Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Siedemnaście autorek, siedemnaście opowiadań grozy. Wszystkie łączy prąd i elektryczność.
Możemy znaleźć go w gniazdkach czy urządzeniach codziennego użytku. Natura też jest go pełna, co widać w wyładowaniach atmosferycznych, a także neuronach przewodzących za jego pomocą informacje.
Czy prądu można się bać? Czy może straszniejszy jest moment, kiedy znika i światło gaśnie? Czy prąd może celowo zrobić ci krzywdę? Pamiętaj: jeśli zobaczysz błysk – uciekaj!
Autorki opowiadań zawartych w antologii: Dagmara Adwentowska, Aleksandra Bednarska, Agnieszka Biskup, Kamila Bryksy, Paulina Hendel, Karolina Mangusta Kaczkowska, Monika Kowalska, Agnieszka Kuchmister, Agnieszka Kwiatkowska, Katarzyna Berenika Miszczuk, Anna Musiałowicz, Sandra Gatt Osińska, Magdalena Sobota, Paulina Stępień, Agata Suchocka, Flora Woźnica, Klaudia Zacharska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dagmara Adwentowska
Z wykształcenia dziennikarka i kulturoznawczyni, pracuje jako redaktorka i korektorka. Jej opowiadania ukazały się w magazynach „Okolica Strachu”, „Histeria” oraz licznych antologiach, m.in.: Teorie spisków, Fantazje zielonogórskie, Horror naRoztoczu. Insomnia, Nanocnej zmianie, Krew zapomnianych bogów, Echo zgasłego świata, Zapomniane historie, Krwawnik 2, Słowiańskie koszmary, City 4, Sny umarłych, Jakie czasy, taki diabeł, Dziwne opowieści, Licho nie śpi, Żertwa, Obscura, Wcieniu Bangor i Zabawki. Jest pomysłodawczynią i redaktorką antologii horroru industrialnego Maszyna. W 2021 roku wspólnie z Agnieszką Biskup wydała zbiór opowiadań grozy Mamidła. Jej opowiadania ukazały się także w Czechach (w czasopiśmie „Howard” oraz w antologii przedstawiającej współczesnych polskich pisarzy grozy – Polské noční můry). Laureatka konkursu na najlepsze opowiadanie kryminalne organizowanego przez Międzynarodowy Festiwal Kryminalny (2024). Pasjonatka zabytków techniki, zielarstwa, wierzeń ludowych, historii i żeglarstwa.
Myślimy, że płyn elektryczny jest przygotowywany przez jedną z sił mózgu, prawdopodobnie przez krew, przechodzi do nerwów i przepływa wewnątrz nich, czy to, że są one wydrążone i puste, czy też, co jest prawdopodobniejsze, że zawierają bardzo lotną limfę, lub inny podobny płyn bardzo lotny, który, jak przypuszczają niektórzy, jest wydzielany przez substancję korową mózgu. Jeśli tak, to może tajemnicza i dotąd na próżno badana natura duszy zwierzęcej zostanie wydobyta z ciemności.
LUIGI GALVANI*
Co się stało wówczas w Mon Espoir?
Dziś, po wielu latach owocnego życia, ogarnia mnie spokój płynący z pogodzenia się z własnymi błędami. Mniemam, iż zyskuję chłodny osąd, a zabrakło mi go, gdym tamtej pamiętnej nocy w strugach deszczu uciekał w popłochu z samotnej wieży, zostawiając za sobą Grabensdorfa i jego maszynerie. Zdaje mi się, że u progu śmierci patrzę wstecz z dystansem, rozumiem więcej z serii wydarzeń, które były moim udziałem w posiadłości u podnóża Gór Olbrzyma.
Czy jednak pamiętam wszystko właściwie? Czy wiek nie mąci oglądu przeszłości? Czy nadal widzę rzeczy w ich prawdziwym kształcie, takim, jaki wówczas przybrały? Czy wspomnień nie plącze czas, nie zasnuwa ich mgła zapomnienia – albo gorzej: czy nie ulegają one powolnej, niedostrzegalnej erozji wywołanej moją własną wolą, by wszystko potoczyło się inaczej?
Co wydarzyło się w Mon Espoir?
Spiszę wszystko krok po kroku, godzina po godzinie, według mej niedoskonałej pamięci. Choć nie wiem, po co to czynię. Nie dla potomnych, nie – bardziej dla siebie. By rzucić światło na ten okres mego życia, który zatonął w ciemnościach – gdy zagasły wypełniające laboratoryjne szkło zimnobłękitne iskry.
Czerwiec roku 1814 zapisał się w annałach jako upalny i deszczowy. Dnie przygniatał lepki skwar. Duchota poczynała napierać rychło po świcie, w południe stając się trudną do zniesienia i zmuszając do schronienia się przed palącym żywiołem i wszechobecną ciężką wilgocią. Zawsze wybierałem w tym celu budynki o grubych ścianach, w ich wnętrzu i dotyku chłodnego kamienia znajdowałem ulgę. Wiek mój posunięty i stan zdrowia skłaniały do ostrożności i rozsądku, w upalne dni mocno już czułem brzemię przeżytych lat, zdawało mi się wówczas, że krew w żyłach gęstnieje i krzepnie, a opadające z sił serce pompowało ją z coraz większym i bolesnym nierzadko znojem. Stąd też podróż postępowała wolno, by nie rzec: ślamazarnie. Pewne wytchnienie przynosiły mi noce, zwłaszcza te, w które nagromadzona duchota kilku dni przekraczała punkt krytyczny i eksplodowała w gwałtownych burzach. Kiedy ściany mych tymczasowych schronień obmywała ulewa, ciemne niebo mruczało odgłosami grzmotów, a powietrze przesycały chłód i zapach elektryczności – odczuwałem spokój i odprężenie, jakby ktoś zdjął mi z piersi ogromny ciężar. Oddychałem znów lekko jak wtedy, gdym jako młodzieniec wraz z bratem poszukiwał w Alpach skamielin, nie zważając na trudy wysokogórskiej wędrówki.
W dniach ostatnich mimo dolegliwości zmusiłem się do wzmożonego wysiłku i przyspieszyłem. Podróż ciągnęła się już dość długo, a przedmioty mego zainteresowania wymagały szczególnej aury, na którą liczyć mogłem w bieżących letnich miesiącach. Ponadto przed rozpoczęciem obserwacji w Górach Olbrzyma miałem otrzymać wskazówki od pewnego dżentelmena, którego polecił mi mój przyjaciel. Baron Friedrich Grabensdorf przebywał zaś w swych dobrach położonych u podnóża tychże gór. Opuściłem więc zajazd o trzeciej, aby przynajmniej część podróży odbyć pod osłoną chłodnej nocy, największy skwar przeczekać w cieniu drzew lub gospodzie i przed wieczorem przybyć do celu.
Słońce czerwieniło się i chyliło ku horyzontowi, kiedy koła mego powozu zaterkotały na brukowanej alei, wzdłuż której ciągnęły się rzędy młodych lip. Drzewa kwitły już obficie, choć była to ledwie połowa czerwca, i przesycały wieczorne powietrze słodką, miodową wonią. Aleja zagłębiała się w park w angielskim stylu, pełen cieni i rozbuchanego roślinnego życia, i wypadała wprost na ozdobiony wielkim gazonem dziedziniec przed pałacem, który – przyznaję – zrobił na mnie niemałe wrażenie, chociaż zjeździłem znaczną część Europy i wiele widziałem dworów i siedzib arystokratów. Trzykondygnacyjna rezydencja barokowym przepychem, elegancją ani splendorem nie ustępowała siedzibom książąt. Ledwiem wysiadł, posapując, z trudem stawiając ścierpnięte po długiej podróży w bezruchu nogi na wąskich stopniach powozu, na podjeździe wraz zaroiło się od stajennych i służby. Po szerokich schodach z piaskowca, wspierając się na lasce, podążał ku mnie szlachcic w modnym, granatowym surducie. Owa podpora nieco mnie zastanowiła – co prawda nikt nie uznałby go za młodzieniaszka, daleko było mu jednak do wieku starczego osłabienia, który stał się już moim udziałem. Zapewne z dwadzieścia lat mniej liczył sobie ode mnie, wrażenie to pogłębiały ciemne oczy o bystrym, pełnym życia i ciekawości spojrzeniu. Rzeźbiona laska zakończona uchwytem w kształcie psiej głowy musiała być wsparciem w chorobie, nie starości.
– Monsieur Jean Alerie? – spytał, a gdy potwierdziłem, uśmiechnął się serdecznie i wyciągnął rękę na powitanie. Jej uścisk był nadspodziewanie mocny i krzepki, zdało mi się, że moja dłoń w jego jest miękka i sflaczała jak zagubiona na spacerze, zapomniana rękawiczka.
– Jestem baron Friedrich Grabensdorf – przedstawił się i ciągnął po niemiecku: – Oczekiwałem pana wizyty niecierpliwie. Zobaczyłem powóz daleko wśród pól i pomyślałem: musi być, że to pan Alerie do mnie jedzie. Kazałem już szykować wieczerzę. Proszę za mną. Odświeży się pan, zjemy i porozmawiamy… ha! Wiele mamy do omówienia.
Cechowały go gościnność, swoboda i otwartość właściwa dżentelmenom, którzy lata młodzieńcze spędziwszy pośród społeczeństwa i w licznych podróżach, na lata dojrzałe osiedli w swych majątkach i poświęcili się bez reszty rozwijaniu pasji intelektualnych. Kroczył obok mnie, a jego twarz wyrażała najwyższą troskę, gdy po mozolnym pokonaniu części stopni prowadzących do głównego wejścia do pałacu zatrzymałem się, by odetchnąć przed dalszym wysiłkiem.
– Pozwoliłem sobie zakwaterować pana na parterze – zaznaczył tonem konwersacyjnym. – Czy potrzebne będą panu jakoweś medykamenta? Poślę natychmiast, mam zaprzyjaźnionych aptekarzy, moje zlecenie wykonają w pierwszej kolejności.
– To starość – odparłem, przecierając spocone czoło dobytą z rękawa chusteczką. Przed kim innym poczułbym zapewne wstyd, jak wspomniałem jednak, z barona Grabensdorfa biło serdeczne staranie gospodarza o dobrostan i zdrowie gościa. – Na nią tylko jedno jest lekarstwo.
– Być może, być może onegdaj tak było, lecz świat idzie do przodu, a my wraz z nim – odparł z enigmatycznym uśmiechem i błyskiem dumy w ciemnych oczach.
– Cóż pan baron ma na myśli? – spytałem, podejmując wspinaczkę po stopniach z piaskowca.
– Wyłuszczę na pewno w dniach najbliższych, najpierw odpoczynek i kolacja.
Kwadrans później spocząłem w fotelu obok okna, z którego widok wychodził na niewielki, urokliwy pawilon o ścianach pomalowanych na zielono. Przydzielony mi Clemens, młody pokojowiec z zawadiackim wąsem, uwijał się przy mych bagażach, rozwieszał marynarki i zagadywał ciekawie. A to czy słyszałem o badaniach pana barona. A to czy mi wiadomo, że pan baron maszyny swe magiczne aż z „Angliji i Francyji” sprowadza, co więcej, ma najętego własnego mechanika, który mu kolejne, według jego projektów, pobudował.
– Słyszałem co nieco – odparłem, rozbawiony jego gadulstwem i młodzieńczą energią. Nie umknęło mej uwadze, że choć o Grabensdorfie mówił z szacunkiem, to perorował ze swobodą, nie było w nim uniżoności, prawdziwej czy fałszywej, ani drżącej bojaźni przed możniejszym od siebie. Pomyślałem, że ekstraordynaryjne panują we włościach barona porządki.
– Dobry to pan, baron Grabensdorf? – zagadnąłem, gdy Clemens pracowicie obierał moją niedzielną kamizelkę z kłaczków kurzu i innych niechcianych śladów podróży.
Młodzik zamarł w bezruchu, przygryzł wargę z wahaniem jakby.
– A juści. Wielka głowa u niego, ale i serce wielkie – przyznał po chwili. – Zagrodników z poddaństwa zwolnił. Jak chude lata były, głód i nieurodzaj, za dziecięctwa mojego, to groszem sypał, cobyśmy nie sczeźli na zupie z kory i trawy. Do różnych nas tu robót zaprzęga, komu wola, u pana zawszeć się zajęcie i zapłata godziwa znajdą. Wieżęśmy ostatnio pobudowali, na wzgórzach. Kawałek dobry od pałacu. Stąd nie widać.
