Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fobia społeczna, z którą zmaga się Gabriel Barski, sprawia, że jego małżeństwo powoli gaśnie. Dwa tygodnie w Zakopanem zdają się dla nich ostatnią deską ratunku, ale romantyczna idylla szybko zamienia się w koszmar.
Gdy fikcja zaczyna mieszać się z rzeczywistością, a na światło dzienne wychodzą mroczne sekrety, już nic nie jest takie samo. Co takiego ukrywa Amelia? I jak daleko sięgnie obsesja Gabriela?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 160
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
RedaktorAgnieszka Michalik
Źródło zdjęcia na okładkę: pexels.comKseniya Kopna
© Jolanta Żuber, 2023
Fobia społeczna, z którą zmaga się Gabriel Barski, sprawia, że jego małżeństwo powoli gaśnie.
Dwa tygodnie w Zakopanem zdają się dla nich ostatnią deską ratunku, ale romantyczna idylla
szybko zamienia się w koszmar.
Gdy fikcja zaczyna mieszać się z rzeczywistością, a na światło dzienne wychodzą mroczne
sekrety, już nic nie jest takie samo. Co takiego ukrywa Amelia? I jak daleko sięgnie obsesja
Gabriela?
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
„Nie mam nic. Nie mam nic. Z czasem poczuję się lepiej, mówią mi. Nie chcę, żeby czas mnie uleczył. To nie jest kaprys, że czuję się źle. Chcę, żeby czas oszpecił mnie i okaleczył utratą Ciebie, naznaczył mnie. Nie zgadzam się, żeby zagłaskał
Twoje odejście”.
China Miéville, Blizna
Tata ciągnie po ziemi naszego szczeniaka. Krótkie, jeszcze niezbyt sprawne łapy niezdarnie próbują wbić się w ziemię, jednak to na nic, bo tata chwyta zwierzaka i wpycha go prosto do szopy, w której trzymamy Sarę. Pies skomle i wyje, ale kiedy tylko zamykają się za nim drzwi, jego pisk cichnie.
Patrzę na tatę, który przez dziury w deskach zerka do środka. Niepewnie podchodzę bliżej i widzę, jak Sara gryzie małego szczeniaka.
— Tato, czy ona go naprawdę zje? — pytam cicho.
— Tak.
— Dlaczego?
Przez chwilę nie odpowiada, jakby nie wiedział, jak mi to wytłumaczyć, ale w końcu przysuwa się do mnie i szepcze:
— Żeby go ochronić przede mną. Złoiłbym mu skórę, a ona to pewnie wyczuła.
Rozchylam usta — niewiele z tego rozumiem. O nic więcej jednak nie pytam, bo zawsze, gdy zadaję pytania, tata marszczy czoło i patrzy na mnie gniewnie. Boję się tego wzroku. Tata jest wtedy brzydki i wygląda jak potwór. A ja, choć mam już sześć lat, wciąż wierzę w to, że potwory istnieją.
Jest mi trochę smutno, że mały piesek nie będzie już lizał moich rąk na powitanie, ale nie mogę też oderwać wzroku od tego, co rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami szopy. Dopiero kiedy na ramieniu czuję dużą, ciężką rękę, podnoszę oczy na tatę, który stanowczym ruchem zaczyna prowadzić mnie w głąb drewnianej chatki. Do naszego domu.
Przy zastawionym przez patelnie i garnki piecyku siedzi mama. Pochyla się nad wiadrem z łupinami i obiera ziemniaki, które jeden po drugim z pluskiem wpadają do metalowego baniaka. Słysząc zbliżające się kroki, prostuje się i lekko uśmiecha, choć wiem, że ten uśmiech jest sztuczny, bo nie błyszczą jej oczy.
Tata rozgląda się po kuchni, a ja staję obok wiadra i mówię:
— Mamo, wrzuciliśmy pieska do szopy. I Sara go zjadła.
Uśmiech natychmiast znika z jej twarzy, a nóż, który jeszcze niedawno pewnie trzymała w dłoni, wpada wprost do brudnej wody.
— To był dobry pies. Gabryś go lubił — mówi, podnosząc wzrok na siedzącego przy niewielkim stole tatę. — Sławek, co ty znowu…
Nie kończy, bo przerywa jej trzask. To tata wali ręką w stół z taką mocą, że kulę się w sobie. Często w coś uderza, więc jestem do tego przyzwyczajony, ale teraz jest głośniej niż zwykle.
Mama zagryza wargi i spuszcza oczy. Wyciąga nóż z wody i w akompaniamencie krzyków taty wraca do obierania. Z jego ust wylatują brzydkie słowa. Zatykam uszy, bo nie mogę znieść tych wyrazów — brzmią okropnie. Nie ruszam się jednak z miejsca, chcę być przy mamie. Wiem, że nie lubi być sama, kiedy zaczyna się kłótnia. Zawsze wtedy chowa się u mnie i czeka, aż tata przestanie tak warczeć. Teraz też tak czeka.
Tata po chwili się uspokaja i zaczyna przeszukiwać kuchnię w poszukiwaniu jedzenia.
— Jeść mi lepiej daj — mówi znów głośniej.
— Za trzydzieści minut. — Głos mamy jest z kolei cichutki, jakby nie miała siły na więcej.
Widzę, że ręce jej drżą. Ostrzem wykonuje chaotyczne ruchy, przez co ziemniaki spadają do wody coraz mniejsze i jakieś takie kanciaste.
— Gabrysiek, zabierz matce ten nóż. — Tata łapie mnie za rękę i popycha. To boli, ale nie krzywię się, żeby nie mówił, że jestem beksa. — Pójdziemy oskórować Sarę, skoro tu nie ma nic do jedzenia. — Tym razem zrzuca z szafki kubki z herbatą i malinowym dżemem. — Tu zawsze, kurwa, nic nie ma!
Patrzę na to z otwartymi ustami. Tata podchodzi do nas i kopie garnek z wodą tak, że jego zawartość ląduje na podłodze.
— Co my świnie, że codziennie mamy ziemniaki żreć? — Opiera się o piec i patrzy na mamę z góry. — Masz pięć minut! Jak tu wrócę, obiad ma być na stole, bo inaczej będziesz gadać do mojej pięści!
— Tato, nie krzycz — proszę cicho, chociaż zazwyczaj w takich chwilach wolę nie wchodzić mu w drogę.
Kolejne naczynia roztrzaskują się na podłodze. Tata w złości zbija mój kubek z kotkiem i kilka talerzy. Staję za mamą i przytulam się do niej, ale ona nawet nie drgnie. Rusza się dopiero wtedy, gdy tata wychodzi.
— Posłuchaj, skarbie — mówi nad wyraz spokojnie. — Weź z lodówki serek, a z chlebaka bułkę. Ja to zaraz posprzątam i przyniosę ci nową herbatę w dużym kubku. Chciałabym też, żebyś nas teraz narysował. Mnie, siebie i jakiś ładny domek. Taki, o którym marzysz. A potem go pokoloruj. — Patrzy na mnie ze łzami w oczach. — Jesteś taki zdolny. Zawsze byłeś… — Przełyka głośno ślinę i dodaje: — My z tatą musimy porozmawiać, ale nie wiem, jak długo nam zejdzie, więc na razie nie wychodź z pokoju, dobrze?
W odpowiedzi kiwam jedynie głową.
— No idź już. Ja muszę tu posprzątać, zanim tata wróci. I pamiętaj, że bardzo cię kocham.
Ja też ją kocham. Najbardziej na świecie. Chciałbym kochać też tatę, ale to trudne, gdy zamienia się w potwora, więc musi mu wystarczyć, że tylko go lubię.
Mama odprowadza mnie do pokoju, a kiedy po kilku minutach przynosi obiecaną herbatę, zamyka drzwi na klucz. Słyszę, jak sprząta, i modlę się, żeby zdążyła przed przyjściem taty, bo inaczej znowu zacznie krzyczeć. Chciałbym, żeby choć raz mówił do mamy miło — żeby uśmiechały jej się oczy.
Biorę papier i kilka kredek. Tylko dwie są zaostrzone, ale to nie szkodzi. Mogę rysować i tak. Po paru minutach na kartce pojawia się mama i ja, a obok dom z huśtawką. Przez moment zastanawiam się, czy dorysować tatę, żeby nie był zły, ale mama wyraźnie powiedziała, że na obrazku mamy być tylko my dwoje.
Nagle po domu roznosi się odgłos ciężkich butów. O nie, tata wrócił! Nadstawiam ucha, ale nie docierają do mnie żadne dźwięki. Może się pogodzili? Wstaję i biorę swój rysunek. Chcę pokazać go mamie i zapytać, kiedy tata kupi mi temperówkę albo naostrzy nożem pozostałe kredki. Przez szybę w drzwiach widzę jednak jakiś cień. Tata?
Idzie w moją stronę. Szarpie za drzwi, ale mama je zamknęła, a ja nie mam klucza.
— Zostaw go! Zostaw go, Sławek! Proszę, tylko nie Gabryś!
Mama krzyczy i chyba też trochę płacze, bo z późniejszych słów już niewiele rozumiem. Wiem jednak, że to dobijanie się do pokoju nie oznacza nic dobrego, więc chowam się w kącie za łóżkiem.
Znów trzask. Widzę, jak szyba rozbija się w drobny mak. Zamiast niej jest teraz wielka dziura. Tata siłą otwiera drzwi i wchodzi do środka. Chociaż wydawało mi się, że wcisnąłem się w najciaśniejszy kąt, od razu znajduje moją kryjówkę. Podchodzi bliżej i wyciąga mnie za rękę na środek pokoju. W pijackim bełkocie krzyczy, że go zdradziłem, więc teraz dostanie mi się za mamusię.
Trzęsę się i chce mi się płakać. Boję się, bo nigdy nie widziałem taty aż tak zdenerwowanego. Kiedy ściąga mi spodnie, a ze swoich wyciąga pasek, mama próbuje go ode mnie odciągnąć. Tata jednak jej na to nie pozwala i popycha ją na ścianę. Próbuję jeszcze się wyrwać, ale właśnie wtedy czuję ból.
— Nauczę cię posłuszeństwa! — Tata dyszy tuż przy moim uchu. — Za mamusię!
Drugie uderzenie boli jeszcze bardziej. Duszę się od płaczu i chcę krzyknąć, żeby przestał. Chcę go też bardzo za wszystko przeprosić, ale brakuje mi tchu. Mamo! Mamo, gdzie jesteś? Nie widzę jej przy ścianie. Czyżby uciekła?
Zamykam oczy. Cały drżę w oczekiwaniu na kolejne uderzenie, ale ono nie nadchodzi. Boże, jak dobrze. Jak dobrze, że przestał. Tata puszcza moje ramię, a ja odwracam się, żeby odszukać wzrokiem mamę. Jest przede mną. Uśmiecha się, a jej oczy znowu błyszczą tym samym blaskiem.
Pasek leży na podłodze tuż obok taty, z którego boku leci krew. Dużo krwi. Nigdy nie widziałem takiej ilości, więc wpatruję się w to z przerażeniem. Ocieram łzy i próbuję uspokoić spazmy. Tata charczy coś, ale już nie tak głośno jak wcześniej.
Mama schyla się i wyciąga z jego ciała nóż, a potem wbija go jeszcze kilka razy w różne miejsca. Kiedy znowu się do mnie odwraca, ma krew na dłoniach, twarzy i ubraniu.
— Mamusiu…
Czuję, że bardzo chce mi się sikać. Tak bardzo, że nie daję rady wytrzymać i popuszczam na podłogę.
Gdy mama wybiega z pokoju, serce bije mi jak oszalałe. Boję się zostać tu sam, ale nogi nie chcą się ruszyć. A co, jeśli tata wstanie i będzie na mnie zły? W końcu podciągam spodnie, mijam szybko ciało taty i biegnę za mamą. Gdzie ona znowu jest?
Na dworze jest chłodno, więc ile sił w nogach pędzę w stronę otwartych drzwi do stodoły. W środku jest trochę ciemno, ale na szczęście odnajduję tam mamę, która stoi na małym stołku z założonym na szyję grubym sznurem. Kiedy mnie dostrzega, zamiera.
— Kocham cię, skowronku — mówi bez cienia uśmiechu. — Nikt cię już nie skrzywdzi.
Chcę, żeby zeszła z tego stołka, przytuliła mnie mocno i wytłumaczyła, co się stało, ale nie schodzi. Zamiast tego kopie w drewniany mebel, a sznur zaciska się na jej szyi. Płacząc, próbuje ją stamtąd zdjąć, ale jest taka ciężka. Uczepiam się więc jej nóg i trwam tak w przeświadczeniu, że stało się coś strasznego.
Czuję, że to wszystko moja wina. Gdybym nie powiedział mamie o piesku, na pewno nic by się nie stało. Tata nie leżałby w kałuży krwi na podłodze, a mama przytulałaby mnie i razem obejrzelibyśmy mój rysunek.
Przyciskam się do niej bardzo mocno. Łudzę się, że za chwilę mama otworzy oczy i po prostu do mnie zejdzie, ale nic takiego się nie dzieje.
Dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś, mamo?
Wyciągam pudełko i powoli obklejam je żółtym papierem do pakowania prezentów. Mam już przygotowane rzeczy z listy, które powinny się tam znaleźć. Wszystkie leżą starannie rozłożone na blacie biurka, bo muszę zdążyć przed Amelią. Wiem, że wróci lada chwila. Nie może mnie z tym zobaczyć. Nie może wiedzieć, co wkładam do środka, bo na pewno tego nie zrozumie.
Muszę to ukryć. Zastanawiam się, gdzie byłaby dobra skrytka, ale w mieszkaniu w bloku ciężko o taką. Może w szafie z ubraniami? Nie, to bez sensu. Tam na pewno Amelia będzie zaglądała. W końcu lubi porządek i często układa coś na wieszakach.
Przypominam sobie, że miałem kiedyś kluczyk do szuflady w biurku. Szukam go w szpargałach kuchennych, potem w pudełkach z rozmaitymi drobiazgami, aż wreszcie znajduję zgubę w sypialni, w małej nocnej szafce.
Oddycham niespokojnie — trudno mi się z tymi rzeczami pożegnać. Czuję się tak, jakbym chował jakiś skarb. I rzeczywiście trochę tak jest, bo to, co mam w pudle, stanowi ważną część mojego życia.
Zamykam pokrywę i wkładam wszystko do szuflady w biurku, przy którym zazwyczaj pracuję. Na koniec przekręcam klucz, który z kolei ląduje w portfelu. Będzie zawsze przy mnie. W ten sposób nikt nie pozna mojego sekretu.
Uśmiecham się, kiedy słyszę dźwięk wiadomości, bo wiem, że to Amelia.
Za chwilę będę w domu, na mieście przez ten śnieg są koszmarne korki! Całuję. I tęsknię. PS: Mam dla ciebie pewną propozycję :)
Odpisuję, że zrobiłem obiad i nie mogę się doczekać, aż wróci. Mam jednak nadzieję, że tą propozycją nie będzie wspólne wyjście na miasto do jednej z ulubionych restauracji Amelii. Zbliża się nasza ósma rocznica ślubu, ale na samą myśl o tym, że wychodzimy do ludzi — gdzieś, gdzie jest tłok — czuję się koszmarnie.
Ostatni raz zerkam na szufladę w biurku, wizualizując w głowie to, co się tam znajduje, i idę do kuchni, żeby podać jedzenie. Wyglądam przez okno. Rzeczywiście, spadło sporo śniegu. Mleczne, białe płatki przyklejają się do szyby, a potem spływają, zostawiając na niej smugi.
Wydaje mi się, że ze mnie też coś spada. Jakby jakiś ciężar, który dźwigałem przez ostatni rok, wreszcie odszedł w zapomnienie. Na myśl o tym, że za chwilę mam zasiąść do wspólnego posiłku z żoną, odczuwam bezgraniczny spokój i szczęście.
Pamiętam moment, kiedy przestałem wychodzić do ludzi. Takich chwil się nie zapomina. Są jak dziury po niedawno wyrwanych zębach, które wciąż naruszamy, sprawdzając językiem ich strukturę. Wciąż dotykamy, mając nadzieję, że przyzwyczaimy się do tej pustki. Ten dzień był właśnie taką niezasklepioną, rozbabraną dziurą.
Byłem z Amelią na przyjęciu organizowanym przez naszych znajomych z okazji przeprowadzki do nowego domu. Dość okazały budynek, w małym lotniczym miasteczku za Lublinem, wyglądał naprawdę imponująco. Adam — nasz wspólny kolega, jeszcze z czasów studiów graficznych — zaprosił chyba połowę osiedla, bo mimo sporego metrażu było niesamowicie tłoczno. Upalny sierpień spowodował, że z tarasu przenieśliśmy się do salonu z klimatyzacją, by choć trochę odetchnąć od gorąca.
Alkohol przelewał się z butelek do kieliszków, a z kieliszków do gardeł. Szkło obijało się o siebie, tworząc atmosferę sielanki. Adam zadbał też, by goście się nie nudzili. Była głośna muzyka i karaoke, w którym większość z nas ochoczo wzięła udział.
Kiedy nadszedł czas na kolejne drinki, stanęliśmy z żoną w grupce znajomych właściciela domu. Znaliśmy ich jedynie z widzenia, ale w ogóle nam to nie przeszkadzało.
Może gdybym wtedy użył innych słów, inaczej poprowadził rozmowę, nie stałoby się to, czego dziś wolę nie pamiętać. Może nie uruchomiłbym lawiny uczuć, która zasypuje mnie do dziś.
Ktoś rzucił, żebyśmy po kolei opowiedzieli coś o sobie — żeby się lepiej poznać. W milczeniu słuchałem historii ludzi, którzy mówili o tym, jak rozwijają własne firmy, prowadzą sklepy internetowe czy wydawnictwa. Ich żony pomagały im w biznesie albo po prostu nie pracowały. Nerwowo zerkałem na Amelię, która chyba wyczuła niepokój w moim spojrzeniu. Wszyscy byli ważni, osiągnęli w życiu więcej niż niejeden czterdziestolatek, a ich mowa ciała była opanowana do perfekcji.
Upiłem łyk drinka i wpatrując się to w jedną, to w drugą twarz, zacząłem snuć jakąś nieprawdopodobną opowieść o tym, że mam firmę, która zajmuje się zakładaniem stron internetowych, a Amelia jest w niej grafikiem. Z tym tak do końca nie skłamałem, bo moja żona rzeczywiście tworzyła piękne wizualizacje, ale na umowie z jedną z lubelskich firm. Nigdy nie pracowaliśmy razem, a ona też nigdy nie brała dodatkowych zleceń, bo to, co zarabiała, w zupełności nam wystarczało.
Dokończyłem opowieść, znów umoczyłem usta w drinku, bo czułem, że robi mi się gorąco, i przeniosłem wzrok na kobietę, która bacznie mi się przyglądała.
— A ty nie byłeś czasami u nas w poniedziałek w biurze? — Zmrużyła oczy, patrząc na mnie jeszcze uważniej.
Cholera! Uśmiechnąłem się nerwowo i pokręciłem głową na znak, że nie rozumiem, ale ona kontynuowała. Wszyscy milczeli, a mała, opalona blondynka patrzyła na mnie i mówiła, że przyszedłem do pośredniaka wcześnie rano, by zarejestrować się jako bezrobotny. I że na pewno mnie z nikim nie myli, bo to było jakieś trzy dni temu, a firmy nigdy nie prowadziłem.
— Ja… to jakaś pomyłka. Amelka — zerknąłem na żonę — powiedz im, że to nieprawda, przecież jestem świetnym programistą, mamy sporo zleceń. Ty jesteś grafikiem, tworzysz wizualizacje, na telefonie masz wiele projektów. — Głos zaczął mi nienaturalnie drżeć, a ręka, którą trzymałem szklankę, nagle wydała się taka ciężka. Starałem się brzmieć przekonująco, ale chyba zauważyli moją niepewność.
Zmrużyłem oczy, bo poczułem na sobie spojrzenia innych. Były pogardliwe i prześmiewcze.
— Skoro Kasia cię widziała, to pewnie tak było — odezwał się jakiś facet i objął ramieniem blondynkę, która mnie rozpoznała. — To jak to w końcu jest, masz tę firmę czy żona cię utrzymuje? — parsknął.
— Chodźmy…
Poczułem szarpnięcie za rękę. To Amelia próbowała odsunąć mnie na bok. Doskonale wiedziała, że nie dam rady wybrnąć z tego kłamstwa. Podając wymyśloną nazwę firmy, na pewno naraziłbym się jeszcze bardziej, ale nie mogłem tego tak zostawić. Gdybym powiedział, że straciłem pracę miesiąc temu i utrzymujemy się z pensji żony, wyszedłbym na mięczaka, na faceta bez godności. Wolałem więc skłamać.
Miałem wrażenie, że wszyscy patrzą tylko na mnie, na mój każdy ruch. Serce zaczęło bić mi szybciej. Układałem w głowie, co mógłbym powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Poczułem, jak pocą mi się ręce, a przed oczami robi się ciemno. Słyszałem jeszcze śmiechy i widziałem, jak ktoś odchodzi z grupy, machając na mnie ręką.
Czułem się jak śmieć. Dlatego że skłamałem i dlatego że nie byłem tacy jak oni. Ale przecież zawsze byłem zdolny. Amelia mówiła…
Bum. Kolejne uderzenie serca spowodowało, że oblał mnie zimny pot. Amelia powtarzała, że jestem zdolny i gdybym tylko chciał, gdybym mógł…
Bum, bum, bum!
Szklanka upadła na podłogę, a zawartość rozlała się po eleganckim, białym dywanie. Zaczęły mięknąć mi nogi. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem niczego podobnego, ale teraz dosłownie czułem, jak uginają się pode mną kolana, a widok robi się zamazany.
Zemdlałem. Mając dwadzieścia osiem lat, zemdlałem jak zwykły mięczak — bo przyłapano mnie na kłamstwie.
Tak właśnie się to zaczęło. Tak stałem się dziwakiem i kimś, kto z dnia na dzień zaczął widzieć trywialne sprawy w zupełnie innym świetle. W świetle strachu.
Najgorsze w tej parszywej sytuacji jest to, że wciąż ranię Amelię. Wiem, że moje zachowanie sprawia jej zawód, ale nie mogę już inaczej, bo w moim mózgu coś się przestawiło. Za każdym razem, kiedy znajduję się wśród ludzi, jakiś trybik uwalnia mechanizm złożony z szybkiego bicia serca, spoconych rąk i mroczków przed oczami.
Zacząłem więc unikać źródeł nerwów. Najpierw omijałem przyjęcia, zaproszenia do znajomych i te cholerne rozmowy kwalifikacyjne. W końcu jednak zacząłem unikać nawet wizyt u fryzjera.
W internecie wyczytałem, że to początki fobii społecznej i bez terapii nie pokonam tego. Bzdura. Nie potrzebowałem żadnych psychologów, ich wygodnych foteli i przyjemnych głosów zapraszających do zwierzeń. Potrzebowałem jedynie czasu.
Zasypało nas jak nigdy wcześniej, więc dotarcie autem gdziekolwiek graniczy z cudem. Przeklinam w myślach tę cholerną pogodę, choć właściwie grudzień jest mi na rękę, bo mam pretekst, by nie pakować się w głupie spotkania towarzyskie.
Dziś jednak wychodzę z domu. Po raz pierwszy od miesięcy mam odwagę pójść do sklepu i zrobić zakupy. Na szczęście nie ma wielkiej kolejki. Chociaż byłoby szybciej, nie płacę kartą. Gotówka wydaje się lepszym rozwiązaniem, bo boję się, że urzędnicy będą o mnie wszystko wiedzieć.
Zapominam kilku rzeczy, ale te, które mam, na pewno wystarczą na kilka dni. Jestem dumny z siebie, że nie zadrżały mi ręce, kiedy wsypywałem resztę do portfela. Nie dałem się atakowi paniki, zdając sobie sprawę, że ktoś następny czeka, aż zapakuję wszystkie zakupy. Na pewno myśli, że jestem nieudacznikiem.
Nie lubię wychodzić, bo gdybym spotkał kogoś znajomego, byłbym zmuszony z nim porozmawiać. Może nawet zaprosiłby mnie do domu. Na tę myśl zawsze czuję przyspieszone bicie serca. Nie umiem odmawiać, ale nie chcę się też z nikim widzieć.
Ludzie zawsze wypytują o moje samopoczucie. Poklepują mnie po plecach i mówią, że powinienem częściej wychodzić z domu i nie siedzieć tak samotnie. Ale ja lubię być sam. Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej lubię swoją samotność. Bez zbędnych pytań i nadętych rozmów o pogodzie, pracy czy polityce. Bez wymuszonych uśmiechów i fałszywych przyjaźni.
Poza tym mam Amelię. Ona mi wystarcza — jest moim oparciem i przyjacielem. Chociaż czasem mówi, żebym nie przesadzał. Przekonuje mnie, że poradzę sobie, jeśli tylko będzie obok. Ale sobie nie radzę.