Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żadan chętnie zapuszcza się w zaułki rzeczywistości. Big Mac to historie z życia outsiderów, wiernych kompanów narratora, kumpli od meczów, wódki, szaleństwa i porno. Razem z nimi przemierzamy Europę, podróżujemy samochodem, pociągami i autostopem. Spacerujemy ulicami starych europejskich miast. Słuchamy ich rozmów, szczerych i zwyczajnych, o tym, jak ci pozorni hedoniści próbują radzić sobie z rozpaczą, samotnością i pustką. Pomiędzy haustami piwa, w obłokach dymu z papierosów, ich słowa brzmią niczym poezja.
„Przez miasta Europy, podejrzane bary, nocne ulice pełne dziwnych postaci i przypadkowych znajomych, przez opary alkoholu i rozmowy o życiu ciągnie nas Żadan i pozwala na chwilę uwierzyć, że był kiedyś taki czas, kiedy nie było wojny. Wspaniała, transowa i ekstatyczna proza.” Wit Szostak
„Jeden z niewątpliwych bohaterów najnowszej ukraińskiej poezji nagle okazał się prozaikiem. I to jakim! Prawdziwe lewactwo literackie – w sensie pisania od lewa; od serca.” Jurij Andruchowycz
„„Big Mac” jest ciągiem rozsypanych barwnych fotografii, które ujawniają nieprzeciętną wyobraźnię poetycką autora.” Stanisław Łubieński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 159
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału ukraińskiego BIG MAK
Projekt okładki Tomasz Majewski
Copyright © by Serhij Żadan, 2003
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2005
Copyright © for the Polish translation by Michał Petryk, 2005
Redakcja Iza Kaluta
Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl
Projekt typograficzny i skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-581-6
Ta książka ukazała się dzięki istnieniu
w rzeczywistości Jurija Andruchowycza,
Christiana Loidla i Włada Hetmana.
I właśnie im ją dedykuję.
Nabraliśmy tyle różnej muzyki, że już nikomu nie chciało się jej słuchać. Jakieś serbskie orkiestry ludowe, stare soundtracki, do tego Sylva, jak zawsze, miała pełne kieszenie swojego porąbanego nu jazzu, który wszystkim polecała i którego nikt poza nią nie słuchał, bo nu jazzu po prostu nie da się słuchać. W ogóle wydaje mi się, że kiedy ktoś się nad czymś długo i z uporem rozwodzi, to zwykle oznacza, że ten ktoś sam to właśnie wymyślił, coś jak, powiedzmy, nowy jazz; myślę, że Sylva mogła wykopać te nagrania w jakimś studiu u siebie, w Pradze, popsuć płyty jak trzeba i teraz udawać, że to muzyka atonalna. Chociaż wcale nie musiała tego robić. Gdzieś między fotelami naszego renault, pomiędzy puszkami coli i przewodnikami, powinno się znaleźć parę albumów starego dobrego Lou Reeda z czasu jego największego rozkwitu i toksykacji, kasety też, à propos, były czeskie, firma Globus, szorując po świeżych śladach wielkiej europejskiej transformacji końca lat osiemdziesiątych, wygrzebywała złote zapasy muzyki pop, no i stary dobry Lou Reed, jak to się mówi, podszedł. Ale wątpię, czy przyjdzie kolej na niego – Sylva zbyt energicznie wystukuje na kierownicy rytm (jeśli można to nazwać rytmem) atonalnej papki, która – niby z maszynek do mielenia mięsa – sączy się z zachrypłych głośników wmontowanych w deskę rozdzielczą.
– Sylva, to jest po prostu jakiś koniec cywilizacji! – krzyczę z tylnego siedzenia. – Naprawdę słuchasz tego w wolnym czasie bez przymusu?
Sylva śmieje się, ale raczej nie rozumie mojego żartu, zresztą jaki to w dupę żart – tak, coś w rodzaju jej atonalnego jazzu. Nasz przyjaciel Gaspar, bezpośredni i jedyny właściciel samochodu, rozwalił się na przednim fotelu i ledwie śledzi przebieg wydarzeń dookoła siebie. Wczoraj rozeszliśmy się w nocy, koło wpół do trzeciej, przedtem długo piliśmy, starając się ustalić, kiedy najlepiej wyjechać. Ostatnią zgrzewkę piwa kupowaliśmy już na stacji benzynowej, Gaspar pozwalał sobie na takie małe radości – nakupić piwa i pędzić przez zaspany Wiedeń, ścinając zakręty i trąbiąc do samotnych żandarmów. Możliwość sankcji nie przerażała go – u siebie w domu, w Lublanie, mógł kupić nowe prawo jazdy tak samo łatwo, jak zgrzewkę piwa na wiedeńskiej stacji benzynowej. Poza tym otwieraliśmy piwo zapalniczką, chociaż można je było po prostu odkręcić; w zjednoczonej Europie nawet z piwa zaczęto robić fast food, Amerykanie po prostu srają do głów całemu światu swoim know-how w rodzaju butelek do piwa z rzeźbieniami albo zimnej zielonej herbaty w puszkach. Pod koniec Gaspar opowiadał dowcipy o Bośniakach, potem się rozeszliśmy z postanowieniem, że już o dziewiątej rano zapakujemy rzeczy do bagażnika renault i wyruszymy z marcowego i chłodnego Wiednia w kierunku Berlina.
Usiąść znowu za kierownicą Gaspar się nie odważył, musiał jeszcze trochę odtajać, zrzekł się miejsca kierowcy na korzyść Sylvy, która – jak na młodą porządną Czeszkę przystało – piwa z nami na stacji nie piła i specjalnych objawów nie miała, siadła więc za kierownicą i zaczęła myszkować po porannych ulicach w poszukiwaniu trasy na Berlin, bo drogi żadne z nas, rzecz jasna, nie znało, chociaż właściwie Gaspar znał, ale nie w takim stanie.
Gaspar otwarcie odpadał, ciężko wdychał powietrze i tak samo ciężko wydychał je na boczną szybę, przez co zachodziła ciepłą, gęstą parą. Sylva naiwnie włączała nawiew i nie mogła zrozumieć, czemu okna parują.
– Sylva, to przez zmianę ciśnienia – mówię jej. – Nawiew tu nie pomoże. Jazz zresztą też nie.
Tak się składa, że mam pić sam. Pomiędzy Sylvą i Gasparem istnieje dżentelmeńskie porozumienie, że gdzieś tam, po umownym przekroczeniu granicy austriacko-niemieckiej, zastąpi ją za kierownicą, a na autobahnie pić jednak się nie odważy, więc otwieram sobie kolejną puszkę, zrywając z niej zawleczkę, i staram się podtrzymać rozmowę. W ogóle to pierwsze sto kilometrów trasy znam, w zeszłym roku jechałem tędy stopem, zabrał mnie wtedy jakiś szalony punk, który przez cały czas nerwowo pił sprite’a, suszyło go, wyglądało jakby od upalenia, ale gnał na zachód, bo musiał, już nie wiem, co on tam miał, może mama czekała, jednak wyglądał na nieszczęśliwego. Kiedy wyjąłem z plecaka butelkę wody, spytał, czy to nie wódka, u was przecież, tam, w Rosji, wszyscy piją wódkę, nie, nie wódka, mówię, a on wesoło się roześmiał. Ale tępy punk mi się przytrafił. Teraz próbuję opowiedzieć to Sylvie, wyławiając jej uwagę z atonalnych jazzowych dołów i jam, Sylva się zgadza – tak, naprawdę tępy punk, nie pogadasz, rozmowa się nie klei i otwieram następną puszkę, wszystko jedno, póki co nic ciekawego – gołe pastwiska, bezlistne pasma lasów, smutne marcowe Austro-Węgry, możliwe, że takimi je zapamiętali żołnierze rosyjskiej piechoty wiosną czterdziestego piątego roku, dość depresyjny landszaft, kiedy rozpierdalali na prawo i lewo elitarne dywizje nieszczęsnych narodowych socjalistów. W tym czasie kaseta kończy się i zaczyna kręcić się w drugą stronę, nowy jazz znowu chwyta za gardło, zabieram się do szukania pod fotelami zapomnianego i przysypanego orzeszkami starego dobrego Lou Reeda. „Jazz to muzyka dla tłustych” – mówię Sylvie i zmieniam kasetę.
Gdzieś już na terytorium Niemiec trafiła się nam kolumna wojskowa, która rozciągnęła się na dobre dwadzieścia kilometrów. Ciągniki i dżipy toczyły się ospale ze wschodu na zachód, w przestronnych kabinach siedzieli wystrzyżeni zawodowcy i z niezadowoleniem reagowali na zainteresowanie, jakie budzili. Wzdłuż kolumny latały bojowe helikoptery, rozganiając wypłoszone taką ilością wojennej maszynerii smutne bawarskie wrony. Gaspar, któremu wróciła naturalna zuchwałość, siedział teraz za kierownicą i wesoło trąbił do sennych sierżantów, a ci na każdy sygnał wychylali się z okien i uważnie oglądali nasz samochód, nie wypuszczając spomiędzy zębów tanich gauloises’ów. Dokąd można przewozić tyle wojskowego sprzętu? Może Bundeswehra w cieniu zamieszania, związanego z czasem siewów w krajach UE, postanowiła przerzucić kilka oddziałów szybkiego reagowania jak najbliżej Freiburga, żeby tradycyjnie dać po tłustej dupie rozmamłanym przez globalizację Francuzom, zająć kilka przygranicznych miasteczek, wystrzelać komunistów i Arabów, zrobić to, powiedzmy, przy pomocy Żydów, spalić kilka supermarketów i tak samo niepostrzeżenie wrócić, chowając ślady za zasłonami dymnymi. Dzielę się tą myślą z Gasparem.
– Nie, co ty – Gaspar jeszcze niezupełnie oprzytomniał, ale mówi już wyraźnie – popatrz na nich, oni po prostu nie wiedzą, gdzie ta Francja jest położona.
Wyjrzałem przez okno. W ciągniku, który właśnie wyprzedzaliśmy, siedział gruby żołnierz, raczej pokrojony niż ogolony, i pił mineralną z butelki. Potarłem dłonią zaparowane szkło i jeszcze raz popatrzyłem na żołnierza. Zobaczył mnie i odpowiedział raźnym wojskowym spojrzeniem. Zamknąłem oczy i spróbowałem więcej o nim nie myśleć.
Pod Monachium Gaspar zajeżdża na stację i idę po kolejne piwa. Ciężko jechać od rana, nawet jeśli to dobry autobahn, a nie rozjeżdżona wschodnioeuropejska trasa, gdzie na poboczach leży żwir – szary i zimny, jak na brzegu morza; wszystko jedno, zbyt ciężko, kiedy nie ma co robić, piwo się skończyło, nawet jazz się skończył, wszystko, co dobre w tym życiu, kończy się w trzeciej lub czwartej godzinie podróży samochodem i pozostaje śledzić, jak radiowym didżejom zmienia się wymowa, im dalej na północ, muzyka też się zmienia, chociaż w ostatecznym rozrachunku – to samo gówno. W sklepiku obok stacji kilku młodych homoseksualistów, rozmawiając po rosyjsku z lekkim białoruskim akcentem, wybiera okulary słoneczne. Trzymam w każdej ręce po dwie butelki piwa i zatrzymuję się popatrzeć – kupią czy nie. Na dworze jest plus pięć i do samego Berlina ciągną się chmury, trzeba przynajmniej spojrzeć, co będą z tym dobrem robić. Jeden z nich gwałtownie się do mnie odwraca i prezentując okulary w jakimś głupawym różowym kolorze, pyta, no jak, co powiesz, pasują? OK, mówię, pod kolor twoich oczu. Obraża się i odkłada okulary. Wracam do samochodu i otwieram pierwszą butelkę. Jeszcze kilkaset kilometrów i będzie Berlin, do którego we trójkę jedziemy – bez celu i bez specjalnej chęci. No, ale skoro się umówiliśmy, to trzeba jechać, zresztą zostało już bardzo niewiele drogi – trzy godziny dobrą autostradą, która w różnych miejscach jest w rozbudowie, Deutschland rośnie w siłę, dobry kraj, co tu dużo gadać, mogłoby być trochę mniej Japończyków z ich kodakami i w ogóle byłoby super, ale to nic, tym bardziej że oto on – Berlin – nie minęło pół doby i już wjeżdżamy na jego przedmieścia, Gaspar stwierdza, że zna tu dużo dobrych tanich hoteli, odpowiadamy, że to się nie zdarza, hotele bywają albo dobre, albo tanie, kombinacje raczej nie istnieją.
W końcu się zgubiliśmy. Gaspar śmigał ulicami, ciągle mu się wydawało, że już poznaje drogę i że nasze tanie i jednocześnie dobre hotele są gdzieś blisko, prawie że się do nich wprowadzamy; stopniowo zaczął się denerwować, gwałtownie naciskał na hamulec przed światłami i pytał każdego, kogo można było spotkać tego ciemnego deszczowego wieczora na berlińskich chodnikach, kilka razy zatrzymywał się nawet obok kurew, które stały na każdym rogu w białych pończochach, skórzanym rynsztunku i wysokich kozakach, z wielkimi parasolkami w dłoniach. Kurwy z początku odbierały pytania o hotel jak aluzję, ale zauważywszy Sylvę, która lękliwie uśmiechała się do nich z samochodu, energicznie klęły w dobrym niemieckim, zresztą z wyczuwalną słowiańską intonacją. Wreszcie, po którejś kolejnej próbie, już po ósmej wieczorem, Gasparowi udało się spełnić swoje obietnice i wyładowaliśmy się obok podejrzanego szarego budynku, na którym rzeczywiście napisane było „pensjonat”.
W recepcji siedzi koleś z kolczykami w obu uszach, gada po serbsku i ogląda mecz. Gaspar jako rodak szybko dobija z nim targu, hotel rzeczywiście jest tani, dajemy kasę, ale recepcjonista nie chce nas puścić, otwarcie się nudzi, a my jesteśmy dla niego ni mniej, ni więcej, tylko braćmi Słowianami, chociaż w tym mieście mógłby znaleźć sobie kilkaset tysięcy takich kuzynów, zaczynając od ulicznych kurew, ale na kurwy chyba nie ma pieniędzy, skoro hotel jest naprawdę tani, dużo nie zarobi. Siadamy na swoich torbach i oglądamy mecz, gra Monachium z Manchesterem, za kim jesteś? pytam go, sram na to, mówi recepcjonista, po prostu lubię sport, i wyciąga spod pudła wielkiego, mocno nabitego jointa, i proponuje go nam, no a my nie odmawiamy. Kończy się pierwsza połowa.
…schylam się nad umywalką i wkładam głowę pod strumień zimnej wody. Na chwilę robi mi się lepiej, potem znowu zaczyna się telepanie i głowa boli najpierw z lewa na prawo, a potem na odwrót i tak bez przerwy. Telewizor włączony na MTV; kanałów porno w tym hotelu, oczywiście, nie ma, jakie mogą być kanały porno przy takich recepcjonistach, w pokoju stoją dwa łóżka, na nich dwa komplety pościeli, na dwóch nocnych stolikach leżą dwa Nowe Testamenty w skórzanych oprawach, ogólna symetria tylko wzmaga napady nudności, chociaż przypuszczam, że może tak być po prostu przez piwo. Albo przez MTV.
Podobają mi się miasta w ciągu pierwszych godzin pobytu. Wtedy jeszcze ukrywają mnóstwo niespodzianek i wyobrażenie o nich jest czyste, niczym hotelowa pościel albo papier do ksero – za każdym rogiem może zacząć się cokolwiek, a to cokolwiek jest znacznie ważniejsze od całej topograficznej wiedzy. No i Berlin oczarowuje od pierwszego wejrzenia, potężny i wypełniony nowymi budowlami, tak może wyglądał Babilon, zanim zaczęto tam budować wszelkie wątpliwe wieże. Widziałem już kurwy, widziałem najaranego recepcjonistę, zdążyłem nawet przywitać się z kilkoma sąsiadami Turkami, też czymś nakręconymi, chociaż może u nich to mentalne. Ogólnie Berlin sprawił całkiem niezłe wrażenie. Ciekawe, czy są tu Niemcy?
Sylva, jako najprzytomniejsza z naszej trójki, znajduje w recepcji program festiwalu współczesnej muzyki, który dopiero co się skończył, i oświadcza, że musimy jechać teraz, w tej chwili – jeszcze zdążymy – na koncert finałowy w wykonaniu francuskiej orkiestry, która jest jedną z najlepszych w swoim rodzaju, z czego wynika, że gdyby muzyka atonalna dzieliła się na lepszą albo gorszą, to ta orkiestra byłaby mistrzem, jesteśmy więc pozbawieni wyboru, trzeba jechać. Gaspar zdąża zmienić koszulę, ja zdążam pobawić się pilotem – kanałów porno nie ma – i znowu włazimy do samochodu. Na zakrętach po podłodze przetaczają się puste puszki po piwie, kartki przewodników łopoczą w przeciągu. Po Berlinie, oczywiście, można jeździć kilka dni bez przerwy i pejzaż nie stanie się bardziej znajomy. Miasto jest tak hojnie zapełnione rusztowaniami budów, że można przypuszczać, że tutejsi mieszkańcy co rano wychodzą ze swoich domów i zaskoczeni nie poznają widoku, który zdążył się zmienić dosłownie przez jedną noc. Berlin przypomina młodą osobę płci męskiej, jakiegoś ucznia technikum, który niedawno zaczął palić i masturbować się, przez co jego głos doznaje codziennych transformacji (od palenia, rozumie się), no i w ogóle codziennie robi się wyższy o jeden milimetr, wyrasta z obcisłego szkolnego mundurka. Lubię miasta, gdzie dużo budują. Tam jest praca dla wszystkich. Nawet dla Turków.
W bufecie przy sali koncertowej alkohol jest odczuwalnie droższy, i do tego tworzy się kolejka melomanów, oczywiście. Ale udaje nam się wypić po piwie i reagujemy na energiczne wołania Sylvy, idziemy szukać swoich miejsc. Publiczność nie wróży niczego dobrego. Scenę umieszczono w dole, na środku sali, z sufitu zwisa kilkadziesiąt mikrofonów, jak prysznice w publicznej łaźni, Sylva mówi, że tu jest bardzo dobra akustyka, jedna z najlepszych sal w Europie, i właśnie tutaj trzeba słuchać atonalnej muzyki. I nowego jazzu – dodaję, a Sylva zgadza się ze mną.
Niespiesznie zaczęli wychodzić muzycy. Niektórzy byli w dżinsach, niektórzy w swetrach, w dresach nie było nikogo, i za to dzięki. Ostatnia wyszła dyrygentka. Kobieta. To był dobry znak. W przyszłości przewidziana była przerwa, ale najpierw trzeba było wysłuchać czterdziestu minut zabójczego atonalnego soundu, Sylva naprawdę znała się na takiej muzyce, cała się naprężyła i przebiegała palcami po niewidzialnej klawiaturze. Jej łatwiej – jest pianistką. Ale ludzie przeważnie się nudzili, chłopak na prawo ode mnie po prostu zasnął, serio, podczas atonalnych pauz jego chrapanie plastycznie wyłaniało się z ogólnej ciszy. Nie ma co – akustyka doskonała.
W nocy znowu znajdujemy się na deszczowej ulicy. Po koncercie jakaś melomanka zdążyła nas uprzedzić, że festiwal tak naprawdę się jeszcze nie skończył, że ostatnia akcja (tak powiedziała – „akcja”) właśnie zaczyna się w poczekalniach byłego Dworca Hamburskiego, który obecnie przerobiono na wielkie centrum kulturalne, wyjebali na to kupę kasy, teraz bawią się tam, jak sobie chcą, dlatego jeśli jesteśmy prawdziwymi melomanami, po prostu musimy tam pojechać, nie mamy wyboru, ona sama, niestety, pojechać nie może, bo ma problemy ze snem i o tej godzinie powinna wziąć tabletki na sen – opowiada z jakiegoś powodu i robi wrażenie, że tabletki na sen już wzięła i do tego się nie ograniczyła. Dworzec jest tam – pokazuje ręką gdzieś w deszcz i tą samą ręką macha nam na pożegnanie. Możliwe, że już jej się śnimy.
Gaspar znowu siada za kierownicą i beztrosko nią kręci w poszukiwaniu Dworca Hamburskiego. Nieopodal Bramy Brandenburskiej, akurat pod rosyjskim T-34 błotnistego koloru, stoi koleś z dyplomatką. Gaspar przystaje obok niego i wychyla się przez okno. Man, pyta, nie podpowiesz, gdzie jest Dworzec Hamburski? Koleś się uaktywnia. Musicie zawrócić za Reichstag, odpowiada, przejechać przez park, potem przez most i na prawo, tam po dwóch przystankach autobusowych przeciwnie, czyli w lewo, a dalej droga się komplikuje, dalej nie umiem wyjaśnić. Wsiadaj, pojedziesz z nami, proponuje Gaspar, pokażesz, a później cię odwieziemy z powrotem. Nie, nie mogę, koleś przyciska do piersi dyplomatkę, czekam na przyjaciela. A twój przyjaciel, co – czołgista? pyta Gaspar, oczywiście po to, by podtrzymać rozmowę. Koleś ogląda się na rozmokłą diabelską bojową maszynę i radośnie się śmieje. Nie, jest inżynierem. Super! – krzyczy Gaspar i zostawia kolesia samego z T-34. Dziwni ludzie, ci berlińscy inżynierowie, myślę, zasypiając na tylnym siedzeniu.
– Serż, wstawaj – mówi do mnie Sylva.
– Gdzie jesteśmy?
– Na dworcu.
– Na jakim dworcu? – pytam wystraszony.
– Na Hamburskim.
– Która godzina?
– Pierwsza. Idziemy.
Wyłażę na zewnątrz i posłusznie idę za przyjaciółmi. Warto im ufać, oni nie ustawiają się o północy pod radzieckimi czołgami i nie żrą tabletek nasennych przed koncertami muzyki atonalnej. Perony i sale dawnego dworca naprawdę przerobiono na wielkie muzeum, idziemy długimi, pustymi korytarzami, które podobne są raczej do okrętowych doków, na końcu jednego z nich stoją dyżurni, wy dokąd, pytają, my, mówimy, na koncert, jesteśmy melomanami, a, no to idźcie – beznamiętnie wzruszają ramionami dyżurni, demonstrując obojętność, brak im pokory, myślę, może w poprzedniej inkarnacji byli strażnikami, i to na tym samym dworcu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie II