Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller obnażający sekrety GRU.
Ta książka jako pierwsza odkryła sekrety najbardziej tajnego wywiadu na świecie – Głównego Zarządu Wywiadowczego, czyli GRU. Przełożona na 27 języków, doczekała się już ponad 70 wydań. Antoni Krauze zrealizował na jej podstawie film kinowy i serial telewizyjny, w których główne role zagrali Jurij Smolskij i Janusz Gajos.
Wiktor Suworow odtwarza swoje losy w bezwzględnym, paranoicznym świecie sowieckich służb wywiadowczych. Jako wyróżniający się dowódca kompanii czołgów został zwerbowany do wywiadu wojskowego przez podpułkownika Krawcowa, związanego z wpływową grupą nacisku w ZSRR. Po zrobieniu błyskotliwej kariery w Specnazie trafił do elitarnego GRU. Odbył mordercze szkolenie szpiegowskie i stał się agentem operacyjnym w Europie Zachodniej.
Temat bezgranicznego cynizmu i bestialstwa wyłania się w naturalny sposób z tej znakomicie napisanej książki, która niewątpliwie zachwyci wszystkich miłośników opowieści przygodowych i szpiegowskich. - „The New York Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Dla Tani
– Mamy bardzo prostą zasadę: rubel za wejście, dwa za wyjście. To znaczy, że wstąpić do organizacji jest trudno, ale znacznie trudniej ją opuścić. Teoretycznie dla wszystkich jej członków przewidziano tylko jedno wyjście: przez komin. Dla jednych z najwyższymi honorami, dla innych hańbiące, ale komin jest jeden. Tylko przez ten komin odchodzimy z organizacji. Oto on… – Siwy wskazuje mi ogromne, na całą ścianę, okno. – Podziwiaj.
Z wysokości dziewiątego piętra rozpościera się przed moimi oczami panorama ogromnego, bezkresnego lotniska na pustkowiu, sięgającego horyzontu. Gdyby spojrzeć w dół, to prosto pod nogami – labirynt wysypanych piaskiem dróżek wijących się pomiędzy sprężystymi ścianami krzaków. Potężny, betonowy mur, najeżony gęstą siecią drutu kolczastego, rozpiętego na białych izolatorach, oddziela zieleń parku od spalonej trawy lotniska.
– Oto on… – Siwy wskazuje niewysoki, może dziesięciometrowy, gruby, kwadratowy komin wyrastający nad płaskim smołowanym dachem. Czarny dach unosi się nad zielonymi falami bzów, jak trawa na oceanie albo staroświecki parowiec, o niskiej burcie, z pokracznym kominem. Z komina wypływa lekki, przejrzysty dymek.
– Czy ktoś właśnie opuszcza organizację?
– Nie – śmieje się siwy. – Komin to nie tylko nasze wyjście, to również źródło naszej energii, powiernik naszych sekretów. W tej chwili palą po prostu tajne dokumenty. Wiesz, lepiej spalić, niż przechowywać. To pewniejsze. Kiedy ktoś opuszcza organizację, dym jest zupełnie inny – gęsty, tłusty. Jeżeli wstąpisz do organizacji, też pewnego dnia wylecisz do nieba przez ten komin. Ale to nie teraz. Teraz organizacja daje ci ostatnią okazję wycofania się, ostatnią szansę przemyślenia twojego wyboru. A żebyś miał się nad czym zastanawiać, pokażę ci pewien film. Siadaj.
Siwy przyciska guzik na pulpicie i sadowi się w sąsiednim fotelu. Ciężkie brunatne kotary, lekko poskrzypując, zasłaniają olbrzymie okna i z miejsca na ekranie, bez jakichkolwiek napisów czy wstępów, pojawia się obraz. Film czarno-biały, kopia stara, mocno podniszczona. Dźwięku nie ma i tym wyrazistszy jest terkot aparatu projekcyjnego.
Na ekranie wysoki mroczny pokój bez okien. Coś pośredniego między halą fabryczną i kotłownią. W zbliżeniu – piec z żelaznymi drzwiczkami, przypominającymi bramę malutkiej twierdzy, i prowadnica kierunkowa, której dwie szyny znikają w piecu, jak tory kolejowe w tunelu. Obok pieca ludzie w szarych fartuchach. Palacze. Pojawia się trumna. Ot co! Krematorium! Pewnie to, które widziałem przed chwilą za oknem. Ludzie w fartuchach unoszą trumnę i ustawiają na szynach. Drzwiczki płynnie rozsunęły się na boki, ktoś popchnął trumnę, która uniosła swego nieznanego lokatora w szalejące płomienie. A oto kamera ukazuje w zbliżeniu twarz żywego człowieka. Twarz zlaną potem. Gorąco przy piecu. Twarz filmowana jest ze wszystkich stron bezgranicznie długo. Wreszcie kamera oddala się, ukazując całą postać. Człowiek nie nosi fartucha. Jest ubrany w drogi czarny garnitur, co prawda straszliwie wymięty. Krawat na szyi skręcony jak sznur. Przywiązano go stalową linką do noszy, które oparto o ścianę na tylnych uchwytach, tak aby mógł widzieć wlot pieca.
Wszyscy palacze raptem odwrócili się do przywiązanego. To powszechne zainteresowanie najwyraźniej mu nie w smak. Krzyczy. Straszliwie krzyczy. Nie ma dźwięku, ale wiem, że od takiego krzyku szyby dzwonią w oknach. Czterej palacze ostrożnie opuszczają nosze na podłogę, po czym zgodnie dźwigają w górę. Przywiązany dokonuje nadludzkiego wysiłku, aby im przeszkodzić. Tytanicznie napięta twarz. Żyła na czole nabrzmiała tak, że gotowa pęknąć. Ale próba ugryzienia palacza w rękę nie powiodła się. Zęby przywiązanego wpijają się w jego własną wargę – i czarny strumyk krwi spływa po brodzie. Ostre ma zęby, nie ma co. Skrępowany jest mocno, ale wije się jak pojmana jaszczurka. Głowa, ulegając zwierzęcemu instynktowi, wali rytmicznie w drewniany uchwyt. Przywiązany walczy nie o życie, lecz o lekką śmierć. Jego rachuby są oczywiste: rozhuśtać nosze i wraz z nimi runąć z szyn na cementową posadzkę. To będzie właśnie lekka śmierć, a przynajmniej utrata świadomości. W nieświadomości nawet do pieca nie strach… Ale palacze znają swój fach. Po prostu przytrzymują nosze za uchwyty, nie pozwalając im się rozhuśtać. A do ich rąk przywiązany nie jest w stanie sięgnąć zębami, choćby nawet kark sobie skręcił.
Powiadają, że w ostatniej chwili życia człowiek może dokonać cudów. Instynktownie wszystkie jego mięśnie, cała jego świadomość i wola, całe pragnienie życia raptem koncentrują się w jednym krótkim szarpnięciu… I on się szarpnął! Szarpnął się całym ciałem. Szarpnął się tak, jak wyrywa się lis z potrzasku, przegryzając i wyrywając własną skrwawioną łapę. Szarpnął się tak, że zadrżały metalowe szyny. Szarpnął się, łamiąc własne kości, rwąc żyły i mięśnie. Szarpnął się…
Ale stalowa linka nie puściła. I oto nosze płynnie ruszyły w stronę pieca. Drzwiczki pieca rozsunęły się na boki, rzucając na podeszwy dawno nie czyszczonych lakierków snop białego światła. Oto stopy zbliżają się do ognia. Człowiek stara się zgiąć nogi, podkurczyć kolana, zwiększyć odstęp między stopami i szalejącym ogniem. Ale i to mu się nie udało. Operator pokazuje na zbliżeniu palce. Drut wpił się w nie głęboko. Ale koniuszki palców nie są skrępowane. I tymi koniuszkami człowiek usiłuje zahamować ruch noszy. Czubki palców są rozczapierzone i napięte. Gdyby cokolwiek pojawiło się na ich drodze, człowiek niewątpliwie zdołałby się przytrzymać. I nagle nosze nieruchomieją przed samym otworem.
Nowa postać na ekranie, ubrana jak wszyscy palacze w szary fartuch, daje im znak ręką. Na to skinienie palacze zdejmują nosze z szyn i ponownie stawiają je na tylnych uchwytach przy ścianie. Co się stało? Dlaczego zwlekają? Ach, wszystko jasne. Do sali krematorium na niskim wózku wtacza się jeszcze jedna trumna. Wieko już dokręcone. Cóż za przepych. Jaka elegancja. Trumna ozdobiona frędzelkami i lamówkami. Wszyscy z drogi, jedzie honorowa trumna! Palacze ustawiają ją na prowadnicy i już ruszyła w ostatnią podróż. Teraz przyjdzie niezmiernie długo czekać, nim spłonie. Trzeba czekać i czekać. Trzeba być cierpliwym…
A oto nareszcie i kolej na przywiązanego. Nosze ponownie na prowadnicy. I znowu słyszę ten bezdźwięczny krzyk, który mógłby zrywać drzwi z zawiasów. Z nadzieją wpatruję się w twarz przywiązanego. Staram się dostrzec oznaki szaleństwa. Szaleńcom łatwo jest na tym świecie. Ale nie dostrzegam takich objawów na przystojnej męskiej twarzy, nie skażonej piętnem obłędu. Po prostu człowiek nie chce iść do pieca i stara się w jakiś sposób dać temu wyraz. A jakże to wyrazić jak nie krzykiem? No więc krzyczy. Na szczęście ów krzyk nie został uwieczniony. Oto lakierowane buty poszły w ogień. Poszły, niech to wszyscy diabli.
Ogień szaleje. Pewnie tłoczą tlen. Dwaj pierwsi palacze odskakują, dwaj ostatni mocno popychają nosze w głąb. Drzwiczki paleniska zamykają się i ucicha terkot aparatu projekcyjnego.
– On… Kto to? – Sam nie wiem, po co zadaję to pytanie.
– On? Pułkownik. Były pułkownik. Był w naszej organizacji. Na wysokich szczeblach. Oszukiwał organizację. Za to został z niej usunięty. I odszedł. Taką mamy zasadę. Nikogo na siłę nie wciągamy. Nie chcesz – powiedz „nie”. Ale jeżeli powiesz „tak”, to należysz do organizacji bez reszty. Razem z butami i krawatem. Tak więc… daję ci ostatnią szansę. Na namysł – minuta.
– Nie potrzebuję minuty na namysł.
– Taki regulamin. Nawet jeżeli nie potrzebujesz tej minuty, organizacja ma obowiązek ci ją dać. Posiedź i pomilcz. – Siwy strzelił wyłącznikiem i długa cienka wskazówka dobitnie, miarowo ruszyła w koło jarzącego się cyferblatu. A ja znowu miałem przed oczami twarz pułkownika w tym ostatnim momencie, gdy jego nogi pożerał już płomień, ale głowa nadal żyła; jeszcze pulsowała krew, jeszcze z oczu bił rozsądek, śmiertelny smutek, straszliwe męczarnie i niepohamowane pragnienie, by żyć. Jeżeli przyjmą mnie do tej organizacji, będę służyć jej duszą i ciałem. Jest to poważna i potężna organizacja. Podoba mi się taki porządek. Ale jedno widzę cholernie jasno: jeśli przyjdzie mi wyfrunąć przez ten przysadzisty, kwadratowy komin, to z pewnością nie w trumnie z frędzelkami i falbankami. Mam zgoła inną naturę. Nie z tych jestem, co to z falbankami… Nie z tych.
– Minuta minęła. Czy potrzebujesz jeszcze czasu do namysłu?
– Nie.
– Jeszcze jedną minutę?
– Nie.
– No cóż, kapitanie. W takim razie przypadł mi jako pierwszemu zaszczyt pogratulować ci przystąpienia do naszego tajnego bractwa, którego nazwa brzmi Główny Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego, w skrócie GRU. Czeka cię spotkanie z zastępcą naczelnika GRU, generałem broni Mieszczeriakowem, i wizyta w Komitecie Centralnym u generała broni Łemzenki. Myślę, że przypadniesz im do gustu. Tylko nie próbuj przypadkiem grać mądrali. Lepiej zapytać, jeśli czegoś nie wiesz, zamiast zmilczeć. W trakcie naszych egzaminów i testów psychologicznych pokażą ci niejedno, co samo nasuwa pytania. Nie masz się co męczyć, pytaj. Zachowuj się tak, jak zachowywałeś się dziś, a wtedy wszystko będzie dobrze. Życzę powodzenia, kapitanie.
Gdyby przyszła wam ochota pracować w KGB, udajcie się do dowolnego obwodowego miasta. Na placu centralnym króluje niezawodnie posąg Lenina, a za nim obowiązkowo potężne gmaszysko z kolumnami: obwodowy komitet partii. Gdzieś pod bokiem również obwodowy komitet KGB. Wystarczy na tym samym placu zapytać jakiegokolwiek przechodnia, każdy wskaże drogę: o, tamten budynek, szary, ponury, tak, tak, właśnie ten, na który wskazuje Lenin swą betonową ręką. Ale wcale niekoniecznie musicie udać się do komitetu obwodowego, wystarczy zwrócić się do wydziału specjalnego w zakładzie pracy. Tutaj również każdy przyjdzie wam chętnie z pomocą: korytarzem prosto, drzwi po prawej, obite czarną skórą. Istnieje jeszcze prostszy sposób zatrudnienia się w KGB. Należy zwrócić się do bezpieczniaka. Znajdziecie go na każdej zabitej deskami stacji kolejowej, w każdej fabryce, w niemal każdej fabrycznej hali. Jest w każdym pułku, w każdym instytucie, w każdym więzieniu, w każdej komórce partyjnej, w każdym biurze projektowym, nie mówiąc już o komsomole, związkach zawodowych, organizacjach społecznych i stowarzyszeniach. Wystarczy podejść i powiedzieć: chcę do KGB! Czy przyjmą czy nie – to już inna sprawa (no pewnie, przyjmą!), ale droga do KGB dla wszystkich stoi otworem.
Natomiast do GRU nie można się tak łatwo dostać. Do kogo się zwrócić? Kogo prosić o radę? Do jakich drzwi stukać? Może warto zasięgnąć języka na milicji? Ale milicjant wzruszy ramionami: taka organizacja nie istnieje.
Gruzińska milicja wydaje tablice rejestracyjne z literami „GRU”, nie podejrzewając, że mogą one mieć jakiś ukryty sens. I oto pędzi sobie taki samochód przez kraj – nikt nawet za nim się nie obejrzy. Zwykłemu człowiekowi, jak zresztą całej radzieckiej milicji, owe litery niczego nie sugerują, nie budzą żadnych skojarzeń. Uczciwi obywatele ani milicja nigdy o czymś podobnym nie słyszeli.
KGB liczy miliony ochotników, a w GRU jest to nie do pomyślenia. Na tym polega zasadnicza różnica – GRU jest organizacją tajną. Nikt o niej nie wie, nie pragnie więc do niej wstąpić z własnej inicjatywy. Ale załóżmy, że znalazł się ochotnik, który jakimś sposobem znalazł owe drzwi, do których należy zastukać: przyjmijcie mnie, mówi. Przyjmą? Nie, nie przyjmą. Nie potrzebują ochotników. Ochotnik zostanie niezwłocznie aresztowany, po czym czeka go długie, męczące śledztwo. Padnie wiele pytań. Gdzieś te trzy litery usłyszał? Jak zdołałeś nas odnaleźć? Ale przede wszystkim, kto ci w tym pomógł? Kto? Kto? Kto? Mów, gnoju! Chłopcy z GRU potrafią wydobyć prawdziwe odpowiedzi. Z każdego wyrwą zeznania. Ręczę za to. GRU oczywiście odnajdzie tego, kto pomógł ochotnikowi. I znów zacznie się śledztwo: A tobie, bydlaku, kto te litery zdradził? Gdzieś je usłyszał? Prędzej czy później dotrą po nitce do kłębka, do samego źródła. Odnajdą osobnika, który znał tajemnicę i nie potrafił powściągnąć języka. O, GRU potrafi takie języki wyrywać. GRU usuwa takie języki wraz z głowami. I każdy, kto trafił do GRU, wie o tym doskonale. Każdy, kto trafił do GRU, strzeże własnej głowy, a może ją ocalić tylko w jeden sposób: strzegąc języka. O GRU można rozmawiać wyłącznie w GRU. Rozmawiać można tak, by głos nie wydostał się poza przezroczyste ściany majestatycznego gmachu na Chodynce. Każdy, kto trafił do GRU, święcie czci regułę Akwarium: wszystko, o czym tu wewnątrz rozmawiamy, niech pozostanie wewnątrz. Niech ani jedno słowo nie opuści tych przezroczystych ścian. I dzięki temu, że obowiązuje taka dyscyplina, mało kto za szklanymi ścianami orientuje się, co dzieje się wewnątrz. Ten zaś, kto wie, zachowuje milczenie. A ponieważ wszyscy, którzy wiedzą, milczą, ja nigdy nie słyszałem o GRU.
Byłem dowódcą kompanii. Po wyzwoleńczej wyprawie na Czechosłowację wir przetasowań zagarnął i mnie: wylądowałem w 318. Dywizji Strzelców Zmotoryzowanych 13. Armii Karpackiego Okręgu Wojskowego. Pod moje rozkazy odkomenderowano drugą kompanię czołgów batalionu pancernego 910. Pułku Strzelców Zmotoryzowanych. Moja kompania nie wyróżniała się, ale też i nie należała do najsłabszych. Przewidywałem całe swoje życie na lata naprzód: po kompanii szef sztabu batalionu, później trzeba będzie przedrzeć się do Akademii Wojsk Pancernych im. Marszałka Malinowskiego, potem przyjdzie batalion, pułk, może nawet coś wyżej. Ale los zrządził inaczej.
13 kwietnia 1969 roku o godzinie 4.10 adiutant trącił mnie delikatnie w ramię:
– Wstawajcie, starszy lejtnancie, czekają was wielkie czyny. – Z miejsca jednak zorientował się, że nie jestem w nastroju do żartów, i dlatego, zmieniając ton, krótko zakomunikował: – Alarm bojowy!
Uwinąłem się w trzy i pół minuty: koc na bok, spodnie, skarpety, buty. Mundurową bluzę zarzuciłem na ramiona, nie zapinając jej – można to zrobić w biegu. Jeszcze zaciągnąć na ostatnie dziurki koalicyjkę z pasem, przerzucić przez ramię mapnik i wcisnąć czapkę na głowę. Kantem dłoni – przez daszek: sprawdzić, czy odznaka zgadza się z linią nosa. Ot i wszystko. I biegiem naprzód. Broń mam na przechowaniu w pokoju dyżurnego. Przy wejściu odbiorę pistolet z ogromnego sejfu. Plecak, szynel, kombinezon i hełm zawsze czekają na mnie w czołgu. Biegiem schodami w dół. Ech, żeby tak można jeszcze pod prysznic i brzytwą podgolić policzki. Ale nie czas. Alarm bojowy! Pękaty gaz-66 zapchany niemal do oporu. Oficerkowie wszyscy młodzi i ich przyboczni jeszcze młodsi. A na niebie gwiazdy gasną. Znikają cicho, bez słowa pożegnania, jak z naszego życia odchodzą ludzie, których wspomnienie przeszywa słodkim bólem nasze czerstwe dusze.
Dudni, ryczy setkami silników park pojazdów bojowych. W powietrzu wisi gęsta mgła i smród spalin. Huczą rozbudzone czołgi. Betonową drogą pełzną szarozielone pudełka. Na czele szerokie, przysadziste amfibie kompanii zwiadowczej, za nimi sztabowe transportery opancerzone i kompania łączności, dalej batalion czołgów, za zakrętem trzy bataliony strzelców zmotoryzowanych, za nimi pułkowa artyleria, bateria przeciwlotnicza i przeciwpancerna, saperzy, wojska chemiczne i remontowe. Dla jednostek zaplecza nawet miejsca nie starcza na tym ogromnym terenie. Zaczną ustawiać się w kolumny, gdy oddziały czołowe posuną się daleko do przodu.
Biegnę wzdłuż pojazdów do swojej kompanii. Dowódca pułku wyzywa kogoś na czym świat stoi, szef sztabu pułku wykłóca się z dowódcami batalionów, krzykiem zagłuszając ryk silników. Biegnę. Biegną też pozostali oficerowie. Prędzej, prędzej. No, nareszcie, moja kompania. Trzy czołgi – pierwszy pluton, trzy następne – drugi, jeszcze trzy – trzeci. A mój czołg wysunięty na czoło. Cała dziesiątka w komplecie. I już słyszę wszystkie dziesięć silników. Wyróżniam je spośród łoskotu pozostałych. Każdy silnik ma swój własny charakter, swoje usposobienie, swoje brzmienie. Żaden nie poda fałszywej nuty.
Jak na początek wcale nieźle. Przed moim czołgiem przyspieszam kroku, odbijam się gwałtownie od ziemi i po pochyłej płycie pancerza wspinam się do wieży. Właz jest otwarty i radiotelegrafista podaje mi hełmofon, podłączony już do interkomu. Przenoszę się ze świata huku i łoskotu w krainę ciszy i spokoju. Ale raptem słuchawki ożywają i chwilowe złudzenie ciszy pryska. Radiotelegrafista melduje ostatnie polecenia. Wszystko to bzdury. Przerywam mu pytaniem najważniejszym: Wojna czy ćwiczenia? Wzrusza ramionami: Diabli wiedzą.
Jakkolwiek by było, moja kompania jest gotowa do walki i należy ją jak najszybciej wyprowadzić z parku, takie są zasady. Zgrupowanie setek pojazdów w jednym miejscu to gratka, o jakiej nasi wrogowie tylko marzą. Patrzę do przodu. Ale czy można cokolwiek zobaczyć? Przed nami pierwsza kompania czołgów nie rusza z miejsca. Na pewno dowódca jeszcze nie dobiegł. Wszyscy pozostali również czekają. Wyskakuję na wieżę. Stąd lepiej widać. Wszystko wskazuje na to, że w kompanii zwiadowczej któryś z czołgów nie może zapalić silnika, blokując przejazd całemu pułkowi. Spoglądam na zegarek. Dowódca pułku, ojczulek nasz, ma jeszcze osiem minut. Jeżeli za osiem minut kolumny czołgów nie ruszą z miejsca – z dowódcy pułku zerwą pagony i przepędzą z armii bez emerytury jak starego psa. A do czoła kolumny nie przepcha się w tej chwili żaden ciągnik z kompanii remontowej: całą centralną drogę, wciśniętą między szare ponure garaże, wypełniają szczelnie czołgi, od jednego krańca do drugiego. Patrzę na zapasową bramę. Drogę do niej przecina głęboki rów: zaczęli układać jakiś kabel albo rury.
Skaczę do włazu i do kierowcy na całe gardło: – Na lewo, naprzód! – I do reszty kompanii: – Za mną! – Po lewej nie ma bramy, tylko murek ceglany między długimi blokami warsztatów remontowych. W czołgu dowódcy siedzi najlepszy kierowca kompanii. Tak ustalono w całej armii długo przed moim przyjściem. Krzyczę do niego przez interkom: – Jesteś as kompanii! Ja cię, draniu, wybrałem! Najwyższy zaszczyt cię kopnął, gagatku – chronić i doglądać maszyny dowódcy. Jeśli zawiedziesz – zgnoję, zetrę na pył!
A kierowca nawet nie ma czasu odpowiedzieć. Na tym króciutkim odcinku rozpędza swego pancernego dinozaura, wrzuca jeden po drugim coraz wyższe biegi. Czołg uderza z impetem w ceglany mur. Wszystko zadrżało, zabrzęczało, zajęczało. Lawina cegieł zwaliła się na pancerz, tłukąc reflektory, łamiąc anteny, zdzierając skrzynie z narzędziami i sprzętem, kalecząc zewnętrzne baki paliwowe. Ryknął mój czołg i oplatany pajęczyną drutów kolczastych wyrwał się z ceglanego pyłu na senną uliczkę spokojnego ukraińskiego miasteczka. Spoglądam przez tylny tripleks. Czołgi mojej kompanii jeden za drugim poszły w wyłom, wesoło, zawadiacko. Dyżurny bazy biegnie do dziury w murze. Wymachuje rękami. Coś krzyczy. Usta szeroko otwarte. Ale któż by dosłyszał, co krzyczy. Jak w niemym kinie, widzowie zdani są na mimikę. Domyślam się, że dyżurny klnie jak szewc. Mimika na to wskazuje. Nieomylnie.
Kiedy dziesiąty czołg z mojej kompanii wynurzył się z wyłomu, pojawiła się służba ruchu: czarne uniformy, białe kaski i koalicyjki. Ci zaprowadzą porządek. Ci wiedzą, kogo najpierw przepuścić. Oddziały rozpoznania przede wszystkim – oto kogo. W każdym pułku jest jedna specjalna kompania zwiadowcza, wyposażona w specjalny sprzęt, wyspecjalizowanych żołnierzy i wyspecjalizowanych oficerów. Ale oprócz niej każdy pułkowy batalion strzelców zmotoryzowanych i czołgów ma też po jednej kompanii, które, choć nie posiadają specjalnego sprzętu ani wyspecjalizowanych żołnierzy, również mogą zostać użyte do zadań zwiadowczych. Te właśnie kompanie należy puszczać najpierw. Wypuśćcie nas, białe kaski! Musimy teraz wyrwać daleko do przodu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Akwarium
Copyright © Wiktor Suworow, 2001
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Andrzej Mietkowski
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2011, 2017, 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redakcja tego wydania: Krzysztof Tropiło
Konsultacja militarna: Jarosław Kotarski
Opracowanie graficzne i projekt okładki: Zbigniew Mielnik
Fotografie na okładce
© Alamy/BE&W
© Getty Images Poland
Wydanie III e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Akwarium, wyd. I w tej edycji, dodruk, Poznań 2017)
ISBN 978-83-7818-032-6
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer