Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anarchy in the UKR to punkrockowa proza o wydarzeniach lat osiemdziesiątych, a także czasach ostatniej rewolucji w industrialnym Charkowie i jego rozległych okolicach. Osobista historia w czterdziestu rozdziałach, które ułożone są z filmowych ujęć i odautorskiego monologu. Osobliwości autostopu splatają się z opowieścią o niezależnych radiostacjach. Opisy dzieciństwa to nie tylko sentymentalny powrót do Kraju Rad, właśnie one wprowadzają nas w przeszłość wciąż nieznanej Ukrainy z nowojorskimi przyległościami, a wizja przyszłości przebija spod całej tej nostalgii. Dowodem na to jest choćby ścieżka dźwiękowa do tego filmu – piosenki na stypę, tajemnicza stacja metra, pomniki, hotele i czerwony odcień międzynarodowego biznesu, czyli po prostu „południowa strona północy”.
Michał Petryk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału ukraińskiego Anarchy in the UKR
Projekt okładki Tomasz Majewski
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Serhij Żadan, 2006
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2007
Copyright © for the Polish translation by Michal Petryk, 2007
Redakcja Małgorzata Poździk
Korekta Patrycja Pączek / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-558-8
I am an antichrist
I am an anarchist
Don’t know what I want
But I know how to get it
I wanna destroy passerby
Couse I Wanna be Anarchy
No dogs body
Sex Pistols, Anarchy in The UK
Przypadki traum kolejowych. Na początku sierpnia przyjechał po mnie do Charkowa Loszka i od razu na dworcu kupiliśmy dwa bilety na wieczorny pociąg. Zaczynały się deszcze, dworzec stał prawie pusty, na peronach w ciągu dnia nie nagrzewał się asfalt. Trzeba było przeżyć do wieczora, przeczekać te dwanaście godzin w mieście, potem nocna plackarta i niskie gwiazdy nad wagonami jak sól na rybich grzbietach. Pociąg, którym jechaliśmy, znałem od dzieciństwa, można nawet powiedzieć, że to był pierwszy pociąg w moim życiu, można powiedzieć – pierwsze doświadczenie kolei, do dziś pamiętam te plackarty, wilgotne jak rozmiękły papier prześcieradła radzieckich kolei żelaznych, dym w tamburach, czarne zaśnieżone pola za oknem, landszafty koloru czarnej damskiej bielizny, stała wczesna wiosna i jechałem tą samą trasą. Mijał czas, starzeli się konduktorzy, mój stary dobry Sumy–Ługańsk co wieczór wlókł się wzdłuż wschodnich granic, od czasu do czasu włóczyłem się razem z nim. Gdyby ktoś mnie zapytał, wiele mógłbym opowiedzieć o prostytutkach z sypialnych dosypujących klientom prochów do wódki, wyskakujących na rozjazdach z właśnie zdobytymi w restauracji portfelami i sygnetami z czerwonego cygańskiego złota, o zekach, którzy odsiedzieli swoje, wracali do domu i poili wszystkich chętnych polską wódką, o prowodnikach stażystach, którzy spijali się, jeszcze na dobre nie odjechawszy z peronu, i musiałem za nich otwierać drzwi, żeby wpuszczać nerwowych północnych pasażerów na jakiejś bezimiennej górniczej stacji, jednym słowem, gdyby ktoś zapytał mnie o życie powszednie i heroiczną pracę moich rodaków, tobym oczywiście mu opowiedział, zresztą mniejsza z tym.
Jakieś dziesięć lat temu często jeździłem tym pociągiem na gapę, trzeba było tylko wyczuć konduktorów sprawdzających bilety w sąsiednich wagonach, kontrola ta, rzecz jasna, nie mogła być zsynchronizowana, któryś z nich nie nadążał i trzeba było tylko przejść z jednego wagonu do drugiego, a potem wrócić. Od tego czasu mało co się zmieniło, ta sama publika, te same szalone twarze, niezobowiązująca zawodowa jazda kolejarzy, o ile wiem, to odsetek zachorowań wenerycznych wśród nich jest najwyższy, no myślę – tyle pić.
Teraz znowu stary dobry Sumy–Ługańsk z biletami do Swatowego, rozjebany wagon trzeciej klasy, naprzeciwko nas siedziała dziewczyna, która od razu zaczęła o czymś mówić. O czym z nami można rozmawiać? Dawno to u siebie zauważyłem – zaczniesz ze mną rozmawiać, na pewno nagadam jakichś głupot, sam się będę niezręcznie czuł, lepiej po prostu słuchać. Dziewczyna miała wygląd sportowy, to znaczy, mam na myśli nie dres czy jakieś tam bicepsy, jakie ona mogła mieć bicepsy? nie miała żadnych bicepsów, po prostu wygląd sportowy, ogólnie – sympatyczna dziewczyna, nie potrzebowała naszego uczestnictwa w rozmowie, mówiła, nie milknąc, sama, od czasu do czasu staraliśmy się podtrzymać rozmowę, ale przeważnie proponowaliśmy, żeby się napić. I oto, okazało się, że jest studentką instytutu milicyjnego, będzie milicjantem, reżim mają wojskowy, cisną nawet na życie osobiste, mam na myśli seks, ciężko i kosmetyków używać zabraniają. No słusznie, pomyślałem, jeśli milicjanci zaczną używać kosmetyków, ich pozycja w społecznym rankingu, i bez tego niewysoka, do końca spadnie. Więc i o seksie między milicjantami trzeba jeszcze pomyśleć, z seksu bywają dzieci, po co nam tylu milicjantów, myślałem sobie o swoich sprawach, naprawdę była niezłą dziewczyną i obrażać jej nie miało się ochoty, chociaż ta historia o seksie nie dawała mi spokoju – dobrze, myślałem, może im bromu do kompotu dolewają, żeby spali w koszarach i nie tracili gotowości bojowej, ciekawe, może istnieje uzależnienie od bromu? przypuszczam, że istnieje, przypuszczam, że przeważająca większość tych miłych, jeszcze niezepsutych przez system kursantów wpada w ten sam brom i później już lecą – na swoim termojądrowym bromie – całe życie, i to dla wielu z nich staje się osobistym dramatem, i już taki milicjant, jak przyjdzie do domu po służbie i rzuci w przedpokoju świeże skalpy, idzie do kuchni, zjada swoją kaloryczną kolację, ogląda swój tokszoł, myje zęby proszkiem, ale zanim padnie na łóżko, gdzie czeka na niego wierna bezdzietna żona, jeszcze raz idzie do kuchni, pierdolnie szklanę kompotu z bromem, odcina światło w mieszkaniu i sam się odcina, nie wykonawszy jednak obowiązków ani przed Bogiem, ani przed przodkami, już nie mówię o żonie. Ale nie, mówi dziewczyna, jakoś rozwiązujemy ten problem, takie jest życie, no tak, mówię, co to za życie – zamęczysz się masturbacją, nie, mówi, wszystko mi się podoba, teraz jadę do domu, do Ługańska, na wakacje. A wy dokąd jedziecie?
Mniej więcej rok temu w jakimś wywiadzie powiedziałem, że chcę napisać książkę o anarchizmie. Teraz już nie pamiętam, czemu tak powiedziałem, żadnej ochoty, by pisać taką książkę, wtedy nie miałem, no ale to jeszcze nie jest powód, żeby nie pisać. Zresztą przecież ktoś powinien i o tym pisać, więc czemu nie ja. Moje zamiary były proste i zrozumiałe – przejechać się po miejscach najaktywniejszej działalności ukraińskich anarchokomunistów i spróbować potem o tym coś napisać. Wziąłem legitymację prasową i umówiłem się z Loszką, że pojedzie ze mną i będzie to wszystko fotografować. Loszka odniósł się do tego pomysłu poważnie i ciągle dopytywał się, co ma przeczytać, żeby złapać kontekst, nie wiem, mówiłem, Kropotkina poczytaj. A lepiej nie czytaj. Lato się kończyło, pogoda się psuła i w którymś momencie jednak się zebraliśmy. Loszka zajechał, jak już mówiłem, po mnie do Charkowa i oto już od kilku godzin nie spaliśmy w ciemnym wagonie z niezrozumiałą pasażerką, starając się jej wyjaśnić, dokąd naprawdę jedziemy, i nie mając ani sił, ani szczególnej umiejętności, by to zrobić. Nie odważyłem się streścić jej teorii anarchistycznej samorządności, po co jej to do musztry i bromu, a mówić o dzieciństwie i demonach, które z niego od czasu do czasu wypełzają, też byłoby co najmniej dziwnie – co ona mogła zrozumieć z mojego dzieciństwa, nie załatwiając, jak należy, sprawy ze swoim.
Czasami po prostu musisz przysłuchiwać się własnym chimerom, swoim wewnętrznym głosom, przynajmniej najsympatyczniejszym z nich, czasami konieczne jest skorzystanie z ich rad, na przykład, kiedy szepczą ci do ucha – dawaj, pojedź, przecież mieszkałeś tam swego czasu, tam wyrosłeś, no może nie całkiem tam, ale co za różnica, spróbuj jeszcze raz wydobyć się z tych zapadlisk, zobaczymy, czy starczy ci tchu, czy starczy ci pamięci – by odnowić wszystkie trasy, które w dziwny i nieprawdopodobny sposób nałożyły się na twoje osobiste doświadczenie sprzeciwu; czasami warto wypuścić na spacer wszystkie swoje demony, i bez tego wylatujące co noc z twoich płuc, jak gołębie pocztowe z klatek, tylko sobie znanymi trasami; to co ja mogłem opowiedzieć tej dziewczynie i wszystkim jej bicepsom, co? że będę poruszać się w tym samym co ona kierunku jeszcze przez kilka godzin, jak robiłem to wiele razy; i że gdzieś w środku nocy, jeśli ten pociąg nie wykolei się i wszyscy nie zginiemy pod jego odłamkami, wstanę i spróbuję przemieszczać się dalej; spróbuję wrócić do miasta, w którym wyrosłem i w którym starałem się w ostatnim czasie niepotrzebnie nie pojawiać, spróbuję dojechać do swoich przyjaciół, którzy na mnie gdzieś tam czekają; że wcale nie chcę na nowo czegoś dla siebie odkrywać, po prostu będę przesiadać się z pociągu do pociągu, z autobusu do autobusu, zmieniając trasy i kupując bilety, zatrzymując się od czasu do czasu tylko po to, żeby który to już raz stwierdzić, że nic się nie zmieniło, wszystko jest tak, jak było wcześniej, tak jak było zawsze i jak być powinno; że nic nie mogło się zmienić, jeśli nie zmieniłeś się ty sam. I że właśnie o tym warto się przekonać. Nie mogłem opowiedzieć, jak należy, dokąd właściwie jechałem, ona by nie zrozumiała, dlatego że tam, gdzie dla niej zatrzymywał się pociąg, dla mnie zatrzymywał się czas i mogłem tylko czekać, kiedy znowu ruszy, czekać, powstrzymując oddech, żeby nikogo nie nastraszyć, bo zbyt dobrze znałem tę drogę, dokładnie wiedziałem, jak długo trwa i czym się kończy.
Na następnej stacji poszliśmy po piwo. Była pierwsza w nocy. Moim zdaniem padał deszcz. Czy nie padał? Nie pamiętam. Nieważne.
Psia starość ojczystego autostopu. Jest kilka sposobów, żeby mniej więcej bezboleśnie przejechać dwieście kilometrów z Charkowa do tego malutkiego miasta, sławnego z tego, że w swoim czasie Wołodymyra Mykołajowycza Sosiury, przyszłego poety-laureata, nie wzięto do niewoli i nie porąbano na drobne, schludne kawałki, pozbawiając tym samym ukraińską literaturę radziecką czegoś ważnego, na przykład jego głupawych memuarów, sposobów jest kilka: po pierwsze, można jechać autobusem, to najprostsze i najwygodniejsze, właśnie dlatego autobusem nie jedziemy. Dalej. Można jechać podmiejskim z kilkoma przesiadkami, a szczególnie z nocną przesiadką na dziwacznej stacji Hrakowe, gdzie kilka godzin, do samego rana, nie spotkasz żadnej żywej duszy, tylko gdzieś po lewej stronie gromadzą się potężne elewatory, wygaszony kombinat przetwórczy, gorzkie przypomnienie o rozjebanym rolnictwie Ukraińskiej SRR, i wtedy, w środku nocy, nie pozostanie ci nic innego, tylko wejść na kolejową kładkę zbudowaną z jakiegoś powodu nad peronami, kto by tu po niej chodził? i patrzeć w niebo, czekając, kiedy pojawi się na niej słońce albo cokolwiek, a kiedy – gdzieś o godzinie piątej rano – jednak się pojawia, nagle zauważasz, jak rusza płetwami, cicho, bardzo cicho jak flądra, przewalając się nad odległą autostradą, wzdłuż której leżą martwe zwierzęta i zużyte kondomy, długo patrzysz, aż nie zjawi się podmiejski, to znaczy ze trzy godziny. À propos trasy, można jechać stopem. Latem tak jest wygodniej, zimą niebezpiecznie. Ale latem też, nic szczególnie zachwycającego w tym nie ma, uwierz mi – trasa jest prawie pusta, to za sojuza życie tu kipiało i na stacjach sprzedawali lemoniadę, teraz infrastruktura zniszczała, i chociaż w przydrożnych kioskach można kupić wszystko, z bronią i narkotykami włącznie, poza granicami miejscowości życie staje się smutne i rozrzedzone, show-biznes znika, kierowcy się spinają, mieszkańcy chutorów patrzą na ciebie jak na kretyna, żadna kurwa się nie zatrzyma, żeby cię stąd zabrać – jak najdalej od bezkresnych słonecznikowych pól, dalej od przydrożnych przystanków ze śladami krwi i spermy na ścianach, bliżej ludzi, z całym ich życiem i wszystkimi ich monopolowymi, chociaż nie w monopolowych tu rzecz, uwierz, nie w monopolowych. Dobrze znam tę trasę, skutecznie przechowuję w sobie liczne wspomnienia o pettingu w rozżarzonych kabinach ikarusów, o pękniętych czaszkach i krwi na asfalcie, akurat przy znaku ograniczenia szybkości, o jasnych kobiecych włosach na twoim ramieniu, które ostrożnie zdejmujesz, kiedy już prawie dojechaliście do miejsca przeznaczenia, a ona właśnie zasnęła; przystanki w drodze są korzystne i pożądane, to bezpieczne, a kiedy jedziesz stopem trasą Charków–Ługańsk, przystanki stanowią podstawę twojej podróży, jej mięso, są tak długie i regularne, że wypełniają sobą wszystko – i ciebie, i twoje oczekiwania, i twoją beznadzieję. Pewnego razu, pewnego upalnego lata, właśnie tak jechałem tą trasą, dostając się w nocy tylko do dziwacznej stacji Hrakowe i wychodząc rano na pustą trasę z trupami psów i śladami cudzej miłości; wtedy mi się poszczęściło – od razu zabrał mnie jakiś motocyklista i wiózł dobrych sto kilometrów, po czym wysadził na Węzłowej. Tutaj wszystko się zaczęło, postałem godzinę i po prostu poszedłem we właściwym kierunku. Było tak dużo ciepłego napełnionego kurzem i zapachem mleczy powietrza, że po prostu wziąłem i poszedłem, dlatego że w takim powietrzu nie możesz ot tak stać i czekać na potrzebny ci środek transportu we właściwym kierunku, na pewno pójdziesz, depcząc cały żwir tego świata, mijając wszystkie słoneczniki tegorocznego urodzaju, które odwracają się od ciebie w stronę słońca. Trzeba oddać to, co mnie się należy, przeszedłem z piętnaście kilometrów, po czym padłem na trawę i spałem do wieczora. Potem ledwie dostałem się tam, gdzie potrzebowałem, ale jakby to wyjaśnić – powiedzmy, wiele w moim życiu po prostu nie pamiętam, wielu rzeczy pamiętać nie chcę, a właśnie ten żwir i tych kilka zarzyganych przystanków, gdzie chowałem się przed słońcem, i tę laskę, która stała na jednym z tych przystanków, czekając na autobus w przeciwnym kierunku, i patrzyła na mnie – zawsze będę pamiętać. Na tej trasie jest kilka miejsc, od wspominania których dostaję erekcji. O, chociażby za tym Swatowem jest jedno takie miejsce, jedno rozwidlenie, na którym wysadzili mnie jakiegoś wrześniowego dnia przypadkowi kierowcy ciężarówki, wysadzili i skręcili w prawo, i zostałem, stojąc pośród pustych wrześniowych pól, z których spływało ciepło, jak z zarżniętego zwierzęcia krew, w nocy już było zimno, ale w dzień ostro świeciło słońce, a przedtem jechałem prawie dobę i wysiadając na tym rozwidleniu, trzymałem w sobie całą czerń i ciężkość mojej drogi, drogi, którą przejechałem; stałem na szarym asfalcie i słuchałem, jak krzyczą nade mną ptaki, które nie zdążyły odlecieć, ale niepowstrzymanie odlatywały, i nagle uświadomiłem sobie, jeśliby się tu zatrzymać i długo stać, bardzo długo, można będzie obserwować, jak ptasich głosów robi się coraz mniej i mniej, mniej i mniej, a potem w ogóle znikną zupełnie, zupełnie i na ich miejscu zjawi się coś innego, na przykład cisza.
Ale z jakiegoś powodu nigdy i nigdzie nie zostawałem, ilekolwiek niespodziewanych miejsc przede mną, debilem, by się otworzyło w wieczornym mroku czy porannej mgle, ilekolwiek by się pojawiało rozwalonych fabryk i zatopionych miasteczek, plantacji maku i wojennych umocnień, portowych dźwigów i wrześniowych górskich grzbietów – nigdy nie zostawałem na żadnym grzbiecie, przy żadnej plantacji, chociaż być może właśnie tam – przy tej plantacji – jest moje miejsce, być może po prostu musiałem zapełnić jakąś wyrwę w przestrzeni, która pod moją nieobecność wciąga w siebie coraz więcej cudzego tlenu, cudzego światła, tworząc prześwit w gęstym ściegu porządku świata, ale nie, jednak się nie zatrzymałem, w tym jest główny błąd – starać się coraz dalej zagłębić w przestrzeń, nawinąć jej jak najwięcej na taśmy pamięci, zmieszać ją ze swoim własnym doświadczeniem, nie zatrzymując się, nigdy nie zatrzymując się, skoro każdy przystanek ukrywa w sobie pułapkę, a ona otwiera się pode mną, jak tajemny luk, o którego istnieniu wiedziałeś cały czas, ale cały czas bałeś się w niego zajrzeć. Natomiast, zatrzymując się, mógłbym zauważyć, że oswajanie przestrzeni, oswajanie pamięci z tą przestrzenią związanej jest zajęciem o wiele ciekawszym i bardziej zachwycającym niż mechaniczne narastanie tej samej przestrzeni, bezkresne rozplątywanie tej pamięci. Im częściej zatrzymujesz się w drodze, tym dłuższe stają się twoje przystanki, tym więcej szans, żeby wreszcie zauważyć wszystkie szczegóły, których nie można było zauważyć, nie zatrzymując się, nie chodzi nawet o punkt widzenia, lecz o szybkość twojego ruchu, gdybym się zatrzymał, mógłbym zauważyć, że to nie po prostu zmiana mojego wyobrażenia o krajobrazie, to zmiana samego krajobrazu, a odpowiednio – to zmiana mnie samego.
Kilka lat temu na tej trasie rozbił się mój brat. Zderzył się z jakimiś biznesmenami, wyjechali na jego pas i niczego nie mógł zrobić, skończyło się złamaniem nogi, samochód musiał wyrzucić, nic dobrego z niego już wyjść nie mogło; za każdym razem, przejeżdżając przez to miejsce, myślałem – ciekawe, myślałem, co tam mogło zostać, powinny być jakieś ślady, czarne smugi po oponach na asfalcie, pogięte żelazo barierek, porwany dżins w liściach babki, zapach rozlanej benzyny, krew, koniec końców, tam powinna być krew, jeśli nie zmyły jej deszcze, ale zmyły, oczywiście, musiały zmyć.
Mój brat kilka razy w życiu się rozbijał, rozwalał swoje motocykle, ile ich tam miał, przewracał się na pełnej szybkości, zdzierał skórę, rwał ubranie, ale wstawał i jechał dalej, może właśnie tak trzeba, w jego życiu było tyle samochodów, że nawet wszystkich nie pamiętam. W dzieciństwie mnie też uczył jeździć, ale nic z tego nie wyszło – zawsze bałem się prędkości i do dziś się boję, może po tym, jak w dzieciństwie upiliśmy się z przyjacielem i ukradliśmy ciężkiego urala z koszem, i długo rozpędzaliśmy go właśnie taką trasą – beznadziejną i niewyremontowaną, a kiedy ostatecznie go rozpędziliśmy, zauważyłem, że mój przyjaciel, który zresztą siedział za kierownicą, zdążył zasnąć. Na zakręcie ural zleciał z drogi i jakimś cudem przeskoczył między słupami linii elektrycznej. Przeżyliśmy i od razu wytrzeźwieliśmy, boję się prędkości, boję się dokądś jechać, bardziej od tego boję się tylko zatrzymać.
Zły Sosiura. Dworzec kolejowy miasta Swatowe o czwartej rano jest cichy i źle oświetlony. O ile rozumiem, Sosiura gdzieś tu walczył, w jego wspomnieniach właśnie na tym dworcu, czy to ktoś kogoś wziął do niewoli, czy odwrotnie – niewoli uniknął, trudno go czasami zrozumieć, szczególnie, jeśli chodzi o biografię, przeczytasz cały tom i nie zrozumiesz – po której stronie walczył bohater; Sosiura jest nadzwyczaj chimeryczny w swoich wspomnieniach, pomyśleć tylko – koleś przeszedł całą domową, wojował na kilku frontach, co najważniejsze, ocalał, i o czym potem pisze w memuarach? jakieś bezustanne walenie z sanitariuszkami i odpowiedzialnymi pracownikami politycznymi (okej, z pracownicami politycznymi, rzecz jasna, niczego takiego u Wołodymyra Mykołajowycza nie zaobserwowano), jakieś ciągłe smarki, bo gdzieś tam, na słonecznym Donbasie, czeka na niego młoda niewinna Lili Marleen, nieokreśloność politycznej platformy i ideowego programu (to, że jest za rewolucją światową, w żaden sposób go nie usprawiedliwia – wszyscy są za rewolucją światową), blef, jednym słowem – żadnej jaskrawej sceny batalistycznej z mięsem i flakami nawiniętymi na koła czerwonych transporterów opancerzonych, żadnego dopisanego portretu bojowników i starszyzny z listami zasług i nacięciami na kolbach snajperskich karabinów, żadnych informacji o stanie ilościowym sił przeciwnika, co więcej – przez cały czas żadnego własnoręcznie zabitego wroga klasy robotniczej! I on mówi, że jest za rewolucją światową! Poczytaj, chce się powiedzieć autorowi, wspomnienia innych uczestników rewolucyjnych bojów na południu Rosji, no, czyli na Ukrainie, poczytaj chociażby tegoż Nestora Iwanowycza – jaka dbałość o szczegóły i wyczucie niuansów, zapisuje każdego powieszonego przez siebie marudera czy komisarza z taką rzetelnością, jakby naprawdę liczył, że przekaże te listy bezpośrednio świętemu Piotrowi, spodziewając się, że stary zaliczy mu to przy wstępie do rajskich bram. Co w takim razie miałby zaliczyć święty Piotr do aktywów Sosiury Wołodymyra Mykołajowycza? To jego włóczenie się z sanitariuszkami po wagonach sypialnych? Wątpliwe. Chyba że ja czegoś nie rozumiem w koncepcji chrześcijaństwa. Co ma święty Piotr do sanitariuszek? On ma i bez tego pełno zmartwień, myślę. Ale mniejsza z tym, nawet jeśli nie dbasz o bramy za chmurami i przepustki – nie podobają mi się jego ciągłe niedomówienia, przecież wyraźnie można poczuć za tymi wszystkimi wagonami sanitarnymi coś znacznie ciekawszego, coś, o czym Wołodymyr Mykołajowycz albo rzeczywiście zapomniał, albo udał, że zapomniał – dlatego że jego memuary naprawdę pachną trupami, pachną ciepłą krwią i brudnymi ubraniami, tyfusem i dyzenterią, tylko dlaczego on o tym nie pisze? Kłopot tej literatury moim zdaniem polega na tym, że biografie najlepszych jej pisarzy są ciekawsze niż ich utwory, no ale to nie ma nic do rzeczy.
Schodzimy na peron. Pociąg oświetla kilka potężnych latarni jak na stadionie, wagony ciężko ruszają, nabierając prędkości, by dojechać do następnej stacji, potem pociąg wraca na Donbas. Tutaj nie ma co robić nawet w dzień. W nocy już w ogóle nie ma co robić. Na dworcu jest zimno, nawet mimo że jest lato, sierpień, i tak – na dworcu jest zimno i ktoś tam już śpi, chodź, mówię, idziemy na autobusowy, tam jest wylotówka, spróbujemy coś złapać, a w razie czego – po prostu poczekamy na pierwszy autobus, idziemy, to niedaleko. Ale tylko tak powiedziałem – niedaleko, tak naprawdę chodziłem tymi czarnymi nocnymi uliczkami nie raz i nie dwa, więc wiedziałem, że chodzenie w nocy na oślep, po omacku, nieasfaltowanymi uliczkami tego miasta to zajęcie niemal beznadziejne, ale co robić. Przeszliśmy wzdłuż peronu, zeskoczyliśmy na ścieżkę, która ciągnęła się wzdłuż torów, już niewidocznych w trawie, minęliśmy kilka cystern ze spirytusem metylowym i betonowy płot, odchodząc coraz dalej od reflektorów i dworca, obok przetoczył się nasz Sumy–Ługańsk, owiewając nas odurzającym zapachem tamburowego węgla i słodkiej gotowanej wody, pociąg był ostatnią jasną rzeczą w tym mieście, dalej musieliśmy iść w ciemności.
Dworzec autobusowy był zamknięty. Kiedy tu byłem ostatnio, to znaczy kilka lat temu, już ledwie się tlił, dwóch trzecich tras już nie obsługiwano, wieś odcięta była od cywilizacji, zresztą trudno by to wszystko nazwać cywilizacją; krzesła i ławki na wpół rozwalone, ktoś zdarł z nich skaj i głośnik złowieszczo milczał. Ale w każdym razie wtedy był czynny bar, gdzie sprzedawano stare ascetyczne ciastka i wyraźnie niedorzeczne w tych surowych dekoracjach chupa-chupsy. Jakoś liczyłem na ten bar, na te chupa-chupsy, zresztą chupachupsy miałem w wiadomym miejscu, ale myślałem sobie – okej, niech tam wieś odcięta od cywilizacji, niech tam zdarty skaj, niech tam nawet głośnik nie działa – przeżyję, przeżyję bez głośnika, mówię szczerzę, ale przecież bar, bar, kurwa, powinien być czynny, a tam, gdzie jest bar, jest jakieś życie kulturalne – wóda, kotlety, prostytutki, cokolwiek, chociażby jakaś elektryczność i komunikacja.
Ale kapitalizm ominął swoją utuczoną tuszą te surowe rolnicze miejsca, skąd tu teraz chupa-chupsy – dworzec był zamknięty, na drzwiach wisiała kłódka i po prostu nie było na co liczyć. Minęliśmy ciemny gmach i wyszliśmy na wylotówkę. Pod budynkiem dworca stała ciężarówka, na pewno kierowcy spali do rana, żeby obudzić się i z nowymi siłami, zapracowując na swoją kasę, rozwijając swój biznes, przebijać się do Rostowa czy na Kubań na spotkanie swojemu marzeniu, na spotkanie swojej śmierci.
I tak stoimy prawie przy wyjeździe z miasta, jakieś sto metrów od nas jest przejazd kolejowy i trasa, przy której się zatrzymaliśmy, jest taka czarna, że gdybym na to nie lał, wróciłbym na dworzec kolejowy – bliżej do ludzi, bliżej do cystern ze spirytusem metylowym, bliżej do ducha Wołodymyra Mykołajowycza, który powinien od czasu do czasu przelatywać nad węzłem kolejowym, powracając do swojej Tretiej Roty i ciężko wzdychając w górze na wspomnienie sanitarnych wagonów i trzeciej chłopskiej rewolucji. Teraz, koło piątej rano, padliśmy na ziemię pod czyimś płotem, w domu za zamkniętymi oknami jest włączony telewizor, dziwni ludzie, myślę, żyją w tym miasteczku bez baru i głośnika, bez prostytutek i chupa-chupsów, siedzą po domach, pozamykali się, kurwa, na wszystkie zamki i oglądają telewizję do samego rana, co oglądają? co ich ciekawi? ostatnie wiadomości? co chcą usłyszeć w ostatnich wiadomościach? czego oczekują od tego świata, chowając się przed nim za zamkniętymi drzwiami i zabitymi na głucho oknami? – co im z kolei może pokazać ten świat, co świat przygotował dla tych dziwnych ludzi, którzy oglądają telewizję o piątej rano? koszykówkę? właśnie tak, może koszykówkę, cóż by innego, jeśli nie koszykówkę. I w tym momencie skądś zza budynku dworca wychodzi dziwna istota, nocny zamroczony chłop, przespirytusowany motylek ciemności, który tak samo jak my zauważa ciężarówę, kręci się koło niej, nie odważając się podlecieć bliżej, i nagle zauważa nas. O, myślę, ten chyba nie lubi koszykówki, ciekawe, co on lubi. Riebiata, mówi do nas, riebiata – gdzie tu można pierdolnąć? Pierdolnąć? upewniamy się, tak, mówi, pierdolnąć, gdzie tu można pierdolnąć o piątej rano? zdaje się, że też przyjezdny, sądząc z całkowitej dezorientacji i zdrowych chęci, na kolejowym możesz pierdolnąć, mówię mu, a tutaj? a tu – nie, tu nie pierdolniesz, widzisz, wszystko zamknięte, wszyscy koszykówkę oglądają, a jak dojść na dworzec? idź po torach, mówię mu, tam jest przejazd, idź na lewo, przejdziesz dwadzieścia minut i tam będzie dworzec. Tam można pierdolnąć. Tylko na prawo nie idź, mówię – na Donbas wyjdziesz.
I kiedy już poszedł, pomyślałem – czego tak naprawdę szukał ten koleś o piątej rano na dworcu autobusowym? czy naprawdę chciał pierdolnąć? czy to nie jakiś maniak, wariat, seryjny morderca kierowców ciężarówek? dziwne twe dzieła, Ojcze, jakie bezsensowne znajomości szykujesz dla nas podczas naszego nie mniej bezsensownego przemieszczania się, za godzinę podjedzie pierwszy autobus do Ługańska, padniemy na tylne siedzenia i prześpimy sześćdziesiąt kilometrów do następnego miasteczka, ogólnie – prześpimy wszystko, co można było przespać, wątpliwe, czy coś naprawdę tracąc.
Masoni codzienności. Jeszcze jedno miasto bohater, schronienie dla nastoletnich marzeń i ciemnych namiętności, które zżerają od środka sumienie jego obywateli, niemal czterdziestu tysięcy mieszkańców, cztery szkoły średnie, w jednej z nich się uczyłem, cerkiew z XIX wieku, obita blachą czy jak to się nazywa, cholera – cerkiew obita blachą, jak to brzmi, odnowiony klasztor – za czasów mojego dzieciństwa stacjonowała tam jednostka wojskowa, pod koniec lat osiemdziesiątych z NRD wróciła rodzina moich kolegów z klasy, bliźniaków, ich tata był oficerem i służył właśnie w tej jednostce, a kolesie uczyli się w szkole muzycznej w klasie harmonii – harmonię, mam na myśli instrument muzyczny, mieli jedną na dwóch, dobrze grali w piłkę, dużo jak na swój nastoletni wiek palili, słuchali przywiezionego z NRD Acceptu i opowiadali wszystkim o GWRN, Grupie Wojsk Radzieckich w Niemczech, synowie pułku, wyjątkowi zasrańcy z nich byli, tata ich regularnie musztrował, niewiele było z tego korzyści; i co teraz – gdzie oficerowie? gdzie areszt wojskowy? gdzie rezerwa i giewueren? co się dzieje z naszymi siłami zbrojnymi, religijne brednie, kurwa; oprócz czterech szkół jest stadion, bank, biura i elewatory, no to już tradycyjnie, Bóg założył te miasteczka i zbudował w każdym z nich elewatory, przykazując słowami, kolesie, macie tu elewatory, zapierdalajcie teraz – to wszystko, czego się od was wymaga; pamiętam jakiś przewodnik po okręgu Ługańskim, który wtedy nazywał się normalnie Woroszyłowogradzki, tam nawet na okładce przedstawiona była ciężarówka z pszenicą pod elewatorem, z jakiegoś powodu wryła mi się w pamięć, rolnicze rejony, wypełnione zbożem i mlekiem, paradajs dla wszystkich faszystowskich najeźdźców; tak, lecimy dalej – kilka kin, bursa technikum, zakład remontowy, dworzec kolejowy. Na ulicach dużo piasku i moreli, morele spadają na piasek, nikt ich nawet nie zbiera, całe ulice zasypane morelami, tylko patrzysz, żeby nie wdepnąć w nie i nie zadać im bólu. Z wybitnych obywateli, jeśli nie liczyć aktywu partii i kołchozu, można wspomnieć tylko szalonego pisarza Garszina, który nie wiadomo czym tu się zajmował, ale wiadomo jak skończył. Swego czasu Starobielsk był nawet stolicą Ukrainy Radzieckiej – w czterdziestym trzecim, kiedy sojuz przesuwał się na zachód, był jednym z pierwszych wyzwolonych ukraińskich miast, rzecz jasna za jednostkami wojskowymi od razu przywlekło się tu kupę różnych gabinetowych pojebów, którzy przy braku odpowiednich miejscowości pod swoją komendą postanowili ogłosić stolicą właśnie to miasteczko. Sam fakt wyzwolenia miasta był nieprzyzwoicie rozdmuchiwany i demonizowany – kupa obelisków, memoriałów, kombatantów z medalami, chociaż tak naprawdę wszystkie poważne walki na tym odcinku rozegrały się w rejonie Donbasu, tam było o co się bić – czarne złoto, węgiel, kopalnie, które osypywały się na głowy niepokornych górników, to nie elewatory; a w samym Starobielsku wszystko ograniczyło się do jakiejś rumuńskiej warty, heroicznych czołgistów, którzy rozgnietli umorusanych Rumunów, uciążliwego ruchu oporu i licznych kolaborantów, no ale trzeba było zrobić z tego coś odpowiadającego wielkiemu duchowi czasów, bo niedobrze wyglądało – stolica Ukraińskiej SRR i jakaś umorusana rumuńska warta, o ile lepiej dla image’u opowiadać o zaciętych walkach na przedpolu miasta i pokazywać nam, uczniom z młodszych klas, jeszcze żywych, ale już nieprzytomnych od miłości ludu kombatantów z medalami, tylko dopuścisz ich do słowa – już oni ci opowiedzą i o ojczystej ziemi starobielszczyzny, do której przywierali swoimi rozczulonymi synowskimi ustami, i o szturmie na Berlin, w którym brali decydujący udział, będą mówić, wycierając rękawem skąpą czekistowską łzę i bezwstydnie przesadzając w najbardziej intymnych momentach, od dzieciństwa nie lubię kombatantów, wszyscy ci kombatanci, oni zachowywali się jak dziwki na pierwszym spotkaniu – żądali kwiatów i orkiestr dętych, włazili na scenę i ślinili się, mówiąc o Kobie, prawdziwi żołnierze tak się nie zachowują, jednym słowem. Natomiast żadna świnia nie opowiedziała mi za czasów mojego dzieciństwa o obozach z internowanymi polskimi oficerami, których tu rozstrzeliwali w trzydziestym dziewiątym, albo o żydowskich masowych grobach, na miejscu których zbudowali park kultury i wypoczynku, pewnie – to nie szturm Berlina i nie umorusana rumuńska warta. Było dla mnie niespodzianką, że w Polsce, okazuje się, wiele osób wie o istnieniu tego Starobielska, właśnie przez tych oficerów, tak że szczególnie się nie pochwalisz, skąd pochodzisz, to tak samo, jakby się chwalić, że jesteś, powiedzmy, z okolic Buchenwaldu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie II