Idealny kłamca - Jolanta Żuber - ebook
BESTSELLER

Idealny kłamca ebook

Jolanta Żuber

4,1

45 osób interesuje się tą książką

Opis

W ciemnym, ponurym domu panują określone reguły. Od pół roku Patrycja Majewska stosuje się do zasad wymyślonych przez męża, ale z dnia na dzień i ona, i ich syn mają coraz mniej sił, by wypełniać dziwne obowiązki. Kobieta wie jednak, że nie może uciec, dopóki nie ukończy swojego planu zemsty. Kiedy pewnej burzowej nocy w ich domu pojawia się niespodziewany gość, dotychczasowa okrutna codzienność przeradza się w coś znacznie gorszego. Na jaw wychodzą kolejne sekrety Igora Majewskiego, bluszczowy dom wciąga w coraz głębszą otchłań, a jego korytarze prowadzą do przerażającego odkrycia. Co takiego skrywa wnętrze opuszczonej posiadłości? Czy tajemniczy gość faktycznie jest tym, za kogo się podaje? A może są pewne sekrety, których nie warto poznawać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (246 ocen)
129
47
42
24
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczny, przejmujący thriller. Jolanta Żuber po raz kolejny mnie nie zawiodła. Przejmująca, dająca do myślenia, nieodkładalna książka. Rodzina w bluszczowym domku żyjąca według reguł pana domu, przemoc, kłamstwa, manipulacje. Ale może być gorzej. Znacznie gorzej.
51
AnnaC1998

Dobrze spędzony czas

okropna historia - az się wierzyć nie chce ze moze gdzieś istnieć tak głupia kobieta
30
Magdola

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się aż do ostatniej strony
20
Marzenalesiak55

Nie oderwiesz się od lektury

Super, warto przeczytać. polecam
20
bookezja

Nie oderwiesz się od lektury

Jolanta Żuber znów to zrobiła. Znów zachwyciła i moje czarne serce w 100% kupiła. „Idealny kłamca” to dla mnie kwintesencja thrillera psychologicznego osadzonego w nurcie domestic noir. To podróż (bardzo niebezpieczna) w głąb ludzkiej natury i jej najmroczniejszych zakamarków. Dla mnie ta historia jest w gamie jedynie czarno-białych odcieni i nie ma w niej ani grama koloru, który dodałby choć odrobinę nadziei, jest w niej za to zło, przepaść, droga bez powrotu, ciemność i…przeszywający chłód ludzkich czynów. Los rodziny Majewskich zamieszkującej bluszczowy dom na odludziu jest niczym staczanie się po równi pochyłej wprost do piekła, a maski jakie przybierają w grze składającej się jedynie z pozorów mają najbardziej wymyślne kształty kłamstw, tajemnic, manipulacji, intryg i zemsty. A kiedy w ich domu pojawia się jeszcze ktoś…esencja tego czym jest kłamstwo sięga zenitu i zdaje się nie mieć granicy… Jola jak nikt potrafi w swoich książkach wrzucić czytelnika w cień ludzkich doznań i emo...
20

Popularność




Jolanta Żuber

Idealny kłamca

RedaktorAnna Kołtek

Projektant okładkiMaciej Pieda

© Jolanta Żuber, 2024

© Maciej Pieda, projekt okładki, 2024

W ciemnym, ponurym domu panują określone reguły. Od pół roku Patrycja Majewska stosuje się do zasad wymyślonych przez męża, ale z dnia na dzień i ona, i ich syn mają coraz mniej sił, by wypełniać dziwne obowiązki. Kobieta wie jednak, że nie może uciec, dopóki nie ukończy swojego planu zemsty.

Kiedy pewnej burzowej nocy w ich domu pojawia się niespodziewany gość, dotychczasowa okrutna codzienność przeradza się w coś znacznie gorszego. Na jaw wychodzą kolejne sekrety Igora Majewskiego, bluszczowy dom wciąga w coraz głębszą otchłań, a jego korytarze prowadzą do przerażającego odkrycia.

Co takiego skrywa wnętrze opuszczonej posiadłości? Czy tajemniczy gość faktycznie jest tym, za kogo się podaje? A może są pewne sekrety, których nie warto poznawać?

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Zboże tego lata było wyjątkowo urodzajne, ale tym razem kłosy nie poruszały się na wietrze, trącane delikatnie jego podmuchem, lecz szumiały w moim umyśle złowrogo, jakby już wiedziały, co się stanie. Pięć minut później ja też miałam się dowiedzieć. Próbowałam uciekać, ale wyniszczone w ostatnich miesiącach ciało, brak odpowiedniej ilości wody i okrutna spiekota sprawiły, że nogi odmawiały mi posłuszeństwa, choć umysł namawiał do kolejnego wysiłku. Oparłam się o mur i odwróciłam do tyłu. Czułam, jak wszystko przede mną wiruje, jak postać mężczyzny rozmywa się, a w oczach momentami dwoi się i troi. Błagałam w myślach, byleby tylko zemdleć i nic nie czuć.

Ostatkiem sił próbowałam krzyknąć, choć był to raczej krzyk w głuchą przestrzeń, do siebie, bo w promieniu dwudziestu kilometrów — oprócz nas — nie było żywego ducha. Ale musiałam to zrobić; jak inaczej dać życiu znak, że nie powinno się kończyć w ten sposób?

Kłosy znów poruszyły się złowrogo, doskonale widziałam ich złoty kolor i przypomniałam sobie, jak kiedyś, dawno temu, lubiłam tu z nim przychodzić. Razem obserwowaliśmy, jak dojrzewają w słońcu i snuliśmy plany na przyszłość, która rysowała się w jasnych barwach. Teraz ta myśl była tak wyraźna, tak uchwytna, jakby to było wczoraj, ale gdy zbliżył się do mnie na wyciągnięcie ręki, czar prysł. Miałam wrażenie, że całe pole wyglądało na oblane czerwoną farbą jeszcze na moment przed tym, jak nóż wylądował nagle w moim brzuchu. Zimne stalowe oczy mężczyzny przede mną napełniły się przerażeniem, jakby zdał sobie sprawę, że to, co zrobił, jest nieodwracalne i pociąga za sobą kolejne następstwo.

Ja też o tym wiedziałam. Będzie musiał mnie zabić. Oddychałam więc płytko, krótko, byleby nie zwielokrotniać bólu, a on — zamiast ująć mnie w ramiona i zacząć przepraszać — skazał na kolejne cierpienie. Wyjął nóż i wbił w brzuch raz jeszcze, tym razem niemo błagając o wybaczenie. Ostrze było niczym z kamienia. Zimne, nieprzyjemne. Zaczęłam krzyczeć, ale szybko zatkał mi usta. Resztki iskierek, które zazwyczaj miałam w oczach, zniknęły, gdy osunęłam się wzdłuż muru, szepcząc bezgłośnie w stronę kłosów. Upadłam na suchą ziemię, włosy w kolorze dojrzałej pszenicy rozsypały się niemal wszędzie, a z ust wyleciała ślina. Zanim zamknęłam powieki, dostrzegłam, jak pochyla się nade mną ktoś jeszcze. Czyjś but trącał mnie, jakbym była rzeczą, ale krzyki, które słyszałam, gdy biegłam przed siebie, teraz ucichły. Nikt ich już nie potrzebował, skoro wszystko zostało przesądzone. Wolno zamknęłam powieki. Jeszcze przez chwilę przesuwały się pod nimi cienie już nie ludzi, a potworów, które tylko sprawdzały, gdzie tym razem wbić nóż. Było coraz trudniej usłyszeć głosy i zrozumieć, co tak naprawdę się stało. Powoli, powolutku odpływałam, a oni zrobili to, co było naturalnym następstwem — sprawdzili, czy na pewno przestałam oddychać. Poczułam mieszaninę wody kolońskiej i potu.

Dasz radę. Rusz się. Musisz żyć. Spróbuj…

Przesunęłam ręką po suchej ziemi, próbowałam wymacać cokolwiek, co pozwoliłoby mi na jakąkolwiek obronę, ale nic takiego nie odnalazłam.

— Niedługo się wykrwawi — usłyszałam. — Zostaw już!

— Trzeba ją dobić, teraz! Ty pieprzony idioto. Co zrobiłeś?

— Ja? Ja zrobiłem?! — Krzyk roznosił się coraz dalej i dalej, a ja poczułam to samo ostrze co wcześniej. Serce przyspieszyło, a potem jakby przestałam je słyszeć.

Tik-tak. Tik-tak.

W końcu nadeszło najtrudniejsze — pogodzenie się z losem i nieudaną próbą ucieczki. Pogodzenie się z tym, że ulokowałam uczucia w niewłaściwej osobie i że miłość wcale nie kończy się magicznym „żyli długo i szczęśliwie”.

Kłosy szumiały już tylko leciutko, a błękitny bezkres roztaczał się wszędzie, jakby nigdy nic się tu nie wydarzyło. Nie udało się, choć tak bardzo pragnęłam żyć. Po tylu miesiącach bez słońca rozpaczliwie potrzebowałam napawać się jego blaskiem.

Tik-tak.

— Co zrobiłeś? Co… my, kurwa, zrobiliśmy?

— Nic. Rozumiesz? Nie było tego!

Rozdział 1Antek

Wolno wstałem z kanapy. Dziś byłem bardziej znudzony niż zwykle, bo tata wyszedł i schował pilota do telewizora w ramach kary za to, że wczoraj nie odmówiłem modlitwy za kolejny dobry dzień. Wciąż kazał mi się tylko modlić. Za Szymona, Pawła, mamę i za niego. Za mnie podobno modlili się inni, bo jeśli zrobiłbym to sam, wtedy modlitwa mogłaby okazać się nieskuteczna. Ja i tak trochę oszukiwałem, bo zazwyczaj mówiłem Bogu tylko to, co chciałem dostać. Nie lubiłem się modlić za moich braci, bo to między innymi przez nich znalazłem się w tym opuszczonym domu. Wiem, że gdyby tu byli, tata dalej byłby taki sam jak wcześniej, a teraz zupełnie zwariował od tej swojej modlitwy i bycia pobożnym. Mówił, że musimy odpokutować za grzechy braci, które dotknęły naszą rodzinę. Nie zgadzałem się z tym. Dlaczego mamy odpowiadać za czyjeś uczynki? Czy Szymon i Paweł nie mogli zrobić tego sami? Chciałbym, żeby było jak dawniej, kiedy mieszkaliśmy w piątkę w naszym domku w górach, z którego miałem widok na okoliczne szczyty. Tu nie było żadnego przyjemnego widoku. Zupełnie nic, tylko jakieś pola i krzaki, gdzie nie można nawet w spokoju pokopać piłką. Wszystko miało taki brudny zielony kolor jak w wojsku, jedynie kolorowe figurki świętych i obrazki ustawione na każdym z parapetów przełamywały tę monotonię.

Od lodówki do stojaka z nożami było dwa i pół kroku, a od niego do komórki, w której mama trzymała zapasy słoików i czasami nocowała, trzy duże. Mój świat kręcił się wokół kroków i liczb, bo to pozwalało na moment odegnać myśli od tego, co stało się kilka miesięcy temu i co trwa do dziś. Ale po kolei…

Mój pierwszy brat, Paweł, miał szesnaście lat, kiedy wyprowadził się z naszego domu. Tata mówił, że jest niewdzięcznikiem, bo wszedł na haniebną drogę i sprzedaje się jakimś bogatym facetom za pieniądze. Mówił też, że trzeba się za niego żarliwie modlić, żeby czas go trochę zmienił i sprowadził znowu na ścieżkę normalności. Nie wierzyłem, że to się kiedykolwiek stanie, bo tyle lat już go nie było, tyle modlitw odmówiliśmy i wszystko na nic, więc chyba dobrze mu w takiej sytuacji.

Mój drugi brat, Szymon, to przeciwieństwo pierwszego. Dobry, cnotliwy zakonnik. Wstąpił tam po ukończeniu dziewiętnastu lat. Mama i tata nie odwiedzali go, bo podobno nie można. Niewiele z tego rozumiałem, ale mówili coś o obowiązującym rygorze i zamknięciu. Wiedziałem tylko, że nie mają telewizorów, tabletów, słodyczy, telefonów ani ogólnie niczego, co mogłoby być uważane za niepotrzebne. A przecież pamiętałem, jak Szymon wypijał litrami colę i grał w gry na komputerze. Na początku myślałem, że to jakiś kawał, kiedy tata powiedział mi, że brat nie będzie z nami mieszkał, bo musi się przeprowadzić do jakiegoś klasztoru. Pękałem ze śmiechu, ale Szymonowi wcale nie było wesoło, jakby coś się w nim zmieniło; przestał się wygłupiać i rzeczywiście potwierdził słowa rodziców. Trochę szkoda, bo teraz nie mieli tam nic — oprócz swoich czystych sumień i codziennych mszy albo modlitw. Z tego względu za niego pacierz też odmawiałem rzadko, bo przecież i tak miał tego nadmiar. Ale oczywiście tacie mówiłem, że obu wspominam w modlitwie.

On nadal ich kochał, choć to ja od zawsze byłem jego ulubionym synem. Miałem czystą kartę, a on wciąż żył nadzieją, że nie pójdę w ślady braci. Nie zrobiłem tego i na pewno nie zrobię, bo nie interesują mnie chłopcy, a modlitwy mam już tyle, że wszystko mi się przelewało. Nie zniósłbym więcej. Czasem zastanawiałem się tylko, dlaczego tak dużo jej potrzebowaliśmy.

Jest jeszcze mama, Patrycja. Od zawsze pracowała w bibliotece i otaczała się stosem książek. Odkąd pamiętam, nosiła wielkie, kanciaste okulary i zawsze miała związane włosy. Była ładna, bo ani szczerbata, ani wychudzona, tylko wciąż taka zamyślona, jakby świat wokół niej nie istniał. Teraz rozmyślała częściej niż wtedy, gdy mieszkaliśmy w domu w górach. Czasem nawet mnie to przerażało, bo zanim odpowiedziała na pytanie, mijały długie minuty. Kiedyś była trochę weselsza, ale myślę, że tak jak ja nie lubiła tego domu; brakowało jej górskiego powietrza i poprzedniej pracy. Coraz częściej przebywała w komórce, coraz dłużej tam spała. Wielokrotnie przyłapałem ją na tym, jak rano wyślizgiwała się po cichu spomiędzy półek. Kiedy mnie zobaczyła, udawała, że dopiero tam weszła, ale ja znałem prawdę. Całe szczęście, że słoiki nie zawaliły się na nią. Odkąd przenieśliśmy się do bluszczowego domu, była taka zmęczona. Zdarzało się, że zasypiała też przy stole, na kanapie, bo w komórce musiało być jej bardzo niewygodnie.

Mama była trochę mniej wymagająca niż tata, sama czasem zapominała o modlitwie. Pamiętam, jak kiedyś przed pójściem spać nie wzięła książeczki, nie odmówiła także dziesiątki różańca, nie pocałowała nawet świętej figurki i nie przeżegnała się przed obrazkiem. Tata się wkurzył. Nie dostała lania jak ja, bo była na to za duża, ale tata wciąż krzyczał, że nie można o tym zapominać. Że jesteśmy już na dobrej drodze, aby w końcu oczyścić się z grzechów i zacząć jeszcze raz. Nie rozumiałem, co to dokładnie znaczy, ale kiedy kolejnego wieczoru mama klęczała zwrócona twarzą do obrazu, a pod jej kolanami były ziarna grochu, zdałem sobie sprawę, że trzeba przestrzegać tych zasad. Pilnowałem później, żeby nigdy nie zapomnieć o wieczornej modlitwie, bo tak długie klęczenie wydawało mi się mało przyjemne.

Ach, byłbym zapomniał. Była jeszcze moja siostrzyczka, Gaja. Mieszkała z nami przez dwa tygodnie i wtedy czułem się trochę mniej samotny, ale odkąd musiała zniknąć, znów byłem sam.

Ja i moje kroki.

***

Wyglądałem przez okno, kiedy tata przycinał gałęzie na wysokich krzewach. Dom niemal z każdej strony porośnięty był bluszczem. Z drogi nie sposób było odnaleźć wejścia do niego, jak w tej bajce o Śpiącej Królewnie, której zamek przez sto lat zdążył porosnąć krzewami.

Tata miał długie nożyce, które zręcznie ścinały gałęzie. Lubiłem patrzeć, jak to robi, obserwować jego siłę i spadające liście, które wirowały na wietrze. Znajdował się pewnie w odległości nie większej niż dwadzieścia kroków od okna, ale nie mogłem do niego wyjść, bo dziś znów zostałem ukarany. Spędzałem czas w domu przez tę głupią modlitwę, o której zapomniałem. Te nowe zasady były dziwne, nie lubiłem ich, wolałem te, które były wcześniej — nikt nie musiał modlić się aż tyle, ustawiać obrazów i figurek. Wystarczyło powiedzieć kilka słów przed snem i mama była zadowolona, a tata to nawet o to nie pytał. Teraz rzadko kiedy chodził uśmiechnięty. Chociaż myślę, że modliliśmy się więcej niż niejedna rodzina i tak naprawdę więcej niż ktokolwiek w ciągu ostatnich lat. Ale jego nic nie cieszyło, wciąż był ponury, miał dziwną minę, zupełnie inną od tej, którą widywałem na jego twarzy, gdy mieszkaliśmy w górach. Tam byliśmy szczęśliwi. A tu, na odludziu, w bluszczowym domku, nikomu się nie podobało.

— To tylko tak na razie — mówił tata, kiedy pewnego letniego wieczoru pakowaliśmy walizki do dużego samochodu.

— Ale ja nie chcę wyjeżdżać! Nie chcę zostawiać naszego domu! — krzyczałem i tupałem jak małe dziecko, chociaż skończyłem już czternaście lat.

Mimo to tata nie zgodził się, żebyśmy zostali. Pamiętam, że pobiegłem wtedy do mamy i próbowałem ją przekonać, nawet trochę płakałem, bo to zawsze na nią działało. Ona jednak siedziała z kamienną twarzą, zwrócona do okna, i powtarzała, że tak będzie lepiej. Ale jak może być lepiej, kiedy zostawiasz dom, kolegów, wszystko, co kochasz, i wyjeżdżasz gdzieś, gdzie nie znasz nikogo? Zmiany wcale nie są dobre. Nie dla nas. Może dla dorosłych, którzy często powtarzają, że zaczynają życie od nowa, bo rozpadł im się związek albo zwolniono ich z pracy. Ja nie chciałem zaczynać niczego od nowa.

— Mamo, ale dlaczego nie możemy zostać tutaj? Przecież dopiero co remontowaliśmy pokój Gai, ten dom jest taki piękny, taki duży! Macie jakieś kłopoty?

— Nie brakuje nam pieniędzy, Toni, jeśli o to pytasz — odpowiedziała sucho.

Zawsze nazywała mnie tak pieszczotliwie, bo twierdziła, że to pasuje do mnie bardziej niż zwykłe „Antek”, ale lubiłem to. Czułem się wtedy wyróżniony, bo Paweł i Szymon nie mieli ani takich zdrobnień, ani względów u mamy.

Zmarszczka na jej czole uwydatniła się. Wciąż patrzyła przez okno na górskie szczyty polane białym puchem.

— Mamy pieniądze. Dużo pieniędzy.

— To dlaczego musimy wyjechać?

— Nie zrozumiesz.

— Skąd wiesz?

— Toni!

— Chyba mam prawo wiedzieć? — nalegałem.

— Czasem trzeba podejmować pewne decyzje, nawet jeśli się tego nie chce. Skarbie, nie martw się, przyzwyczaisz się do nowego miejsca. Tata mówił, że tam jest trochę inny klimat, cieplej, niższe ciśnienie, dużo drzew. — Przygarnęła mnie do siebie i pogłaskała po głowie jak małe dziecko.

— Czy to, co mówił tata, to prawda? Odzyskamy Gaję?

Mama wciąż wpatrywała się w okno, nieruchoma, blada. Czułem jednak, że po tym pytaniu intensywność jej pieszczoty stała się wyraźniejsza. Odsunąłem się lekko i popatrzyłem w jej niebieskie oczy, które w połączeniu z czarnymi włosami dziś wyglądały upiornie.

— Gaja będzie znowu z nami?

— Nie wiem. Jeśli tata tak mówił, to może coś w tym jest.

— A Paweł? Szymon? Oni wszyscy zostaną tu? Właściwie dokąd jedziemy?

— Gdzieś dalej, chyba za miasto. Tam będzie trochę spokojniej. Szymon nie może opuszczać zakonu, teraz tam jest jego dom, a Paweł, cóż… Myślę, że woli swoje mieszkanie, poza tym tata nie zgodziłby się, żeby mieszkał tutaj, kiedy… kiedy…

— Kiedy wciąż robi te brzydkie rzeczy, tak? Ale przecież mówiłaś, że nie brakuje nam pieniędzy, nie mogłabyś dać ich Pawłowi, żeby nie musiał jeździć do tych facetów?

Mama westchnęła. Potarła ręką o rękę i widziałem, że odpowiedź przychodzi jej z trudem.

— On nie weźmie naszych pieniędzy, kochanie. Ale to zawsze będzie jego dom, więc jeśli zechce, może do niego wrócić. Szymon oczywiście też. Nie sprzedajemy go, po prostu na razie musimy się przeprowadzić, pewne zmiany są nieuniknione.

— Ale wrócimy tu niedługo? To coś takiego jak długie wakacje? — Otworzyłem szeroko oczy, bo wciąż niewiele rozumiałem. Zwłaszcza że jeszcze miesiąc temu tata latał jak szalony i przebudowywał połowę domu, żeby Gai było wygodnie.

Biedna mała Gaja, mówiła mama, kiedy zniknęła. Głupia Gaja, podpowiadał głos w mojej głowie. To przez nią wszystko się zepsuło, teraz musieliśmy jechać gdzieś, gdzie nikt nas nie zna. Może niepotrzebnie pytałem o to, czy do nas wróci, bo mama znów tak strasznie posmutniała? Choć byłem już duży i rzadko kiedy się wzruszałem, pamiętam, że płakałem przez połowę drogi do nowego miejsca, i wydawało mi się, że mamie też było smutno i źle. Siedziała milcząca, tylko tata ciągle mówił i mówił o nowym domu, o pewnych zmianach, jakie miały nadejść, o zasadach, modlitwie.

— …tam będziemy bezpieczniejsi, zmiany są bardzo potrzebne, bo w górach nie zaznalibyśmy już szczęścia. Ludzie nie dają nam zupełnie żyć, uwzięli się na nas okropnie. Ostatnie dni były bardzo ciężkie, ale uda się to wszystko odbudować i przeprosić Boga za przeszłe krzywdy. Prawda, kochanie?

— Co? — Mama wyrwała się z zamyślenia. — A, tak. Zmiany, zmiany. Na pewno będzie wspaniale.

— Czy ludzie są dla nas niedobrzy przez Pawła? Czy to dlatego, że Gaja musiała zniknąć, tato? Widziałem te napisy na bramie. Myślą, że coś jej zrobiliśmy? — zapytałem, kiedy zatrzymaliśmy się na jednej ze stacji, żeby zjeść hot dogi i napełnić bak.

Lubiłem ją, chociaż była taka pomarszczona i piszcząca, bardzo ją lubiłem. Ale teraz jej nie lubię, bo myślę, że gdyby była dalej z nami, nigdzie byśmy nie musieli wyjeżdżać. Nikt nie rzucałby tymi kamieniami w okno i nie rysował po naszych ścianach dziwnych czaszek.

Słyszałem wtedy, jak mama cicho załkała, a potem zatkała ręką usta.

— Igor, Igor, zrób coś, bo ja w ten sposób nie mogę. Nie dam rady. Powiedz mu, powiedz, że to nie my!

— Toni, weź głęboki oddech i opanuj się, bo twoja histeria w niczym nie pomoże. Pamiętaj: jesteśmy dobrzy. A Gaja wróci. Jeśli będziemy długo i żarliwie się modlić i kiedy tylko mama dojdzie do siebie, kiedy wszyscy się trochę pozbieramy, ona wróci. Obiecuję ci to, synu.

Przez całą drogę nie poruszaliśmy już tego tematu, ale ja wciąż zastanawiałem się, kiedy nastąpi ten moment, w którym Gaja znów będzie z nami, i czy wtedy my też wrócimy do domu. Nie widziałem jeszcze miejsca, w którym mieliśmy zamieszkać, ale czułem, że będzie dużo gorsze niż poprzednie.

Kiedy dojechaliśmy do celu i tata powiedział, że to tutaj, a potem uśmiechnął się niemrawo, znieruchomiałem. Tuż przed nami była pustka. Drzewa, porozrzucane gałęzie, jakaś rudera i opuszczone fabryki albo coś podobnego do nich. W każdym razie wielkie i brzydkie. To nie było to, o czym myślałem. To nie był dom. To na pewno nie mógł być nasz dom.

Ale kilka minut później, kiedy tata zaniósł tam walizki, moja nadzieja prysła.

— Wchodzicie? Trzeba przecież się rozpakować — rzucił, gdy wyszedł po kolejną z toreb. Nie mogłem oderwać wzroku od jego kamiennej twarzy, jakby zupełnie nie wpłynęło na niego to miejsce, do którego nas przywiózł.

— Jesteś pewny, że to tutaj? — zagadnęła cicho mama, a on jedynie kiwnął głową i kolejny raz wyminął ją w drodze po bagaże.

A więc nie miałem już złudzeń. To miał być nasz nowy dom. Na szczęście tymczasowy. Przecież nie mogliśmy mieszkać w takim miejscu przez dłuższy czas, prawda?

***

Dni mijały, a my wciąż pozostawaliśmy na odludziu. Właśnie dziś minęło pół roku, odkąd tata przywiózł nas do bluszczowego domku. Gaja jeszcze nie wróciła, a mama robiła się coraz bledsza. Uśmiechała się tylko wtedy, gdy wyjeżdżała do pracy, ale gdy wracała, znów na twarzy pojawiał się tylko ponury grymas. Poza tym schudła. Sukienki wisiały na niej jak na wieszakach, a długi warkocz francuski, który zawsze zaplatała, był już tylko mysim ogonkiem. Jedynie gałęzie wokół domu i ostre liście rosły jak szalone.

Odetchnąłem głęboko i znów skupiłem wzrok na widoku za oknem. Tata podniósł sekator do góry i wykonał kilka szybkich ruchów. Uśmiechnął się do mnie, mimo że jeszcze dwie godziny temu krzyczał, że jestem niewdzięcznym i zepsutym dzieckiem. Oczywiście odwzajemniłem uśmiech, bo nie chciałem się znowu narażać, i wziąłem do ręki pierwszą lepszą książkę. Czas w tym miejscu płynął wolniej niż gdziekolwiek. Wyczekiwałem wieczoru, a później poranka, byleby tylko urwać się stąd na kilka godzin i pobyć z kolegami. Przez parę chwil pożyć ich życiem i opowieściami o normalnym domu bez zasad, kar i bluszczu, który zaciskał się wokół budynku.

A z dnia na dzień coraz bardziej także wokół nas samych. Miałem dość. Sześć długich miesięcy sprawiło, że coś zaczynało się we mnie buntować. Potrzebowałem normalności, a nie pamiętałem już nawet jej smaku. Odrzuciłem książkę i — mimo kolejnego głupiego zakazu — ruszyłem do taty. Może jeśli spytam, czy mu pomóc, będzie dla mnie milszy?

Otworzyłem drewniane drzwi, które skrzypiały jeszcze bardziej, odkąd się tu wprowadziliśmy, i przedarłem się przez zasłonę z bluszczu. Byłem zły, że tata — zamiast przycinać to, co porasta dom — zajął się jedynie krzewami. Dlaczego pozwalał, by okna były przesłonięte właśnie w ten sposób? Zrobiłem kilka kroków w jego stronę.

— Toni — zwrócił się do mnie od razu, kiedy stanąłem przy nim. Usta miał zaciśnięte, a jego twarz nawet i tym razem nie wyrażała żadnych emocji. — Miałeś zostać w domu i czytać książkę.

— Chcę ci pomóc — odpowiedziałem pewnie, ale on uniósł jedynie brew i odłożył na moment sekator.

— Masz pojęcie, synu, że w tym domu obowiązują pewne zasady? Że odkąd wyprowadziliśmy się z Bieszczad, staramy się żyć według określonych reguł?

— Tak, ale… — zacząłem, choć wiedziałem, że nie da mi dojść do głosu.

— Modlitwa o przebaczenie. To jest teraz priorytet, więc jeśli nie potrafisz spełnić choć tej jednej rzeczy, to w jaki sposób chcesz mi pomóc?

Wyglądał na wkurzonego, choć widziałem, że jeszcze się hamował, na pewno chciał powiedzieć coś mocniejszego. Wziął do ręki sekator i znów uniósł do góry, tym razem wykonując szybki ruch. Gałęzie opadły z trzaskiem na ziemię, a w niego wstąpił jakiś dziwny szał, bo ciął raz po raz, nie zwracając uwagi na mnie ani na to, że ostrze nie daje już rady.

— Tato…

— Idź do domu, Toni. Zamknij się i po prostu wróć do książek, bo nie chcę słuchać już tych twoich głupich wymówek. Miałeś do wykonania jedną rzecz — syknął i szybko otarł pot z czoła. — Uklęknąć i pomodlić się, przeprosić za wszystkie grzechy naszej rodziny. — Jego głos stał się donośniejszy, a oddech wyraźnie przyspieszył. — Ale znów tego nie zrobiłeś. Do cholery, robicie wszystko nie tak, psujecie to, co sobie zaplanowałem. A ja wiem! — zaśmiał się złowieszczo. — Wiem, że jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem, to za kilka dni, może tygodni, mama zaszłaby w ciążę i wreszcie przeprowadzilibyśmy się do innego miejsca. Ale nie! — krzyknął i złączył sekator. — Nie mogłeś wykonać prostego zadania, zawsze musisz robić coś na przekór!

Odetchnąłem głęboko. Chciałem czuć gniew i bardzo starałem się, by mój głos brzmiał pewnie, ale on nie przestawał mówić i się nakręcać. Nagle odrzucił sekator i zacisnął ręce w pięści.

— Gdybyś się posłuchał, gdybyście wszyscy robili to, co do was należy, nie stałoby się nic złego! A teraz jej nie ma i nic tego nie zmieni! Ty przeklęty bachorze, jesteś tak samo nieudolny jak twoi bracia. Niczego nie potrafisz zrobić dobrze!

Chryste. Co w niego wstąpiło? Patrzyłem, jak z minuty na minutę stawał się coraz bardziej czerwony. Miałem wrażenie, że za chwilę mnie uderzy, a kiedy znów sięgnął po sekator, momentalnie się uchyliłem. Spojrzał na mnie gniewnym wzrokiem i machnął jedynie ręką.

— Ja też nie chciałem, żeby odeszła — rzuciłem. — Gdyby Gaja żyła, wszystko byłoby dobrze.

— Gaja… — powtórzył. — Ona wróci. Musimy się tylko postarać, a moja córeczka znów tu będzie i tym razem będzie tak, jak należy. Tamto dziecko… było złe. Tak. Trzeba myśleć w ten sposób — dodał bezgłośnie i spojrzał gdzieś w dal. Otworzyłem szerzej oczy, a wiatr rozwiewał okalające dom liście bluszczu.

— Jak to złe?

— Idź do domu — warknął.

— O czym ty mówisz?

— Idź do tego cholernego domu i nie wychodź, dopóki ci nie powiem! — krzyknął i wtedy cały mój misterny plan, by jak najszybciej dać mu do zrozumienia, że zasady, które wprowadził, i cała ta przeprowadzka były błędem, spalił na panewce.

Wystraszyłem się. Tym razem naprawdę — widziałem w jego oczach, że jeśli znów zaprotestuję, zrobi coś gorszego niż tylko krzyki i groźby, a tym razem nie chciałem dostać lania. W głowie jednak wciąż miałem jego słowa i ten pusty wzrok, którym wpatrywał się w przestrzeń. Dlaczego mówił, że Gaja była zła? Przecież… rozpaczał po niej tak samo jak mama, a może nawet jeszcze bardziej?

Rozdział 2Patrycja

Dzień w bibliotece dłużył się niemiłosiernie. Ludzie przychodzili co prawda oddać książki i wypożyczyć coś nowego, ale ja patrzyłam tylko na zegar i miałam wrażenie, że jego wskazówki nie poruszają się wcale. Kiedyś lubiłam swoją pracę, ale teraz nawet ona nie sprawiała mi żadnej przyjemności — to były jedynie głupie godziny od ósmej do szesnastej. Odbieranie bzdurnych telefonów, organizowanie spotkań autorskich i wysłuchiwanie niespełnionych poetek, które miasto wciskało nam na jakieś wieczorki literackie.

O piętnastej modlitwa.

Esemes Igora wyrwał mnie z zamyślenia i sprawił, że na mojej skórze pojawił się nieprzyjemny dreszcz. Później przyszła kolejna wiadomość.

Włącz kamerę i ustaw telefon przed sobą, żebym widział, że to robisz. Słowa mają być wypowiadane wyraźnie, nie spiesz się, bo będziesz je powtarzać, dopóki nie wykonasz tego poprawnie.

Moje palce już wystukiwały odpowiedź, że to naprawdę głupie i powinniśmy ze wszystkim skończyć, ale wiedziałam, że to sprowadzi tylko większe kłopoty. A po powrocie do domu będę musiała zmierzyć się z jego gniewem, dlatego schowałam swoją dumę do kieszeni i rozejrzałam się po bibliotece. W kącie siedziało tylko kilkoro dzieciaków; przepisywali coś ze słownika, więc odeszłam za regał i połączyłam się z Igorem na WhatsAppie. Zamknęłam oczy i zrobiłam znak krzyża — choć czułam, jak moje policzki płoną ze wstydu — a potem cicho, twarzą do telefonu, zmówiłam krótką modlitwę, prosząc jednocześnie w myślach Boga, żeby nikt tej szopki nie usłyszał. Na szczęście wszyscy byli zajęci swoimi sprawami, a Igor usatysfakcjonowany, więc kiedy tylko rzuciłam końcowe „amen”, całe napięcie ze mnie zeszło. On natychmiast przerwał połączenie, ale zaraz potem napisał, że to wszystko dla naszego dobra i jeśli będziemy to kontynuować, to na pewno los ześle nam nową Gaję. Znacznie lepszą od poprzedniej.

Ale czy Bóg mógł wysłuchać kogoś, kto modli się z obowiązku? Kto wcale nie jest w tym wszystkim szczery, a te codzienne polecenia po prostu go dobijają? Wątpię. Igor jednak w to wierzył. Obsesyjnie wierzył, że tylko to nam pomoże, a ja wiedziałam, że żadna siła wyższa nie sprawi, że nagle zajdę w ciążę i zmyję z siebie poprzednie grzechy.

Poprawiłam okulary i zajęłam się książkami, które niedawno przyjechały do biblioteki i trzeba je było odpowiednio opisać. Z jednej strony dzień dłużył mi się strasznie, a z drugiej — nie chciałam powrotu do bluszczowego domku i tego, co tam na mnie czekało. Igor mówił, że przecież żyjemy jak normalna rodzina, wychodzimy do pracy, nie zamykamy się jak dziwacy, chociaż po tamtej sytuacji powinniśmy zapaść się pod ziemię. Ale to nieprawda. Nic nie było normalne. Od pół roku nic już nie było takie samo. Żyliśmy od modlitwy do modlitwy, od nocy do nocy. A te były najgorsze. Kiedy tylko czułam na sobie jego wzrok, kiedy szeptał mi do ucha to swoje: „Patrycjo, już czas”, dopadała mnie gęsia skórka.

Zamknęłam oczy i wróciłam pamięcią do dnia, w którym urodziła się Gaja. Igor oszalał z radości na punkcie swojej pierwszej córki. Do szpitala przywiózł całe torby ubranek, smoczków, pieluch, jakbym urodziła co najmniej trojaczki, i — jeśli mam być szczera — to oszalałam z miłości i radości zupełnie jak on. Moja idealna księżniczka, pierwsza córeczka. Wymarzona.

Toni przyglądał się siostrze z zaciekawieniem, a kiedy dotknął jej policzka i pogłaskał delikatnie, mała łza spłynęła po moim policzku. Wiedziałam, że będzie cudownym bratem i teraz wszystko się zmieni, znów będziemy pełną rodziną, a myśli o Pawle i Szymonie, którzy wybrali taką, a nie inną drogę, zejdą na dalszy plan. Ale później… później wszystko się zmieniło. Przełknęłam nerwowo ślinę, bo przywoływałam to wspomnienie i jednocześnie chciałam, żeby jak najszybciej zniknęło. Na szczęście usłyszałam głos zza komputera i wtedy wszystko się rozmazało.

A ja znów byłam tu i teraz, jak lalka zawieszona na sznurkach, wykonująca serię poleceń i wyuczonych uśmiechów, byleby tylko stwarzać pozory normalności.

Masz normalną pracę, Patrycjo. Masz dom w spokojnej okolicy.

Masz kochającego męża i dzielnego syna przy sobie.

Ale ja widziałam to inaczej. Miałam pracę, która wypełniała mi czas, bo inaczej powiesiłabym się na pierwszym sznurku. Miałam dom na odludziu i modlitwę o odkupienie, której nienawidziłam.

Miałam męża, który w nocy zmieniał się w kogoś zupełnie innego. Oraz syna, któremu brakowało swobody i kontaktów z dawnymi kolegami. Żadna z tych rzeczy, o których mówił Igor, nie była normalna.

Masz mnie, Patrycjo. Wciąż masz mnie, chociaż już dawno powinienem cię zostawić, ale za bardzo cię kocham, żeby to zrobić. Nienawidzę siebie za to, ale taka jest prawda. Rozgrzeszam cię za wszystko, co zrobiłaś, ale nie jestem Bogiem. To Jego powinnaś jeszcze prosić o przebaczenie.

Zacisnęłam powieki, aż bolało. A może ja wcale nie żałowałam? Może chciałam, żeby tak się stało, i to on powinien odpokutować za wszystko, przed czym uciekał? Nie zdawał sobie sprawy, że ja doskonale wiedziałam, przed czym tak się chował. Idealne kłamstwo przestało być idealne w momencie, gdy poznałam prawdę, a on, Igor, już na zawsze stracił w moich oczach.

***

Zamknęłam drzwi biblioteki i wdychałam świeże wiosenne powietrze. Czułam zdenerwowanie, gdy skierowałam się do samochodu. Chciałam wrócić inną drogą, dłuższą, ale Toni na pewno się za mną stęsknił i miał już dość samotności. Kiedy uruchomiłam silnik, byłam jeszcze bardziej zestresowana niż wcześniej, bo uświadomiłam sobie, że właśnie dziś Gaja miałaby nieco ponad pół roku. Czy siedziałaby już? A może miałaby te same problemy rozwojowe co Toni w jej wieku? Może słyszałabym już pierwsze sylaby, które składają się na to wyczekane „mamo”? Chryste.

Przyspieszyłam i wtopiłam się w wieczorny korek, który z minuty na minutę ginął gdzieś w oddali. Byłam już na pustej drodze prowadzącej do bluszczowego domu. Na szczęście dni były coraz dłuższe. Tam, gdzie się przeprowadziliśmy, nie postawiono żadnej latarni, a droga była wąska i wyboista. Po zmroku ciężko się prowadziło. Zimą… zimą było ze mną źle, więc to Igor zawoził mnie i przywoził z powrotem, bo nie byłam w stanie spokojnie prowadzić. Nie przyznawałam się, ale nie tylko zmrok mnie paraliżował, głównie powodowało to wspomnienie malutkiej Gai. Momentami myślałam, by skręcić samochodem na przeciwległy pas, a kiedy Igor przyspieszał, miałam obsesyjne wręcz myśli, by wytrącić mu kierownicę z rąk. Może jakimś cudem to zauważył i dlatego, gdy poprosiłam o to, by to on nas zawoził, nie odmówił. Byłam mu za to wdzięczna. To chyba jedyna pozytywna rzecz, jaką mogłam z nim powiązać. Chwilowa wdzięczność.

Oddychałam coraz szybciej i bardziej płytko, gdy po kwadransie podjechałam pod bluszczowy domek. Igor już nie pracował w ogrodzie, robił właśnie kolację dla Toniego. Ja nie miałam ochoty na krzątanie się w kuchni. Starałam się trzymać, ale w środku coś rozrywało mnie kawałek po kawałku. Weszłam pod prysznic. Zazwyczaj woda tu była ledwo letnia, ale tym razem zrobiła się lodowato zimna. Chwilę później żarówka w dekoracyjnej lampie zamigotała i zgasła. Trwało to dosłownie kilka sekund, jednak wystarczyło, żeby przeszedł mnie dreszcz niepokoju, a tętno przyspieszyło. Wyobraźnia podsuwała mi różne wyjaśnienia tej sytuacji. Od zwykłej awarii, która na odludziu nie jest niczym niezwykłym, po głupie żarty Igora. Kiedy światło znów się pojawiło, odetchnęłam z ulgą, chociaż coś z tyłu głowy mówiło mi, że ten dom jest zły nie tylko przez to, co robił mój mąż, ale i przez to, że w jego murach kryła się jeszcze inna historia. A może po prostu wariowałam i nie było się czym denerwować?

Wytarłam się szybko i pomaszerowałam do salonu. Usiadłam na kanapie, wpatrując się w zasłonę. Bluszcz rozrastał się tak bardzo, że nawet mimo odsłoniętych okien niewiele było widać. Toni układał od niechcenia puzzle. Widok górskich szczytów na małych kawałeczkach, które dopasowywał do siebie, wprawiał mnie we wzruszenie, jak większość rzeczy tutaj. Kiedyś nie rozklejałam się tak szybko. Byłam twarda, rzadko się użalałam nad sobą, ale to wszystko, co działo się od utraty Gai, zupełnie mnie załamało. Potrzebowałam kogoś silnego i stanowczego, kogoś takiego jak mój mąż lata temu, by zacząć normalnie funkcjonować. Ale teraz jego siła nie miała w sobie nic pokrzepiającego.

W końcu usiedliśmy wszyscy do kolacji, którą poprzedziła krótka modlitwa i podziękowanie za to, że mogliśmy zacząć na nowo.

— …amen. Smacznego, kochani. — Igor uśmiechał się do nas, chociaż wiedziałam, że ten uśmiech to jedna z jego teatralnych, wyuczonych ról. Raczej grymas niż mina szczęśliwego człowieka. — Jak w pracy, kochanie? — Wiedziałam, że tym też nie był zainteresowany, ale grzecznie odpowiedziałam, że to samo co zawsze. Jego troskliwość od miesięcy była podszyta już tylko nutką fałszywości.

— Dziś był trochę mniejszy ruch i miałam więcej czasu na nadrobienie zaległych zajęć. A tobie jak minął?

— Ogarnąłem tylko jedno zlecenie w studiu, a potem porządkowałem ogród, dopóki twój syn nie postanowił mi przeszkodzić.

— Nasz syn — poprawiłam go, ale on jedynie uniósł kącik warg i zajął się jedzeniem zupy. Patrzyłam, jak ze stoickim spokojem podnosi łyżkę, a potem odkłada ją i wyciera rogiem białej serwety usta. Te, które kiedyś uwielbiałam całować, te, które teraz szeptały mi jedynie straszne rzeczy. Igor przygryzł lekko wargi i potarł obrączkę.

— Tak. Nasz niewdzięczny syn, który myśli, że bawimy się w jakąś głupią grę, że to wycieczka, z której za chwilę wrócimy. — Jego ton był chłodny, nie wyrażał żadnych emocji. — Syn, który nie stosuje się do zasad, choć przecież jest tym grzecznym dzieckiem, tym ulubionym. Więc dlaczego? — Wbił we mnie wzrok, ale pokręciłam jedynie głową. — Powiem ci dlaczego: bo cię obserwuje. Wie, że najchętniej już teraz uciekłabyś stąd, i zaczyna się buntować, ale ja na to nie pozwolę, Patrycjo. Jesteśmy rodziną i razem przejdziemy przez to wszystko, co wydaje ci się dziwne.

— Dziwne? To jest… — Chciałam dodać „chore i popieprzone”, ale skapitulowałam. Przewróciłam jedynie oczami i przyglądałam mu się bez słowa, bo czytał ze mnie jak z otwartej księgi.

— Jedz — ponaglił.

— Zaraz.

— Zjedz teraz, bo za chwilę będzie zimne! — Lekko podniósł głos, a ja spuściłam wzrok na talerz. Atmosfera w małej jadalni stała się nie do wytrzymania, odliczałam jedynie sekundy, by skończyć posiłek, zamknąć się choć na chwilę w łazience i pobyć sama ze sobą.

— Chciałbym zaprosić tu kogoś — odezwał się nagle Toni, nie patrząc na Igora, choć na pewno zdawał sobie sprawę, że ten znów odmówi.

— Jeszcze nie teraz.

— A kiedy? Nudzę się tutaj. Nudzę, rozumiesz? — Słyszałam pretensję w jego głosie, ale starałam się nie przerywać. Podświadomie chciałam, żeby wybuchnął i powiedział ojcu to, co siedziało we mnie od miesięcy. To miejsce mnie zabijało. Dzień po dniu.

— Toni… — Igor ściskał widelec. Widziałam, jak próbuje panować nad sobą, ale był coraz bliższy wybuchu gniewu. — Jak tylko wszystko się ułoży, na pewno zaprosisz kogoś do siebie. Przecież możemy cię zawieźć do Adama, Kamila. To mili chłopcy, ich rodzice też są dobrymi ludźmi.

— To nie są moi koledzy. Lubię Krzyśka.

— Krzysiek jest z niepełnej rodziny.

— I co to zmienia? — Toni wzruszył ramionami.

— Niby nic, ale to nieodpowiedni kolega dla ciebie. Ma złe wzorce, mógłby ci coś nagadać albo ściągnąć na złą drogę, a my staramy się żyć dobrze. — Igor podniósł szklankę i wypił duszkiem wodę, a potem przeniósł wzrok na mnie. Skuliłam się pod jego spojrzeniem, bo wydawało mi się, że nawiązuje właśnie do mnie. Ale on dopowiedział, że Paweł też wpadł w złe towarzystwo i skończył, jak skończył.

— Ja nie jestem nim! Nie będę się oddawał facetom, tato! — Toni wstał i zacisnął pięści. — Chcę wrócić do domu. Chcę do mojej dawnej szkoły i znajomych. Dziś mija pół roku, odkąd przyjechaliśmy do tej okropnej rudery, w której nawet przez okno nie można wyjrzeć, bo wszędzie są krzaki. Dlaczego ich nie wytniemy? Dlaczego nie możemy normalnie patrzeć przez wszystkie okna, tylko przez to, które wychodzi na tył domu? Tu nikogo nie ma, a wciąż się chowamy, jakbyśmy byli jacyś trędowaci. Niczego nie rozumiem! Dlaczego musimy robić to wszystko jak jacyś dziwacy?

— Tak jest bezpieczniej. Poza tym mówiłem już coś na temat powrotu. Wyjedziemy stąd dopiero wtedy, gdy odzyskamy naszą Gaję.

— Czyli kiedy?

— To zależy głównie od mamy.

— Mamo? — Toni patrzył na mnie przenikliwie. — Chcę wrócić do domu, nie mogę tu już wytrzymać, nie daję rady…

Ja też, synu, ja też!

— To nie takie proste, kochanie — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Na pewno wyjedziemy, gdy tylko zamkniemy z tatą pewne sprawy. Wrócisz do dawnej szkoły i kolegów, ale… jeszcze nie teraz.

— A kiedy? Kiedy?! Nienawidzę jej, wiesz? Nienawidzę Gai, bo gdyby się nie urodziła, a potem nie zniknęła, nie musielibyśmy tutaj przyjeżdżać. Nienawidzę tego domu, modlitwy i tych okropnych gałęzi, które uderzają co noc w okna. I tego, że śpisz w komórce. I jesteś dziwna. Oboje jesteście dziwni! Może naprawdę to wy ją zabiliście i ludzie mówią prawdę! — wybuchnął.

— Dość! — Igor uderzył pięścią w stół. — Usiądź, gówniarzu, dokończ jedzenie i po prostu zamknij gębę na ten temat, bo nie masz o niczym pojęcia. Paweł też zaczynał od kłótni, a potem się wyprowadził i puszcza jak zwykła… — Zacisnął usta, ale nie dokończył. — Gdyby modlił się gorliwiej, gdyby słuchał wszystkiego, co do niego mówiłem, byłoby w porządku!

— To nie Paweł jest problemem — rzucił Toni.

— A kto?

— Nie wiem. Może zapytaj Boga, bo skoro wszystko mu mówisz, to na pewno będzie wiedział, ja przecież jestem tylko niewdzięcznym dzieckiem!

— Nigdy się tak nie zachowywałeś. Toni… — Spojrzałam na niego zdezorientowana.

— Bo nie miałem powodu, bo wierzyłem, że to tylko na chwilę, ale wy ciągle kłamiecie. Jest coś, o czym nie wiem, dlatego tu jesteśmy, dlatego musimy się ukrywać jak szczury! Ale i tak ucieknę — zaśmiał się przez łzy — a wy mnie nie złapiecie, zostaniecie sobie tutaj, w tym głupim bluszczu!

— Dość tego, smarkaczu! — wrzasnął Igor. — Zostaw talerz i idź do swojego pokoju. Nie zjesz jutro śniadania, to może te wszystkie głupoty wyjdą ci z głowy. Do pokoju! — warknął, a Toni zacisnął jedynie pięści i ostentacyjnie odsunął się od stołu.

— Dobrze, tato. Trzymaj nas tu dalej jak zwierzęta w klatce. Może w końcu te krzaki całkowicie odetną drogę do domu i będziemy uwięzieni na zawsze. Na pewno tego byś chciał, nie?

— Jeszcze słowo, a pożałujesz! — Igor mierzył go wściekłym wzrokiem.

— I tak nie będę się modlił. To niczego nie zmienia, jest tylko coraz gorzej! — wybuchnął. W jego oczach znów dostrzegłam łzy. — Mama wcale nie zachodzi w ciążę, a Gai jak nie było, tak nie ma. Mam dość czekania, dość sześciu długich miesięcy w tym miejscu. Nienawidzę go! I wiesz co? Ty też go nie znosisz. Wcale nie jesteś tu szczęśliwy, bo nikt nie byłby zadowolony, mieszkając na odludziu. Tato, proszę… — Nagle zmienił ton. — Wyjedźmy, nie chcę tu dłużej być, to miejsce jest okropne.

— Myślisz, kurwa, że chciałem tu przyjeżdżać? Myślisz, że mi tu dobrze? Że nie wolałem swojego domu zamiast tej brudnej klitki? Gdyby twoja matka… — zaczął, ale natychmiast przerwałam. Nie chciałam, by wciągał dziecko w nasze sprawy i obwiniał mnie za przeprowadzkę.

— Dość. Toni, posłuchaj taty i idź do pokoju, a później porozmawiamy.

— Jasne. Pogadamy i jak zwykle nic z tego nie wyniknie. Pójdę, bo ja tak chcę, a wy sobie siedźcie do rana i rozmawiajcie o zasadach! Aa, mamo, tylko nie zapomnij iść do łóżka, zamiast spać w komórce, bo w końcu półki się na ciebie zawalą i też umrzesz! — krzyknął, a mnie przeszedł dreszcz.

To… zabolało. Gdyby wiedział, że wcale nie chciałam tam być, może nie byłby tak okrutny, ale nie potrafiłam się wytłumaczyć. Nie chciałam wciągać go w to bagno, w którym tkwiłam od pół roku, więc pewne sprawy wolałam przemilczeć, ale gdy tak wpatrywałam się w jego twarz, doszło do mnie, jak strasznie to wszystko przeżywał.

— Chcę, żeby wrócił mój tata, ten, z którym można było porozmawiać o wszystkim, a nie jakiś psychol, co ciągle każe się modlić i ukrywać, mimo że nikogo tu nie ma! Przed kim ty się chowasz, tato? Co takiego złego zrobiliśmy? Dzieci umierają wszędzie i nikt się nie wyprowadza.

To było dla niego za dużo. Igor wstał i gwałtownie szarpnął Toniego za rękę.

— Chcesz zobaczyć psychola? Tak? — warczał pod nosem, ciągnąc go za sobą. — To wchodź tam, gdzie śpi matka, i nie wyjdziesz do rana, a jak zaczniesz się dusić i bać, to będziesz musiał sobie wydrapać dziurę w tych drzwiach, smarkaczu. Wtedy docenisz, że masz wygodne łóżko i swój pokój. Myślisz, że to zabawa? Dalej, kurwa, myślisz, że to wycieczka do lasu? — Popchnął go na drzwi, za którymi była komórka. — Nie, to nie jest wycieczka, przyzwyczajaj się do tej myśli, że nie jesteśmy tu na chwilę.

— To nienormalne! Nie chcę się wciąż ukrywać! Mamo?

— Zjedzą nas żywcem, jak wrócimy, więc doceń, smarkaczu, że masz tutaj spokój i ciszę. Doceń, że nikt nie puka ci w okno. Już zapomniałeś, jak ktoś zbił szybę, jak kamień o mały włos nie wylądował na twojej twarzy? Chcesz tam wrócić? Proszę bardzo. Wypierdalaj.

— Igor! Nie mów tak, nie w ten sposób. — Zatkałam usta rękami i patrzyłam, jak obaj się szamoczą.

— Będziesz modlił się tak długo, jak długo ja uznam to za stosowne. Za braci, za mamę, za siebie. Rozumiesz? To ja — zaakcentował — jestem tu od ustalania, co będziemy robić, a czego nie. — Znów pchnął go na ścianę. Mierzyli się wzrokiem. Podeszłam bliżej i dotknęłam ramienia Igora.

— Zostaw… Toni ma prawo nie godzić się na takie warunki! To jeszcze dziecko, brakuje mu kolegów, dawnych znajomych, zrozum go. — Spróbowałam odepchnąć męża. Widziałam, jak walczy ze sobą, żeby nie uderzyć chłopaka, w końcu jednak nie wytrzymał i spoliczkował go, drugą ręką wciąż przytrzymując syna tuż przy ścianie. Toni syknął, a ja momentalnie zamknęłam oczy, bo przeszedł mnie dreszcz. Ten dom sprawiał, że oddalaliśmy się od siebie, że agresja brała górę nad rozsądkiem.

— Nigdy więcej nie nazwie mnie psycholem. Jeśli ktoś tu jest wariatem, to na pewno nie ja — fuknął i jak gdyby nigdy nic, odszedł w kierunku stołu.

— A właśnie, że jesteś chory! Oboje jesteście — wrzasnął Toni i pobiegł na górę. Chwilę potem usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.

Odetchnęłam głośno. Z jednej strony cieszyłam się, że syn się postawił, z drugiej wiedziałam, że spowoduje to większą frustrację Igora w nocy. A tym samym i mój ból.

— Zadowolona? — prychnął. — Patrz, jak go rozpuściłaś, ale ja nie dam sobą tak pomiatać. Póki jest pod moim dachem, będzie robił to, co zechcę. Przyjechaliśmy tu w jednym celu: odpokutować wszystkie grzechy i zacząć starania o Gaję, nie mogę sobie pozwolić na żadne nieścisłości.

— Uderzyłeś syna.

— Należało mu się. Gdyby ciebie nazwał wariatką, zrobiłbym to samo, myślisz, że zależy mi tylko na szacunku dla mnie? Jeśli będziemy pozwalać sobie na niesubordynację, to wszystko szlag trafi i nasz dom będzie znów zwykłym budynkiem, a nie oazą, w której znajdujemy ukojenie.

Z niewiadomych przyczyn przyszło mi do głowy, by powiedzieć mu, że to wcale nie jest nasz dom i Toni nie chce tu być, ale zamiast tego oznajmiłam:

— On ma rację. Powinien sam decydować, z kim będzie się spotykał. Jest grzecznym chłopcem, nie sprawia problemów i nie sądzę, żeby kiedykolwiek stało się z nim to, co z Pawłem.

— Grzeczni chłopcy, mówisz. Jeśli jest z nimi tak samo jak z tymi grzecznymi dziewczynkami, to wtedy twoja teoria upada. Jak mówili na ciebie, kochanie? Grzeczna, śliczna Pati. Kurewska, niewdzięczna ladacznica, mówię ja!

Zamknęłam oczy. Te słowa bolały, ale było w nich ziarno prawdy. Bo przecież tak nazywało się kobiety, które zdradzały swoich mężów dla chwilowej uciechy. Kobiety takie jak ja… Sęk w tym, że nie miałam wyrzutów sumienia, jakich by oczekiwał. Tuż przed zdradą poznałam sekret Igora. Brudny, okropny postępek mojego męża, przy którym moje przewinienie bladło i traciło na znaczeniu. Ale nie mogłam mu jeszcze o tym powiedzieć. Nie mogłam też nigdzie tego zgłosić, bo to by zniszczyło moją rodzinę. Zabiłoby resztkę miłości Toniego do ojca i jego jeszcze dziecięcą wiarę w to, że nie mamy nic za uszami. A… mieliśmy wiele, tylko on nie mógł się o tym dowiedzieć.

— Pewnie masz rację — zdobyłam się tylko na to. — Ale Toni jest inny, nigdy nie zrobiłby niczego takiego, to kochane dziecko.

Igor opuścił głowę, przeżuwał wolno kęs za kęsem i nie odpowiadał już na moje prośby, by dać synowi więcej swobody. Nie nawiązywał też do tego, kiedy wrócimy do domu w górach, choć przecież znałam prawdę. Wrócimy, gdy Gaja znów będzie z nami.

Urodzisz mi córkę. Będzie nasza. Moja i twoja, Patrycjo. Jeśli uda się szybko, może pojedziemy do domu. Może ludzie zapomną, że splamiłaś nasze małżeństwo. To jest twoja kara.

— Jak zmyjesz naczynia po kolacji, przyjdź do łazienki. Dziś nie chcę tego robić w komórce, chcę widzieć nas w lustrze. W świetle. Masz teraz płodne, co? — pytał mnie o to, jakby zagadywał o pogodę, a mnie mdliło na sam dźwięk tego określenia.

Czułam się jak królik doświadczalny. Królik wykorzystywany do eksperymentu. I tym właśnie byłam. Odkąd znaleźliśmy się w bluszczowym domku, Igor usilnie starał się, bym zaszła w kolejną ciążę. A ja się bałam. Bałam się, że jeśli się uda, nie pokocham tego dziecka, które nie zostanie poczęte z miłości, tylko z dziwnego przymusu. Ale jeszcze gorszym lękiem napawała mnie myśl, że urodzi się syn. Co wtedy? Co zrobi Igor? Przecież nie miał nad tym kontroli, nie mógł zaplanować płci, a chciał tylko jej. Kolejnej córki.

— Dziś boli mnie brzuch, chyba okres przyjdzie wcześniej — rzuciłam nieśmiało, ale usłyszałam jego szyderczy śmiech.

— Dwa tygodnie wcześniej? Przecież masz owulację. To idealny dzień, żeby spłodzić naszą córkę. Musisz to odpokutować, kochanie. Byłabyś bardzo niewdzięczna, gdybyś pozbawiła nas takiego daru. Przecież wiesz, że wtedy będziemy naprawdę szczęśliwi, wtedy w końcu będziemy pełną rodziną. Miałem trójkę dzieci. Pawła, Szymona i Toniego. Paweł nie jest już moim synem, odkąd robi te obrzydliwe rzeczy, więc potrzebuję córki na jego miejsce. I na miejsce tamtej Gai.

— Igor… — powtórzyłam cicho jego imię, ale to już od dawna nie działało. Nie miałam żadnej władzy, odkąd dowiedział się o mojej zdradzie.

— Patrycjo?

— Naprawdę źle się czuję dziś, może jutro rano przed pracą? Jeden dzień nie zrobi różnicy.

Znów prychnął.

— Po prostu przyjdź do łazienki. Im szybciej Gaja będzie na świecie, tym szybciej będziemy szczęśliwi i wrócimy do tej całej normalności, o którą tak prosicie. Przecież to przez ciebie tu jesteśmy, to przez ciebie Toni nie jest wśród swoich kolegów. Kotku, przez twoją cholerną zdradę musieliśmy się wynieść z domu, bo nie dawali nam żyć. Ty jesteś jedyną osobą odpowiedzialną za obecny stan rzeczy.

— Ale nie musieliśmy uciekać do takiego miejsca!

— Mnie się tu podoba. Nie ma ludzi, nikt nie zagląda w okna, nie ma wścibskich spojrzeń. I nikt nie usłyszy krzyku. A ty czasem lubisz to robić, prawda?

Zacisnęłam usta.

— To nie dom. To więzienie. Bluszczowe więzienie!

— Zamknij się, głupia. Jeśli nie chcesz poznać prawdziwego znaczenia tych słów, to po prostu zamknij się! — rzucił chłodno. Patrzyliśmy na siebie z wrogością, po dawnej miłości nie został nawet ślad.

Tym razem to ja zacisnęłam pięści. Czułam, że lada chwila znów wybuchnę płaczem. Rozpaczliwie próbowałam odnaleźć w Igorze tego mężczyznę, którego poznałam lata temu. Opiekuńczego, dbającego o rodzinę, ale te wspomnienia były tak odległe… A nawet jeśli jakieś przychodziło mi na myśl, to wystarczyło jego zimne spojrzenie i wracało wszystko to, co było tu i teraz. Chłód. Ciemność. Odludzie. Modlitwa. Seks.

Nie chcę. Nie chcę mieć więcej dzieci, powtarzałam bezgłośnie, choć mój mózg mówił co innego. Utrata Gai była tak dotkliwa, że chciałam ją zastąpić kimś innym.

— Jeśli urodzi się syn… — zaczęłam, ale on nie dał mi dojść do głosu.

— Będziemy mieć córkę. I będzie niewinna, nie pozwolę, by stało się z nią coś takiego jak z Pawłem czy z tobą.

A jeśli nie? Jeśli nie? Niespokojne myśli krążyły po mojej głowie, ale Igor uprzedził mnie i odpowiedział:

— Będziemy starać się tak długo, aż to będzie dziewczynka.

— To nie zależy od nas.

— Więc lepiej, żeby los był dla nas łaskawy. Wstaw naczynia do zmywarki, a ja pójdę porozmawiać z Tonim, bo robi się coraz bardziej wyszczekany, i potem poczekam na ciebie w łazience. Nie wchodź do pokoju, sam się zajmę tym gówniarzem.

Uśmiechnął się jak dawniej, ale ja nie czułam się na siłach, by to odwzajemnić. Nie czułam się na siłach do niczego oprócz funkcjonowania w trybie praca–dom–praca. Nie chciałam też odchodzić, mimo że na pewno poradziłabym sobie finansowo jako samotna matka, a Toni był na tyle duży, że nie potrzebowałby stałej opieki, gdybym chodziła do pracy. Mimo to jakaś cząstka mojej duszy chciała jeszcze przez parę chwil zostać z Igorem. Nie z przyzwyczajenia. Nie z nadziei, że się nam ułoży, lecz z głupiego przeświadczenia, że on też powinien odpokutować za wszystko, co zrobił. I to ja powinnam go ukarać. Musiałam tylko mieć plan na to, by się zemścić.

I czas. Dużo czasu.

Wzniosłam oczy do góry i wpatrywałam się w drewniane sklepienie, jakbym widziała tam prawdziwe niebo i gwiazdy. A potem poprosiłam w duchu, żeby los czy cokolwiek, co nami rządzi, sprawił, abym miała córkę. Jeśli już musiałam być w ciąży, jeśli nie miałam innego wyjścia, niech to będzie córka. Gaja.

Wtedy te męki się skończą. Wtedy przetnę ten cholerny bluszcz, a Igor zostanie sam ze swoją winą i swoim brudnym sumieniem.