Depeche Mode - Serhij Żadan - ebook + książka

Depeche Mode ebook

Żadan Serhij

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Z chaosu transformacyjnej codzienności powoli wyłania się biznesowy i religijny układ. Choć państwowy komunizm upadł, młodzi wciąż hołdują ideałom społecznej sprawiedliwości i pochuizmu. Ale w powietrzu buzuje już nowe – marketing, niuejdżowe kaznodziejstwo, zapach marihuany, Depeche Mode w publicznym radiu. Charków zasnuty jest ziołowym dymem, zalany wódką i keczupem.

Poszukiwania kolegi prowadzą do odnalezienia czegoś nienazywalnego. Być może jest to poezja, być może przyjaźń, ale niewykluczone, że po prostu bardzo piękne delirium. „Życie jest jak rakieta kosmiczna i jeśli wlazłeś do niej, to siedź i niczego nie ruszaj, po prostu bądź gotów na to, że życie twoje ostro się zmieni”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 266

Oceny
4,5 (11 ocen)
6
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, interesująca proza.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału ukraińskiego Depeche Mode

Projekt okładki Tomasz Majewski

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Serhij Żadan, 2004

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2006

Copyright © for the Polish translation by Michal Petryk, 2006

Redakcja Krystyna Kozioł

Korekta Ewa Ostafin / d2d.pl

Skład Robert Oleś

ISBN 978-83-8191-521-2

jebać sędziego

i całą rodzinę jego

15.02.04 (niedziela)

Kiedy miałem czternaście lat i swoje poglądy na życie, po raz pierwszy nawaliłem się alkoholem. Do spadu. Było bardzo ciepło i nade mną płynęły błękitne niebiosa, a ja leżałem i umierałem na pasiastym materacu, i nawet nie mogłem zaklinować, dlatego że miałem dopiero czternaście lat i klinować jeszcze się, po prostu, nie nauczyłem. Przez ostatnie piętnaście lat miałem więcej niż dość powodów, by nie lubić tego życia, a życie od początku, kiedy tylko zacząłem je odbierać, okazało się rzeczą podłą i niewdzięczną, od razu nabrało zwyczaju obracać się w takie obsrane sytuacje, o których wspominać się nie chce, ale które zapamiętuje się na długo. Chociaż ze swej strony nigdy nie zgłaszałem żadnych pretensji, oczywiście, wszystko w moich stosunkach z życiem dobrze – nawet mimo jego klinicznego palanctwa. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy nie trafiały się kolejne ingerencje z zewnątrz, wszystko mnie urządzało: urządzały okoliczności, w jakich żyłem, urządzali ludzie, z którymi się zadawałem, z którymi od czasu do czasu się widywałem i z którymi przychodziło mi mieć do czynienia. Ogólnie rzecz biorąc, nie przeszkadzali mi – i ja im też. Co jeszcze? Urządzała mnie ilość kasy, jaką miałem, to znaczy – ilość jako taka, bo kasy, tak naprawdę, prawie nigdy nie miałem, urządzała mnie sama zasada jej krążenia dookoła mnie – w dzieciństwie zauważyłem, że banknoty pojawiają się właśnie wtedy, kiedy są ci potrzebne, i w przybliżeniu w tej liczbie, bez której się nie obejdziesz; zazwyczaj to działało, dokładnie: działało, jeśli oczywiście nie do końca straciłeś sumienie i zachowałeś chociaż odrobinę jakiejś tam przyzwoitości, w rodzaju mycia zębów albo niejedzenia wieprzowiny, kiedy jesteś muzułmaninem, wtedy z niepojętą dla ciebie regularnością zjawia się anioł w czarnych buchalterskich zarękawkach i z łupieżem na skrzydłach i zasila twój rachunek bieżący pewną sumą w ekwiwalencie pieniężnym, tak żebyś z jednej strony całkiem kopyt nie wyciągnął, a z drugiej – przesadnie nie szpanował i nie spaskudził sobie reinkarnacji kupnem tankowców z ropą albo cystern ze spirytusem. Urządzało mnie to, w tej kwestii rozumiałem i popierałem anioły. Urządzał mnie kraj, w którym żyłem, urządzała ilość gówna, którym był wypełniony i które w najbardziej krytycznych momentach mego w tym kraju zamieszkiwania sięgało kolan i wyżej. Wiedziałem, że mógłbym się urodzić w innym kraju, znacznie gorszym, na przykład z ostrzejszym klimatem czy autorytarną formą rządów, gdzie przy władzy byłyby nie po prostu pojeby, jak w moim kraju, ale jakieś przymulone pojeby, które przekazywałyby władzę w spadku swoim dzieciom wraz z zewnętrznym zadłużeniem i wewnętrzną pomroką. Tak, uważałem, że dosyć dobrze trafiłem, dlatego niezbyt się przejmowałem tymi rzeczami. Ogólnie rzecz biorąc, urządzało mnie wszystko, urządzał telewizyjny obrazek za oknami mieszkań, w których mieszkałem, dlatego starałem się po prostu niezbyt szybko przełączać programy, bo zdążyłem zauważyć, że jakiekolwiek przejawy uwagi ze strony zmontowanej dookoła mnie realności zawsze kończą się prognozowanymi z dużym wyprzedzeniem podłościami czy po prostu drobnym życiowym skurwysyństwem. Rzeczywistość dowcipna jest sama w sobie, jednak całkowicie przesrana przy podliczeniu pomeczowych statystyk, kiedy analizujesz swoje i jej wskaźniki i widzisz, że fauli z jej strony było kilka razy więcej, a wykluczenia trafiały się tylko w twojej drużynie. Jeśli coś mnie jednak naprawdę przygniatało, to właśnie te ciągłe i namolne starania tego teleobrazka, by wejść ze mną w niezgodne z naturą stosunki płciowe, czyli mówiąc po prostu, wyruchać mnie za pomocą moich praw społecznych i chrześcijańskich obowiązków. Wesoło przeżyłem te swoje piętnaście lat dorosłego życia, nie biorąc udziału w budowie społeczeństwa obywatelskiego, nie chodząc do punktów wyborczych i skutecznie unikając kontaktów z wrogim narodowi reżymem, jeżeli rozumiecie, co właściwie mam na myśli; nie interesowała mnie polityka, nie interesowała ekonomia, nie interesowała kultura, nawet prognoza pogody mnie nie interesowała, chociaż to była jedyna w tym kraju rzecz, która budziła zaufanie – ale mnie ona jednak i tak nie interesowała.

Teraz mam trzydzieści lat. Co zmieniło się przez ostatnie piętnaście lat? Prawie nic. Nawet wygląd tego jebanego prezydenta niezbyt się zmienił, w każdym razie jego portrety jak retuszowano wtedy, tak retuszuje się teraz, nawet ja to zauważyłem. Zmieniła się muzyka w radiu, ale ja go, na ogół, nie słucham. Zmieniły się ubrania, ale lata osiemdziesiąte, o ile wiem, ciągle są w modzie. Nie zmienił się teleobrazek, wciąż taki jest lepki i żrący jak rozlana na parkiecie lemoniada. Nie zmienił się klimat, zimy jednak są tak samo długie, a wiosny – długo oczekiwane. Zmienili się przyjaciele, czyli jedni na zawsze zniknęli, natomiast inni się pojawili. Zmieniła się pamięć – stała się dłuższa, ale nie stała się lepsza. Sądzę, że wystarczy jej jeszcze gdzieś na sześćdziesiąt lat trwałego bytowego pochuizmu i niezłomnej równowagi duchowej. Czego sobie życzę. Amen.

17.06.93 (czwartek)

WSTĘP NR 1

16:50

17 czerwca koło piątej po południu Sobaka Pawłow usiłuje zejść do metra. Podchodzi do bramki, idzie prosto na kobietę w mundurze i wyciąga z kieszeni legitymację kombatancką. Kobieta w mundurze patrzy na legitymację i czyta: „Wiera Naumiwna Pawłowa”.

– No? – pyta.

– Babcia – mówi Sobaka Pawłow.

– Gdzie babcia?

– To – Sobaka pokazuje legitymację – moja babcia.

– No i co?

– Jest kombatantem.

– No, a ty czego chcesz?

– Ona paliła się w czołgu.

Kobieta jeszcze raz patrzy na legitymację. Kto ją wie, myśli, może i się paliła, na zdjęciu nie widać.

– No, dobrze – mówi. – A ode mnie czego sobie życzysz?

– Pani wpuści – mówi Sobaka.

– A ty co, też w czołgu się paliłeś?

– No, chwileczkę – Sobaka zaczyna się targować – może niosę dla niej jedzenie.

– Jakie jedzenie?

– No, jedzenie. – Sobaka przypomina sobie, co tak naprawdę je jego babcia, kiedy jej dają. – Nabiał, rozumie pani? Ser.

– Sam jesteś ser – mówi bez złości babka w mundurze.

Sobaka wie, jak to wszystko wygląda z boku. Że właśnie wali głową o wielki, nieskończony mur, którym odgrodziło się od niego życie, wali bez żadnej nadziei na powodzenie i wszystkie powaby życia, między innymi przejazd pociągiem metra, po prostu nie są mu pisane, no i tak to wygląda. Zbiera całą swoją wolę w pięść i mówi coś w tym rodzaju, że, mówi, niech pani posłucha, kobieto, on, oczywiście, mówi nie tak, ale treść jest mniej więcej taka. Tak, niech pani mnie uważnie posłucha – mówi – dobrze? Tylko niech się pani nie denerwuje. O, to pani powiem, kobieto. Oczywiście może mnie pani obrażać, widzę, że pani mnie obraża, pani mnie obraża, tak? Niech pani dobrze posłucha, niech pani słucha, chcę jeszcze powiedzieć, niech pani słucha. Ale nawet mimo to, rozumie pani, jak by to powiedzieć, no, pani może, ja nie wiem co, pani może różnie się do tego odnosić, zgadzam się, dla pani to może nic nie znaczy, ale niech się pani zgodzi – moja babcia nie może zdechnąć z głodu tylko dlatego, że mnie, jej rodzonego wnuka, przepraszam, ot tak, po prostu nie wpuściła do metra jakaś tyłowa kurew. Mam rację? (no, w tym momencie zaczęli na siebie bluzgać, ale niech będzie tak) – on koncentruje się, nagle nurkuje kobiecie pod ramionami, machając w powietrzu legitymacją kombatancką, i znika w chłodnych jelitach metra.

„Jaka tyłowa kurew? – myśli kobieta. – Tak w ogóle, to jestem z czterdziestego dziewiątego”.

17:10

Sobaka wysiada pod stadionem, na pusty peron, mniej więcej za godzinę Metalist gra ostatni mecz na swoim boisku, dzisiaj wszyscy mają się zjechać, wiecie, jak to bywa, zamknięcie sezonu, różne takie rzeczy, na górze deszczowe lato, niebo z chmurami i gdzieś akurat nad Sobaką stoi na wpół rozwalony stadion, ostatnimi laty zupełnie rozmókł i się osunął, spomiędzy betonowych płyt zaczyna przebijać się trawa, zwłaszcza po deszczach, trybuny są obsrane przez gołębie, na boisku też gówno, szczególnie kiedy grają nasi, rozwalony kraj, rozwalony ruch kultury fizycznej; wielcy sternicy przejebali najważniejsze; moim zdaniem, jakkolwiek by patrzeć, w Sojuzie były dwie rzeczy, z których można było być dumnym – mistrzostwa w piłce nożnej i broń jądrowa; wątpliwe, czy tych, którzy pozbawili naród takich atrakcji, czeka spokojna, beztroska starość – nic tak nie rozwala karmy jak chujowa polityka wewnętrzna, to na pewno. Sobaka jeszcze jakiś czas stoi na peronie, z drugiej strony mają nadjechać znajomi, trzeba się ich po prostu doczekać; Sobaka jest zmęczony i wykończony – pije już trzeci dzień, do tego jest kiepska pogoda, oczywiście to przez pogodę, ciśnienie czy jak to się tam nazywa. Jak nazywa się stan, kiedy pijesz trzeci dzień i nagle przestajesz poznawać rodzinę i bliskich? Oczywiście, to jest ciśnienie.

Nie może nawet przypomnieć sobie, co się stało – lato zaczynało się tak dobrze, padały deszcze, Sobaka skutecznie i beztrosko przesrywał swoje młode lata, aż nagle przyjaciele reklamowcy zaciągnęli stabilnie bezrobotnego Sobakę w odmęty reklamowego biznesu, czyli – mówiąc prościej – wzięli na kuriera do działu reklamy swojej gazety. Sobaka się łamał, ale trzymał się jakoś i chodził do pracy. Korzyści z niego było mało, ale dobre chociaż to, że gdzieś uważano go za człowieka, sam nigdy specjalnie się sobą nie przejmował, no ale przyjaciele po to są przyjaciółmi, żeby bezceremonialnie poprawiać twój status społeczny. Od początku mówiłem, że długo nie wytrzyma, ale mnie nie słuchali, mówili: to nic, ogólnie normalny chłopak, jebnięty troszkę, ale to nic. To nic – zgadzałem się i ja – to nic.

Sobaka wytrzymuje jakieś dziesięć dni, potem zapija i do pracy więcej nie chodzi, a żeby go nie znaleźli, pije po znajomych; Sobaka ze swoimi dziewiętnastoma latami ma pół miasta znajomych, jednej nocy nocuje nawet na dworcu – spotyka tam znajomych grzybiarzy, którzy jadą porannym podmiejskim gdzieś do Donbasu po towar, i nocuje z nimi pod kolumnami na zewnątrz. Trzy razy czeszą go gliniarze, uczciwie wysiaduje do rana, słuchając bajek o grzybach i innych termojądrowych rzeczach, potem nie wytrzymuje i spada do domu. I tam właśnie zastaje go dzwoniący telefon. W innym stanie Sobaka za nic nie podniósłby słuchawki, ale pływają w nim już srebrne, zimne pstrągi trzydniowej alkoholowej jazdy i boleśnie biją od środka ogonami po nerkach i wątrobie, tak że świat Sobace się mąci i słuchawkę podnosi automatycznie. „Sobaka? – krzyczy ktoś do telefonu. – Ani się waż odkładać słuchawki!” Przyjaciele reklamowcy Wowa i Wołodia, którzy wzięli go sobie na głowę do swojego reklamowego biznesu, siedzą gdzieś w swoim komsomolskim biurze i wyrywając sobie nawzajem słuchawkę, starają się przekonać Sobakę, żeby z nimi porozmawiał, wpadają od czasu do czasu w bluzgi. „Sobaka – mówią – przede wszystkim nie waż się odkładać słuchawki. Pedale! – mówią, przekonawszy się, że Sobaka ich słucha. – Jeśli teraz rzucisz słuchawką, jesteś trup. Zajebiemy cię, słyszysz?” „Halo” – mówi na to Sobaka. „Co halo – denerwują się Wowa i Wołodia – co halo? Słyszysz nas?” „Tak” – mówi Sobaka z przestrachem. „Dobrze – ożywiają się Wowa i Wołodia. – Znaczy tak: teraz jest dziesiąta rano”. „Co?” – Sobaka przeraża się ostatecznie i rzuca słuchawką. Telefon od razu brzęczy na nowo. Sobaka niezdecydowanie podnosi słuchawkę. „Ty!!! – ryczy w słuchawce. – Pedale!!! Ani mi się waż rzucać słuchawką!!! Słyszysz nas??? Ani się waż rzucać słuchawką!!!” Sobaka z trudnością przełyka ślinę. „Słyszysz nas?” „No” – niepewnie odpowiada Sobaka. „Znaczy tak – wydzierają się reklamowcy. – Teraz jest dziesiąta rano. Nie waż się rzucać słuchawką!!! Słyszysz??? Nie waż się rzucać słuchawką!!! Teraz jest dziesiąta. O wpół do szóstej czekamy na ciebie pod stadionem. Jak nie przyjdziesz, jaja ci urwiemy. Jak przyjdziesz, też ci urwiemy jaja. Ale lepiej dla ciebie, żebyś przyszedł. Zrozumiałeś???” „Tak” – mówi Sobaka. „Zrozumiałeś, co mówimy?!!” – nie mogą się uspokoić reklamowcy. „Zrozumiałem” – mówi Sobaka Pawłow, czując, jak pstrągi wesoło ganiają gdzieś pod jego gardłem. „Co z tobą? – pytają wreszcie reklamowcy. – Niedobrze ci?” „Tak”. „Przynieść ci coś?” „Wódy przynieście”. „Ty pedale” – mówią Wowa i Wołodia i odkładają słuchawkę.

Sobaka łapie oddech. Godzina dziesiąta. Trzeba się przebrać albo zaklinować, lepiej, oczywiście, zaklinować. Z sąsiedniego pokoju wychodzi jego babcia. Ta babcia, on ją kocha, no i różne takie, nawet chodzi z jej legitymacją kombatancką, można nawet powiedzieć, że jest z niej dumny, nie całkiem oczywiście, ale w pewnej mierze; mówi, że paliła się w czołgu, słabo sobie wyobrażam starą w czołgowym hełmofonie, chociaż wszystko może się zdarzyć. „Co, Witalik?” – mówi ona. „Praca, babciu – mówi Sobaka – praca”. „Co to za praca – biadoli staruszka. – Wczoraj cały dzień telefonowali. Gdzie, pytają, ten pedał? A ja skąd mam wiedzieć?”

17:22

Wowa i Wołodia wyskakują z wagonu, zabierają Sobakę i wychodzą na ulicę. Żyjesz? – pytają. Sobaka jest zupełnie blady, ani trochę nie wydobrzał, ciągną go do monopolowego na Plechanowskiej i biorą tam dwie butelki wódy. Nie bój się – mówią Sobace – najpierw cię podleczymy, a potem będziemy rwać jaja, jaki dla nas interes rwać ci coś, kiedy jesteś w takim stanie, popatrz na siebie. Podprowadzają Sobakę do witryny monopolowego, monopolowy jest ciemny i pusty, jak większość monopolowych w całym kraju w tym przerażającym czasie, rozwalili kraj, suki. Popatrz – mówią Sobace – do kogo jesteś podobny. Sobaka jest zupełnie wyczerpany, patrzy w witrynę, za którą stoi sprzedawczyni w białym fartuchu i też patrzy, jak za oknem na ulicy stoi dwóch pojebów o parszywym wyglądzie, trzymając pod ręce trzeciego, takiego samego, i pokazuje ją palcami. Patrzy na nich z nienawiścią. Sobaka jakoś ogniskuje spojrzenie, rozpoznaje swoje odbicie i nagle zauważa, że w tym odbiciu jest jeszcze ktoś, jakaś dziwna istota w białym ubraniu, z wielką ilością kosmetyków na twarzy, ciężko porusza się w jego konturach, w granicach jego ciała, jakby starała się wyrwać przez nie, tak że robi mu się niedobrze. Oczywiście, to moja dusza, myśli Sobaka, tylko dlaczego ma złote zęby?

17:35–18:15

W ciągu czterdziestu minut przyjaciele doprowadzają Sobakę do przytomności. Wlewają w niego wódę i zgodnie z jakimiś prawami fizyki Sobaka, napełniając się nią, wydobywa się na powierzchnię, mówi wszystkim cześć, wszyscy obecni składają mu gratulacje: Z okazji twojego powrotu, pionierze-bohaterze Sobako Pawłow, ekstra, że wróciłeś do nas, właśnie ciebie nam tu brakowało, aha – mówią obecni, czyli Wowa i Wołodia – po prostu musieliśmy cię doprowadzić do porządku, żeby jeszcze raz popatrzeć w twoje, co z tego, że pijane, ale wszystko jedno i tak uczciwe oczy. Żebyś nam powiedział, za co ty tak nienawidzisz reklamowego biznesu ogólnie i mnie z Wołodią – mówi Wowa – w szczególności, co ci zrobiliśmy, że nas tak chamsko porzuciłeś, znikając z bardzo ważną, przy okazji, korespondencją, za którą, gdybyśmy mogli, dwa razy urwalibyśmy ci jaja. I tak między nimi toczy się jakaś taka przyjazna rozmowa, wiecie, jak to bywa, i Sobaka całkowicie wraca do świata, z którego ledwie nie wypchnęła go jego własna dusza, rozgląda się dookoła i przysłuchuje się: pstrągi leżą gdzieś w głębinie, a zły złotozęby anioł w białym fartuchu i nylonowych rajstopach też odleciał, reklamowcy Wowa i Wołodia zaciągnęli go gdzieś w krzaki, za metalowe, pomalowane na biało kioski i hojnie poją wódą. Społeczeństwo potrzebuje kompromisów.

18:15

Dlaczego oni nigdy nie przychodzą na stadion punktualnie, kiedy brzmią tam marsze i powitalne przemowy urzędników miejskich? Po pierwsze, z zasady przychodzą nie całkiem trzeźwi i kiepsko się już orientują, która jest godzina, niekiedy w ogóle kiepsko się orientują, co tam godzina, oni nie rozróżniają pór roku, zawsze w ciepłych swetrach w palącym słońcu albo w mokrych podkoszulkach w pierwszym śniegu. Po drugie, przed meczami odbywa się jakaś loteria, a w loterię nie wierzą, o tym nie ma co nawet gadać. Po trzecie, ich też można zrozumieć – kiedy masz dziewiętnaście lat i leziesz do swojego sektora, i wszyscy – z milicją włącznie – widzą, w jakim cudownie podniosłym jesteś stanie, co może być dla ciebie bardziej podniecające? Potem, kiedy wyrośniesz i zaczniesz pracować w banku albo w biurze gazowni, kiedy z rzeczywistością będziesz kontaktować się za pośrednictwem telewizora, a z przyjaciółmi – faksem, jeśli będziesz miał przyjaciół, a oni – faks, wtedy, oczywiście, będzie ci po chuja taka rzecz jak pijana nastoletnia jazda, która rozrywa ci czaszkę i rzuca cię na wszystkie bagnety świata, kiedy oczy wilgotnieją z podniecenia i krew pod paznokciami zatrzymuje się przez to, że kilkaset osób śledzi, jak oni wchodzą do sektora i szukają swoich miejsc, i nawet kogoś niosą na ramionach, nazywając go z jakiegoś powodu sobaką, od czasu do czasu gubią go między ławkami, ale uparcie i wytrwale podnoszą i ciągną na zaklepane miejsca, jak najdalej od strażników, jak najdalej od sprzedawczyń lodów, w ogóle – jak najdalej od futbolu takiego, jak go rozumieją.

18:25

Kolejny raz Sobaka Pawłow odzyskuje przytomność już na stadionie, dobrze sobie tak siedzieć z przyjaciółmi, myśli, na ławce, gdzieś pod jakimiś drzewami, które szumią i gną się na wszystkie strony; nie, nagle myśli, to nie drzewa, w takim razie co?

Kilka sektorów na lewo od nich w ciężkim czerwcowym deszczu stoją kibice przeciwnika. Jest ich kilkudziesięciu, przyjechali rano na dworzec i przez cały dzień szlaja się za nimi kilka patroli. Na stadionie wydzielili im osobny sektor, w którym smutno machają rozmiękłymi i nasiąkniętymi wodą flagami. Jeszcze przed przerwą nasi, niezadowoleni z wyniku i pogody, przerywają kordon i zaczynają ich bić. Z dołu, z boiska, nadciąga rota strażaków kursantów, milicja, zresztą, nie wymyśla nic lepszego, niż wypchnąć wszystkich ze stadionu, i zaczyna wypierać naród do wyjścia jeszcze w czasie pierwszej połowy; wszyscy, rzecz jasna, zapominają o futbolu i zaczynają kibicować naszym na trybunach. Drużyny też bardziej przejmują się bójką niż wynikiem, jest ciekawsza, nieprzewidywalna, tu, na boisku, i tak wszystko jest jasne – ktoś koniecznie musi zlać grę, a tam popatrz, jaka walka, po prostu rugby tam masz, o, i strażacy już po łbie dostali, a tu i połowa się kończy, i drużyny niechętnie ciągną do tunelu, milicja wynosi ostatnich kibiców na gościnnych występach, więc kiedy gra zaczyna się od nowa, sektor jest już pusty. Tylko podeptane i porwane emblematy, jak faszystowskie sztandary na placu Czerwonym, ciężko leżą w kałużach. Nasi, ci, którzy ocaleli, z zadowoleniem wracają do swoich sektorów. Najbardziej zacięci i pryncypialni kibice jadą na dworzec – wyławiać tych, którzy będą wracać do domu; i wtedy, gdzieś w piętnastej minucie drugiej połowy, na trybuny wybiega jeszcze jeden kibic na gościnnych występach, zupełnie młody koleś, rozchełstany i przemoknięty; gdzie był do tej pory – nie wiadomo, ale na pewno wszystko, co mogło być interesujące, przegapił, wbiega i widzi ślady pobojowiska i porwane flagi swojej drużyny, i nikogo z przyjaciół. Gdzie nasi? – krzyczy, odwracając się w kierunku milczących trybun. – Ej, gdzie są wszyscy nasi?! – I nikt mu nic nie może odpowiedzieć, szkoda kolesia, nawet ultrasi zamilkli, urwali swoje przeciągłe „sędzia pedał”, patrzą z zagubieniem na kibica na gościnnych występach, niezręcznie jakoś wobec niego, naprawdę, jakoś nieładnie wyszło. Koleś patrzy z dołu na ucichłe sektory i patrzy na mokre boisko, na którym taplają się w błocie drużyny, i patrzy w zimne i niewzruszone niebo, i nie może zrozumieć: co się stało, gdzie chłopaki, co ci klauni z nimi zrobili? i podnosi pogniecioną pionierską trąbkę, w którą wcześniej dął któryś z jego poległych przyjaciół, i nagle zaczyna przenikliwie w nią dąć, płaczliwie i rozpaczliwie, tak żeby wszyscy ochujeli – tak trzeba, trąbi, odwróciwszy się od boiska i od ultrasów, i od przycichłych i zawstydzonych strażaków, trąbi jakąś swoją, tylko jemu znaną, głośną i fałszywą nutę, wkładając w nią całą swoją odwagę, całą beznadzieję, całą czysto chłopacką miłość życia…

19:30

Pod samym dachem, nad ostatnimi rzędami siedzą senne gołębie, które już się przyzwyczaiły do przegranych naszej drużyny i sennie gruchają, żyją sobie, nikomu nie przeszkadzają, takie śmieszne, fajne, mokre zgraje, ale oto Sobaka słucha ich przez sen, zjawiają się w jego alkoholowej prostracji i wyciągają go stamtąd, wiecie, taki dziwny stan, kiedy jednym okiem widzisz światło z przodu, a drugim – jak by to wyjaśnić – a drugim widzisz to, co można, chyba, nazwać inną, drugą stroną światła, no rozumiecie, jednym słowem, kiedy ci jednocześnie pokazują bardzo dużo, ale ty jesteś w takim stanie, że zobaczyć już nic nie możesz. Zresztą nawet nie chcesz. Dlatego Sobaka osuwa się na cementową podłogę i zaczyna wyczołgiwać się w stronę przejścia, rozgniatając swoją zmęczoną piersią łupinki słonecznika, niedopałki i bilety na loterię. Dopełza do przejścia, wstaje na nogi i niezdecydowanie rusza w górę, do ostatniego rzędu, łapie się za metalowe wzmocnienie i zawisa na nim bez sił –

nie spaść na trybuny i nie przygnieść jakichś kibiców bo jak spadniesz na pewno trzeba będzie przepraszać z kimś się zadawać coś mówić i wtedy wszyscy od razu poczują jak źle pachnie ci z ust i od razu domyślą się że piłeś a więc przede wszystkim z nikim nie rozmawiać i nikogo nie zaczepiać a jak spadniesz na pewno ktoś z tobą porozmawia powie nie wykręcisz się potem powiedzą że ci tak z ust źle pachnie dokładnie wywąchają jak tylko zaczniesz mówić nawet jakby odwrócić się i mówić w bok wszystko jedno wywąchają chyba żeby mocno się odwrócić i tak mówić. co mówić? co trzeba mówić żeby się nie dowiedzieli? co powinienem powiedzieć? jak tylko zauważą powiedzą coś. co powiedzą? powiedzą czemu milczysz? nie krzyczysz? czemu nie krzyczę? trzeba krzyczeć inaczej oni zauważą że brzydko mi pachnie z ust powiedzą że brzydko mi pachnie z ust bo nie krzyczę albo pomyślą że jestem pijany dlatego że nie krzyczę co mam krzyczeć? co mam krzyczeć? trzeba kogoś zapytać trzeba odwrócić się i kogoś spytać albo odwrócić się i krzyknąć wtedy nikt nie zauważy wszystko jedno i tak nie zauważą taki szum tutaj dobrze krzyknę coś w bok nikt nie usłyszy jak mi brzydko pachnie z ust ale wszyscy zauważą że ja krzyczę znaczy że normalnie nie jestem pijany to normalnie wymyśliłem tylko co krzyknąć no co mam krzyknąć co oni wszyscy krzyczą? na sędziego na sędziego tylko krzyknąć w bok żeby nie usłyszeli i żeby zauważyli jakoś tak trzeba krzyknąć i koniecznie na sędziego wtedy będzie git

– i wtedy nasz napastnik wpierdala się na sam na sam z bramkarzem, i strzela, po prostu napierdala z całej siły, kilka tysięcy mokrych kibiców zamiera, powstrzymuje, można powiedzieć, oddech, i wtedy za ich plecami w wilgotnej ciszy rozpaczliwie rozbrzmiewa:

– Eeeeeeeeeeeeeeeeej!!! Tyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!!!!!!!!!!!!!!!!

I mokrzy kibice w okolicznych sektorach w oniemieniu odwracają głowy, i widzą tam Sobakę Pawłowa, starego, dobrego Sobakę Pawłowa, którego zna tu każdy pies, czyli każdy sierżant z krótkofalówką, jak zupełnie osłabły zwisa, obejmując żelazną konstrukcję, odwróciwszy się do trybun, nazwijmy to, plecami, i przeciągle wyje gdzieś donikąd, czy jak to nazwać.

19:45

Dlaczego? Dlatego, że nie jesteś jakimś zwyczajnym palantem, który pogodził się z istniejącym niesprawiedliwym stanem rzeczy i z bezustannymi zjebkami z jego strony, dlatego, że nie zamierzasz do końca swoich dni wgryzać się w czyjeś gardło, żeby dostać fasowaną przez nich szamkę. Dlatego, że ty, koniec końców, masz coś do powiedzenia, gdyby cię ktoś spytał o to, co jest najważniejsze, samo to już wystarczy, myśli Sobaka, a raczej, oczywiście, w takim stanie nic podobnego nie myśli, ale gdyby mógł teraz myśleć, to, wydaje mi się, że myślałby właśnie to, dlatego zaczyna włazić po konstrukcji, która podtrzymuje dach, zdzierając palcami starą zieloną farbę i wyschnięte ptasie łajno, przyciskając się do zimnej rury, ostrożnie wspina się coraz wyżej, przestawiając nogi na żelaznej konstrukcji, włazi dokładnie nad głowy sierżantów, którzy o nim na jakiś czas zapomnieli, nad głowy wszystkich swoich mokrych i pijanych znajomych, wszystkich, którzy tutaj są, nad szczęśliwe głowy Wowy i Wołodii. Rozpoznaje ich i zatrzymuje się akurat nad nimi, ogląda ich z góry, myśli: o, jak super, można wyciągnąć rękę w dół i podnieść ich w górę, i wyciąga do nich rękę, i coś do nich mówi, nie zauważając nawet, jak brzydko pachnie mu z ust.

I wtedy nasi strzelają gola, i mokre gardła ryczą – łau-u-u-u!!! – łauu-u-u-u-u!!! – ryczą i przez ten ryk setki i tysiące sennych gołębi zrywa się ze snu i odlatuje, jak pociski, ze swoich grzęd, wyściełanych pierzem, ziemią i biletami na loterię, odlatuje falą pod mokre niebo i ta fala obija się o Sobakę Pawłowa, i ten nie utrzymuje się, i leci w dół, przelatuje kilka metrów i ze smakiem zwala się na ławkę obok Wowy i Wołodii, ci wreszcie przypominają sobie o towarzyszu, odwracają się do niego i widzą go obok siebie, tak jak być powinno.

– O, Sobaka – krzyczy Wowa.

– Sobaka, strzeliliśmy – krzyczy Wołodia.

– Dobra jest – mówi Sobaka i się uśmiecha. Po raz pierwszy w czasie ostatnich trzech dni.

19:50–8:00

Wowa i Wołodia nie mają odwagi pokazać dokumentów, dlatego nie zostają dopuszczeni do hospitalizowanego Sobaki, wyjaśniają, że są przyjaciółmi, nawet kuzynami, dalekimi, ale jednak kuzynami, ale sanitariusze mówią im, że takich kuzynów jak Sobaka wstydzić się trzeba, i kładą go – pijanego i sennego – na nosze, a potem wpychają do karetki, z jakiegoś powodu wszyscy myślą, że Sobaka miał właśnie wypadek, a nie jest pijany, i to go ratuje, nie zabijają go na miejscu, jak tego wymagają instrukcje zachowania sierżantów, lejtnantów i miczmanów podczas heroicznej obrony obiektów sportowych i miejsc zbiorowego wypoczynku mas pracujących w trakcie organizowanych tam meczów piłki nożnej, mityngów politycznych i innych kulturalno-oświatowych sabatów. Jakiś serdeczny sierżant podchodzi nawet do kierowcy karetki, spisuje jego dane, zostawia mu numer telefonu do pracy i nakazuje bezzwłocznie mknąć z ciężko rannym Sobaką, a jutro, jeśli nic poważnego się nie przydarzy, przywieźć jego połatane ciało do nich, na posterunek, celem przeprowadzenia dalszych badań laboratoryjnych, tam już wyjaśnią, co to za Gagarin zjebał im się na głowy. Kierowca oddaje honory, no wiecie, o czym mówię, i karetka znika za zielonymi wrotami stadionu, rozganiając syrenami mokrych kibiców, w których wesołym wirze gubią się i Wowa z Wołodią – zwycięstwo zakłada grupowanie się i radosną kolektywną masę, saluty i zgodne chóralne śpiewy, to tylko porażka, gorzka osobista porażka, nie zakłada niczego oprócz pijanych sanitariuszy i respiratora, który do tego jeszcze nie działa, ściślej mówiąc – działa, ale nikt nie wie jak.

Do rana Sobaka obrzyguje wszystkie prześcieradła, którymi go owinięto, i budzi zdecydowaną odrazę w personelu medycznym. Kolejne pielęgniarki starają się gdzieś dodzwonić, znaleźć dalekich kuzynów, którzy chcieli tę swołocz zabrać jeszcze tam, na stadionie, ale telefonu nikt nie zna, u Sobaki z dokumentów znajdują tylko legitymację kombatancką, wydaną na nazwisko Pawłowej Wiery Naumiwny, wszyscy oglądają tę legitymację – wymiętą i opaloną na brzegach – ale Sobaka, choćby go zabić, Wiery Naumiwny Pawłowej nie przypomina, na wszelki wypadek sprawdzają jeszcze w kartotece i ze zdziwieniem ustalają, że zgodnie z ich zapisami ta sama Wiera Naumiwna już trzy i pół roku temu oddała duszę Bogu, ale w tych kartotekach nie takie rzeczy się zdarzają, mówi starsza dyżurna pielęgniarka. Do końca uwierzyć, że przed nią leży nie Wiera Naumiwna Pawłowa, ale jakiś niezidentyfikowany pojeb, jednak nie chce, więc nad ranem dodzwaniają się do kierowcy karetki, ten właśnie odpracował zmianę i z tej okazji całą noc pił, dlatego o Sobace skapował nie od razu, powiedział, że żadnej Wiery Naumiwny wczoraj ze stadionu nie przywoził, zaklinał się na Boga, że jest żonaty i że z żoną u niego wszystko dobrze, nawet seks czasami bywa, kiedy nie ma dyżuru, no ale wreszcie zrozumiał, o co chodzi, i podał pielęgniarkom telefon sierżanta, który interesował się wczoraj dalszym losem zabranego Sobaki. Pielęgniarki rzuciły się, by telefonować do sierżanta, mówią, że, powiedzmy, bieda, towarzyszu sierżancie, leży tu u nas obrzygany pokurcz, jaki, jaki? z poranną rześkością w głosie dopytuje się sierżant i w tym momencie zaczyna notować, notuję, mówi – ob-rzy-ga-ny, no, no? tak, mówią pielęgniarki, mało tego, że obrzygany, on nie ma dowodu, tak, tak, tak, odpowiada na to sierżant, nie tak szybko, ma-ło-te-go-że-ob-rzy-g, słuchajcie, nagle pyta, no, a mnie on po co, może ma wstrząs mózgu? nie ma – mówią siostry – ani wstrząsu, ani mózgu, to w ogóle jakiś dezerter, chodzi z cudzymi dokumentami, aha, cieszy się sierżant, z cudzymi, i jeszcze nam tu wszystko obrzygał – nie mogą uspokoić się siostry, no, niech wam będzie, surowo mówi sierżant, dawajcie go tu, przywieźcie go do mnie, ale szybko, kończę pracę o dziewiątej, a mój zmiennik wątpię, czy zechce się z tym szarpać – ma ciśnienie. Jasne, mówią siostry, ciśnienie.

Wtedy w końcu wzywają dyżurnego kierowcę, zabieraj, mówią mu, tę swołocz, która nam tu wszystko obrzygała, i wieź na posterunek w dzielnicy Kijowskiej, u niego coś nie w porządku z dokumentami, aha, mówi kierowca, już, wszystko rzucam i zawożę waszą swołocz poprawiać dokumenty, może go jeszcze do urzędu stanu cywilnego odwieźć? nie mam co robić czy jak, w zasadzie właśnie zaczął zmianę i robić rzeczywiście nie ma co, ty przestań się wydurniać, mówi mu starsza dyżurna pielęgniarka, której zmiana akurat się kończy, odwieź go i od razu wracaj, mamy tu jeszcze morze pracy, taa, mówi kierowca, czarne morze, i z obrzydzeniem, biorąc pod rękę osłabionego i zdemoralizowanego Sobakę, prowadzi go na dół, otwiera tylne drzwi karetki, no dawaj, mówi Sobace, właź, siadaj tam na noszach, a lepiej się połóż, żebyś nie upadł na zakręcie i nie potłukł jakiegoś szkła, albo się pokaleczysz, albo farbę przewrócisz, jaką farbę? pyta Sobaka, jakąś, mówi kierowca, no już połóż się, może posiedzę? ze strachem pyta Sobaka, lepiej się nie stawiaj, mówi mu szofer i siada za kierownicą. Sobaka próbuje się położyć, ale od razu robi mu się niedobrze i zaczyna rzygać – na nosze, na ściany, na jakąś farbę, no, rozumiecie. Kierowca w rozpaczy hamuje, biegnie do tylnych drzwi, otwiera je, otrzymuje swoją porcję Sobaczych rzygów i wyrzuca ledwo ciepłego Sobakę na poranny charkowski asfalt, i klnąc na czym świat stoi, zawraca do szpitala, gdzie na niego, prawdę mówiąc, nikt specjalnie nie czeka.

WSTĘP NR 2

9:00

– Wiecie, co jest najgorsze: ja nie wiedziałem, że są tam we dwie. Jedna na balkonie była.

– No.

– No, ja wszedłem, a ona jest tam sama. Przecież nie wiedziałem, rozumiecie? I ona leży prawie zupełnie rozebrana, ma jakieś tam majtki, biustonosze.

– Co, kilka biustonoszy?

– Nie, no, po prostu różna bielizna.

– Jak to?

– No, różnego koloru wszystko, rozumiesz?

– Nie mów.

– Przecież mówię. Ja w ogóle nie lubię bielizny. Damskiej, mam na myśli.

– No jasne.

– Krótko mówiąc, widzę, że jest narąbana, no, i też zaczynam się rozbierać. A przecież nie wiedziałem, że one już od rana. One tam, znaczy, najpierw nałykały się jakiegoś paskudztwa, a potem wódą zalały, wyobrażacie sobie? Suki pijane. A ja stoję i mam erekcję.

– Nieźle, nieźle.

– A tu ta suka z balkonu wychodzi, no druga. Oczywiście przerażona.

– Jasne…

– Ta, co w pokoju, to nic, już się chyba przyzwyczaiła.

– Do czego?

– Do mnie. Już mnie takiego widziała, no, z erekcją.

– Zajebiście.

– Przecież mówię. A ta, która była na balkonie, już narąbana, rozumiecie, od rana piły, suki. Ja w ogóle zabroniłbym kobietom pić. Rozumiecie?

– Taa, baby. Mam sąsiada, jak z rana wychodzi, bierze ze dwa litry wódy.

– Dwa litry?

– Serio.

– Nawet myśleć o tym przykro.

– Pytam go: na chuja ci, chłopie, dwa litry? Przecież nie wypijesz. A on, wiecie, co mówi?

– Co?

– Ja, mówi, kiedy wypiję, no, pierwszy flakon, to już się boję gdzieś wychodzić. A wypić chcę, nie mogę się zatrzymać.

– Serio?

– A kiego on się boi?

– No, nie wiem, strasznie mu. Paranoi dostaje od wódy. A wypić się chce. No i bierze od razu dwa litry. Siedzi i lutuje.

– No, poczekaj, walnie flakon, walnie drugi i chu z nim, wypije wszystko. A dalej?

– Co: dalej?

– No, wypić przecież dalej się chce?

– Chce się.

– Ale wyjść przecież się boi?

– Nie, ni chu-chu, rozumiecie, system jest taki: kiedy wypija swoje dwa litry…

– Dwa litry!

– …no, dwa litry, to mu się zmienia i już mu niestrasznie.

– Serio?

– Sam widziałem.

– No, a jak mu?

– Co znaczy: jak?

– No, jak mu, jak nie strasznie?

– Po chuju mu.

– I co?

– No i dalej, daje po wódę. Pada, a idzie.

– Taa…

– Po chuju. Ale co z tą erekcją?

– No, erekcja.

– I co?

– Nic. Stoję z tą swoją erekcją.

– Zajebiście…

– No.

– I wtedy wchodzi ta pijana suka z balkonu, wyobrażacie sobie?

– Ja sobie tego nie wyobrażam.

– No i widzi mnie. I, znaczy, myśli: co to za palant się przypałętał i tu stoi.

– Co stoi?

– Stoi, mówi.

– Może, myśli, sąsiad przyszedł się poruchać. I, znaczy, łapie za pustą butlę po szampanie, i nawala mnie prosto w czaszkę.

– A ty?

– No, ja straciłem przytomność. Upadłem, znaczy, we krwi cały. A ta suka pijana, wyobraź sobie, podbiega do tej drugiej i dawaj ją budzić, wstawaj, mówi, trzeba go, no, czyli mnie, związać. I ona wstaje, popatrz, i one wiążą mi prześcieradłami ręce i nogi.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie II