Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
W tak idealnym miejscu nawet zbrodnie muszą być doskonałe.
Wszystkie małżeństwa mają swoje tajemnice. Lecz tylko niektóre z nich są równie wstrząsające.
Nina i Tomasz Engelowie przyjeżdżają do luksusowego hotelu w Karkonoszach na upragniony weekend. Kurort zdaje się wymarzonym miejscem na odpoczynek, do czasu gdy Nina znika bez śladu. Jakby rozpłynęła się w powietrzu…
Zrozpaczony Tomasz próbuje dotrzeć do prawdy, ale szybko przekonuje się, że ta ma wiele odcieni, a wersje wydarzeń poszczególnych świadków znacząco różnią się od tej pamiętanej przez mężczyznę. Komu zaufa, nie będąc pewnym, czy może wierzyć samemu sobie?
„Apartament” to klimatyczny thriller psychologiczny o bólu, który nie ustaje, i krzywdach, których echo słychać nawet po latach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Izabela Janiszewska, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktor prowadzący: Mateusz Witczak
Marketing i promocja: Joanna Zalewska
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Marta Akuszewska, Renata Kumala
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: © Tomasz Majewski
Ilustracje na okładce: © SimoneN / iStock
Zdjęcie autorki: © Zuza Krajewska / Warsaw Creatives
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67324-04-5
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Wszelkie zło pochodzi ze strachu.
Anthony de Mello
Wtedy
Świat zdawał się trwać w głębokim śnie. Przykucnęła na końcu drewnianego pomostu, obejmując ramionami ciało. Jezioro spowijała gęsta i lepka mgła, zza której wyłaniały się rozmyte kontury drzew. Kobieta nabrała tchu, czując drażniącą wilgoć wpełzającą do nosa i przenikającą przez oczka wełnianego swetra aż do nagiej skóry. Zadrżała. Mleczny widok tonął w ciszy, rozpraszanej jedynie pomrukiem szumiących na wietrze trzcin i delikatnym skrzypieniem desek pod nogami. Niebo zasnuwały szare chmury przypominające kłęby dymu. Kobieta schowała niesforne pasmo włosów za ucho, a później wbiła wzrok w czarną toń jeziora tuż przy pomoście. Nieprzenikniona otchłań ją hipnotyzowała. Zdawała się wołać i kusić skrytymi w głębi tajemnicami.
Zwilżyła językiem spierzchnięte wargi, po czym przymknęła na moment powieki, czując na plecach chłodny oddech lasu porastającego nabrzeże. Wiele lat wcześniej nad tym jeziorem usłyszała od matki słowa, które wracały do niej, ilekroć tu przychodziła: „Najgorsze nie jest okłamywanie innych, ale samego siebie”. Przełknęła gorycz zbierającą się w ustach, a jej paznokcie wbiły się głęboko w ramiona. Wiedziała, co musi zrobić. Po tafli jeziora sunęły właśnie dwa łabędzie o długich szyjach i czarnych oczach. Gdzieś za nią, w zaroślach, trzasnęła nadepnięta gałązka, a po chwili dobiegł ją szmer czyichś kroków. Wzdrygnęła się, by następnie powoli odwrócić głowę.
Spomiędzy drzew wyłaniał się niewyraźny, osnuty mgłą czarny kształt. Ni to ludzka, ni zwierzęca sylwetka zmierzająca w jej stronę. Źrenice kobiety rozszerzyły się, mięśnie zesztywniały, a serce zaczęło galopować w piersi. Wstrzymała oddech, zmuszając zastygłe ciało do ucieczki, ale ono nie zamierzało nawet drgnąć. Strach ścisnął jej szczękę i wbił swoje szpony w kark. W odruchu desperacji zamknęła oczy, mając nadzieję, że kiedy je otworzy, widziadło zniknie. Rozwieje się niczym mgła. Lecz gdy uniosła powieki, ono nadal tam było. Straszniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Zbliżało się z parą buchającą z nozdrzy i płonącymi gniewem ślepiami, które zdawały się nie tylko wpatrywać w twarz kobiety, ale wręcz zaglądać w duszę. Przerażenie odbierało jej jasność umysłu. Rozchyliła wargi, by coś powiedzieć, lecz nie potrafiła znaleźć w sobie żadnych słów. Wszystko się w niej zatrzymało, myśli pierzchły niczym przestraszone zwierzęta, a ona przestała być pewna czegokolwiek. Tylko co do jednego nie miała wątpliwości: wiedziała, że oczy, w które patrzy, nie należą do człowieka, lecz do bestii.
Teraz
– Hamuj! – wrzeszczy Nina.
Zza gęstej ściany lasu, przez którą przedzierają się promienie słońca, rysując na asfalcie wydłużone cienie, niespodziewanie wyskakuje sarna. Wyraźne w świetle reflektorów zwierzę, biegnąc, odwraca łeb w stronę samochodu, jakby chciało prosić smutnym, błagalnym spojrzeniem o litość. Oblewa mnie fala gorąca, a krew huczy w skroniach. Pewien, że lada chwila usłyszę głuchy łoskot zderzenia, po którym zobaczę w powietrzu szybujące ciało zwierzęcia, odbijam gwałtownie w prawo.
Autem zarzuca, łapiemy pobocze i pędzimy wprost na gruby pień strzelistego buku rosnącego przy drodze. Kątem oka zauważam, jak Nina szarpie pasy, jakby chciała je ciaśniej zaciągnąć, a później kładzie dłoń na sercu, ściskając kurczowo ubranie. W odruchu paniki zwieram mocno szczęki i gryzę język do krwi.
Dobiega mnie dźwięk szorowania podwozia o wysokie, dawno niekoszone trawy i chrzęst żwirowych kamieni uskakujących spod kół. W ostatniej chwili, tuż przed tym, nim dojdzie do kolizji, skręcam kierownicą w lewo i z całej siły wciskam pedał hamulca.
Moją czaszkę atakuje ostry pisk. Przypomina odgłos zatrzymującego się pociągu, gdy metalowe koła trą o szyny tak mocno, aż lecą iskry. Koszmarnie nieprzyjemny, wwiercający się w mózg. Opel obraca się bokiem, po czym staje prostopadle do jezdni.
Dygocząc od buzującej w żyłach adrenaliny, opieram głowę o zagłówek, zamykam oczy i powoli wypuszczam z płuc nagromadzone powietrze. Ręce mi drżą, a czaszka pulsuje. Wizg w uszach staje się nie do zniesienia. W myślach liczę od pięciu do jednego. Staram się uspokoić oddech, a gdy nieznośny dźwięk cichnie, stopniowo odzyskuję równowagę.
– Tomasz! Tomasz, odezwij się!
Ktoś mną potrząsa, czuję czyjeś dłonie na ramionach i wreszcie z wysiłkiem unoszę ciężkie powieki, spoglądając w przestraszoną twarz mojej żony. Nadal stoimy na środku drogi biegnącej między drzewami. Plamy światła tańczą na przedniej szybie, a przez uchylone okno do wnętrza samochodu wpada zapach lasu i śpiew ptaków.
– Cholera jasna, myślałam, że coś ci się stało.
– Nie, wszystko w porządku – wyjaśniam, wciąż nieco zdezorientowany. – Co z sarną?
– Chyba uciekła. – Wzdycha. – Jezu, mogliśmy przez nią zginąć – dodaje, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Blade czoło Niny zdobią drobne krople potu, a jej piegi, zsypujące się z nosa aż na policzki, sprawiają wrażenie jaśniejszych niż zwykle. Ciepłe, błyszczące zazwyczaj oczy zdają się matowe, jakby zamieszkał w nich lęk, owinięta zaś wcześniej wokół smukłej szyi jedwabna apaszka, którą Nina dostała ode mnie na urodziny, zsunęła się na podłogę i leży obok przedmiotów wysypanych z przewróconej torebki.
Uświadamiam sobie, że moje palce nadal ciasno obejmują kierownicę. Zmuszam się, by je rozluźnić, po czym zerkam w stalowoszare niebo. Nad samochodem przelatują dwie kraczące wrony. Przysiadają na trawie obok drogi, a później dziobią ziemię, łypiąc na nas swoimi czarnymi jak noc oczami w kształcie koralików. Niektórzy uważają, że te ptaki przynoszą nieszczęście, a nawet zwiastują śmierć, ale nie ja.
Ja nie wierzę w znaki.
Odwracam twarz, posyłając Ninie uspokajający uśmiech, a później kładę dłoń na jej pergaminowej skórze. Wargi mojej żony drżą, a ona sprawia wrażenie tak delikatnej i kruchej, że przy mocniejszym porywie wiatru rozsypałaby się w powietrzu niczym nasiona dmuchawca.
– Wszystko już dobrze – mówię, ale w jej spojrzeniu dostrzegam niepokój.
– O rety, Tomek, ty krwawisz – stwierdza z drżeniem w głosie, obserwując moje czoło, po czym zaczyna panicznie przeszukiwać schowek.
Dotykam palcem czoła, a gdy moja opuszka pokrywa się ciemnoczerwoną, lepką cieczą, oglądam ranę w lusterku wstecznym.
– To nic takiego – zapewniam.
– Akurat. Nie rozumiem, dlaczego uparłeś się, by nie zakładać szwów. Ten plaster do niczego się nie nadaje. – Zrywa stary, częściowo odklejony opatrunek i przykleja nowy, wyszperany w samochodowej apteczce. – Spadłeś z drabiny i poważnie się potłukłeś, nie możesz udawać, że nic się nie stało. Nadal słyszysz te piski w uszach?
– Nie, już nie.
Nina gładzi dłonią mój policzek. Jej palce są ciepłe, a nadgarstek pachnie kardamonem i wanilią. Charakterystyczną wonią Kenzo Jungle L’Éléphant, jej ulubionych perfum. Dopiero teraz, gdy emocje opadają, zauważam rysującą się na horyzoncie za lasem panoramę Karkonoszy. Pasma górskie porośnięte świerkami przypominają łagodne, zielone fale, a spomiędzy gnających po niebie chmur wyłania się snop światła, który niczym reflektor oświetla wstążkę drogi. Wszystko we mnie się uspokaja, jakby to piękno i prostota działały niczym porcja relanium. Siedzimy tak przez jakiś czas w ciszy, wsłuchani jedynie w szmer naszych oddechów. W dole, za wzniesieniem, roztacza się widok na granatową połać zbiornika Modrzewiówka, którego tafla skrzy się w kwietniowym słońcu.
– Pięknie, prawda?
– Idealnie. – Nina się rozpromienia, po czym zerka na swoje dłonie. – Choć nadal cała dygoczę. Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli wysiądę i przejdę się, by trochę ochłonąć? Przy okazji zrobiłabym kilka zdjęć. To światło jest obłędne – mówi, wyglądając przez okno.
Zanim zdążę odpowiedzieć, ona już sięga po torbę z aparatem, leżącą za fotelem kierowcy. Zabieramy go ze sobą w każdą z naszych podróży, a później wywołujemy zdjęcia i wieszamy je na ścianach, by przypominały o dobrych chwilach.
– Możesz śmiało jechać do hotelu – dodaje. – Zaczerpnę tchu, a później złapię cię na miejscu.
– Jesteś pewna? To jakieś dwa kilometry.
– Poradzę sobie. Po sześciu godzinach spędzonych w samochodzie chętnie rozprostuję kości. Sfotografuję tylko zalew i zaporę z tej strony, a za dwadzieścia minut spotkamy się w lobby. Zameldujesz nas?
– Jasne. Będę na ciebie czekał.
Nina pospiesznie wkłada rozsypane przedmioty do torebki, a później chwyta kurtkę i macha mi na pożegnanie. Powietrze pachnie świeżością i wilgocią. Nim ruszę, w lusterku wstecznym dostrzegam, jak żona zrywa jakiś polny kwiat o białych płatkach i przykłada go do nosa, mrużąc przy tym oczy.
Kiedy spoglądam na kobietę mojego życia, myślę o tym, że gdyby kiedykolwiek zniknęła, z bólu postradałbym zmysły.
Po przekroczeniu progu Wichrowych Wzgórz gwałtownie wciągam powietrze. Zachwyt na widok olbrzymich okien, za którymi rysuje się zalew Modrzewiówka, sprawia, że intensywnie mrugam powiekami. To Nina wybrała hotel w Karkonoszach. Uznała, że dobrze nam zrobi, jeśli na chwilę oderwiemy się od codzienności i pooddychamy świeżym powietrzem z dala od miejskiego zgiełku. Zajęci pracą, od miesięcy nie wyjeżdżaliśmy nigdzie we dwoje, a kurort w otoczeniu dzikiej przyrody jawił się jako idealne miejsce na romantyczny wypad. Nina chciała odpocząć od wyczerpujących prób do musicalu Aida, w którym tańczyła, ja zaś urwałem się z Warszawskiej Szkoły Filmowej, gdzie prowadzę zajęcia z analizy filmu, by wreszcie znaleźć czas na pisanie książki, na którą niecierpliwie czeka mój wydawca.
Niczym zaklęty, obserwuję pejzaż za szybą. Ma w sobie coś hipnotyzującego, jest jak obraz, na który nie sposób przestać patrzeć. W lustrze wody odbijają się porośnięte drzewami góry, a dzięki przeszkleniom na suficie wnętrze holu zalewają kaskady światła.
Tuż pod oknem w plamie słońca przeciąga się szary kot o grubej sierści, w powietrzu wychwytuję zaś subtelny świeży zapach przywodzący na myśl soczyście zieloną łąkę. Po chwili słyszę też delikatne dźwięki relaksującej muzyki w tle. Odgłosy szemrzącego cicho strumienia oraz szum wiatru w koronach drzew sprawiają, że niemal ulegam pokusie, by przymknąć powieki i zatopić się w jednym z wygodnych foteli, zapraszających do relaksu. Ostatecznie stwierdzam, że mamy przed sobą trzy dni, by cieszyć się tym miejscem, i rozmasowując zesztywniały po długiej podróży kark, ruszam w stronę recepcji.
– Dzień dobry – zwracam się do młodego mężczyzny w eleganckiej białej koszuli.
Recepcjonista, z równo przyciętymi blond włosami i niewielką blizną na prawym policzku, uśmiecha się promiennie, jakby naprawdę cieszył się na mój widok. Na jego piersi widnieje plakietka z imieniem Mariusz.
– Witam pana w naszym hotelu – odpowiada. – W czym mogę pomóc?
– Mam u państwa rezerwację na najbliższe trzy dni. Tomasz Engel.
– Oczywiście. Bardzo miło nam pana gościć. Poproszę o numer rezerwacji oraz dokument tożsamości.
Przez chwilę nie mogę zlokalizować portfela. Koszula pod pachami z nerwów staje się wilgotna, a dłonie drżą. Sprawdzam w wewnętrznej kieszeni płaszcza i już zaczynam myśleć, że może zostawiłem go w samochodzie albo co gorsza na stacji benzynowej, gdzie zatrzymywałem się po drodze, kiedy przypominam sobie, jak wkładałem dokumenty do torby na laptopa.
– Spokojnie, nie ma pośpiechu – zapewnia recepcjonista, obserwując z wyrozumiałością moje zmieszanie.
Wreszcie podaję mu dowód osobisty, a on wstukuje do komputera wszystkie niezbędne dane.
– Przygotowaliśmy dla pana apartament master suite z widokiem na zalew, w budynku B, który znajduje się po lewej stronie od wejścia – tłumaczy. – Można tam dotrzeć podziemnym łącznikiem lub ścieżką spacerową prowadzącą wzdłuż Modrzewiówki.
– Świetnie.
– Posiłki serwujemy w budynku głównym, w godzinach, które znajdzie pan wyszczególnione w specjalnym informatorze w pokoju. Zapraszam też do naszej restauracji à la carte, gdzie będzie się pan mógł delektować nie tylko wybornymi daniami, ale również unikatową panoramą Karkonoszy – podkreśla. – Na drugim piętrze mamy strefę wellness, z basenem, jacuzzi oraz kompleksem saun i siłownią. A wieczorami warto zajrzeć do lobby baru. Gramy muzykę na żywo, można usiąść przy kominku ze szklaneczką czegoś mocniejszego i zapomnieć o całym świecie.
– Brzmi kusząco.
– Jestem przekonany, że pobyt u nas na zawsze zapisze się w pana wspomnieniach.
Jego entuzjastyczne zapewnienia mnie bawią. Pocieram chropowaty, chrzęszczący pod palcami dwudniowy zarost, by ukryć uśmiech, który recepcjonista mógłby uznać za kpiący. Zastanawiam się, czy wszystkim gościom składa te same obietnice i czy ludzie dają się na nie nabierać. Mężczyzna bez wątpienia został profesjonalnie przeszkolony, nawet sposób, w jaki przechyla głowę – lekko w bok, z oddaniem – potwierdza jego gotowość do wysłuchania i spełnienia każdej mojej prośby.
Kiedy chowam do kieszeni płaszcza kartę magnetyczną i zamierzam już odejść, dociera do mnie, że dotychczas nie wspomniałem o Ninie, której pobyt odwołałem kilka dni temu, myśląc, że będzie musiała zostać w Warszawie z mamą. Wracam zatem do recepcjonisty, a małżeństwo z psem, oczekujące za mną w kolejce, wzdycha znacząco.
– Okazało się, że plany mojej żony uległy zmianie i będzie jednak mogła dołączyć do mnie podczas… – Urywam w pół zdania, gdyż stojący na kontuarze gliniany wazon z bukietem z suszonych traw upada z hukiem na podłogę, strącony nieopatrznie łokciem recepcjonisty, i roztrzaskuje się na wiele kawałków.
Łoskot płoszy olbrzymiego wyżła niemieckiego, który podskakując, zaczyna wyrywać się właścicielowi, a przy tym niespokojnie ujadać. Chudy jak tyczka mężczyzna o wyglądzie wyrośniętego klasowego kujona, w okularach w rogowej oprawie, napina smycz, usiłując przyciągnąć do siebie pobudzone zwierzę, które zajadle obszczekuje recepcjonistę.
– Przepraszam najmocniej. – Pracownik hotelu trzęsącymi się rękoma zbiera potłuczone skorupy.
Jego ruchy są chaotyczne, a twarz kredowobiała. Zerka nerwowo na stojącą za mną parę oraz ich powarkującego psa. Na widok kłów wyżła przełyka ślinę, a jego klatka piersiowa zaczyna poruszać się niespokojnie w rytm przyspieszonego oddechu.
– Filo, opanuj się! Siad! – nakazuje właściciel, szarpiąc zwierzę. Pupil jeszcze przez chwilę walczy, ale w końcu reaguje na polecenie i przestaje szczekać.
Recepcjonista pospiesznie uprząta rozsypane rośliny, nadal z niepokojem oglądając się na psa. Dłonią gorączkowo zgarnia z podłogi połamane źdźbła, po czym wrzuca je do kartonu, który wyciągnął spod lady, i ociera rękawem koszuli wilgotne czoło.
– Proszę wybaczyć to zamieszanie.
Wyprostowany staje za kontuarem, na jego twarz wraca profesjonalny uśmiech i tylko napięte mięśnie szczęki przypominają o niedawnym popłochu.
– Nic się nie stało – odzywa się piskliwym głosem właścicielka wyżła, rachityczna kobieta z krwiście czerwoną pomadką na wąskich, ledwie widocznych ustach. – Dałby nam pan klucz do stodwunastki? Oboje zostawiliśmy swoje karty w apartamencie, a musimy nakarmić psa. Filo staje się nerwowy, gdy jest głodny. Zresztą sam pan widział.
– Tak, oczywiście. – Recepcjonista zerka do komputera. – Państwo…
– Kamińscy – podpowiada kobieta, po czym odbiera kartę od pracownika hotelu i razem z mężem odchodzi, nie mówiąc nawet „dziękuję”.
Wymieniamy z mężczyzną za kontuarem porozumiewawcze spojrzenia, a później obaj się uśmiechamy.
– Byłbym zapomniał – mówi, kładąc na ladzie drugą kartę magnetyczną do naszego apartamentu.
Otwieram usta, chcąc mu podziękować, ale wtedy o moją stopę uderza czerwona gumowa piłeczka. Schylam się, by ją podnieść, gdy zauważam wielkie niebieskie oczy blondwłosego chłopca w pomarańczowych dresach. Stoi jakieś dwa metry ode mnie i zawstydzony ucieka spojrzeniem w stronę matki, która uśmiechem zachęca go, by odebrał swoją zabawkę. Malec oblizuje usta, a potem z zakłopotaniem drapie się po głowie.
– To twoje? – pytam, przykucając, by moja twarz znalazła się na wysokości jego oczu.
W wyciągniętej dłoni trzymam piłkę. Chłopczyk kiwa głową, ale nadal się nie rusza. Sprawia wrażenie, jakby się czegoś obawiał, przez co ogarnia mnie dziwny rodzaj czułości. Wreszcie to ja wykonuję krok w jego stronę i oddaję mu zabawkę, siląc się przy tym na serdeczny uśmiech. Nasze palce na ułamek sekundy się stykają, a wtedy dogania mnie niepokojący obraz – wspomnienie, a może tylko wyobrażenie mężczyzny o wykrzywionej gniewem twarzy, zbierającego do płóciennego worka zabawki, a potem ciskającego je w gardziel pieca węglowego i każącego patrzeć, jak płoną.
Ten kadr ucieka równie szybko jak dziecko z piłką w ręce. Wizja sprawia jednak, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Rozpinam górny guzik koszuli, dziękuję recepcjoniście i zabrawszy kartę, wychodzę na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza.
Chłodny kwietniowy wiatr smaga kark i policzki, dlatego stawiam kołnierz, a dłonie ukrywam w kieszeniach płaszcza. Zastanawiam się, co przyniosą te podmuchy, bo wiatr zawsze coś przynosi, choć niekiedy też odbiera. Mimo słońca popołudnie nadal jest rześkie. Wzdrygam się pod wpływem dreszczu, który przebiega po moich plecach, a następnie zaczynam dreptać wzdłuż automatycznie rozsuwanych drzwi hotelu, by rozgrzać ciało w oczekiwaniu na żonę.
Właściwie marzę już tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w naszym apartamencie. Zniecierpliwiony spoglądam na gęsty las po drugiej stronie drogi, gdy na teren hotelu wjeżdża rozpędzony biały van. Zza samochodu wyłania się sylwetka Niny z aparatem przewieszonym przez ramię. Pojedyncze pasma jej jasnych kręconych włosów uciekają spod kaptura kurtki i tańczą na wietrze. Obserwuję, jak kroczy z pochyloną głową. Wydaje się pogrążona w myślach, ale gdy ją wołam, unosi wzrok i radośnie do mnie macha.
– Jak się udał spacer? – pytam, wychodząc jej na spotkanie.
– Doskonale, zrobiłam dużo świetnych zdjęć. Szkoda tylko, że zalew na całej długości ogrodzony jest siatką i nie można podejść bliżej. Podobno chodzi o względy bezpieczeństwa, bo to zbiornik wody pitnej dla okolicy. Wstęp mają tylko osoby upoważnione.
– Może to i dobrze, dzięki temu nie roi się tam od turystów, a my mamy pejzaż jak z pocztówki.
– Racja, nie mogę się już doczekać widoku z okien naszego pokoju. Nie wspominając o tym, że trochę zmarzłam i marzę o kubku gorącej herbaty.
Nina rozciera skostniałe dłonie. Czubek jej nosa i policzki są mocno zaróżowione.
– Zaraz się rozgrzejemy. Nasz apartament znajduje się w tamtym budynku. – Wskazuję dłonią bliźniaczy obiekt po prawej stronie.
– Świetnie. – Nina chwyta jedną z walizek na kółkach i rusza przed siebie, szczelnie osłaniając apaszką twarz przed lodowatymi podmuchami.
Przy wejściu do budynku B na drabinie stoi monter w kombinezonie roboczym i okularach ochronnych. Ściska w dłoniach wiertarkę, która ze zgrzytem wygryza się w ścianę, wywołując chmurę białego pyłu. Kurz osiada na ubraniu i włosach mężczyzny niczym mąka. Macham dłonią, by odgonić szczypiące w oczy pyłki, gdy nagle moja żona przystaje i zaczyna nerwowo obszukiwać kieszenie kurtki.
– Szlag! – wydaje z siebie jęk zawodu.
– Co się stało?
– Chyba zostawiłam telefon w samochodzie – stwierdza, przetrząsając torebkę. – Widziałeś go?
– Nie, ale może wypadł razem z innymi rzeczami wtedy, gdy tak ostro zahamowałem. Nie martw się, pewnie leży gdzieś pod fotelem.
Nina zerka w stronę parkingu.
– Sprawdzę, dobrze? Inaczej to mi nie da spokoju – mówi, a część jej słów niknie w hałasie pracującej wiertarki. – Mama może zadzwonić i niepotrzebnie będzie się niepokoiła. Zresztą i tak zamierzałam później skoczyć na dół po swoją książkę, a w ten sposób upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu.
– Nie ma sprawy, proszę. – Wręczam jej kluczyki. – Zaparkowałem na lewo od wejścia. Chcesz, żebym poszedł z tobą?
– Nie, poradzę sobie. Zmykaj na górę, zaraz do ciebie dołączę.
Żona oddaje mi torbę z aparatem i walizkę, a ja przekazuję jej kartę do apartamentu.
– W takim razie widzimy się za chwilę na trzecim piętrze – rzucam, obserwując, jak ukryta pod obszernym kapturem rusza w stronę samochodu.
Zręcznie omijam skupionego na pracy montera, po czym wchodzę do budynku, by za moment dotrzeć do windy, której drzwi rozsuwają się z radosnym brzęknięciem. Na panelu wybieram trójkę, a wtedy kabina zaczyna miękko sunąć w górę. Z lustra spogląda na mnie zarumieniona z podniecenia twarz o niebieskich oczach.
Kiedy wysiadam, gruby dywan tłumi odgłos moich kroków. W korytarzu słychać jedynie cichutki szum i popiskiwanie obracających się kółek od walizek. Mijam po drodze tyle zamkniętych drzwi, że czuję, jakbym błądził w hotelowym labiryncie. Wąskie przejścia spowija nastrojowy półmrok, niczym w filmach noir, i tylko na metalowe cyfry układające się w numery pokoi pada ciepły blask ledowych lampek. Wreszcie odnajduję na ścianie znaki wskazujące drogę do apartamentu trzysta sześćdziesiąt sześć. Prowadzą do ciemnego zaułka po prawej.
Szybkim krokiem wyłaniam się zza rogu i niemal od razu z impetem wpadam na pokojówkę. Zaskoczona moim widokiem, podskakuje z okrzykiem, a wraz z nią taca, którą trzyma w dłoniach i którą zamierzała postawić pod sąsiednimi drzwiami.
– Cholera jasna – rzuca, gdy zauważa, że kawa z przewróconej filiżanki ścieka na dywan.
– Bardzo przepraszam, zagapiłem się.
– Nic się nie stało, to nie pana wina – zapewnia, choć wyraźnie widzę, jak zaciska zęby ze złości.
Dziewczyna chwyta zwitek ręczników papierowych i stara się zebrać nimi powiększającą się kałużę, ta jednak szybko wsiąka w beżowy dywan, tworząc ciemną plamę o nieregularnym kształcie, nieco podobnym do gradowej chmury. Czuję się naprawdę niezręcznie. Pokojówka wygląda na niewiele więcej niż dwadzieścia lat, nosi szarą sukienkę na guziki przepasaną białym fartuszkiem oraz czarne getry, a gdy na kolanach zawzięcie szoruje wykładzinę, spod jej legginsów wyłania się tatuaż przypominający cienką nitkę zawiązaną na kokardę tuż nad kostką.
Stoję nad nią, nie mając pojęcia, co zrobić z rękami, które smętnie zwisają wzdłuż mojego ciała. Z każdą kolejną sekundą czuję się coraz bardziej jak pajac, a nie kulturalny mężczyzna, za jakiego się uważam. Odchrząkuję zatem i pytam:
– Może mógłbym jednak jakoś pomóc?
– Dam sobie radę, dziękuję.
– Potwornie mi głupio, że tak na panią wpadłem. Naprawdę nie chciałem.
– Wszystko jest w porządku. – Zmusza się do tego, by spojrzeć mi w oczy, i choć trwa to tylko chwilę, odnajduję w jej delikatnej, młodzieńczej twarzy wyraźną niechęć.
W końcu żegnam się i nieco zmieszany przykładam kartę do czytnika w drzwiach. Moich uszu dobiega metaliczne zgrzytnięcie, a lampka kontrolna zmienia barwę z czerwonej na zieloną. Rozedrganą dłonią naciskam klamkę, by po chwili znaleźć się w apartamencie.
Słońce stopniowo chyli się ku zachodowi, przez co salon tonie w ciepłym świetle. Na środku pokoju znajduje się olbrzymia kanapa w kolorze kawy z mlekiem, ustawiona w stronę okna, by móc z niej podziwiać oszałamiający widok na zalew i góry. Jestem pewien, że stanie się ona ulubionym miejscem Niny. Niemal widzę, jak otulona kocem czyta tu książkę, co jakiś czas spoglądając na Modrzewiówkę.
Ja natomiast, jak na pisarza przystało, zachwycam się drewnianym biurkiem pod ścianą. Czuję przyjemne mrowienie w opuszkach palców, a gdzieś w moim wnętrzu odżywa nadzieja na przełamanie blokady twórczej, z którą zmagam się od miesięcy.
Ruszam w stronę sypialni, lecz gdy dobiega mnie zgrzyt zamka w drzwiach, przystaję w pół kroku. Po chwili do środka wchodzi Nina, której cera zdaje się wyjątkowo blada.
– Dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakbyś miała zaraz zemdleć.
Podchodzę i odbieram od niej kurtkę. Zawieszam ją na haczyku przy wejściu.
– Winda, którą jechałam, zatrzymała się między piętrami – wyjaśnia, zdejmując buty. – Najpierw kabiną szarpnęło, a potem jeszcze zgasło światło, wyobrażasz sobie? Wszystko trwało raptem kilka sekund, ale i tak myślałam, że umrę tam ze strachu – opowiada, żywo gestykulując.
– To pewnie chwilowa awaria w dostawie prądu. – Obejmuję jej ciało ramieniem, a drugą dłonią odgarniam złote loki z twarzy Niny.
– Nie mam pojęcia, ale od tej pory chodzę tylko schodami. Za żadne pieniądze nie wsiądę do windy.
Kąciki moich ust mimowolnie się unoszą.
– A telefon? Udało ci się go znaleźć?
– Niestety, nigdzie go nie ma – oznajmia z rezygnacją. – Zastanawiam się, czy nie zostawiłam komórki u mamy. Ładowałam ją w nocy, a rano, pakując się w pośpiechu, mogłam o niej zapomnieć.
– Na pewno dobrze sprawdziłaś?
Kiwa głową, odkładając na stolik kartę do pokoju i książkę, którą przyniosła z samochodu.
– Zaglądałam nawet do bagażnika, i nic. – Rozkłada bezradnie ręce. – Zostawmy to, do mamy mogę przecież zadzwonić od ciebie, a ja będę miała smartfonowy detoks. Zamiast w ekran będę patrzyła na góry. – Wskazuje dłonią na okno i niespodziewanie zastyga z otwartymi ustami, jakby dopiero teraz dostrzegła krajobraz za szybą.
Wyraz jej twarzy sprawia, że się uśmiecham.
– Miałem podobną minę, gdy wszedłem do pokoju.
– Wow, teraz już rozumiem, za co płacimy tyle pieniędzy. Mogłabym się tu budzić każdego ranka.
Staję tuż za nią i otaczam talię żony ramionami. Jej loki łaskoczą mnie w podbródek. Przytulam policzek do ucha Niny, dostrzegając, jak pod wpływem ciepła mojego oddechu drobne włoski na jej szyi i karku się unoszą. Przez dłuższy czas patrzymy razem w tym samym kierunku, zatopieni w odległych myślach. Nasze palce się splatają, a serca uderzają miarowo i spokojnie.
– Jesteś głodna? Podobno mają tu świetną restaurację – podejmuję, czując narastające ssanie w żołądku.
– Niespecjalnie, chyba najadłam się kanapkami ze stacji benzynowej. Właściwie to jestem wykończona po tej długiej podróży i najchętniej od razu wskoczyłabym pod kołdrę. Kiepsko spałam dziś w nocy, a teraz jeszcze migrena ściska mi głowę jak imadło. – Masuje palcami skronie, wykrzywiając przy tym usta w zbolałym grymasie.
– Myślę, że gorąca kąpiel poprawi ci nastrój. Zmykaj do łazienki, zrelaksuj się, a ja zaparzę nam herbaty.
Nina patrzy na mnie z wdzięcznością. Przyciągam ją mocno do siebie, po czym ujmuję w dłonie jej drobną twarz i nachylam się, by złożyć na miękkich wargach pocałunek. Żona sprawia wrażenie nieobecnej, jakby jej ciało znajdowało się ze mną w pokoju, ale umysł błądził w odległych rewirach.
– Pójdę już – mówi, uwalniając się z ciasnych objęć.
Wyjmuje z bagażu kosmetyczkę, a z szafy zabiera biały hotelowy szlafrok i jednorazowe kapcie. Kiedy znika za drzwiami łazienki, nastawiam wodę w czajniku, którego szum wypełnia salon. Przeglądam dostępne saszetki z herbatą i ostatecznie decyduję się na earl grey, którą Nina pija na co dzień.
Wkraczając do przytulnej sypialni z gigantycznym łóżkiem i przeszkleniami na suficie, uśmiecham się z zadowoleniem. Jestem pewien, że będzie się nam tu dobrze spało. Na ścianach wiszą zdjęcia prezentujące majestat położonej nieopodal Śnieżki. Oprawione w ramy fotografie ukazują alpinistów na pokrytych śniegiem górskich szczytach.
Zrzucam płaszcz, po czym kładę na łóżku swoją walizkę. Nucąc pod nosem melodię z filmu Narodziny gwiazdy, niespiesznie układam ubrania na półkach olbrzymiej szafy. „Tell me something girl, are you happy in this modern world?”, śpiewam, myśląc o żonie. Kiedy mój bagaż jest opróżniony, spoglądam kontrolnie na drzwi łazienki i wygrzebuję z bocznej kieszeni walizki skręconego papierosa. Wsuwam go do kieszeni spodni, a później uruchamiam w telefonie playlistę z romantycznymi piosenkami. Przygotowywałem ją wczoraj w nocy, szukając ulubionych kawałków Niny. Jest tam Time of my lifez Dirty dancing, do której tańczyliśmy na naszym weselu dwa lata temu, kilka zmysłowych utworów Barry’ego White’a i oczywiście klasyki w wykonaniu Franka Sinatry, wprost uwielbiane przez moją żonę.
Wygładzam pościel na łóżku i kładę na niej płaskie pudełko przewiązane czerwoną kokardą. Zza drzwi łazienki dobiega kojący szum wody, dlatego w oczekiwaniu na Ninę postanawiam wypakować również jej bagaż. Wyciągam z walizki ciepłe swetry oraz kolorowe sukienki. Jedną z nich, tę czerwoną z dekoltem na plecach, zbliżam do twarzy i wącham, jakbym szukał na niej zapachu żony. Starannie rozmieszczam ubrania na półkach w szafie, rozwieszam sukienki, a bieliznę wkładam do długiej szuflady w komodzie. Kiedy zamierzam zamknąć walizkę, za siatką zapinanej na suwak wewnętrznej kieszeni, w klapie zauważam białą kopertę z logotypem Centrum Medycznego Żelazna.
Jakaś część mnie pragnie natychmiast po nią sięgnąć, rozerwać papier i przeczytać zawartość, ale głos rozsądku nakazuje przestać szperać w korespondencji Niny.
W pamięci przywołuję jej poszarzałą ostatnimi dniami cerę, częste popadanie w zadumę i wyraźny spadek nastroju. Dotychczas tłumaczyłem sobie, że to efekt zbyt dużej ilości pracy, intensywnych treningów w teatrze oraz zatroskania o chorą matkę, ale teraz wątpliwości kąsają mnie niczym pchły. Co, jeśli Ninie coś dolega, a ona, nie chcąc przysparzać mi zmartwień, ukrywa te informacje? Waham się jeszcze, lecz po chwili zdecydowanym ruchem odpinam suwak i wyjmuję kopertę.
Przyczajony dotychczas pisk w mojej głowie wraca niczym sygnał ostrzegawczy rozpędzonej lokomotywy, dlatego zaciskam mocno powieki, powoli wypuszczając powietrze z płuc. Od upadku z drabiny zmagam się z uciążliwym wizgiem w uszach i z towarzyszącym mu bolesnym dźganiem w czaszce. Przychodzą bez zapowiedzi, jak nieproszeni goście, i są tak intensywne, że niekiedy bywam bliski omdlenia. Wśród wszystkich wad tego stanu niewątpliwą zaletą pozostaje jego ulotność. Ból trwa zwykle tylko kilka sekund, po czym odchodzi w zapomnienie. Przed Niną udaję silnego. Okłamuję żonę i bagatelizuję problem, by jej nie kłopotać, ale gdy nie patrzy, gryzę do krwi wewnętrzną stronę policzka, byle tylko przetrwać potworne chwile. Lekarz powiedział, że to przejściowe i niebawem minie, a ja chcę mu wierzyć.
Upewniwszy się, że Nina nadal zażywa kąpieli, rozedrganymi palcami wysuwam z koperty kartkę złożoną na czworo. Wmawiam sobie, że robię to tylko z troski o nią. Nerwowo zerkając w stronę łazienki, nabieram tchu, a potem rozkładam dokument, lecz zanim zdążę się z nim zapoznać, moją uwagę przyciąga niepokojąca cisza. Dociera do mnie, że woda pod prysznicem przestała płynąć. Spłoszony wciskam papier do koperty, po czym naprędce wpycham ją do kieszeni spodni. Sekundę później moja żona, owinięta we frotowy szlafrok, otwiera drzwi łazienki.
– Tego mi było trzeba – mówi, odwracając się do zaparowanego lustra.
Patrzę, jak zdejmuje ręcznik z włosów, które kaskadą spadają na jej plecy. Kiedy podchodzę bliżej, przeciera zamgloną taflę dłonią, w dolnym rogu kreśli palcem niewielkie serduszko, po czym uśmiecha się do mnie w sposób, który uznaję za zalotny.
– Czy to nasza piosenka, Time of my life? – Przechyla głowę, nasłuchując.
Wzruszam ramionami i robię zdziwioną minę, jakbym nie miał pojęcia, o czym mówi.
– Dobiega gdzieś stąd… – Przechodzi do sypialni, a gdy dostrzega telefon z uruchomioną playlistą i pudełko przewiązane czerwoną kokardą, rzuca mi pytające spojrzenie. – No proszę. A cóż to takiego?
– Niespodzianka, sprawdź sama.
Zachęcona przysiada na brzegu łóżka, sięga po pakunek, a następnie rozwiązuje wstążkę. Obserwuję ją, oparty o futrynę, mając nadzieję, że trafiłem z kolorem. Kiedy odsłania wierzchnią bibułkę, słyszę, jak z jej ust wydobywa się zaskoczone westchnienie. Obraca w dłoniach czerwoną halkę z jedwabiu, zaproponowaną mi przez ekspedientkę w sklepie z bielizną, ale choć kąciki jej ust się unoszą, odnoszę wrażenie, jakby ten uśmiech był wymuszony.
– Nie podoba ci się?
– Nie, jest piękna – zapewnia. – Po prostu nadal nie czuję się zbyt dobrze.
Przez moment zamierzam zapytać, co się dzieje, i powiedzieć, że znalazłem kopertę ze szpitala, ale ostatecznie tylko z czułością całuję jej mokre włosy. Palce Niny błądzą po moim karku. Bliskość żony i świadomość, że pod warstwą szlafroka jest zupełnie naga, wywołują we mnie pożądanie.
– Może chociaż przymierzysz swój prezent? – zachęcam.
Nina przewraca oczami.
– Nie moglibyśmy odłożyć tego do jutra? Jestem naprawdę skonana. Chętnie poczytam w łóżku i zasnę przytulona do ciebie.
– To też możesz zrobić, ale nieco później. – Sięgam do paska przy szlafroku żony, rozwiązuję go niespiesznym ruchem, po czym delikatnie zsuwam okrycie z jej ramion.
– Tomasz… – broni się jeszcze, powstrzymując moje dłonie, ale kładę palec na jej ustach.
– Ciii… – szepczę.
Całuję jej długą szyję, a Nina poddaje się mojemu dotykowi.
Biorę ją w ramiona i delikatnie kładę na łóżku. Rozpinam guziki koszuli, która upada na podłogę, a wkrótce pokój wypełnia szmer przyspieszonych oddechów oraz zapach naszych ciał. W tle pobrzmiewa niski głos Barry’ego White’a, a my zatapiamy się w zmysłowym tańcu na białej, zmiętej pościeli. Nina smakuje wolnością. W jej spojrzeniu odnajduję namiętność, ale również jakiś rodzaj melancholii. Jęczy i wygina plecy w łuk. Upajam się nią, przemierzając językiem najskrytsze zakamarki jej skóry. Chciałbym, by ten moment nigdy się nie kończył.
Po wszystkim leżymy spleceni w objęciach. Wyczerpani i spełnieni. Głaszczę lśniące od potu plecy Niny, a potem nawijam na palec pasmo jej włosów.
Za oknem zrobiło się ciemno. Czerń wieczoru rozpraszają jedynie światła latarni usytuowanych nad zalewem Modrzewiówka i blask ozdobnych lampek zamontowanych wokół hotelu.
– Kocham cię – mówię i czekam na odpowiedź żony, ale ona milczy.
Słyszę jej miarowy oddech, a gdy zaniepokojony zbyt długą ciszą unoszę się na ramieniu, dostrzegam, że zasnęła. Z uśmiechem kręcę głową. Jej wargi są lekko uchylone, a włosy rozrzucone na poduszce. Otulam ją delikatnie kołdrą, a potem całuję w upstrzony piegami policzek.
Kiedy wstaję, burczy mi w brzuchu. Czuję, jakby z głodu żołądek przywarł do kręgosłupa. Postanawiam więc wziąć szybki prysznic, a później skoczyć do restauracji, zjeść coś ciepłego i przy okazji popracować chwilę nad książką.
W kąpieli zerkam na wiszące na haczyku spodnie. Myśl o ukrytym w kieszeni liście, który zdaje się wypalać w niej dziurę, wywołuje bolesny skurcz trzewi. Powinienem był zapytać Ninę o tę cholerną kopertę, wyrzucam sobie. Zaczynam rozważać, czy nie lepiej byłoby, gdybym odłożył ją na miejsce. Odwrócił bieg zdarzeń i uwolnił się od poczucia winy. Jednak kiedy wracam do sypialni i dostrzegam żonę leżącą na brzuchu, z głową wspartą na zgiętej ręce, wiem, że nie mogę tego zrobić. Za bardzo boję się o jej zdrowie.
Obserwuję, jak śpi, cicho pogwizdując przy każdym wydechu. Przez cienką, jasną skórę na jej powiekach prześwitują fioletowe żyłki, a cienie pod oczami zdają się ciemniejsze niż zwykle. Dotykam palcami miękkich, pachnących słodkim szamponem włosów Niny, po czym zaciągam zasłony, by mogła spokojnie drzemać. Apartament tonie w przyjemnej ciszy, a ja wychodzę na korytarz i mknę po schodach, przeskakując naraz po kilka stopni, jakbym uciekał.
Niekiedy wydaje się nam, że jeśli będziemy wystarczająco szybko biegli, to, co złe, nas nie dogoni. W tej chwili i ja chcę w to wierzyć.
Gdy docieram do głównego budynku, jest już po ósmej. Restaurację wypełnia tłum gości o roziskrzonych spojrzeniach i zaróżowionych policzkach. Wszechobecny gwar mnie przytłacza, ludzie śmieją się i żywo gestykulują, jakby byli czymś wyjątkowo podekscytowani. Przy stolikach dostrzegam grupy znajomych, rodziny z dziećmi oraz trzymające się za ręce pary, których widok napawa mnie melancholią.
Moją uwagę przyciąga ojciec, który podnosi z podłogi bułkę z dżemem, upuszczoną przez kilkuletniego chłopca, przykłada ją do twarzy malca i wściekle rozsmarowuje marmoladę na jego policzkach. Zastygam w szoku, lecz gdy zamierzam interweniować, okazuje się, że mężczyzna wcale nie trzyma w dłoni bułki, tylko serwetkę, którą z czułością wyciera buzię uśmiechniętego syna. Zakłopotany potrząsam głową, by odgonić obraz z przeszłości, i odchodzę, zanim zdążą zauważyć, że się im przyglądałem.
Postanawiam zjeść w lobby barze, gdzie jest zdecydowanie mniej tłoczno i nikogo nie dziwią ludzie spędzający czas w pojedynkę. Klienci siedzą tu na metalowych hokerach i skórzanych kanapach, popijając drinki w akompaniamencie dźwięków saksofonu. Rozluźniam się nieco, a po chwili u barmana za wysoką kamienną ladą zamawiam burgera z colą. Wprawdzie w moim wieku trzeba już uważać na dietę, ale rano zamierzam przepłynąć kilka długości na basenie, więc nie martwię się o to, czy jednorazowe kulinarne szaleństwo mi zaszkodzi. Jak na niemal pięćdziesięciolatka, jestem w naprawdę niezłej formie, trzy razy w tygodniu biegam, w weekendy trenuję na pływalni, a studentki ze szkoły filmowej nadal wzdychają na mój widok.
– Może zamiast tej coli zaproponuję szklaneczkę whiskey? – zachęca barman, w którego łysinie odbija się światło żarówek. – Mam świetnego dziesięcioletniego bushmillsa.
Przez moment rozważam jego sugestię, choć doskonale wiem, że nie powinienem. Niemal słyszę cichy podszept namawiający do przekroczenia granicy, którą niegdyś sam ustanowiłem. Zupełnie jakby podstępny głos w mojej głowie drażnił się ze mną. Zerkam na swoją dłoń i uderzające o bar palce, które zaczynają poruszać się niczym w zwolnionym tempie. Z odrętwienia wyrywa mnie dopiero brzęk tłuczonego szkła. Oglądam się i widzę grupkę podchmielonych znajomych, z których jeden strącił ze stolika szklankę po piwie.
Obserwuję tę scenę przez chwilę, a później wracam do barmana, sięgającego właśnie po butelkę bushmillsa.
– Nie, nie, dziękuję – powstrzymuję go. – Może następnym razem. Dzisiaj wystarczy mi cola.
– Jak pan uważa. – Kiwa głową ze zrozumieniem, choć mam wrażenie, że po jego twarzy przemyka ironiczny grymas. – Proszę usiąść, przyniesiemy zamówienie do stolika.
Posłusznie zajmuję miejsce w zaułku nieopodal kominka. Kanapa ze skóry trzeszczy pode mną, gdy opadam na nią zmęczonym ciałem. Na kolanach trzymam torbę z laptopem, ale praca jest ostatnim, czym chciałbym się teraz zajmować. Moje myśli obsesyjnie krążą wokół białej koperty ukrytej w kieszeni. Saksofonista gra utwór Lily was here, rozsławiony przez Candy Dulfer. Robi to tak dobrze, że mimowolnie zaczynam kiwać się w rytm muzyki, podobnie jak języki ognia w palenisku.
– Pańskie zamówienie. – Barman zjawia się niczym duch, sprawnie napełnia szklankę colą, po czym układa serwetki i sztućce oraz podsuwa talerz z burgerem. – Smacznego – rzuca uprzejmie, a potem znika za ścianą kominka.
Nim zdążę wbić nóż w bułkę posypaną sezamem, mężczyzna wraca, stawiając na drewnianym stoliku szklankę z whiskey. Skonsternowany marszczę czoło i wpatruję się pytająco w barmana.
– Chyba zaszła jakaś pomyłka – tłumaczę. – Mówiłem, że zostanę przy coli.
– Wiem, ale to prezent powitalny od hotelu. – Puszcza do mnie oko. – Jest pan u nas pierwszy raz i chcielibyśmy, by to była wyjątkowa wizyta.
– Ale… – Poruszam bezgłośnie wargami niczym ryba wyrzucona na brzeg, szukając odpowiednich słów, by jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji.
– Myślę, że będzie panu smakowała – mówi mężczyzna chwilę przed tym, nim odwróci się i zniknie mi z oczu.
Rozglądam się wokół, pewien, że wszyscy patrzą na mnie z wyczekiwaniem, stawiając zakłady o to, jaką podejmę decyzję, ale jestem w błędzie, bo goście zajęci są wyłącznie swoimi sprawami.
To jakiś absurd, myślę i prycham pod nosem. Mój wzrok omiata grube szkło kryjące złoty trunek. Unoszę szklankę, po czym kręcę nią w ręku, by usłyszeć, jak kostki lodu dzwonią o ścianki. Już sam ten dźwięk wywołuje uzależniające mrowienie w karku. Niczym śpiew syren, które wabiły marynarzy ku zagładzie. Na szczęście w porę dokonuję analizy następstw i odsuwam od siebie szklankę aż na drugi koniec stołu.
Pierwszy kęs burgera smakuje doskonale. Mięso jest odpowiednio wysmażone, a sosy podkreślają charakter dania. Czuję, jak kropla tłuszczu wymyka się z ust i spływa po brodzie w stronę kołnierza czarnego golfa, który mam na sobie. Pospiesznie ocieram twarz chusteczką, a później biorę kolejny gryz i następny. Mniej więcej w połowie jestem nasycony. Duszkiem wypijam colę, po czym zerkam w stronę szklanki z alkoholem, który przyciąga spojrzenie jak magnes.
Nawet o tym nie myśl, napominam się.
Strzelający w kominku ogień i muzyka rozbrzmiewająca w lobby mnie odprężają, a świadomość, że Nina spokojnie śpi w apartamencie, koi. By wykorzystać ten dobry nastrój, sięgam po komputer, ale wtedy znów przypominam sobie o kopercie w kieszeni spodni. Tym razem chcę to mieć już za sobą.
Wyszarpuję ze środka kartkę złożoną na czworo, rozkładam ją, czytam i zamieram. Papier wyślizguje się z zastygłej dłoni i upada na podłogę.
Jestem pewien, że cała krew odpłynęła mi z twarzy. Mam wrażenie, że przestałem oddychać, choć to przecież niemożliwe. Poza przenikliwym zimnem nie czuję absolutnie niczego, jakbym spadł w otchłań albo umarł. Nagła cisza mnie ogłusza. Świat zdaje się wyhamowywać. Ludzie wokół niczym w trybie slow motion coraz bardziej ospale poruszają ustami. Ich twarze stają się rozmyte, a jedynym, co ma kontury i kształt, jest kryształowa szklanka z alkoholem. Rzucam się na nią, jakby była ostatnią deską ratunku. Opróżniam szkło jednym haustem, po czym biorę głęboki, desperacki wdech – jak topielec, który został cudem przywrócony do życia.
– Wszystko w porządku?! – Przerażony barman stoi nade mną, miętosząc w dłoniach ścierkę, a na jego czole błyszczą krople potu.
– Tak, chyba tak – odpowiadam słabym głosem, nadal zdezorientowany.
– Przez chwilę byłem pewien, że ma pan zapaść. Moją matkę spotkało to w zeszłym roku. Jezu, ale mnie pan przestraszył. – Kładzie rękę na sercu i wzdycha, a potem zerka na pustą szklankę po whiskey. – To co, jeszcze jednego na wzmocnienie?
– Tak, chyba tak, poproszę.
Nie rozumiem, dlaczego z moich ust wyskakują te idiotyczne słowa. Zupełnie jakby przemawiał przeze mnie ktoś inny. Nawet barwa głosu zdaje się obca, choć nie ma to żadnego sensu. Przyciskam dłonie do zimnych skroni, by powstrzymać ćmiący na nowo ból, i wtedy kątem oka spostrzegam mężczyznę za szybą. Stoi tam i patrzy wprost na mnie, jestem tego pewien. Twarz nieznajomego skrywa ciemność, przez co nie widzę wyraźnie jej rysów, ale czuję na sobie jego przeszywający wzrok. Wokół ust mężczyzny tańczą wstążki papierosowego dymu, w palcach zaś mieni się czerwony, rozżarzony punkcik.
– Proszę pana, coś panu upadło. – Barman wyrywa mnie z zamyślenia.
Jego ton jest zniecierpliwiony, jakby mówił do mnie już od dłuższego czasu, ignorowany. W ręce trzyma białą kartkę z wynikami badań, wcześniej wyciągniętą przeze mnie z koperty. Chwytam ją więc i kładę na kanapie obok siebie, nieskładnie dziękując.
Kiedy pracownik odchodzi, usiłuję odszukać za oknem sylwetkę nieznajomego w ciemnej kurtce, ale na zewnątrz nie ma już po nim ani śladu, jakby rozpłynął się w powietrzu niczym mgła.
Saksofonista przestał grać, a lobby wypełnia teraz głównie szum rozmów, przerywanych raz na jakiś czas wybuchami niekontrolowanego śmiechu. Nadmiar alkoholu sprawia, że goście mówią głośniej, niż to konieczne, a ich języki plączą się niczym długie nitki. W kakofonii dźwięków ledwie słyszę swoje myśli. Czuję, że powinienem się położyć. Zmęczenie przypomina o sobie pieczeniem oczu i ciężkimi powiekami. Ziewam przeciągle, lecz zanim wstanę, biorę do ręki szklankę z whiskey. Jej miedzianozłota barwa błyszczy w świetle. Trunek pachnie miodem oraz świeżymi owocami. Przykładam kryształ do ust, odchylam głowę, po czym wlewam w siebie zimny alkohol. Whiskey łaskocze gardło, a ja przymykam oczy i mruczę z zadowoleniem. Wiem, że właśnie przekroczyłem granicę, ale jest już za późno. Moje zmysły wyostrzają się i wreszcie nabieram jasności co do tego, jak powinienem postąpić z Niną.
Kiedy otwieram drzwi do apartamentu, wita mnie nieprzenikniona ciemność. Wnętrze pachnie Niną, słodką, przyjemną wonią. Zaciągam się tym aromatem, po czym niechcący zahaczam udem o stolik, z którego na podłogę spada książka. Kwiaty na poddaszu Virginii Andrews, odczytuję w świetle latarki, którą włączyłem w telefonie, by uniknąć kolejnego bolesnego zderzenia z meblami. Wystarczy mi już jedna przykra kolizja, ta z prawdą o mojej żonie. Z ciszy wyłapuję szmer jej oddechu, a po chwili dostrzegam na łóżku zwinięty w embrion kształt otulony kołdrą, która unosi się i opada, gdy Nina wypuszcza powietrze z płuc.
Materac ugina się lekko, gdy siadam obok niej. Nina, najwyraźniej wyczuwając moją obecność, mamrocze przez sen i zmienia pozycję. Teraz leży na prawym boku, z łokciem pod głową, a twarzą zwróconą do mnie. Opuszką palca dotykam jej rozchylonych warg. Wygląda tak niewinnie i krucho. Patrzę na drobny, lekko zadarty nos i burzę loków rozrzuconych na poduszce, a potem zaczynam płakać. Nad nią, nad sobą, nad nami. Z jednej strony żal przynosi ulgę, z drugiej wprawia mnie w zakłopotanie, bo na litość boską, kto to widział, by dojrzały facet tak się rozklejał.
Któraś z łez najpewniej upada na twarz Niny, ponieważ niespodziewanie moja żona otwiera oczy, po czym podnosi się na przedramieniu i przeciera ciężkie powieki.
– Tomek? Wszystko w porządku? Czy ty płaczesz?
– Nie – zapewniam, choć oboje wiemy, że jest inaczej.
Nina splata palce jednej dłoni z moimi, a drugą kładzie na moim policzku.
– Powiesz mi, co się stało?
– Ja wiem, Nina.
– Co wiesz?
– Znalazłem tę kopertę z przychodni w twojej walizce.
Ręka mojej żony opada bezwładnie na prześcieradło. Nina odwraca głowę, nieruchomieje, jakby zamieniła się w kamień.
– Dlaczego grzebałeś w moich rzeczach? – wyrzuca w końcu przez zaciśnięte zęby.
– To nie tak. Chciałem cię rozpakować i wtedy się na nią natknąłem.
Nina przymyka powieki, a gdy znów spogląda na mnie, w jej oczach dostrzegam łzy.
– Zamierzałam ci o tym powiedzieć, gdy przyjdzie właściwy moment.
– Tak? To znaczy kiedy?
– Jutro na spacerze. Taki miałam plan, choć teraz to już nie ma znaczenia.
Cisza, która zapada między nami, jest jak przepaść. Nikt nie chce w nią spoglądać. Mam wrażenie, jakbyśmy stali na przeciwległych krańcach tej czeluści. Tak daleko, że nawet gdybyśmy oboje wyciągnęli do siebie ręce, nie bylibyśmy w stanie się chwycić.
– Jak do tego doszło? – pytam.
– Po prostu się stało, a później uznałam, że to coś, czego potrzebujemy, choć wydawało nam się, że wcale tego nie chcemy.
– Bo nie chcemy! – wybucham. – Jak mogłaś tak po prostu zdecydować za mnie? Przed ślubem rozmawialiśmy o tym setki razy, byłaś pewna, że wystarczymy sobie we dwoje. Ustaliliśmy to.
– Ludzie się zmieniają, Tomek.
– Bzdura. Ludzie czasem jedynie ukrywają to, kim są naprawdę. To żadna zmiana, tylko gra pozorów. Tandetna maskarada.
Nina delikatnie kładzie dłonie na moich ramionach, ale odtrącam jej ręce. Ich dotyk mnie drażni. Zrywam się z łóżka, przykładam palce do nasady nosa i z zamkniętymi oczami ciężko oddycham.
– Wszystko będzie dobrze. Poradzimy z tym sobie. – Staje za mną, oplatając cienkimi ramionami moje ciało. Czuję na karku jej ciepły oddech i choć tak bardzo chciałbym wierzyć w to, co mówi, nie mogę znieść jej bliskości.
– Zostaw mnie – warczę, odpychając kobietę, która przecież jest dla mnie wszystkim.
Przepełniony pogardą przeganiam ją jak upartego żebraka, budzącego jedynie niechęć, ale Nina się nie poddaje. Tym razem zachodzi mnie z drugiej strony. Patrzy mi w oczy, wyraźne w wąskiej smudze światła wpadającej przez uchyloną zasłonę. Delikatnie gładzi klatkę piersiową.
– Daj nam szansę. Będę przy tobie, nie powtórzysz błędów ojca, nie jesteś nim.
Na samą myśl o tym człowieku coś we mnie pęka. Mam wrażenie, jakby pokój się kurczył, a ściany na mnie napierały. Duszę się, szarpię kołnierz golfa, aż wreszcie wrzeszczę z nienawiścią:
– Nie!
Popycham Ninę tak mocno, że uderza potylicą o kant ściany przy wnęce okiennej. Widzę, jak zdezorientowana podnosi dłoń, dotyka nią włosów z tyłu głowy, a potem patrzy na krew pokrywającą palce.
– Co się dzieje, Tomek? – pyta drżącym głosem. Jej wzrok staje się mętny i po chwili żona z łoskotem osuwa się na podłogę.
Klepię ją w policzek, niczym zaklęcie powtarzając: „Nina, Nina, Nina!”, ale nie reaguje na rozpaczliwe wołania. Leży nieruchomo jak jakaś upiorna lalka, z szeroko otwartymi oczyma wpatrującymi się w sufit. Opuszczam powieki i szeptem błagam, by się ocknęła. Wtedy czuję, że ktoś mocno szarpie mnie za ramię.
Otwieram oczy, intensywnie mrugając, lecz zamiast w apartamencie numer trzysta sześćdziesiąt sześć znajduję się nadal w lobby barze, na tej samej kanapie ze skóry, a naprzeciwko mnie stoi jakiś mężczyzna w czarnej koszuli.
– Wszystko w porządku? Krzyczał pan przez sen.
Taksuję spojrzeniem przestrzeń, by nabrać pewności, co dzieje się naprawdę, a co było tylko potwornym koszmarem. Ogień w kominku dogasa, gwar ucichł i słychać jedynie kłótnię dwóch pijanych facetów siedzących przy barze. Pod oknem jakaś para jest tak zajęta sobą, że chyba zapomnieli, iż znajdują się w miejscu publicznym. Ona siedzi mu na kolanach, on natomiast trzyma rękę pod jej sukienką. Aura przypomina tę z obrazów Edwarda Hoppera, nasycona jest sennością i zastojem, które budzą we mnie pełne niepokoju oczekiwanie.
Odwracam głowę i pocieram oczy. Sen był tak realistyczny, że cały czas trudno mi dojść do siebie. Na podłodze, oparta o kanapę, stoi torba od laptopa. Na stoliku zaś zauważam uzupełnioną szklankę whiskey, telefon komórkowy i kilka serwetek. Wtedy przypominam sobie o białej kopercie, której nie ma w zasięgu mojego wzroku. Zaczynam nerwowo przeszukiwać torbę, wyrzucam z niej długopisy i notatki, ale nigdzie nie znajduję listu z przychodni. Być może on również tylko mi sięprzyśnił.
Ta myśl jest niezwykle krzepiąca. Sięgam po alkohol i wypijam go duszkiem, czując, jak strach w trzewiach topnieje. Napięcie uchodzi ze mnie niepohamowanym parsknięciem. Śmieję się, by odreagować stres po upiornym majaku.
– Przepraszam – wyduszam wreszcie z siebie, przecierając dłońmi spoconą z emocji twarz. – Miałem okropny sen.
– Kto ich nie ma. – Elegancki mężczyzna siada na fotelu po drugiej stronie stołu, zakłada nogę na nogę, prezentując wypastowane mokasyny na bosych stopach, a potem prześwietla mnie wzrokiem, który zatrzymuje się na obrączce. – Niech zgadnę, czyżby chodziło o żonę? Pokłóciliście się, a pan wylądował w barze z wyrzutami sumienia oraz szklanką whiskey w ręce. Zgadza się?
– Nie, niezupełnie – odpowiadam, krzywiąc się z zakłopotaniem. – Czy my się skądś znamy?
Mężczyzna uśmiecha się zagadkowo, gdy ja taksuję spojrzeniem ogoloną gładko twarz, próbując przypomnieć sobie, czy mogłem spotkać go już wcześniej.
– My nie, ale powiedzmy, że ja znam się na ludziach – wyjaśnia. – Wiem na przykład, że jeśli żonaty facet spędza noc sam w hotelowym barze, upijając się whiskey, to ma jakiś problem.
Prycham nerwowym śmiechem.
– Ciekawa teoria, ale nie pasuje do mnie. Nie jestem taki.
– Jaki?
– Nie uciekam przed kłopotami w alkohol.
– Ależ oczywiście, że pan ucieka, wszyscy to robią. Zresztą inaczej byłby pan teraz na górze, w sypialni, z żoną. Po co spędzać czas w barze z obcymi ludźmi, gdy można kochać się do nieprzytomności ze swoją kobietą? Czy nie po to ludzie przyjeżdżają do hoteli?
Impertynencja tego mężczyzny sprawia, że czuję nadciągającą falę irytacji. Wydaje się młody, ledwie po trzydziestce. Ma przystojną twarz z dołeczkiem w brodzie, krótko ostrzyżone czarne włosy i stylowe, bez wątpienia drogie ubrania. Odnoszę wrażenie, że prowokuje mnie dla zabawy.
– Jest pan wyjątkowo pewny siebie.