Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia kultury (ale nie tylko) początku stulecia opowiedziana na nowo u progu trzeciej dekady przez jednego z najważniejszych pisarzy ukraińskich, kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Ostra krytyka posowieckich absurdów wciąż funkcjonujących w Ukrainie, skontrastowana z ciepłymi opisami zwyczajnych doświadczeń i przepleciona wątkami oniryczno-surrealistycznymi. Wiersze pełne wyrazistych postaci: chłopackich poetów i rockandrollowców, którzy nie musieli dojrzewać w okopach, bogów przestępczego półświatka, cwanych biznesmenów, młodych zakochanych, robotników, współmieszkańców i towarzyszy podróży. Poetyckie soczewki skupione na relacjach: kumpelskich, miłosnych, artystycznych, tych trwałych i tych przelotnych. Wyśnione życie narodu ukraińskiego uwiecznione w przeddzień koszmaru wojennej realności. Zbiór w przekładzie Bohdana Zadury zawiera wznowiony i poprawiony tom Serhija Żadana z 2005 roku (który był pierwszą książką poety wydaną w Polsce) oraz 29 nowych przekładów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 64
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ŻYĆ ZNACZY UMRZEĆ
Nie wiedziałem, gdzie mieszkają jej przyjaciele,
gdzie mieszka jej matka, gdzie mieszkają jej kochankowie.
Wróciłem do domu i napisałem kilka miłosnych wierszy.
Charles Bukowski
Historia kultury początku stulecia
Odpiszesz jeszcze dziś, dotykając ciepłych liter,
przebierając je w ciemności, mieszając spółgłoski z samogłoskami,
jak maszynistka w starym warszawskim kantorze.
Ciężkie plastry pisma
już ciemnieją tym złotem, z którego splata się język.
Pisz, tylko się nie zatrzymuj,
zadrukowuj te białe pustki, przemierzaj ich kopny śnieg.
Nikt nie powróci z długich nocnych błąkań
i zapomniane przez wszystkich ślimaki pomrą w mokrej trawie.
W białych śniegach, jak w serwetkach, leży Centralna Europa.
Zawsze wierzyłem leniwej cygańskiej plastyczności,
bo nie każdemu trafia się ten starty szeląg.
Gdybyś popatrzyła w ich paszporty,
które pachną gorczycą i szafranem,
gdybyś usłyszała ich zdezelowane akordeony,
które pachną skórą i arabskimi specjałami –
mówią, że kiedy jedziesz – dokądkolwiek byś jechała –
tylko się oddalasz i nigdy nie będziesz bliżej, niż jesteś;
kiedy cichnie śpiew starych gramofonów,
wycieka z nich smar
jak pomidory z rozbitych blaszanek
po zupie.
Nie za tymi drzwiami, nie w wypalonych przez słońce miastach
każdego ranka kraje się epoce strudzone serce.
Czas rzeczywiście przechodzi. Ale przechodzi tak blisko, że ty,
przyjrzawszy się, już rozróżniasz jego ociężałe włókna
i powtarzasz szeptem posłyszane od niego zdania,
jakbyś chciała, by potem, gdzieś, rozpoznawszy twój głos, można było powiedzieć –
tak właśnie powstawała epoka,
tak się otwierała – ciężko, jak bombowiec,
pozostawiając zgasłe planety i przeciążone komutatory,
przeganiając z nadbrzeżnych zarośli dzikie kaczki,
które, rozlatując się, przekrzykują
tragarzy,
boga,
barki.
Wybierając kierunek studiów, pośród innych rzeczy
powinnaś się dowiedzieć –
naprawdę kultura początku stulecia
już odcisnęła się żyłami na twej powolnej ręce,
zakorzeniła w złomach twych mocnych włosów,
przygryzionych niedbale na wietrze,
rozwianych pod palcami,
jak strumienie ciepłej wody nad umywalką,
jak gliniane kolorowe naszyjniki nad filiżankami i popielniczkami,
jak długie jesienne niebo
nad kukurydzianym polem.
Sprzedajni poeci lat sześćdziesiątych
Sprzedajni poeci lat sześćdziesiątych powinni się cieszyć,
że wszystko tak dobrze się skończyło;
tyle przecież było niebezpieczeństw,
a spójrz – przeżyli, spłacili kredyty,
chyba tylko bitewne rany
ćmią podczas cyklonów
jak w dni miesiączki.
Sprzedajni poeci lat sześćdziesiątych ciągną za sobą
wielkie walizy z żółtej sztucznej skóry;
zatrzymując się w hotelach,
ramieniem przytrzymują słuchawkę, jak skrzypce,
na ich walizach błyszczą reklamowe nalepki.
Wietkong, dziewczyno, to również nasza zbiorowa podświadomość.
Co ci do mnie? – bez żalu wyrzucisz zmiętą wizytówkę.
O jedną wizę w paszporcie więcej,
o jedną mniej.
Kiedyś na zaśnieżonym lotnisku
któremuś przypomną się wszystkie te wykłady,
berlińskie radio i mosty na Wiśle.
„W porządku – pomyśli – w porządku,
to były niezłe czasy – nasze sprzedajne sześćdziesiąte,
chociaż została po nich w głowie
sama pederastia i socjaldemokracja.
Nas prowadziła miłość,
miłość wyrywała nam migdałki
jak słuchawki z ulicznych telefonów.
Poezję pisze się gardłem,
ale gardło jest beznadziejnie wyziębione”.
Wedle wszelkich praw literatury,
według wszelkich umów, jakie podpisali,
naprawdę walczyli o wolność.
A wolność, jak wiadomo, wymaga,
żeby o nią od czasu do czasu walczyć –
w okopach, w lasach
i na szpaltach niezależnej prasy.
Mówiąc o poezji,
wspomnimy wszystkich, którzy pozostali
na uliczkach i plażach starych dobrych sześćdziesiątych,
wszystkich, którzy nie skończyli kursu rehabilitacji
i nad którymi wciąż jeszcze przepływają chmury,
przypominające strukturą amerykański vers libre;
wspomnimy ich, o ile to, co wy nazywacie czasem,
jest czymś w rodzaju zwyczajnej rzeźni,
gdzie kiszki wypuszcza się po prostu dlatego,
że trzeba to robić właśnie tutaj,
i przeżywać to mogą
chyba tylko sprzedajni poeci
z płucami rozerwanymi
przez miłość.
Serbo-chorwacki
Młoda Serbka idzie ulicą
i mijając jesienny bazar z rozłożonymi kramami,
widzi, że tej jesieni jest dużo złota w chustkach i warzywach –
tyle, ile w ciepłych łuskach cebuli;
dużo światła w restauracjach,
gdzie na ścianach wiszą
portrety cesarza.
Ciebie też dotyka ciepło tej jesieni,
ta młoda kobieta czegoś szuka w swoim plecaku,
wykłada na stół telefon i oliwki;
przyjdzie do ciebie zima,
przyjdą sny,
ale niebo jest cięższe każdej jesieni
i chytry anioł
wybiera sobie grzeszników
jak tłuste daktyle
z kolorowych opakowań.
Cierpkie słowiańskie syntagmy;
opowiada, jak kupowała koperty w budce z tytoniem,
jak zeszła do metra
i zlatujące się gołębie ocierały się o nią jak o deszcz;
kiedy tak mówi, nikt nie zauważa, że słońce zachodzi,
widzą tylko, że jej kości policzkowe
lekko ciemnieją.
Spróbuj jej teraz wyjaśnić,
że jesienne zegarki,
jeśli nie zbierze się ich w porę,
przejrzałe tryskają sokiem
na ubranie i dłonie,
a potem zlatują się osy
i przebijają żądłami twoją skórę
aż do samego serca.
Sprzątaczki korytarzy
Powoli skrobią podłogę jak pokład
stare sprzątaczki korytarzy;
słyszysz, poszeptują na schodach,
przemykają lękliwie pod ścianami,
długimi bosakami wyciągają z wody
piżmaki i gorzkie sny.
Półcienie wypełniają wszystkie pokoje,
jak węgiel wypełnia krążowniki;
sprzątaczki korytarzy
ostrymi nożami zdzierają łuskę,
wbijają w poranne słońce cygańskie szpilki;
jesień dobiega końca
i niebo jest tak ciemne, jakby ktoś zrzucił na stertę
odrąbane łby kur
i czarne róże.
Kiedy zmyją całą krew,
zbierają się na dworcach, piją grzane wino
i rozmawiają o tym,
że dzisiaj ryby błądzą w Dunaju,
nie mogąc wypłynąć na płyciznę
bez nocnych świateł
statków,
bez głosów z brzegu,
bez otworów i tuneli
w diabelskim lodzie.
Polski rock
Zasypiając, przypomniała sobie rzekę –
gdzieś we wgłębieniach snu, gdzie zapominała jego twarz,
ochłodzone koryto świeciło ze środka brązem,
choć nurt był zasypany śniegiem;
potem z mgły wytaczały się stare powojenne lokomotywy
i wychodzili robotnicy w kombinezonach z niebieskiego dżinsu.
Znaleźliśmy się po różnych stronach zimy
i głos spikera, posłyszany przypadkiem w taksówce,
ciągle ci przypomina
lata osiemdziesiąte i radio
pełne polskiego rocka;
rock-n-roll, którego w parowozowniach słuchali mechanicy,
rock-n-roll, który przedarł się przez Karpaty,
rozcinając powietrze gdzieś koło Rawy Ruskiej;
nasz kraj nie jest tak wielki, byśmy mogli się w nim rozminąć,
nasze powietrze nie takie bezkresne,
żeby słuchać odmiennej muzyki.
Myślę, że gdyby istniała bezpośrednia łączność z Bogiem,
urzeczywistniałaby się właśnie za pomocą
tych ciepłych brązowych kopert
z płytami polskiego rocka,
z cienkimi zadrapaniami po paznokciach Boga
na czarnych polach;
możesz zobaczyć jego winylową skórę,
możesz usłyszeć jego truskawkową krew,
zmywając pył i
przecierając ścieżki
gąbką z octem.
Ptaki spłoszone przez wiatr
uspokoiły się, znajdując sobie miejsce
w przerwach pomiędzy uderzeniami jej serca,
nie wiedząc, co ona widzi we śnie;
o kim zapomina w suchym korycie rzeki:
cały bagaż jej życia to pieprzyki na skórze і
skasowane bilety w kieszeniach kurtki;
oto zima przewali się z jednego wzgórza na drugie
i nadejdzie gorąca pora,
kiedy z ziemi wyrośnie tyle różnych rzeczy,
aż powietrze będzie musiało unieść się odrobinę,
by nie zaczepiać o te długie, wysmukłe źdźbła,
które wyrastają nie wiadomo skąd i ciagną nie wiadomo dokąd
akurat pod jej oknem.
Nauczanie początkowe
Wszystko znowu zaczyna się od początku,
i mówię tak, jakbym widział ją po raz pierwszy –
wszystko jak zawsze, tylko dziś nazbyt chłodny
wiatr w skrzynkach pocztowych,
w pudełkach od zapałek smutnie dzwonią
żółte monety.
Po prostu nadchodzi ten wiek,
kiedy zaczynają śnić ci się rówieśnicy,
jakby czas zawracał, zapomniawszy czegoś.
Ilu ich przeżyło – tych wiecznie głodnych wilcząt?
Wszystkie ich wędrówki donikąd
zaczynały się, z reguły, od głównych ulic.
Oglądać życie z okien dworców autobusowych,
umrzeć w drodze, która nigdy się nie skończy –
dziesięć lat temu ty także
używałaś tak często
cudzego szamponu,
że czasem twoje włosy traciły
swój własny zapach.
A oto teraz sny urywają się
po prostu w twoim ciele, jak międzymiastowe rozmowy telefoniczne,
i lipcowe autobusy,
których siedzenia pachną sandałowcem i dziurawcem,
wracają do twojego miasta,
gdzie każdego lata znajdujesz
zardzewiałe ostrza w łazience
i uliczne automaty z colą.
Co się zmieniło? Wyrosły drzewa,
znikły stare kina
i sklepy z nabiałem.
Tylko deszczowa woda wciąż jest tak samo słodka,
zwłaszcza kiedy trafia na jabłka.
Jabłka wtedy stają się cięższe
i długo spadają na piasek,
rozbijając się na śmierć
pod rozpalonym niebem.
Żyć znaczy umrzeć
Latem, kiedy nagrzewają się obrączki i paznokcie
na palcach mężczyzn w przydworcowych hotelach,
a dzieci z nowych osiedli o zmierzchu
przyciskają do serc czarne futbolowe piłki,
w ciemności, gdy winiarnie parują różowym winem,
pociąg do Budapesztu, powolny jak ślimak,
zakurzony i kruchy, przejeżdża pod księżycem.
Umarłeś pewnego razu i wędrujesz dalej
przez nocne podwórza, i zauważasz, że
śmierć ma ręce pełne miętowych cukierków
i w przydworcowej pustce rozdaje je dzieciom.
W lecie, kiedy ukazuje się ciepła podszewka życia,
kiedy rozbijają się autka koloru twojej szminki,
z domu wychodzi stary aptekarz,
który każdego dnia leczy wszystkich aspiryną,
grając ze śmiercią w jakąś nieznaną grę;
życie nie zacznie się bez ciebie – śmieją się kobiety na placu,
żyć znaczy umrzeć – powiedzą ci samotni kurierzy,
którzy w plecakach szmuglują suche niebo.
Umarłszy pewnego razu, wycofujesz się w cień
i widzisz, jak twoje ciało bezradnie szuka