Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sześć lirycznych opowieści o okrutnej, a niekiedy zabawnej rzeczywistości postradzieckiej Ukrainy. Bohaterowie tych splecionych historii są niczym armia herosów nowego porządku – żywiołowi, ekscentryczni, twardzi. Nie zastanawiają się nad geopolityką, przerażeni trzydziestką na karku usiłują okopać się w zmiennej codzienności własnego miasta. Jedni próbują sił w biznesie rozrywkowym. Drudzy chcą być razem w miłości, w korporacji czy w ruchu związkowym. Jeszcze inni starają się zmienić branżę – z gangsterki na usługi pogrzebowe. Czy młodzież w nowym porządku politycznym może być demokratyczna? Czy wciąż rozbrzmiewa jej stary hymn? A może samo słowo „demokracja” stało się kolejnym znakiem towarowym?
Hymn demokratycznej młodzieży to korowód outsiderów nowej Ukrainy po raz pierwszy smakujących kapitalizmu. Surrealistyczny, buntowniczy i piekielnie pociągający.
„„Hymn demokratycznej młodzieży” to pieśń o hossie na rynku absurdu i bessie na giełdzie idei. Żadan powołuje do życia armię herosów nowego porządku: Braci Lichujów i ich siostrzeńca Iwana, Sanycza, starego ćpuna Slawika, Gogę – szefa pierwszego klubu dla gejów; Wikę, której kochanka zbiegła do Turcji, Gabriela, Cyganów, kupczących wizami Schengen i cnotą białoruskiej kurewki, Ewę drżącą na kolejowej bocznicy, byłych sportowców i skinheadów, którzy tłuką gości z Kaukazu, dzieci korporacji, Bokserów o Sprawiedliwość i Adaptację Społeczną. A to raptem skromny katalog głównych postaci piosenki, nuconej w rytm stukotu czterdziestu wagonów narkotyków, które nie ruszają z miejsca. Żadan przegląda inwentarz liberalnej demokracji jak bambetle na strychu, obsrane przez gołębie. Wybiera zeń nowe prawdy, a potem miesza je w probówce lirycznej groteski, destylując fałsze nowej, lepszej ideologii. Przesmaczne, prześmieszne, przerażające.” Igor Stokfiszewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału ukraińskiego Himn demokratycznoji mołodi
Projekt okładki Tomasz Majewski
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Serhij Żadan, 2006
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2008
Copyright © for the Polish translation by Michał Petryk, 2008
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Sylwia Paszyna / d2d.pl
Skład Magdalena Kędzierska
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-540-3
Ten, kto przeżył prawdziwą rozpacz, zrozumie mnie na pewno. Pewnego ranka budzisz się i nagle rozumiesz, że wszystko jest źle, wszystko jest bardzo źle. Jeszcze całkiem niedawno, powiedzmy wczoraj, miałeś możliwość coś zmienić, poprawić, puścić wagony innymi torami, ale teraz koniec – zostajesz z boku i już nie masz wpływu na wydarzenia, które ścielą się dookoła ciebie jak prześcieradła. Właśnie to poczucie bezradności, dystansu i oddzielenia człowiek ma oczywiście przed śmiercią, jeśli dobrze rozumiem koncepcję śmierci – niby wszystko robisz, jak należy, wszystko miałeś pod kontrolą, więc dlaczego chcą cię odłączyć od czerwonych pokręconych kabli systemu, skasować jak plik i wyczyścić jak podskórną infekcję, dlaczego życie, w którym dopiero co brałeś bezpośredni udział, przetacza się jak morze w kierunku wschodnim, szybko oddalając się i pozostawiając po sobie słońce powolnego umierania. Niesprawiedliwość śmierci szczególnie ostro odczuwa się za życia, nikt nie przekona cię do celowości tego przejścia na terytorium umarłych, po prostu nikomu nie starczy na to argumentów. Ale wszystko jest źle, nagle sam zaczynasz w to wierzyć, uświadamiasz sobie i cichniesz, i pozwalasz jakimś szarlatanom, alchemikom i patomorfologom wyrwać twoje serce i pokazywać je na jarmarkach i w gabinetach osobliwości, pozwalasz im przenosić je za pazuchą, by mogli przeprowadzać wątpliwe eksperymenty i odprawiać ponure rytuały, pozwalasz im mówić o tobie jak o zmarłym i obracać w przepalonych palcach twoje serce – czarne od straconej miłości, miękkich narkotyków i nieprawidłowego odżywiania.
Za tym wszystkim stoją łzy, nerwy i miłość twoich rówieśników. Właśnie łzy, nerwy i miłość, dlatego że wszystkie kłopoty i problemy twoich rówieśników zaczynały się razem z dojrzewaniem płciowym, a kończyły razem z krachem państwa, i jeśli cokolwiek może zmusić te rozpalone słowiańskie języki do milczenia, a te mocne, przepalone płuca do zatrzymania w sobie powietrza, to tylko miłość i ekonomia, biznes i namiętność, w swoich najbardziej niesamowitych przejawach – mam na myśli i namiętność, i oczywiście biznes, wszystko inne pozostaje poza nurtem, poza ciemnym rwącym potokiem, do którego wszyscy skaczecie, ledwie osiągnąwszy pełnoletność. Wszystko inne zostaje jak szumowina, jak kręgi na wodzie, niekoniecznym uzupełnieniem biografii, rozpuszcza się w tlenie i chociaż wydaje się tak samo niezbędne do życia, to naprawdę wcale takie nie jest. Dlaczego? Dlatego że tak naprawdę nikt nie umiera z braku tlenu, umiera się właśnie z braku miłości albo z braku kasy. Kiedy pewnego razu budzisz się i rozumiesz, że wszystko jest bardzo źle, ona odeszła, jeszcze wczoraj mogłeś ją zatrzymać, mogłeś wszystko naprawić, a dzisiaj jest już za późno i teraz zostajesz sam ze sobą, i jej nie będzie przez jakieś najbliższe pięćdziesiąt lat, a może i sześćdziesiąt, to na jak długo wystarczy ci jeszcze chęci i umiejętności, by bez niej przeżyć. Uświadamiasz sobie to i nagle ogarnia cię wielka i bezgraniczna rozpacz, i pot występuje, niczym klaun na arenie, na twojej nieszczęsnej skórze, i pamięć odmawia współpracy, chociaż od tego też się nie umiera, od tego przeciwnie – otwierają się wszystkie krany i wylatują wszystkie pokrywy kanalizacyjne, mówisz, wszystko dobrze, jestem w porządku, dam radę, wszystko doskonale i za każdym razem boleśnie się uderzasz, trafiając na te pustki powstałe w przestrzeni po niej, na wszystkie te powietrzne tunele i korytarze, które zapełniała swoim głosem i w których teraz zamieszkują potwory i gady jej nieobecności, wszystko dobrze, mówisz, dam radę, jestem w porządku, od tego jeszcze nikt nie umarł, jeszcze jedna noc, jeszcze kilka godzin na terenach usianych czarnym pieprzem, potłuczonym szkłem, na gorącym piasku przemieszanym z gilzami i okruchami tytoniu, w ubraniu, które nosiliście razem, pod niebem, które zostało teraz tylko dla ciebie, używając jej szczoteczki do zębów, zabierając do łóżka jej ręczniczki, słuchając jej radia, podśpiewując w szczególnie ważnych miejscach – tych, w których ona zawsze milczała, odśpiewując te miejsca za nią, szczególnie kiedy w piosence chodzi o rzeczy ważne, takie jak życie albo stosunki z rodzicami, albo koniec końców religię. Co może być bardziej rozpaczliwe niż te samotne śpiewy, przerywane od czasu do czasu ostatnimi wiadomościami, gdy sytuacja układa się w taki sposób, że każda następna wiadomość może tak naprawdę okazać się dla ciebie ostatnią.
Rozpaczliwsza może być tylko sytuacja z kasą. Wszystko, co dotyczy finansów, biznes, który robisz, twoja osobista stabilizacja finansowa zapędza cię w coraz to ciemniejsze i bardziej ślepe uliczki, z których wyjście jest tylko jedno – w kierunku czarnej, słabo zbadanej przestrzeni, gdzie znajduje się województwo śmierci. Kiedy pewnego razu budzisz się i rozumiesz, że do przeżycia potrzebna ci jest pomoc z zewnątrz i wskazane, żeby była to pomoc samego pana boga albo kogokolwiek z jego najbliższego otoczenia. Ale jaka pomoc, zapomnij, wszystko w tym życiu związane jest z tobą, a więc i wygrzebać przyjdzie ci się samemu, dlatego uważaj – biznes i miłość, seks i ekonomia, tak, tak, ekonomia – to zapalenie prostaty dla klasy średniej, tachykardia dla pionierów giełd walutowych; kilka nieudanych projektów legislacyjnych i jesteś potencjalnym topielcem, to znaczy na pewno cię utopią, najpewniej w cemencie, i śmiertelne cementowe fale koloru kawy z mlekiem zamkną się nad tobą, oddzielając cię od życia, a nawet od śmierci, dlatego że w takim wypadku nie zasługujesz na normalną, spokojną śmierć, wygrzebuj się albo się nie wygrzebuj, ale nic nie poradzisz, zadłużenie finansowe wisi nad tobą jak księżyc w pełni i zostaje ci tylko wyć do niego, zwracając uwagę urzędu skarbowego. Ile młodych dusz pochłonęła niezdolność dokładnego wypełnienia biznesplanów, ile serc rozerwała polityka prywatyzacyjna; zmarszczki na suchych twarzach i żółty metaliczny błysk w oczach pozostają po długiej walce o przeżycie – to nasz kraj, to nasza gospodarka, to nasza wspólna droga w nieśmiertelność, której obecność odczuwasz, budząc się pewnego razu i uświadamiając sobie, że w życiu nie ma niczego poza twoją duszą, twoją miłością i twoim, kurwa, długiem, którego nigdy nie zdołasz spłacić, przynajmniej nie w tym życiu.
I właśnie o tym porozmawiamy.
Historię o klubie opowiedział mi osobiście jeden z jego założycieli, już dawno o nich słyszałem, jednak spotkać się z nimi nie było okazji, co zresztą nie jest dziwne, jeśli wziąć pod uwagę specyfikę instytucji. Plotki o pierwszym w mieście oficjalnym klubie dla gejów krążyły już od kilku lat, przy czym wskazywano różne nazwy i adresy, a skoro nikt nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje, podejrzenie padało na wszystkich. Najczęściej o klubie słyszało się na stadionie, prawicowa młodzież miasta jednoznacznie oceniała pojawianie się instytucji o takim profilu i obiecywała sobie, że spali ten klub razem ze wszystkimi gejami, którzy zbierali się w nim na swoich, nazwijmy je tak, imprezach. Pewnego razu w sezonie 2003/2004 nawet podpalono znajdującą się nieopodal stadionu kawiarnię Buratino, jednak milicja słusznie nie powiązała tego incydentu z działalnością klubu dla gejów, dlatego że – sami pomyślcie – jaki może być gej-klub w kawiarni Buratino, sama jej nazwa jest ksenofobiczna. Z drugiej strony o klubie często wspominano w mass mediach, w różnych przeglądach kroniki kulturalnej czy materiałach o szalonym klubowym życiu miasta. Z zasady klubowe życie miasta przypominało korespondencje z frontu – w telewizyjnych materiałach na ten temat najpierw rozbrzmiewały toasty, potem serie z automatu, a niekiedy, gdy operator nie zaniedbywał swoich, nazwijmy je, profesjonalnych obowiązków, czyli nie nażłopał się darmowego koniaku na koszt klubu, serie z automatu rozbrzmiewały unisono z życzeniami weselnymi i pożegnalnymi przekleństwami, i smugowe pociski dziurawiły ciepłe charkowskie niebo, jak salwa honorowa na cześć wierności, miłości i innych mało popularnych w telewizji rzeczy. W tym kontekście wiadomości o gej-klubie intrygowały nieobecnością wyraźnego obrazka i informacji o bezpośrednich związkach władzy i świata przestępczego, tylko, powiedzmy: była impreza, odbywała się w gej-klubie, publiczność zachowywała się grzecznie, ofiar nie ma. Tak czy inaczej plotki o klubie wciąż szybko się rozprzestrzeniały, ale tak naprawdę fala zainteresowania opadła, co od początku nietrudno było przewidzieć – w naszym mieście są o wiele ciekawsze instytucje, powiedzmy Fabryka Traktorów. I w ogóle – kogo obchodzą problemy mniejszości seksualnych w kraju z takim zadłużeniem zewnętrznym. A to, że klub, zgodnie z plotkami, kryje gubernator, też nie wywoływało szczególnego rezonansu – w zasadzie niczego innego się po gubernatorze nie spodziewano. Każdy zresztą robi swój biznes, grunt – to czyste sumienie i zeznanie podatkowe wypełnione w terminie.
Z San Sanyczem poznaliśmy się podczas wyborów. Z wyglądu miał koło czterdziestki, chociaż tak naprawdę urodził się w siedemdziesiątym czwartym roku. Po prostu biografia jest silniejsza niż geny i Sanycz stanowi tego jaskrawe potwierdzenie. Chodził w kurtce z czarnej trzeszczącej skóry i nosił ze sobą giwerę, typowy, statystyczny bandyta, jeśli wyrażam się zrozumiale. Przy tym jak na bandytę był zbyt melancholijny, mało rozmawiał przez telefon, od czasu do czasu dzwonił do mamy, a do niego, o ile pamiętam, w ogóle nikt nie telefonował. Przedstawił się jako San Sanycz, kiedy się poznawaliśmy, i dał mi wizytówkę, na której złotymi literami na kredowym papierze napisane było „San Sanycz, obrońca praw człowieka”, poniżej znajdowało się kilka londyńskich numerów telefonów, Sanycz powiedział, że to telefony do biura, zapytałem czyjego, ale on nie odpowiedział. Zaprzyjaźniliśmy się od razu, gdy tylko się poznaliśmy, Sanycz wyciągnął z kieszeni kurtki giwerę i powiedział, że jest za uczciwymi wyborami, oraz poinformował, że może załatwić choćby i sto takich giwer. Miał swoje wyobrażenie o uczciwych wyborach, czemu by nie. Powiedział jeszcze, że ma znajomego w Dynamie, który załatwia pistolety startowe i w domowym warsztacie przerabia je na normalne. Popatrz, mówił, jeśli spiłuje się to kurewstwo – pokazywał mi miejsce, w którym, rzecz jasna, znajdowało się kiedyś to spiłowane kurewstwo – można go ładować normalnymi nabojami, a główną zaletą jest to, że nie ma żadnych pretensji ze strony milicji – to przecież pistolet startowy. Jak chcesz, mogę podrzucić całą partię, czterdzieści dolców sztuka, plus dziesięć za spiłowanie kurewstwa. Jeśli trzeba, mogę załatwić legitymację członka Dynama, żeby było zupełnie legalnie. Sanycz lubił broń, a jeszcze bardziej lubił o niej opowiadać. Stopniowo stawałem się jego najlepszym przyjacielem.
Pewnego razu właśnie on opowiedział mi o klubie, sam jakoś przypadkiem się wygadał, że, powiedzmy, zanim został obrońcą praw i opowiedział się za uczciwymi wyborami, zajmował się biznesem klubowym i, okazuje się, miał bezpośredni związek z pierwszym oficjalnym gej-klubem, właśnie z tą iluzoryczną instytucją, którą tak długo i nieskutecznie usiłowała spalić postępowa młodzież miasta. Wtedy poprosiłem go, by opowiedział dokładniej, i zgodził się, mówił, okej, bez problemu, to wszystko było dawno, w przeszłości, czemu by nie opowiedzieć.
I opowiedział mniej więcej taką historię.
Okazuje się, że był członkiem organizacji Bokserzy o Sprawiedliwość i Adaptację Społeczną. Trochę o nich opowiadał; pojawili się przy Dynamie jako obywatelski związek byłych sportowców zawodowych. Czym naprawdę zajmowali się Bokserzy o Sprawiedliwość, nie bardzo było wiadomo, ale śmiertelność w szeregach organizacji była wysoka, co miesiąc któryś z członków zostawał odstrzelony i wtedy zaczynały się huczne stypy z udziałem milicyjnych dygnitarzy i kierownictwa okręgu. Od czasu do czasu, raz na kilka miesięcy, Bokserzy o Sprawiedliwość urządzali mecze towarzyskie z drużyną Polski, w każdym razie tak to nazywali, pod biuro podstawiano kilka autobusów, które wypełniały się bokserami i wielką ilością ojczystej elektrotechniki, i karawana ruszała do Polski. Oddzielnie jechały kierownictwo i sztab trenerów. Przyjeżdżali do Warszawy, bokserzy szli na stadion i hurtem spławiali cały towar, po czym świętowali kolejne zwycięstwo ojczystego ruchu paraolimpiskiego. Intryga polegała na tym, że Sanycz bokserem nie był. Sanycz walczył w stylu wolnym. W sensie, że nie tam o sprawiedliwość i socjalną adaptację – był zapaśnikiem. Do zapaśników zaprowadził go dziadek, swego czasu, w latach powojennych, jego dziadek na poważnie uprawiał zapasy w stylu wolnym i nawet brał udział w spartakiadzie narodów ZSRR, gdzie złamali mu rękę, z czego on z kolei był nie byle jak dumny, to znaczy nie ze złamanej ręki, ale z faktu samego uczestnictwa w spartakiadzie. I tak dziadek przyprowadził go do Dynama. Sanycz zaczął odnosić sukcesy. Brał udział w miejskich zawodach, rokował nadzieje, ale po kilku latach jemu też złamano rękę. W tym czasie skończył już naukę i próbował prowadzić własny biznes, jednak nieszczególnie mu to szło, tym bardziej – ze złamaną ręką. Właśnie wtedy przyszedł do Bokserów o Sprawiedliwość. Bokserzy o Sprawiedliwość popatrzyli na jego rękę, zapytali, czy jest za sprawiedliwością i czy jest za adaptacją społeczną, i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, przyjęli do siebie. Sanycz od razu trafił do brygady, która kontrolowała bazary w okolicy Fabryki Traktorów. Okazało się, że zrobić karierę w tym biznesie było całkiem łatwo – kiedy tylko zabijano twojego bezpośredniego bossa, od razu zajmowałeś jego miejsce. Po roku Sanycz dowodził niewielkim pododdziałem, znów rokował nadzieje, jednak biznes mu się nie podobał: Sanycz bądź co bądź miał wyższe wykształcenie i śmierć przed trzydziestką, spowodowana wybuchem spekulanckiego granatu, wcale mu się nie uśmiechała. Tym bardziej że biznes zajmował cały czas wolny i życia osobistego Sanycz po prostu nie miał, jeśli nie liczyć prostytutek, które własnoręcznie łowił na bazarach. Ale prostytutek Sanycz nie liczył, myślę, że one też nie uważały tego za życie osobiste, raczej za ekonomiczno-społeczne, tak chyba będzie poprawnie. I tak Sanycz zaczął poważnie zastanawiać się nad swoją przyszłością. Decydujący stał się przypadek z kamizelką kuloodporną. Pewnego razu, przebywając w stanie długotrwałego alkoholowego stuporu (oczywiście mowa tu o jakichś świętach, najprawdopodobniej o bożym narodzeniu, tak mi się wydaje), podopieczni Sanycza postanowili podarować swojemu młodemu bossowi kamizelkę kuloodporną. Za kamizelkę dali pracownikom posterunku milicji Dzielnicy Kijowskiej nowe ksero, maszynę najnowszej generacji. Prezent na miejscu oblali, po czym postanowili wypróbować. Sanycz założył kamizelkę, żołnierze wzięli kałasznikowa. Kamizelka kuloodporna okazała się porządną rzeczą – Sanycz przeżył, odnosząc wszystkiego trzy średnio groźne rany postrzałowe. Ale postanowił na tym poprzestać – kariera w stylu wolnym mu się nie udała, kariera w walce o sprawiedliwość i adaptację społeczną też ułożyła się nie najlepiej, trzeba było coś zmienić.
Wylizawszy rany, Sanycz poszedł do Bokserów o Sprawiedliwość i poprosił, by zwolnili go z biznesu. Bokserzy o Sprawiedliwość sprawiedliwie zauważyli, że z ich biznesu tak po prostu się nie odchodzi, w każdym razie nie za życia, ale w końcu wzięli pod uwagę rany z pola walki i się zgodzili. Na pożegnanie wyrazili nadzieję, że Sanycz w dalszym ciągu nie straci kontaktu z organizacją i w swoim życiu dochowa wierności ideałom walki o sprawiedliwość i adaptację społeczną, a już na koniec, życząc Sanyczowi jak najszybszego wyzdrowienia, poszli ładować autobusy ojczystym sprzętem elektrycznym.
W ten sposób Sanycz znalazł się na ulicy – bez biznesu i życia osobistego, jednak z doświadczeniem bojowym i wyższym wykształceniem, to drugie zresztą mało kogo obchodziło. I w tym kryzysowym dla siebie okresie spotyka Gogę, Georgija Łomaja. Z Gogą chodzili do jednej klasy, po czym San Sanycz zajął się walką w stylu wolnym, a Goga medycyną. Przez ostatnie kilka lat się nie widywali – Sanycz, jak wspomniano wyżej, zajmował się ruchem na rzecz adaptacji społecznej bokserów, a Goga, jako młody specjalista, wyjechał na Kaukaz i wziął udział w wojnie rosyjsko-czeczeńskiej. Jednak po czyjej stronie go wziął, trudno było ustalić, ponieważ Goga występował jako pośrednik, kupował od rosyjskiego ministerstwa zdrowia medykamenty i odsprzedawał je gruzińskim sanatoriom, w których leczyli się Czeczeni. Goga wpadł z powodu środków znieczulających, nierozważnie zamawiając zbyt dużą partię, co dało ministerstwu zdrowia wszelkie podstawy, by wziąć dokumentację i zadać sobie słuszne pytanie: po co poliklinice pediatrycznej, na którą były wypisane wszystkie rachunki, taka ilość narkotyków? W ten sposób Goga został zmuszony do powrotu do domu, po drodze ostrzeliwując się w obronie przed obrażonymi kaukaskimi paserami. Kiedy wrócił, z marszu kupił kilka partii płyt gipsowo-kartonowych. Biznes kręcił się nie najgorzej, ale Goga już zachwycił się nowym pomysłem, który zajmował coraz więcej miejsca w jego fantazjach i projekcjach – postanowił wejść w biznes klubowy. Właśnie w tym groźnym momencie spotkali się nasi bohaterowie.
– Posłuchaj – powiedział Goga przyjacielowi z dzieciństwa – w tym biznesie jestem nowym człowiekiem, potrzebna mi twoja pomoc. Chcę otworzyć klub. – No, wiesz – odpowiedział mu stary przyjaciel – ja się w tym nie bardzo orientuję, ale jeśli chcesz, mogę popytać ludzi. – Nie zrozumiałeś – powiedział Goga – nie potrzebuję, żebyś pytał ludzi, wszystko już wiem, potrzebny mi partner, rozumiesz? Chcę, żebyś robił ten biznes ze mną, to dla mnie wygodne, rozumiesz: znam cię od dzieciństwa, znam twoich rodziców, wiem, gdzie cię w razie czego szukać, jeśli postanowisz mnie orżnąć. No, i najważniejsze, ty przecież pracowałeś już tu z wszystkimi. Jesteś prawdziwym partnerem. – I co? – zapytał Sanycz – naprawdę zamierzasz na tym zarobić? – Rozumiesz – odpowiedział mu Goga – zarobić to ja mogę na czymkolwiek. Myślisz, że to dla pieniędzy? Przecież w Bałaszowce stoi pięć moich wagonów płyt gipsowo-kartonowych, nawet teraz mogę sprzedać, i na Cypr. Ale rozumiesz, na czym polega mój patos, ja nie chcę na Cypr. I wiesz, dlaczego nie chcę na Cypr? Mam już prawie trzydziestkę, zresztą tak jak i ty, prawda? Miałem biznesy w czterech krajach, poszukuje mnie prokuratura kilku autonomicznych republik, dawno powinienem umrzeć na szkorbut gdzieś w tundrze, trzy razy trafiałem pod obstrzał maszynowy, Basajew kupował ode mnie strzykawki, mało mnie nie rozstrzelał krasnojarski omon, raz w samochód, którym jechałem, uderzył piorun, musiałem potem wymienić akumulator. Płacę alimenty jednej wdowie w północnej Inguszetii, innym nie płacę, połowę zębów mam sztucznych, raz o mało nie zgodziłem się sprzedać nerki, kiedy trzeba było wykupić partię maszyn do obróbki metalu. Ale wróciłem do domu, mam dobry nastrój i zdrowy sen, połowę moich przyjaciół już załatwili, ale połowa jeszcze żyje, no, ty jeszcze żyjesz, chociaż jakie miałeś szanse. Rozumiesz, jakoś tak się stało, że przeżyłem, i jak już przeżyłem, to pomyślałem sobie: no okej, Goga, okej, teraz wszystko dobrze, teraz wszystko będzie dobrze, jeśli cię nie rozstrzelał krasnojarski omon i nie zabił piorun, to na cholerę ci ten Cypr? I nagle zrozumiałem, czego naprawdę chciałem przez całe życie. Wiesz czego? – Czego? – zapytał San Sanycz. – Przez całe życie chciałem mieć własny klub, rozumiesz, własny klub, w którym mogę siedzieć co wieczór i skąd nikt mnie nie wyrzuci, nawet jeśli zacznę rzygać na menu. I co zrobiłem? Wiesz, co zrobiłem? – Goga się zaśmiał. – Po prostu kupiłem sobie ten pieprzony klub, rozumiesz? – Kiedy kupiłeś? – zapytał Sanycz. – Tydzień temu. – I co to za klub? – No nie całkiem klub, to bistro. – Co? – Sanycz nie zrozumiał. – No, kawiarnia Kanapki, znasz? Roboty tam jest od chuja, ale miejsce dobre, na ulicy Iwanowa, spylę płyty gipsowo-kartonowe, zrobię remont i wszystkie moje neurozy staną się przeszłością. Tylko potrzebny mi partner. Podoba ci się pomysł? – zapytał Sanycza. – Nazwa mi się podoba. – Jaka nazwa? – Nazwa klubu: Kanapki.
I umówili się, że następnego dnia rano spotkają się w klubie. Goga obiecał poznać partnera z przyszłym dyrektorem artystycznym. San Sanycz przyjechał punktualnie, jego partner był już na miejscu i czekał na ulicy przed drzwiami Kanapek. Kanapki wyglądały nie najlepiej, ostatni remont robiono tu jakieś trzydzieści lat temu, a biorąc pod uwagę, że wybudowano je jakieś trzydzieści lat temu, można powiedzieć, że remontu w ogóle nikt nigdy tutaj nie robił. Goga otworzył kłódkę i przepuścił San Sanycza przodem. San Sanycz wszedł do na pół ciemnego pomieszczenia zastawionego stołami i plastikowymi krzesłami, no tak, pomyślał smutno, trzeba było zostać w Bokserach o Sprawiedliwość. Ale było za późno, żeby się wycofać. Goga wszedł za nim i przymknął drzwi. – Zaraz przyjdzie dyrektor artystyczny – powiedział i siadł na jednym ze stolików. – Chodź, poczekamy.
Dyrektor artystyczny nazywał się Slawik. Slawik okazał się starym ćpunem, z wyglądu miał ponad czterdzieści lat, ale to można było zrzucić na narkotyki, spóźnił się pół godziny, powiedział, że były korki, potem powiedział, że jechał metrem, jednym słowem, ściemniał. Miał na sobie starą dżinsową kurtkę i nosił debilne olbrzymie okulary przeciwsłoneczne, których w ciemnej piwnicy pryncypialnie zdejmować nie zamierzał. – Skąd ty go wziąłeś? – spytał cicho Sanycz, kiedy Slawik chodził i oglądał pomieszczenie. – Mama go poleciła – tak samo cicho odpowiedział Goga. – On był kierownikiem artystycznym w pałacu pionierów, potem go wywalili, zdaje się, że za niemoralne prowadzenie. – No jasne, że nie za przekonania religijne – powiedział Sanycz. – Dobra – odpowiedział Goga – wszystko okej. No jak – krzyknął do Slawika – podoba się? – W zasadzie się podoba – z zakłopotaniem odpowiedział Slawik, podszedł do nich i usiadł na plastikowym krześle. Jeszcze by się temu palantowi coś tu nie podobało, pomyślał Sanycz i nawet wyłączył telefon, żeby nikt nie przeszkadzał, tym bardziej że i tak nikt nie dzwonił. – No i co – Gogę wyraźnie cieszyła ta sytuacja – co powiesz, jakieś pomysły? – Znaczy tak – Slawik ciężko wypuścił powietrze i wyciągnął jakiegoś kiepskiego papierosa – znaczy tak. – Przez jakąś chwilę milczał. – Georgiju Dawydowyczu – zwrócił się wreszcie do Gogi – będę z panem szczery. To palant, pomyślał Sanycz. Goga z zadowoleniem mrużył oczy w mrokach bistra. – Będę szczery – powtórzył Slawik. – Ja siedzę w show-biznesie już od dwudziestu lat, pracowałem z ukrkoncertem, muzycy mnie znają, mam dojścia do griebiesznikowa, organizowałem charkowski koncert U2… – W Charkowie był koncert U2? – przerwał mu San Sanycz. – Nie, odmówili – odpowiedział Slawik – i wie pan, co panu powiem, Georgiju Dawydowyczu – Sanycza otwarcie ignorował – to, że kupił pan ten klub, to fajowy pomysł. – Myślisz? – powątpiewał Goga. – Tak, to naprawdę fajowy pomysł. Mówię panu szczerze, ja wiem wszystko o show-biznesie, robiłem pierwsze rock-session w tym mieście. – W tym momencie oczywiście coś sobie przypomniał, stracił wątek i na długo zamilkł. – I co? – w końcu nie wytrzymał Goga. – Taa – Slawik kiwnął głową – taa. Kurde, przecież on jest nawalony, z zachwytem pomyślał Sanycz. – Co taa? – Goga nie zrozumiał. – Yes – Slawik znowu pokiwał głową – taa… San Sanycz z rezygnacją sięgnął po telefon, w zasadzie w swojej poprzedniej pracy takich zabijał, ale tutaj sytuacja była inna, inny biznes, zresztą niech się sami dogadują. – Ja panu, Georgiju Dawydowyczu, powiem coś takiego – nagle przemówił Slawik i niespodziewanie dla wszystkich zaczął wciskać taki kit –
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie II