem. – Nic nie mów o wypadku. Zadzwonię tam i uprzedzę, że będziesz. Jeśli chodzi o mnie, to powiedz, że utknąłem w korku przez wypadek na drodze i dlatego nie zdążyłem. Potem im wszystko wyjaśnię.

Oliwię zdziwiła ta odpowiedź, ale jej nie skomentowała. Po co tyle kombinowania? Gdzie są ich rodzice i czemu to oni nie mogą odebrać własnych dzieci? Dlaczego to taka wielka sprawa, żeby nikt się nie dowiedział o prawdziwej przyczynie jego spóźnienia? To były pytania, które od razu nasunęły jej się na myśl, ale postanowiła zatrzymać je dla siebie. Przy odrobinie szczęścia za jakieś dwie godziny nie będzie musiała znać na nie odpowiedzi.

Zebrawszy wszystkie wskazówki, zarówno te ustne, jak i te zapisane na kartce, z pękiem kluczy w ręku ruszyła w stronę drzwi. Nagle zatrzymała się w miejscu, bo przypomniała sobie o bardzo ważnej rzeczy.

– Twój numer telefonu – powiedziała pospiesznie. – Nie podałeś mi numeru telefonu, a w razie kłopotów będę musiała się z tobą skontaktować.

Dominik walnął się otwartą dłonią w czoło.

– Cholera! Masz rację, nie pomyślałem o tym.

Wymienili się numerami i gdy Oliwia była już przy drzwiach, usłyszała jego głos.

– Oliwia. – Na dźwięk swojego imienia drgnęła. – Ufam ci.

Z jakiegoś powodu to stwierdzenie przyprawiło jej serce o graniczący z bólem skurcz. Oliwia była dla niego kimś obcym. Nawet gorzej, była osobą, która omal go nie rozjechała. I w jej ręce złożył los i życie swojego młodszego rodzeństwa. Ufał jej, ponieważ nie miał innego wyjścia. Musiał to zrobić nawet wbrew sobie i wbrew okolicznościom.

Oliwia spojrzała mu w oczy i kiwnęła nieznacznie głową, po czym wyszła z gabinetu. Trzydzieści minut później zaparkowała pod niewielkim przedszkolem mieszczącym się na osiedlu bloków z wielkiej płyty. Raz jeszcze wyciągnęła zdjęcie z torebki i próbowała zatrzymać w pamięci twarze dzieciaków, żeby nie wzięto jej za porywaczkę, kiedy nie będzie mogła ich zidentyfikować w tłumie innych przedszkolaków. Zerknęła w lusterko, żeby poprawić włosy. Związała je w krótki koński ogon, który wyglądał schludnie i profesjonalnie. Wytarła spod oczu ciemne smugi, które pojawiły się po tym, jak dotknęła twarzy spoconymi dłońmi. Dopiero po tych zabiegach odważyła się wysiąść z samochodu. Nie miała trudności ze zlokalizowaniem głównego wejścia, z którego niczym rzeka wylewał się właśnie tłum mam i tatusiów prowadzących za ręce swoje pociechy.

Oliwia się wyprostowała, wygładziła bawełniany T-shirt i obciągnęła krótkie dżinsowe spodenki, po czym ruszyła pewnie przed siebie. Uważała, że nawet średnio zagrana pewność siebie jest o niebo lepsza od naturalnie przestraszonej osiki, której na pewno nikt nie wydałby dwójki pięcioletnich dzieci.

Wchodząc do środka, przytrzymała drzwi jakiejś starszej kobiecie, do której uśmiechnęła się przyjaźnie, co było oczywiście grą, bo nie lubiła się uśmiechać do obcych ludzi. Tego jednak wymagała sytuacja. W tej chwili mogłaby ją na przykład obserwować któraś z wychowawczyń, a tym gestem zyskała szansę na zaskarbienie sobie jej sympatii. Oliwia starała się zawsze patrzeć szerzej i działać kompleksowo.

Gdy znalazła się w środku, owionął ją chłód przedszkolnego przedsionka. To była miła odmiana po skwarze panującym na dworze. Ściany długiego korytarza, który skojarzył jej się z wagonami w pociągu, ozdobione były rysunkami bohaterów z przeróżnych bajek. Dostrzegła tam postaci z kreskówek takich jak Auta, Masza iNiedźwiedź czy Kraina lodu, ale znalaz­ło się tam również miejsce na stare, dobre królewny, syrenki i krasnoludki. Po lewej stronie, tuż przy niewielkich oknach, mieściły się drewniane wieszaki z półkami oznaczone kolorowymi numerkami. W gablocie nad malowidłami wyeksponowano rysunki dzieci. Ich motywem przewodnim chyba były wakacje. Oliwia uśmiechnęła się mimowolnie, zerkając na te pokraczne sylwetki ludzi i zwierzaków. Były one równie nieporadne, co urocze.

Przedszkole musiało być jedną z placówek publicznych, które nie mogły się poszczycić najnowszymi meblami i pięknymi dekoracjami. Te widuje się w prywatnych przedszkolach, do którego sama uczęszczała w dzieciństwie.

Ponownie zerknęła na kartkę, żeby się upewnić, do którego pokoju powinna się udać, by móc odebrać dzieci. Zagadnęła przechodzącą obok dozorczynię i poprosiła o wskazanie właściwego kierunku. Kobieta poprowadziła ją do mniejszego odgałęzienia, odchodzącego od głównego korytarza. Oliwia niepewnym krokiem udała się w tamtym kierunku. Zaczynała odczuwać delikatne zdenerwowanie z powodu całej tej sytuacji. W pewnym momencie, porażona niepokojącą myślą, zatrzymała się w miejscu. A co, jeśli ten chłopak próbuje mnie w coś wrobić? Co, jeśli po zabraniu dzieci zostanę zatrzymana za porwanie? Może to nie jego rodzeństwo. Przecież zdjęcie, które jej dał, to żaden dowód.

Pokręciła głową, odrzucając te niedorzeczności będące skutkiem ubocznym zbyt dużych dawek filmów i seriali kryminalnych, którym oddawała się pasjami.

Zapukała głośno do drzwi z napisem „Dyrektor”, po czym weszła powoli do środka. Zza drewnianego biurka powitała ją z uśmiechem młoda, jasnowłosa kobieta, która niemal natychmiast na jej widok podniosła się z krzesła. Oliwia zastanowiła się, czy tak właśnie witają każdego petenta, czy była wyjątkiem. Chociaż w dobie nadpobudliwych i wiecznie niezadowolonych rodziców chyba tak właśnie wyglądała polityka każdej takiej placówki.

Oliwia również przywitała się z uśmiechem. Od razu postanowiła się przedstawić, ale nie zdążyła nawet podać swojego nazwiska, kiedy kobieta ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Tak. Dzwonił do nas pan Dominik – powiedziała, jednocześnie wychodząc zza biurka. Poprowadziła Oliwię do drzwi, a potem wzdłuż korytarza. – Hania i Kacper już czekają. Dla formalności poproszę panią o dowód tożsamości i podpis na liście.

– Oczywiście. – Oliwia sięgnęła od razu do torebki po wspomniany dokument.

Dyrektorka przyjęła od niej dowód, zerknęła na dane i oddała go dziewczynie z uśmiechem. Zatrzymały się na chwilę przy portierni, gdzie Oliwia złożyła swój podpis, po czym weszły do niewielkiego pomieszczenia z zieloną wykładziną. Sala zabaw była kolorowa i bardzo jasna dzięki dużym oknom, przez które wpadało popołudniowe słońce. W kącie, pod dłuższą ścianą stało stare pianino, a przy nim tapicerowana ławeczka. Oliwię na ten widok dopadło niewyraźne wspomnienie z odległego dzieciństwa. Ale zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, rozpływając się w blasku zalewającego pomieszczenie słońca.

Salka wypełniona była stolikami i krzesełkami, w których Oliwia rozpoznała meble z Ikei. Przy jednym z takich stołków siedziała mała dziewczynka. Podpierała pyzate policzki i nuciła coś pod nosem. Na podłodze obok jej krzesełka ciemnowłosy chłopiec bawił się lokomotywą zbudowaną z drewnianych klocków, którą najeżdżał na budowle ułożone z różnych zabawek.

Niepewność, że nie będzie w stanie rozpoznać dzieci, wyparowała jak kamfora. Nawet gdyby rodzeństwo Dominika nie było samo w pomieszczeniu, bez trudu by je rozpoznała. Dziewczynka i jej brat, pomimo oczywistych różnic wynikających z płci, byli do siebie bardzo podobni. Mieli taki sam kolor włosów, identyczną barwę i oprawę oczu, a także podobne rysy twarzy. No cóż, trudno było się temu dziwić, w końcu byli bliźniętami.

Oliwia szybko otaksowała dzieci. Dziewczynka miała na sobie niebieską koszulkę z krótkim rękawem i różową, sztruksową spódniczkę, a chłopiec koszulę w zielono-białą kratę i fioletowe spodenki z ortalionu. Dzieci były ubrane schludnie, ale ich ciuchy wyglądały na skromne, a wręcz znoszone, co od razu rzucało się w oczy. Jej uwagę przyciągnęła też dziwna fryzura dziewczynki. Włosy miała związane w krzywy koński ogon, który nie znajdował się na środku głowy, tylko schodził na prawą stronę, jakby miał za chwilę odpaść. Wokół niego, bez ładu i składu, były powpinane przeróżne kolorowe spinki, które musiały nieźle ciążyć na głowie dziecka.

– Jaki to pech z tym wypadkiem – powiedziała od niechcenia kobieta, ale Oliwia wiedziała, że to próba porównania zeznań jej i Dominika.

Nie mogła jej za to winić, w końcu oddawała dwójkę dzieci, za które była odpowiedzialna, zupełnie obcej osobie.

– Tak. Dominik stanął w takim korku, że chyba dotrze do domu pod wieczór – odpowiedziała naturalnie.

– Oj, to okropne. – Kobieta zrobiła zmartwioną minę, po czym zwróciła się do dzieci. – Hania, Kacperek, czas do domu! – Uśmiechnęła się do nich trochę zbyt teatralnie.

– Cześć – zwróciła się do dzieci Oliwia również z uśmiechem, który, miała taką nadzieję, wyglądał nieco lepiej niż uśmiech dyrektorki. – Dzisiaj to ja zabiorę was do domu. Wasz brat dotrze do nas trochę później. Zgadzacie się? – zapytała, przykucając przy nich.

Dzieci spojrzały najpierw na nią, a potem na nauczycielkę. Ich ciemne oczy zrobiły się okrągłe, a na buziach pojawiła się niepewność.

– Ty jesteś Oliwa? – zapytała Hania, podnosząc wysoko głowę, po czym zakomunikowała: – Domi kazał nam jechać z Oliwą.

– Oliwia – poprawiła ją z uśmiechem. – Tak, to ja. A Domi – użyła tego zdrobnienia, żeby przymilić się do dzieci – poprosił mnie, żebym was dziś odebrała z przedszkola. – Wzięła od dziewczynki plecaczek, na którym była chyba postać z kreskówki, ale z powodu przetarć nie dało się tego stwierdzić w stu procentach.

– A masz samochód? – zapytał Kacper, mrużąc podejrzliwie oczy.

– Tak. – Uśmiechnęła się do niego, a ten kiwnął głową, jakby zdała jakiś test, którym chciał ją zaskoczyć.

Kiedy wszystko zostało już wyjaśnione, dzieci stanęły po obu jej stronach i niespodziewanie chwyciły ją za ręce. Oliwia, zaskoczona tym pełnym ufności gestem, uścisnęła ich małe spocone dłonie i ruszyła z nimi do wyjścia. Zanim zniknęli za drzwiami, odwróciła się i pożegnała nauczycielkę zwykłym „do widzenia”, nie zdając sobie nawet sprawy, jak prorocze okażą się te słowa.

Oliwia wpuściła dzieci na tylne siedzenie samochodu i zapięła im pasy. Miała nadzieję, że nie dostanie mandatu za brak fotelików. Następnie zajęła miejsce za kierownicą i odpaliła silnik. Dopiero wtedy wypuściła głośno powietrze z ust, czując, jak opuszcza ją stres. Jakbym uwolniła kogoś z więzienia, zakpiła sama z siebie.

Zanim ruszyła, zerknęła w lusterko, żeby się upewnić, że jej mali pasażerowie mają się dobrze, a potem uruchomiła silnik i wyjechała z parkingu. Zgodnie z tym, co widniało na kartce od Dominika, ich mieszkanie znajdowało się na Pradze w jednej z kamienic, do której prowadziła strzeżona przez meneli brama.

Coraz lepiej, pomyślała, czując ogromne zmęczenie tym dziwnym dniem, który zdawał się nie mieć końca. Parkując swoją dziesięcioletnią toyotę yaris przy chodniku, zastanawiała się, czy po powrocie znajdzie tu antenę i kołpaki. A co najważniejsze, czy będzie miała do czego wracać. Chociaż jej auto nie należało do luksusowych samochodów, byłoby jej ciężko rozstać się z nim na zawsze. Znała je już na wylot i wiedziała, czego może się po nim spodziewać.

Dzieci przez całą drogę milczały. Spoglądały jedynie przez szybę, co jakiś czas szturchając się łokciami. Oliwia nie wiedziała, czy to ich naturalne zachowanie, czy po prostu czują się niepewnie w jej obecności.

– A teraz pokażcie mi, gdzie mieszkacie, maluchy – powiedziała, wypinając ich z pasów.

Kacper ożywił się wówczas, ale zanim pobiegł w kierunku głównej bramy, która graniczyła ze sklepem spożywczo-monopolowym, odwrócił się i złapał siostrę za rękę. Hania, zapewne przyzwyczajona do jego opiekuńczości, nie sprzeciwiła się temu, tylko w podskokach szła u jego boku. Przy półokrągłym wejściu na plac wewnętrzny kamienicy stało dwóch młodych mężczyzn. Jak przystało na mieszkańców tej części Pragi, mieli na sobie dresy, a właściwie ich letnie odpowiedniki, czyli krótkie spodenki z ortalionu. Jeden z nich włożył tego dnia koszulkę na ramiączkach, a drugi T-shirt z krótkim rękawem.

Oliwia zwolniła kroku na ich widok, ale nie zamierzała się wycofywać czy pokazywać, że ich obecność wzbudziła w niej niepokój. Ustawiła się tak, aby dzieci były po jej prawej stronie, a stróże osiedlowej bramy po lewej. Gdy mężczyźni spostrzegli ją i dzieci, ku jej zdziwieniu uśmiechnęli się szczerze, a wtedy Kacper podbiegł do nich i przywitał się z nimi „żółwikiem”. Oliwii kamień spadł z serca, bo wyglądało na to, że to nie przypadkowi fani ortalionów, tylko mieszkańcy kamienicy i sąsiedzi dzieci i ich brata.

– Co tam, lalka? – przywitał ją jeden z mężczyzn, ten w podkoszulku bez rękawów.

Jak przystało na stylówkę jego gatunku, miał ogoloną głowę, na którą wcisnął czapkę z daszkiem. Ściągnął ją jednak i zaczął się zapamiętale drapać w miejscu, gdzie trudno było dostrzec choćby jeden włos.

Oliwia uśmiechnęła się z rezerwą, ignorując jego ewidentne zaloty.

– Jak się nazywasz, mała? – zagadnął drugi, przestępując z nogi na nogę jak czarnoskóry raper. – Dominik w końcu przygruchał sobie dupę – powiedział do kompana.

– I to jaką! – Cmoknął głośno ten drugi.

– Nazywam się Oliwia i nie jestem niczyją dupą – odpowiedziała, nie spuszczając z nich wzroku.

– I jaka pyskata – podsumował ten z czapką z daszkiem. – Tym lepiej dla nas, lalka. Wolna dupa to dupa do zaklepania – dodał, szturchając łokciem kolegę.

Oliwia mimo woli wyobraziła sobie siebie jako dziewczynę dresiarza i zaśmiała się z tego w głos. Zorientowawszy się, że mogła go tym urazić, a w konsekwencji wkurzyć, szybko się opanowała.

– Okej, chłopaki. Miło było, ale ja spadam, bo muszę zająć się dzieciakami. – Oddaliła się na kilka kroków, ale przyszła jej do głowy pewna myśl. Odwróciła się i zawołała do mężczyzn: – Jakbyście tu jeszcze chwilę stali, to zerknijcie, czy nikt nie ściąga kołpaków z białej yariski! – Uśmiechnęła się do nich na zachętę.

– Się rozumie, ślicznoto – odpowiedział facet w T-shircie.

Oliwia ponownie się zaśmiała i pokręciła głową, oczami szukając dzieci. Przez cały ten czas czekały na nią cierpliwie na małym placyku, który był porośnięty dzikimi krzewami czarnego bzu i jaśminu. Na samym środku skwerku rósł olbrzymi kasztanowiec, który swoimi konarami sięgał dachu trzypiętrowego budynku. Niewielki skwerek wyglądał niesamowicie, a w zderzeniu ze starymi, obdrapanymi murami, drewnianymi rzeźbionymi drzwiami oraz wysokimi okratowanymi oknami, wydawał się wręcz bajkowy. Ten zakątek od razu skojarzył się dziewczynie z książką Tajemniczy ogród, którą mama czytała jej w dzieciństwie. Powieść zaszczepiła w jej sercu tęsknotę do natury i wrażliwość na jej piękno, które już zawsze będą jej towarzyszyć w takich momentach.

To miejsce było jak oko cyklonu, w którym panował bezwzględny spokój. Piękno otoczone oswojoną brzydotą.

Niestety nie miała zbyt wiele czasu na podziwianie tego widoku, ponieważ dzieci wpadły już do jednej z klatek. Nie miała wyjścia, więc podążyła za nimi. Wewnątrz budynku było ciemno i ponuro, a światło słoneczne prawie tu nie docierało. Gęste liście i grube gałęzie kasztanowca skutecznie blokowały mu dostęp. Kamienne, kręte schody były wąskie i strome, a ściany, których kolor przywodził jej na myśl wyblakłe zasłony w domu jej babci, brudne i obdrapane.

Kacper i Hania przystanęli przy drzwiach na najwyższym piętrze. Dziewczynka przestępowała z jednej nogi na drugą. Oliwia popatrzyła na nią zdziwiona, grzebiąc jednocześnie w torebce w poszukiwaniu kluczy, które otrzymała od Dominika.

– Oli, siusiu! – zapiszczała dziewczynka, patrząc na nią błagalnie.

Hania ledwie ją poznała, a już miała dla niej zdrobnienie. Bardzo rozczuliło to Oliwię.

– Już. Już je mam. – Zaczęła po kolei wkładać do dziurki wszystkie klucze, które znajdowały się w pęku. – Jeszcze chwilka.

– Szybko, bo ona znowu się posika! – krzyknął Kacper, odsuwając się od siostry na kilka kroków.

– Zamknij się! – odszczeknęła Hania.

Syki i niecierpliwe tupanie ustały dokładnie w momencie, w którym Oliwia przekręciła właściwy klucz w zamku. Wypuściła głośno powietrze z ulgą, ale nagła cisza, która zaległa wśród dzieci, zaniepokoiła ją. Odsunęła się, żeby wpuścić je do środka, ale żadne z nich się nie poruszyło. Oliwia już miała je zapytać, o co chodzi, kiedy do jej trampka dotarła stróżka żółtej, rozpływającej się na boki kałuży.

– A nie mówiłem? – Kacper wzniósł do góry oczy i mijając ją w progu, wszedł do mieszkania.

Co jeszcze? No co?, zawyła w środku i wzięła głęboki wdech.

Hania stała w niewielkim rozkroku i spoglądała ze zgrozą na swoje stopy. Zadrżał jej podbródek, a z pięknych, ciemnych oczu poleciały duże jak ziarna fasoli łzy. Oliwii zrobiło się jej szkoda i przykucnęła przy niej, żeby ją pocieszyć.

– Nic się nie stało. – Pogładziła ją po włosach. – Zaraz to posprzątamy – dodała równie raźnym tonem.

Wpuściła małą do środka i od razu zaprowadziła ją do niewielkiej łazienki mieszczącej się na końcu korytarza. Mieszkanie było bardzo małe i dość obskurne. W jego skład wchodziły mały pokój, który, jak już zdążyła się zorientować, należał do dzieciaków, i dość duża kuchnia. Wstawiono do niej łóżko i niewielką, drewnianą komodę w kolorze lakierowanego orzecha. Podłogę w całym mieszkaniu, poza korytarzem, pokrywało szare linoleum. Wyglądało na stare, ale utrzymane w czystości. Szafki kuchenne w białym kolorze zostały chyba niedawno odnowione. Wciąż pachniały farbą i prezentowały się dość dobrze. Pokój dzieciaków był mały. Mieściły się w nim dwa jedno­osobowe łóżka, niewielkie, dębowe biurko, krzesełka i duża, dwuskrzydłowa szafa z lustrem. Po kątach walały się zabawki, malowanki i kredki. W oknach wisiały ładne zasłony w drobne kwiatki.

W pierwszej kolejności Oliwia zajęła się Hanią i jej małym wypadkiem na klatce schodowej. Pomogła jej się przebrać i umyć, a następnie papierowym ręcznikiem wytarła podłogę przed wejściem.

Po tych zabiegach przysiadła na kuchennym krześle i wyciągnęła telefon, który spoczywał w najgłębszych odmętach jej torebki. Kiedy zerknęła na wyświetlacz, z zaskoczenia podnios­ła wysoko brwi. Łypało na nią oskarżycielsko kilkanaście nieodebranych połączeń i pięć esemesów. Jak to się stało, że nic nie słyszałam?, zastanawiała się. Większość wiadomości i połączeń było od Szymona, a dwa od jej przyjaciółki Soni. Najpierw jednak chciała się skontaktować ze swoją dzisiejszą ofiarą. Dominik musiał odchodzić od zmysłów, gdy nie odebrała żadnego z jego sześciu połączeń. Zaskoczona własną troską o samopoczucie człowieka, który groził jej policją i wpakował w szereg kłopotów, wybrała jego numer.

Odebrał po pierwszym sygnale.

– Dzięki Bogu! Dlaczego nie odbierałaś? – zabrzmiał zupełnie jak jej chłopak Szymon, który zawsze tak reagował, gdy zbyt długo nie odpowiadała na jego telefony, a on miał jej do zakomunikowania coś „bardzo ważnego”.

– Byłam zajęta odbieraniem twojego rodzeństwa z przedszkola, miłą pogawędką z kolesiami w dresach z twojego sąsiedztwa, sprzątaniem zasikanego przez twoją siostrę korytarza, a także przebieraniem tejże siostry w czyste ubrania – powiedziała na poły szepcząc, na poły krzycząc, ponieważ zalały ją nagle frustracja i zmęczenie.

Gdy tylko te słowa wyskoczyły z jej ust, od razu ich pożałowała. Gdyby nie ona, ten chłopak nie miałby teraz gipsu po pachwinę i nie musiałby prosić jej o pomoc.

Cisza po drugiej stronie słuchawki tylko pogłębiła jej poczucie winy.

– Przepraszam – usłyszała po chwili, co bardzo ją zdumiało. – Sprawili ci dużo kłopotu? – zapytał.

– Nie. To ja przepraszam. Dzieci są bardzo grzeczne. To po prostu nerwy i stres – zaczęła się tłumaczyć. – Powiedz mi, co dalej?

Usłyszała, jak Dominik bierze głęboki wdech, po czym długo i głośno wypuszcza powietrze z płuc.

– Będę tak za godzinę… – zawahał się. – Możesz już ich zostawić, tylko… tylko pokaż im, jak mają zamknąć drzwi i nakaż, żeby nikomu nie otwierali. – W jego głosie były strach i niepewność, a Oliwia od razu się domyśliła, że po prostu martwi się o dzieci, bo chyba nigdy nie zostawiał ich samych.

– Posłuchaj – zaczęła. – Skoro będziesz niedługo, zostanę z nimi do twojego powrotu. Zresztą pewnie są głodne i trzeba je nakarmić. Co lubią? Masz w domu coś do jedzenia czy mam coś zamówić?

Przez chwilę Dominik milczał, ale słyszała, jak głośno wypuszcza powietrze z ust, które zapewne wstrzymywał aż do tej chwili.

– Nie musisz tego robić – powiedział wreszcie. – I tak bym nie powiadomił policji.

Oliwia zachichotała cicho, co było wynikiem bardziej zmęczenia niż rzeczywistego rozbawienia.

– Nie o to chodzi – powiedziała, opanowując ten histeryczny śmiech. – Jedna godzina mnie nie zbawi, skoro już tu jestem. A teraz: co z tym jedzeniem? Mogą jeść pizzę czy coś takiego?

– Chyba tak… to znaczy tak, ale w domu są makaron i sos. Możesz to im podgrzać – powiedział. – Jeśli oczywiście chcesz.

– Spoko. Coś wymyślę – zapewniła, chcąc zdjąć z niego kolejne zmartwienie, chociaż nie bardzo wiedziała, dlaczego tak jej na tym zależało.

– Dzięki – odpowiedział.

Oliwia chciała się już rozłączyć, ale przypomniało jej się coś ważnego.

– Zaczekaj… Chciałabym się tylko upewnić, czy to, że tu przebywam, jest okej? Mam na myśli, czy ktoś, na przykład któreś z waszych rodziców, nie przyjdzie znienacka i nie będzie… zaskoczony moją obecnością.

– Nie. Jesteśmy tylko ja i dzieciaki. Czuj się swobodnie – stwierdził już całkiem spokojnie, a wręcz z ulgą. Kiedy Oliwia miała się już rozłączyć, usłyszała w słuchawce swoje imię. – Jeszcze raz dziękuję.

Rozłączył się, a ją zostawił z dziwnym uczuciem, które sprawiło, że jej serce zadrgało.

Dominik wyszedł z miejskiego autobusu cały spocony i zgrzany. Poruszanie się o kulach było dla niego niezłą katorgą. Nie spodziewał się, że ten dzień tak się potoczy. Rano jak zwykle pojechał do warsztatu, zajął się tym, co do niego należało, a potem zebrał swoje rzeczy i ruszył w drogę powrotną z zamiarem zgarnięcia dzieciaków z przedszkola. Chwila nieuwagi, a może inaczej: chwila głupoty ze strony tej dziewczyny, i jego aktualna sytuacja przedstawiała się właśnie tak. No cóż, jego sytuacja mogłaby się w ogóle nie przedstawiać, gdyby dziewczyna wykazała się większą brawurą. I komuś tak nieodpowiedzialnemu powierzył dzieci. Ale co innego mógł zrobić? Jeśli ktoś by się dowiedział, że nie może ich odebrać albo że jest zapakowany w gips i praktycznie niezdolny do opieki nad nimi, wszystko mogłoby się posypać.

Pomimo tego, w co go dziś wpakowała, dziewczyna wyświadczyła mu olbrzymią przysługę. Wstydził się tego, że ją zaszantażował, ale nie miał innego wyjścia. Nie wiedział, z kim ma do czynienia, a stawka była o wiele większa niż jego obiekcje moralne czy jej komfort psychiczny.

Wciąż jednak pozostawał problem opieki nad dziećmi. Nie miał pojęcia, kto będzie je zabierał do przedszkola i stamtąd odbierał przez następne cztery tygodnie. Pierwsze kilka dni zrzuci na karb przeziębienia któregoś z dzieci, a potem… no cóż, potem będzie musiał coś wykombinować. Jak zawsze.

Wspinał się po schodach bardzo powoli, rezygnując przy tym z kul, które wziął pod pachę. Stopnie były zbyt strome i wąskie, żeby mógł zachować na nich równowagę, przytrzymując się jedynie dwóch wąskich kijów. Przy każdym kroku odczuwał ból promieniujący aż do biodra. Ostrzegano go, że tak będzie przez kilka dni, ale to wcale nie pomogło w oswojeniu się z tym dyskomfortem.

Kiedy dotarł na ostatnie piętro, poczuł, jak pot leje mu się po twarzy i plecach. Otarł czoło wierzchem dłoni i otworzył drzwi. Przystanął w korytarzu, zaskoczony ciszą, jaka panowała w mieszkaniu. Kolejnym nietypowym zjawiskiem był smakowity zapach docierający z kuchni. Jego żołądek skurczył się w niemej prośbie o napełnienie. Dominik nie jadł nic od śniadania i teraz był tak głodny, że mógłby zjeść konia z kopytami.

Nagle z pokoju dobiegł go głośny śmiech bliźniąt. Pokuśtykał niezgrabnie w tamtym kierunku i przystanął na chwilę w drzwiach, żeby ogarnąć spojrzeniem to, co zastał w pokoju rodzeństwa. Dziewczyna, która omal go nie zabiła, leżała na podłodze obok Hani, wywijając w powietrzu nogami zupełnie jak jego młodsza siostra. Rysowała coś zaciekle na kartce papieru. Po chwili podniosła ją do góry, żeby pokazać rysunek Kacprowi i Hani, a ci wybuchnęli gromkim śmiechem.

Oliwia, którą wziął za kolejną rozwydrzoną, bogatą dziewczynkę, wyglądała tak naturalnie i beztrosko na podłodze ich małego mieszkania, że przez chwilę Dominik zapomniał, jak bardzo jest mu w nim ciasno. Kiedy po raz pierwszy ją zobaczył, a było to wtedy, gdy schyliła się nad nim na jezdni, nawet nie zwrócił uwagi na jej wygląd. Zważywszy na okoliczności, nie można go było za to winić. Dopiero w szpitalu, gdy zarówno ból nogi, jak i strach o dzieci zelżały, mógł jej się w spokoju przyjrzeć. Jej włosy były jasnobrązowe, a ich końcówki rozjaśnione o kilka tonów. W szpitalu miała je rozpuszczone i Dominik wiedział, że sięgają do ramion. Teraz związała je w wysoki koński ogon, który podskakiwał w takt każdego, nawet najmniejszego ruchu głową.

Jej zielone oczy miały intensywny kolor, a w zderzeniu z ciemnymi rzęsami były wręcz hipnotyzujące. Przywodziły mu na myśl letnie liście przetykane złotymi żyłkami. Dominik nigdy w życiu nie widział tak pięknych oczu. Dziewczyna miała drobne, ale pełne usta, mały nos i kilka piegów na policzkach. Ubrana w krótkie dżinsowe spodenki i zwykłą, bawełnianą koszulkę w białym kolorze, stanowiła miły widok dla oka. To, że Dominik zwrócił uwagę na jej urodę, nawet w tak dramatycznych okolicznościach, było pewnym sygnałem alarmowym. Jego dźwięk jeszcze do niego nie dotarł, ale wkrótce swoją intensywnością zakłóci wszystkie inne bodźce zewnętrzne.

Jeszcze chwilę przyglądał się tej swobodnej zabawie obcej dziewczyny z Hanią i Kacprem, nie mogąc oderwać oczu od tej niesamowitej sceny. Poczuł, jak zalewa go dziwny spokój, tak jakby z jego świata wyparowały wszelki chaos i niepokój. To niecodzienne uczucie zniknęło wraz z okrzykiem radości Hani, która spostrzegłszy go w drzwiach, rozkrzyczała się na dobre.

– Domi! – Rzuciła mu się na szyję, a on podniósł ją na ręce, chociaż w obecnym stanie był to nie lada wyczyn.

– Jak się masz, potworku? – zapytał i cmoknął ją w nos. – Jak było w przedszkolu?

Kacper też po chwili przytulił się do jego nogi, a jemu na ten widok zadrżało serce. Brat nigdy nie był tak wylewny jak Hania, ale w tej chwili jego rezerwa zniknęła, a powód tego zachowania był dla Dominika jak cios. Hania i Kacper przestraszyli się, kiedy nie zjawił się po nich w przedszkolu. Na pewno bali się, że ich zostawił i że już go nigdy nie zobaczą. Pomimo krótkiej rozmowy, którą przeprowadził z nimi dzięki uprzejmości dyrektorki przedszkola, dzieciaki nie czuły się bezpiecznie. Nie mógł ich za to winić, bo doświadczyły zbyt wiele złego w swoim króciutkim życiu.

Poczochrał z uczuciem włosy Kacpra, a drugą ręką wciąż podtrzymywał Hanię, która, uwieszona jego szyi, nie chciała zejść na ziemię.

Z wdzięcznością popatrzył na Oliwię, która trochę zawstydzona obserwowała tę ich osobistą chwilę. Dominik odchrząknął i wypuścił z ramion Hanię, po czym zwrócił się do Oliwii:

– Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc.

– Nie żartuj – prychnęła. – Gdyby nie ja, nie musiałbyś o nic prosić – odpowiedziała, otrzepując jakiś pyłek ze spodenek. – To ja cię przepraszam i dziękuję, że nie… że nie narobiłeś mi przez to kłopotów. – Patrzyła na jego rozcięte w nogawce spodnie i wystający z niej gips.

– Domi, patrz, co mi narysowała Oli. – Hania chwyciła rysunek leżący na podłodze i przytknęła mu go do nosa.

Chłopak uśmiechnął się, patrząc na (chyba) królewnę w żółto-zielonej sukni, w której przypominała bardziej trolla niż mieszkankę dworu.

– Oli mówi, że królewny nie muszą mieć różowych sukienek, żeby były ładne – dodała, wyszczerzając zęby, w których brakowało górnej dwójki.

– Ma rację. – Uśmiechnął się do Oliwii, słysząc to zdrobnienie, którym mała zdążyła ją już ochrzcić.

Zawsze tak robiła, gdy ktoś szczególnie przypadł jej do gustu albo gdy czyjeś imię było dla niej trudne do wymówienia. W tym wypadku chodziło chyba o to pierwsze.

– A Hania się znowu zesikała – zakomunikował Kacper, za co dostał od siostry szturchańca w ramię.

Zanim chłopiec zdołał jej oddać, Dominik złapał go za rękę.

– Przestańcie! – Próbował przywołać ich do porządku.

– To była moja wina – odezwała się nagle Oliwia. – Zatrzymali mnie jacyś faceci w bramie, a potem nie mogłam trafić na właściwy klucz. Prawda, że tak było? – Przykucnęła przy naburmuszonej Hani.

Dziewczynka przytaknęła skinieniem głowy, akceptując to, że ktoś przejął na siebie odpowiedzialność za jej wypadek.

– Nic się nie stało. A ty – zwrócił się do Kacpra jego brat – nie dokuczaj siostrze. – I raz jeszcze przeczesał swoje ciemne, gęste włosy.

Kacper usiadł na swoim łóżku i lekko nadąsany zaczął przeszukiwać pudło z zabawkami.

– Pobawcie się chwilę, a ja porozmawiam z Oliwią – powiedział Dominik i podpierając się na już znienawidzonych kulach, ruszył w stronę kuchni.

Usłyszał za sobą ciche kroki i poczuł jej zapach. Tak różny od tego, z czym miał do czynienia na co dzień. Kiedy znaleźli się sami, Oliwia zabrała swoją dużą, żółtą torebkę z krzesła i przewiesiła ją sobie przez ramię.

– Przepraszam raz jeszcze za to. – Wskazała kiwnięciem głowy na jego nogę. – To była moja wina. Nie zauważyłam cię, bo się spieszyłam. Wszystko przez ten upał i korki. – Potarła dłonią czoło. – Wiem, że wpakowałam cię w kłopoty i… dlatego pomyślałam sobie, że… – Wyglądała na zdenerwowaną i przejętą. – Jakbyś potrzebował pomocy, to… – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej saszetkę, w której chłopak rozpoznał portfel.

Dominik od razu zrozumiał, do czego zmierzała, i miał ochotę prychnąć na nią pogardliwie. Zalała go wściekłość, bo dobrze znał takich jak ona. Uwielbiają się litować nad biedakami i sierotami i myślą, że pieniędzmi załatwią wszystko. Zobaczyła, jak mieszkają, i od razu wyskoczyła ze swoją cholerną litością. Tak jakby do tej pory nie radził sobie bez niej. Jakby był bezdomnym psem czekającym na jej łaskę. Niech się wali, razem ze swoim tatusiem ordynatorem.

Nie wiedział, skąd u niego taka nagła wściekłość i agresja, ale w tej chwili chciał złapać ją za ramię i wyrzucić ze swojego domu albo nawet wezwać tę cholerną policję, żeby dostała to, na co zasłużyła.

– Obejdzie się – powiedział chłodno. – Już wystarczająco mi pomogłaś. – Pomachał przed nią gipsem. – A teraz, jeśli pozwolisz… – Podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. – Podziękuję tobie i tej twojej jałmużnie, którą chciałaś mnie obdarować – zakpił.

Dziewczyna stanęła jak wryta, a na jej twarzy malowało się niedowierzanie. Po chwili zmarszczyła brwi i przesunęła spojrzeniem najpierw na portfel, potem na niego, a na końcu na dzieci, które stanęły w drzwiach swojego pokoju i spoglądały na nich przejęte.

– Chciałam ci, idioto, zaproponować zawożenie i odbiór dzieci z przedszkola, kiedy będziesz miał gips, ale widzę, że niepotrzebnie się przejmuję. Nie potrzebujesz takiej jałmużny. – Po czym zerknęła ze smutkiem na Hanię i Kacpra i wyszła z mieszkania, zostawiając go samego z jego własną głupotą.

Późnym wieczorem, gdy leżał już w łóżku, nie mógł zasnąć i przewracał się z boku na bok. Przed oczami wciąż miał scenę z korytarza, kiedy to zachował się jak totalny dupek. Jedyne, co miał na swoje usprawiedliwienie, to że rzeczywiście był cholernym idiotą. Gdyby nie ten gips, pobiegłby za nią i przeprosił, ale w tej sytuacji mógł tylko patrzeć, jak znika na krętych schodach, zbiegając z nich w pośpiechu.

Sytuacji nie poprawiały dzieci, które przed snem pytały, czy Oliwia jeszcze do nich przyjdzie i czy jest jego dziewczyną oraz czy się z nią ożeni. Uśmiechnął się pod nosem na myśl o ich bezpośredniości i błogiej niewiedzy.

Jeszcze długo wiercił się, nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji, w której nie czułby bólu w nodze. Ale to nie dyskomfort fizyczny doskwierał mu najbardziej. To przez natłok myśli nie mógł zasnąć. Tyle spraw kołatało mu się po głowie, że ledwie mógł skupić na czymś uwagę. Ale taki stan miał też swoje plusy. W jego umyśle nie było wówczas miejsca na wspomnienia, które zawsze atakowały go przed snem. Wspomnienia, które były tak czarne i gęste jak smoła. Wspomnienia, które, gdyby mógł, wymazałby ze swojej głowy.

Po pewnym czasie poddał się i sięgnął po telefon, żeby wysłać do Oliwii oficjalnego esemesa z przeprosinami. Wiedział, że to przez nią znalazł się teraz w takiej sytuacji, ale dziewczyna zachowała się przyzwoicie i nie powinien był jej w ten sposób potraktować. Tłumaczył się przed samym sobą, ignorując fakt, że z jakiegoś powodu nie chciał, żeby myślała o nim źle.

Wystukał esemesa z jednym, jedynym wyrazem „przepraszam”. Długo wpatrywał się w wyświetlacz telefonu, a następnie cisnął nim o podłogę.

To nie była moja wina, pomyślał nagle, szukając usprawiedliwienia dla swojego tchórzostwa. To wszystko jej wina. To ona mnie potrąciła. Wszystko przez jej bezmyślność i beztroskę. To ja mam przez nią kłopoty, a nie ona przeze mnie. To ona powinna mnie przepraszać.

Zaczęła w nim buzować złość, której nie miał jak wyładować, a która stopniowo odsuwała od niego tak potrzebną mu teraz senność. Chciał odpłynąć i nie pamiętać o tym dniu i o niej. Pragnął zapomnieć o jej zielonych oczach, tych kilku piegach na nosie i o tym, jak leżała roześmiana na podłodze pokoju Hani i Kacpra, kiedy się z nimi wygłupiała. Chciał o tym wszystkim jak najszybciej zapomnieć.

Przewracał się z boku na bok, aż w końcu się poddał i wstał niezgrabnie z łóżka. Podszedł do komody i wyciągnął z niej szkicownik i ołówek. Usiadł na łóżku, opierając się o ścianę, i dał się ponieść jedynej czynności w jego życiu, która sprawiała mu przyjemność i dzięki której czuł się przez chwilę oderwany od rzeczywistości.

Minęła druga, gdy wreszcie poczuł spokój. Zaraz po tym przyszła senność, której nie chciał w żaden sposób od siebie odsuwać, dlatego odłożył szkicownik na podłogę i nie zawracając sobie głowy brudnymi od ołówka rękoma, zamknął oczy. Po chwili zasnął głębokim, spokojnym snem, który litościwie nie przyniósł mu żadnych marzeń.

Kiedy ponownie otworzył oczy, słońce wisiało już wysoko na niebie i chociaż nie zaglądało wprost w jego okno, Dominik instynktownie wyczuł, która jest godzina. Potwierdził to, zerkając na zegarek w telefonie, który wskazywał dziewiątą trzydzieści. Leżał chwilę, nasłuchując rozmowy Kacpra i Hani, którzy zachowywali się bardzo cicho. Niepokojąco cicho, zauważył po chwili w myślach, ale postanowił się nie nakręcać. Skoro oboje wciąż wykazywali oznaki życia, nie było powodu do paniki.

Dominik przetarł rękoma twarz, wciąż walcząc z sennym zamroczeniem. Odrzucił na bok kołdrę, pod którą zrobiło mu się niemiłosiernie gorąco, i zsunął się z łóżka, stając ostrożnie na zagipsowanej nodze. Skrzywił się, kiedy poczuł promieniujący ból. Nie taki jak wczoraj, ale wystarczająco dokuczliwy, żeby zepsuć mu humor. Od razu sięgnął po jakieś leki przeciw­bólowe i pokuśtykał do pokoju rodzeństwa. Przystanął w drzwiach i obserwował ich przez chwilę. Uśmiechnął się na ich widok. Hania przebierała swoje sfatygowane lalki w jakieś kolorowe sukienki, a Kacper czerwoną koparką przenosił wyimaginowane towary z punktu A do punktu B, wydając przy tym zabawne dźwięki.

Dominik już dawno przestał traktować ich tylko jak swoje rodzeństwo. Kacper i Hania byli dla niego niczym jego własne dzieci i chociaż miał tylko dwadzieścia dwa lata, czuł się za nich odpowiedzialny, i kochał ich tak, jak powinni kochać rodzice. Mieli tylko jego, a on miał tylko ich, i za nic w świecie nie pozwoliłby komukolwiek ich skrzywdzić. Nie był idealnym opiekunem, wiedział to. Ale robił wszystko, co w jego mocy, żeby dzieciaki były bezpieczne i szczęśliwe, nawet kosztem własnej satysfakcji z życia.

– Głodni? – zapytał po chwili, a jako odpowiedź usłyszał głośne „taaak” od Hani, która spostrzegłszy go w drzwiach, przywitała go szerokimi, szczerbatym uśmiechem.

Po śniadaniu, na które składały się naleśniki z dżemem i serem, pomógł im się ubrać i zadzwonił do przedszkola, informując o grypie jednego z dzieciaków. Wychowawczyni przyjęła jego tłumaczenie bez jakichkolwiek obiekcji, życząc maluchowi zdrowia. Po skończonej rozmowie Dominik wypuścił głośno powietrze z ust, czując niesamowitą ulgę. Zarówno ośrodek pomocy społecznej, jak i kurator wyznaczony do kontroli pełnionej przez niego opieki byli w stałym kontakcie z dyrektorką przedszkola, która w każdej chwili mogła na niego donieść. Na szczęście kobieta darzyła go sympatią, dlatego niekiedy przymykała oko na jego spóźnienia. Nie mógł jednak nadużywać jej uprzejmości i starał się, jak mógł, żeby nie dać plamy. Nie chciał również, aby ktoś się do niego przyczepił, szukając dziury w całym. Nie mógł pozwolić na to, aby odebrano mu Hanię i Kacpra. Ludzie łatwo zrzucają odpowiedzialność na bezduszne instytucje i urzędy, żeby tylko poczuć się lepiej, niszcząc przy okazji życie kilku istnień.

Dominik już dawno temu podjął decyzję, że nie dopuści do sytuacji, w której ich wspólne życie byłoby zagrożone. Nikomu nie pozwoli ich zabrać, choćby musiał działać niezgodnie z prawem i uciec z Warszawy czy nawet z kraju.

Na zewnątrz panował piękny dzień i chłopak postanowił zabrać dzieciaki na plac zabaw, na którym uwielbiały spędzać czas. To, że miał nogę w gipsie, nie oznaczało, że i one mają z tego powodu cierpieć. Spakowali grabki, łopatki i foremki w kolorowy worek. Potem z niecierpliwością wyczekiwali zakończenia jego nierównej walki z tym cholernym butem.

Złapał za klamkę i otworzył drzwi. W tym samym czasie obejrzał się na dzieci, żeby sprawdzić, czy mają ze sobą wszystkie potrzebne rzeczy. Nagle dotarło do niego głośne i piskliwe:

– Oli!

Wtedy napotkał te zielone oczy, o których próbował zapomnieć przez cały wczorajszy dzień i ostatnią noc.

Oliwia długo biła się z myślami, zanim podjęła decyzję o ponownym postawieniu nogi w tej obskurnej kamienicy. Jeszcze wczoraj nikt i nic na świcie nie mogłoby jej zmusić do powrotu w to miejsce. Nawet teraz, na wspomnienie szorstkiego głosu Dominika i tego spojrzenia pełnego pogardy i zawodu, robiło jej się zimno. Była na niego tak wściekła, że ledwie pamiętała drogę do domu. Kiedy wjechała do garażu, wzięła kilka głębokich wdechów i dopiero wtedy jej złość zaczynała powoli się ulatniać. Ale w tym samym momencie rozdzwonił się jej telefon, a na wyświetlaczu pojawiło się imię „Szymon”. Już chciała odrzucić połączenie, ale ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Chłopak mógł się o nią zamartwiać, a ona z premedytacją go ignorowała.

Odebrała telefon, ale jedyne, czego się dowiedziała, to że Szymon jest na nią wkurzony i żąda od niej wyjaśnień. Żąda? Dobre sobie, pomyślała porządnie już poirytowana. Jej świeżo odzyskany spokój odpłynął w siną dal. Mieli spotkać się tego wieczora w jednym z klubów w centrum, ale Oliwia po jego tyradzie pretensji, których nie przerwał nawet wtedy, gdy próbowała mu wyjaśnić, co spowodowało jej spóźnienie, postanowiła sobie odpuścić tę wątpliwą przyjemność.

Cały wieczór spędziła w domu, co nie zdarzało jej się zbyt często, i o dziwo ta decyzja wyszła jej na dobre. Mogła dzięki temu spokojnie pomyśleć i ochłonąć.

Ojciec wrócił z pracy późno i minął się z nią w korytarzu, kiedy Oliwia zmierzała do łazienki, żeby przygotować sobie długą i gorącą kąpiel. Przywitał się z nią i zanim zniknął w swojej sypialni, zapytał, czy z potrąconym chłopakiem wszystko dobrze i czy miała przez to jakieś nieprzyjemności.

Oliwia, wbrew temu, co sobie wmawiała, poczuła skurcz w żołądku na widok wyraźnych oznak zmęczenia na twarzy ojca. Zaczerwienione oczy odznaczały się na bladej cerze. Wyglądały jak oczy ludzi na prześwietlonym zdjęciu. Kilkudniowy zarost na twarzy potęgował wrażenie niewyspania i wyczerpania. Oliwia wiedziała, że tata się przemęcza, ale słowem się na ten temat nie zająknęła. Jeszcze by pomyślał, że się o niego martwi, a tego na pewno nie chciała. Jeśli on nie interesował się nią i wolał spędzać każdą wolną chwilę w szpitalu, to i ona nie zamierzała okazywać troski o niego.

Przystanęła na chwilę w korytarzu, opowiadając zdawkowo o tym, co się wydarzyło, po czym zamknęła się w łazience na godzinę, żeby delektować się ciepłą kąpielą.

Kiedy zanurzyła się w gorącej wodzie, poczuła, jak ta zmywa z niej cały stres i zmęczenie. Sięgnęła po kryminał, który wciągnął ją już rano przy śniadaniu, ale w tamtej chwili nie mogła się skupić na czytaniu.

Zamknęła oczy, ale zamiast błogiej ciemności zobaczyła bursztynowe tęczówki, w których odbijały się kolejno strach, wdzięczność, a na końcu pogarda i rozczarowanie. Oliwia nie spotkała wcześniej osoby, w której oczach tak wyraźnie ujawniałby się każdy najmniejszy skrawek emocji. Bardzo ją to zafascynowało, ponieważ od zawsze wierzyła, że ludzka dusza znajduje odzwierciedlenie w oczach. Potrafiła stwierdzić, jakim ktoś jest człowiekiem, wpatrując się przez chwilę w oczy tej osoby. W przypadku Dominika to nie działało.

Oczywiście te wszystkie przemyślenia na temat nowo poznanego człowieka zrzucała na karb dość traumatycznego zdarzenia i tego, co za sobą pociągnęło. Bo i po co miałaby o nim myśleć? Nie znajdowała na to innego wytłumaczenia.

Leżąc w wannie, zaczynała także analizować jego zachowanie tuż przed tym, jak wyrzucił ją ze swojego mieszkania. Wraz z tą analizą szala sprawiedliwości zaczęła się przechylać na stronę Dominika. Próbowała sama przed sobą tłumaczyć jego zachowanie. Chłopak jest dumny, myślała, i chyba trochę zbyt wrażliwy, kontynuowała, wcielając się w rolę jego adwokata. Na pewno poczuł się urażony i upokorzony, i w pewnym sensie można było zrozumieć takie zachowanie. Tego całego nieporozumienia można było jednak uniknąć, gdyby tylko Dominik pozwolił jej wszystko wyjaśnić. Albo gdyby chociaż dopuścił ją do słowa. W tamtym momencie zachował się zupełnie jak Szymon, pomyślała poirytowana. Oni wszyscy są tacy sami, westchnęła głośno, ku własnej satysfakcji.

Ponownie zamknęła oczy, wsłuchując się w piękny kawałek Jessie Ware Say You Love Me. Muzyka była jej lekarstwem na niemal każdą dolegliwość. Pozwalała zapomnieć o zmartwieniach i przenosiła do miejsc, w których czuła spokój i radość. Leczyła niektóre jej rany i dodawała sił. Był tylko jeden wyjątkowy smutek, którego muzyka nie potrafiła od niej zabrać. Nic nie potrafiło go zmniejszyć albo ukoić.

Wzięła głęboki wdech, czując skurcz w okolicy serca, i nieświadomie zaczęła rozmasowywać to miejsce, tak jakby ten gest był w stanie uśmierzyć ból. Próbowała z całych sił zachować spokój, ale dwie łzy wymknęły się spod zamkniętych powiek i zmieszały się z kroplami gorącej wody, a potem zniknęły w jej odmętach.

Późnym wieczorem długo wpatrywała się w cichą ulicę Starego Żoliborza. W przeciwieństwie do innych warszawskich dzielnic zasypiał wraz z jej mieszkańcami. Oliwia właś­nie dlatego tak bardzo kochała to miejsce. Ta cisza potrafiła ją uspokoić i dać wytchnienie po głośnym i zatłoczonym warszawskim dniu. Nie zamieniłaby tego miejsca na żadne inne. Tu mieszkały jej wszystkie dobre wspomnienia i chociaż przeplatały się z tymi najstraszniejszymi, Oliwia nigdy nie pozwoli ich niczym przyćmić.

Otworzyła okno i wdychała zapach kwiatów z ogrodu. Pielęgnowała go i doglądała z równym zapałem, co samą siebie. Po raz kolejny tego wieczora jej myśli pofrunęły do Dominika. Z każdą kolejną minutą jej zaciętość i złość na niego odpływały gdzieś w daleko. Zastępował je obrazek, w którym chłopak przytula z czułością dwójkę szkrabów, które patrzą na niego jak na największy skarb. Aż do tamtej chwili Oliwia nie zdawała sobie sprawy, że rodzeństwo było ze sobą tak mocno zżyte. Dominik nie mógł być złym człowiekiem, skoro opiekował się nimi i darzył ich uczuciem, które łatwo wyczytała z jego niesamowitych oczu. Zaskoczyło ją to, chociaż powinna się była tego spodziewać, skoro był gotów ją sterroryzować, żeby tylko dzieciaki wróciły do domu całe i zdrowe.

Tuż przed snem podjęła decyzję, że pomimo tego, co się wczoraj wydarzyło, raz jeszcze spróbuje się z nim porozumieć. Jeśli znowu odprawi ją z kwitkiem, to będzie miała czyste sumienie, że chociaż próbowała w jakiś sposób zadośćuczynić temu, w co go wpakowała.

Wiedziona silnym postanowieniem, znalazła się pod drzwiami mieszkania tej dziwnej rodziny, w której świat weszła z głoś­nym przytupem. Chwilę stała przed wejściem, zastanawiając się, jak to rozegrać, żeby znowu nie urazić tego przewrażliwionego kolesia. Zanim w odpowiedni sposób zdążyła się na to przygotować, drzwi otworzyły się gwałtownie, a po chwili stanęła w nich trójka bohaterów wczorajszego dramatu.

Minęło dobrych kilkanaście sekund, nim któreś z nich się odezwało. Oliwia odchrząknęła i uśmiechnęła się do małej Hani, która wyszczerzyła się do niej, a jej oczy zabłysły jak dwa ciemne paciorki. Kacper wpatrywał się w nią z ciekawością i lekką niecierpliwością, tak charakterystyczną dla małych chłopców, którym zawsze się gdzieś spieszy, żeby spożytkować czas i energię na coś interesującego.

Ich brat z kolei zastygł w miejscu, wpatrując się w nią jak zahipnotyzowany. Wyglądał, jakby zobaczył zjawę, i nie wierzył w to, że tam stała.

– Cześć – zaczęła niepewnie, zwracając się do Dominika. – Nie przeszkadzam? – zapytała, żeby zmusić go do rozmowy.

– Cześć – odpowiedział cicho. – Nie przeszkadzasz. – Wciąż wpatrywał się w nią nieprzytomnie, nie ruszając się z miejsca.

Dzieciaki zaczęły się niecierpliwie wiercić, nie rozumiejąc tej niezręczności między nimi.

Żeby wypełnić czymś czas pomiędzy wymianą powitalnych formułek i sztucznych uprzejmości a oczekiwaniem na jego reakcję, Oliwia zaczęła mu się przyglądać. Dominik miał na sobie długie dresowe spodnie, które były od dołu rozcięte na szwie tak, aby zmieścił się przez nie gips. Zwykły biały T-shirt, trochę wymięty przy kołnierzu, był na niego za duży. Nie dało się ukryć, że chłopak ma w głębokim poważaniu najnowsze trendy dotyczące męskiej mody. Wbrew sobie zaczęła porównywać go do Szymona, który dobierał raczej stonowane ubrania i nic, co na siebie wkładał, nie było dziełem przypadku.

– Chciałam tylko porozmawiać, nie zajmę ci… Nie zajmę wam dużo czasu. – Popatrzyła w ciemne oczy wyraźnie już znudzonego Kacpra.

– Jasne. – Dominik odchrząknął i odsunął się od drzwi, wpuszczając ją do środka. – Poczekajcie na mnie przez chwilę w pokoju – zwrócił się do dzieci, które bardzo niechętnie poczłapały we wskazanym kierunku.

– Chciałam ponowić… moją ofertę. Jeśli chcesz, mogę podwozić dzieci do przedszkola, a potem je stamtąd odbierać. To… – wskazała na gips – to moja wina, więc chcę to jakoś… naprawić.

Dominik otworzył usta (bardzo ładne usta, jak zauważyła w myślach), po czym oblizał je powoli, jakby próbował zyskać na czasie, trawiąc jej propozycję. Chyba próbował też zatuszować fakt, że go zaskoczyła.

– Co do wczoraj – zaczął niepewnie, uciekając od niej wzrokiem. – Źle się zrozumieliśmy, a ja… ja zachowałem się jak debil. – Wciąż patrzył w podłogę. – Nie chciałem cię obrazić ani nic z tych rzeczy, tylko… tylko czasami… – Jego skrępowanie było wręcz bolesne, dlatego Oliwia postanowiła przerwać jego męki.

– Możemy po prostu udać, że to się nie wydarzyło? – zapytała wprost.

Dominik podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się szeroko. Ten szczery, niewymuszony uśmiech zmienił jego twarz nie do poznania. W kącikach jego oczu pojawiły się delikatne zmarszczki, a na lewym policzku wyskoczył dołek. Wyglądał uroczo i Oliwia zastanawiała się, jak mogła go wcześniej przegapić.

– Możemy – zgodził się, wciąż się uśmiechając.

– No więc? – Przełknęła ślinę i zaczesała włosy na jeden bok, żeby móc zająć czymś ręce i tym samym odwrócić swoją uwagę od tego nieznośnego dołka w jego policzku. – Jak z tą ofertą? – uściśliła.

Dominik przestał się uśmiechać (co Oliwia przyjęła jednocześnie z ulgą i zawodem) i wziął głęboki wdech.

– Nie chcę ci sprawiać kłopotu… Ale jeśli rzeczywiście mogłabyś to robić, to ja byłbym ci strasznie wdzięczny – mówił cicho i niepewnie, jakby proszenie kogoś o pomoc było dla niego niewyobrażalną trudnością.

– Dla mnie to żaden problem – zapewniła z entuzjazmem, żeby nie czuł tego dyskomfortu, który widziała z daleka. – Powiedz tylko, w jakich godzinach ma się to wszystko odbywać. – Sięgnęła do torebki i poczuła się nagle jak bohater Dnia świstaka, gdy wyciągnęła z niej portfel, przez który doszło wczoraj do tego całego nieporozumienia.

Na widok portmonetki Dominik oblał się rumieńcem, a Oliwia, nie mogąc się powstrzymać, parsknęła śmiechem. Chłopak też nie wytrzymał i uśmiechnął się szeroko, co ponownie wprawiło dziewczynę w dziwny euforyczny stan podobny do tego, gdy była na alkoholowym rauszu.

– Tu trzymam notes. – Podniosła w górę swój duży portfel w kolorowe kwiatki. – Muszę wszystko notować, bo mam kiepską pamięć – wyjaśniła trochę nerwowo, czując na sobie wzrok Dominika.

Chłopak z uwagą przyglądał się każdemu jej ruchowi. Uśmiechnął się delikatnie, po czym oparł się biodrem o futrynę. Oliwia domyśliła się, że noga musi mu dokuczać. Poczuła jeszcze większe wyrzuty sumienia, które coraz mocniej ciążyły jej na sercu.

– To jak z tymi godzinami? – Uśmiechnęła się do niego, trzymając w ręku długopis i notes.

Chłopak drgnął, jakby ocknął się z głębokiego snu. Następnie odchrząknął i skrzywił się delikatnie, kiedy przeniósł na chwilę ciężar ciała ze zdrowej nogi na tę zagipsowaną.

– Może usiądź – zaproponowała, niemalże czując jego ból. – Nie powinieneś przeciążać nogi – dodała, kiedy na czole Dominika pojawiły się kropelki potu, które szybko wytarł w rękaw koszulki.

– Chyba tak – przytaknął, odwrócił się i skierował do kuchni, po czym usiadł na krześle. – Cały czas boli – wyjaśnił, wciąż się krzywiąc.