Szczotkę odłożył do futerału i do okna podszedł, palcem wskazał niewielki zielony pawilon na planie ośmioboku, kryty oliwkową dachówką i opleciony bluszczem.
– Bo najpierw to pan w Okrągłym Domku eksperymenta czynił. Ale jak piorun ściągnął po sznurku z chmury burzowej, huknęło, aż się cały pałac zatrząsł, pożar był! Prawie się mości baron przekręcił od tego eksperymentu, bez ducha go wynieśliśmy, ja i Jakub. – Wzdrygnął się lekko na to wspomnienie, ręce roztarł, jakby go mrowiły. – Ludzie się strachu objedli i gadać poczęli. To i pan baron powiada: „Zbudujemy nowe obserwatorium, z dala ode pałacu i wioski, nikomu wadzić nie będzie”. No i stąd się ta wieża wzięła. Tam teraz pan baron latawcami i chmurami się bawi, maszynerie swoje trzyma.
– A ludzie co na to? – pociągnąłem go za język, mniej z ciekawości, bardziej dlatego, żem jeszcze sił nie zebrał, by się w miarę godnie podnieść z fotela. – Faktycznie gadać przestali?
Machnął ręką niecierpliwie, jakby muchę natrętną odganiał, ale przyglądał mi się badawczo i oceniająco.
– Gdzie tam. Na ludzkie języki nie masz sposobu, zawsze plotki mielą. Co z tego, że baron z oczu ciekawskich zszedł? Toć oni mu jeszcze te badyle na dachach wypominają.
– Jakie badyle? – Zagubiłem się dokumentnie w potoku wymowy.
– No te, co je baron kazał zatknąć na kościele, na pałacu i na cegielni. Ludzie gadają, że to woli boskiej i prawom wbrew…
Może i bym się dopytał dokładniej, w jaki sposób badyle godzą w boskie zamysły – ponad wszelką wątpliwość powinienem – ale do drzwi zapukano nieśmiało. Rudowłosa pokojówka dygnęła tuż za progiem i zaanonsowała, że pan baron czeka już z kolacją w niebieskim salonie.
Muszę przyznać, że podjęto mnie wytwornie i z nadzwyczajną hojnością. Na porcelanowej zastawie pyszniły się pasztety, sery i inne drobne przekąski, a służba raz po raz donosiła kolejne ciepłe potrawy. Jednak bardziej od aromatycznych dań i wina pociągała mnie rozmowa z gospodarzem.
Baron, jak się okazało, studiował kilka dziedzin filozofii i historii naturalnej, wiedzą swoją dzielił się chętnie i z elokwencją człowieka światowego. Obecnie najmocniej zajmowały go astronomia oraz elektryczność. Niebywałe, lecz był świadom wszystkich najnowszych osiągnięć i odkryć w tych dziedzinach. Musiał prowadzić szeroką korespondencję.
– Przede wszystkim prowadzę własne badania! – Zaśmiał się serdecznie, gdy to zasugerowałem. – Elektryczność powietrzna kryje możliwości, które mnie nęcą.
– Służba opowiada, że pan baron z chmurami i latawcami eksperymenty czyni. Chodzi o doświadczenie Franklina?
Uśmiechnął się pobłażliwie na wzmiankę o plotkach.
– Tak, rozwinąłem myśl Franklina. Mam kilka latawców własnej, udoskonalonej konstrukcji. Podobnie jak Amerykanin wypuszczam je podczas burzy na sznurze splecionym z konopi i drutu, ponadtysiącstopowej długości.
– Imponujące – stwierdziłem, zapominając o pieczeni stygnącej na malowanym w kwiaty czereśni talerzu.
– Linkę łączę z piorunochronem przymocowanym do okna – kontynuował baron, bawiąc się pustym kieliszkiem i żywo gestykulując drugą dłonią – i za pomocą izolowanego uchwytu zbliżam do niego inny, uziemiony piorunochron.
„Badyle na dachach” – wspomniałem opowieść pokojowca Clemensa i jej niezrozumiałe aspekty stały się jasne. Piorunochrony, amerykańska nowinka wymyślona przez Franklina. Zabobonny, prosty lud zapewne obawia się, że zamiast chronić, sprowadzają gromy, a te łączy z boskim gniewem. Spotykałem się już z takim podejściem.
– Ściągam iskry czasem na odległość dwóch stóp – pochwalił się mój gospodarz z błyskiem w oku.
– Nie jest to do końca bezpieczne… – zaznaczyłem poważnie i zaraz pożałowałem tego komentarza.
Grabensdorf zerknął na służącą zbierającą zbędną zastawę ze stołu, jakby się obawiał, że powiedzenie prawdy urodzi kolejną plotkę, a ta będzie rosnąć, tocząc się po jego włościach niby kula śniegowa po zboczu i zgarniając wszystko na swojej drodze.
– Nie jest – przyznał po chwili. – Słyszał pan już, zdaje się, o moim przykrym wypadku.
– Obiło mi się o uszy.
– Uderzenie było silne. Tylko szczęściu i mym poddanym zawdzięczam, żem przeżył. Clemens, którego przydzieliłem panu za pokojowca, razem ze stajennym Jakubem wyciągnęli mnie z laboratorium, część sprzętów zajęła się ogniem. Clemens złapał mnie pierwszy i Kuba opisywał mi potem, że aż biedakiem zatrzęsło, a włosy stanęły mu dęba. Stajenny poczuł już tylko lekkie szczypanie i mrowienie skóry… Rozumie pan. Moje ciało wchłonęło elektryczność powietrzną z pioruna i oddało ją w sposób niekontrolowany. To nie powinno się wydarzyć, teraz jestem ostrożniejszy. Cóż. Tylko ten, co nic nie robi, nie popełnia błędów. – Odstawił kieliszek i machnął lekceważąco ręką. Jak na mój gust zbyt szybko i zbyt teatralnie.
– Oczywiście – zgodziłem się, bo mogłem tylko się zgodzić. – To jednak istotne, aby z błędów wyciągać naukę na przyszłość.
– Zapewniam, że wyciągnąłem. – W ciemnych oczach Grabensdorfa zapaliły się ogniki. – Ale co najważniejsze… poczułem to na własnej skórze. Tę moc, siłę, która płynie z elektryczności.
Słowa te wzbudziły moje głębokie zainteresowanie.
– Wtedy, podczas wypadku z piorunem w Okrągłym Domku?
Skinął głową twierdząco z nadzwyczajną dostojnością. To w tym momencie, jak mniemam, zawiązała się między nami niedostrzegalna nić porozumienia, nastąpiło tajemne sprzężenie, które łączy światłe umysły dzielące przekonania i idee.
– Żywi pan jakieś nadzieje w związku z tym wydarzeniem – zauważyłem i z rosnącą ciekawością badacza zapytałem wprost: – Zdradzi pan, o co chodzi?
Pokiwał głową i sięgnął po karafkę. Trunek spłynął w kryształ kieliszka gęstą strugą rubinowej czerwieni.
– Mniemam, że w elektryczności drzemie siła zdolna wrócić władzę w tkniętych niedowładem członkach.
Odnotowałem, że mimowolnie opuścił wzrok na swoją laskę zawieszoną na rzeźbionym podłokietniku krzesła. Po chwili znów spojrzał na mnie i mówił dalej, z coraz większym zaangażowaniem i naciskiem.
– Tak, zauważyłem poprawę mojego stanu. Nieznaczną, ale istotną. A nie sądzę, że na tym kończą się możliwości. Pomyśl, Alerie, o tych wszystkich chorobach, które od zarania dziejów trapią ludzkość, wysączają z człowieka życie, sprawiają, że ciało więdnie przedwcześnie.
– I elektryczność miałaby leczyć z owych chorób?
– Lub usuwać ich skutki. – Pokiwał głową z entuzjazmem.
– Nie jest to rzecz absurdalna – przyznałem po chwili. – Skoro Galvani był w stanie wyzwolić ruch w martwej, odciętej nodze żaby…
– Właśnie! – Grabensdorf klasnął uradowany. – A nawet ruch całej martwej żaby.
– O tym nie wiedziałem…
– Używał piorunochronu do ściągnięcia impulsu podczas burzy.
– Włoch wbijał piorunochron Franklina w żabę? – Nie dowierzałem, ale baron pokiwał twierdząco głową. Choć był rozbawiony, głos miał poważny.
– Jako żywo. Podskakiwała za każdym razem.
– Paradne – przyznałem, lekko oszołomiony. Już imaginowałem sobie dalszy rozwój rozmowy, bom przeczuł tok myślenia, konkluzje rodzące kolejne konkluzje i prowadzące do niedających się zignorować wniosków.
– Jeśli ta dziedzina nauki ma się rozwijać – Grabensdorf podniósł w moją stronę pełny kieliszek – czas porzucić martwe płazy na rzecz bardziej złożonych obiektów.
– Ma pan baron na myśli nieboszczyka? – zapytałem.
Zaległa cisza zupełna, w której słyszałem, jak poruszana wiatrem zza okna ciężka stora trze o parkiet. Puls dudnił mi w uszach, czułem nierówny łomot mego starego, schorowanego serca. Grabensdorf zamarł z pucharem przy ustach, wytrzeszczył oczy, zrazu zbladł niby obrus, którym zasłany był dzielący nas stół, potem poczerwieniał soczyście. Już się obawiałem, że trafi go apopleksja, kiedy odstawił kielich ze stukiem i wybuchnął serdecznym śmiechem.
– Ależ z was filut, Alerie, by się pan wstydził – pogroził mi palcem – serwować mi z zaskoczenia zagajenie do opowiastki grozy, w jakich gustują ostatnimi czasy towarzystwo i dworskie kręgi.
– Nic takiego nie było mą intencją – zapewniłem stropiony. – Tedy nie nieboszczyk? – podjąłem próbę pchnięcia rozmowy na poprzednie tory.
– Oczywiście, że nie. Zwłoki, czy to żaby, czy człowieka, mają to do siebie, że są nieszczególnie rozmowne i niezbyt chętne do dzielenia się obserwacjami – ciągnął Grabensdorf, nadal rozbawiony. – Mówiąc o odpowiednio złożonym obiekcie, miałem na myśli siebie, panie Alerie.
Zamilkłem, poruszony do głębi i niezdolny wydusić słowa. Nie od wczoraj obracałem się wśród badaczy i ludzi nauki, znałem blaski i cienie dążenia do prawdy, i cenę, jaką niejednokrotnie płacono za odkrycia w dziedzinie medycyny. Miałem świadomość, że koszty te rzadko bierze na siebie badacz. Zazwyczaj zrzucano je na tych, którzy stawali się obiektami badań i eksperymentów. Baron Grabensdorf nie zaryzykował nowatorskich, acz niepewnych pod względem efektu i skutków ubocznych terapii na kimś postronnym. A przecież z łatwością znalazłby ochotników wśród swych poddanych, wystarczyłoby, żeby rzekł słowo. Dobrowolnie sam obsadził się w tej roli. Prócz sympatii poczułem doń w tej chwili ogromny szacunek. Zyskał w mych oczach i gdym wtedy na niego patrzył, łagodnie uśmiechniętego i bawiącego się kielichem, zdawał się przerastać własne szczupłe, drobne ciało, wychodzić poza jego granice, urastać do imponującej postury tytana. Prometeusza, który przyniósł ludziom ogień i sam zapłacił za to cenę.
– Jutro pójdziemy do wieży, nazywam ją Mon Espoir, takie trochę myślenie życzeniowe. Pokażę panu maszynę mojego pomysłu. Tak… jeśli mamy zaprząc ową energię do pracy dla dobra ludzkości, musimy nałożyć jej okowy i wytwarzać ją sami. Zmusić do posłuszeństwa i powtarzalności. Elektryczność powietrzna zbyt jest przypadkowa, a co za tym idzie, chaotyczna i nieprzewidywalna – wyjaśnił baron, ja zaś pokiwałem skwapliwie głową.
Pamiętam. Zbyt długie knoty świec w kandelabrze pośrodku stołu kopciły skręconymi czarnymi warkoczykami dymu, które w połowie drogi do sufitu rozwiał nagły podmuch powietrza z otwartego okna. Wiatr niósł chłód i metaliczny zapach, zapowiedź wielkiej burzy. Z daleka, gdzieś zza poszarpanego, smoliście ciemnego zarysu Gór Olbrzyma, dobiegł nas gniewny pomruk grzmotu.
Jeszcze jedna rozmowa z tego pierwszego wieczoru odcisnęła się mocno w mych wspomnieniach. Gdym się już sposobił do spoczynku i rozdziany dokonywał ablucji nad szeroką marmurową misą, zza parawanu cichym, uprzejmym głosem zagadnął mnie pokojowiec Clemens:
– Pan będzie z naszym baronem owe eksperymenta w wieży czynił?
Potwierdziłem i dodałem, że wielce się cieszę z tego powodu na jutrzejszy dzień.
– Gdyby tam wyrychtował coś niebezpiecznego, to pan oczu nie odwróci? Rzeknie mu, że nie lza tego ciągnąć? Powstrzyma go? – zapytał nieoczekiwanie. Przez dotąd niefrasobliwy ton przebijały napięcie i niepokój.
Otarłem mą zapadłą pierś ręcznikiem i wyjrzałem zza parawanu.
– Co masz na myśli?
Młody Clemens stał przy oknie, z miejsca przyjął służbistą pozę, ale rysy twarzy nadal miał ściągnięte w przedziwnym grymasie, oczy pełne wahania.
– Sprawy niebezpieczne dla ciała… i dla duszy – rzekł ostrożnie, jakby wchodził na nieznany i niebezpieczny teren – które eksperymenta pana barona obudzić mogły.
– Sądziłem, że bawią cię gminne plotki zrodzone z niewiedzy.
Żachnął się bezgłośnie, wzrokiem uciekł w ciemność za oknem.
– Ludzie zawsze gadają. A jak mają do wyboru, o czym, to zawsze głupiego coś wybiorą i powtarzać będą do upojenia. Ja nie z takich. Może i nauk wielkich żem nie pobierał, ale wiem, com widział na własne oczy.
Wykonałem ręką gest zachęcający, by się ową wiedzą podzielił.
– W Mon Espoir światła się palą. Baron gasi je, gdy opuszcza wieżę, ale po jakimś czasie widać je znowu. W oknach przy szczycie jasno jest i w te dni, kiedy pan Grabensdorf nie opuszcza pałacu – zaczął ostrożnie, jakby grunt badał.
– Musi być – wysunąłem przypuszczenie – że ktoś tam na stałe mieszka. Pilnuje dobytku, maszyn i eksperymentów chociażby. – Podałem najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, ale Clemens nie wyglądał ani na usatysfakcjonowanego, ani na uspokojonego mymi tłumaczeniami. Wyraźnie miał już całą sprawę przemyślaną i wnioski wyciągnięte.
– Właśnie. Ktoś tam jest. Albo coś. Złego coś.
Odchrząknąłem zakłopotany, pokojowiec zaś ciągnął niezrażony:
– Światło jest dziwne. Nie jak od lampy, paleniska czy świecy. Jakby… zimne. A baron na potęgę zwierzęta do wieży zwozi. Co się z nimi dzieje, hm?
Wtedy po raz pierwszy poczułem ukłucie trwogi, która nie miała racjonalnych podstaw. Rozpoznawałem w tym coś dzikiego, odległego od rozumu. Poczucie zagrożenia było podskórne, nie dyktowały go rozsądne przesłanki. Głupiec, pozwoliłem sobie zignorować głos instynktu i milczałem. Clemens stał jeszcze chwilę, przygryzając dolną wargę, aż wreszcie skłonił się i wyszedł.
W nocy znów grzmiało. Marzyłem o ulewie przynoszącej chłód i wytchnienie, mą pierś gniotła duszność, a w sercu zapuszczało korzenie ziarno niepokoju zasiane przez służącego – bo choć rozum odrzucił gminne obawy, to ciało rządziło się własnymi prawami. Przymawiałem sam sobie i obśmiewałem ten strach zabobonny, mimo to w uszach dudniło mi przyspieszone tętno, oka nie mogłem zmrużyć i tłukłem się w zbyt wielkim łożu niemal do świtu. Burza nie nadeszła, chociaż nadal czuło się ją powietrzu.
Poranek wstał duszny, lecz słoneczny i pogodny. Z parkowych lip i kasztanów dobiegały nieco ospałe ptasie trele, za to w pałacu od rana panował zwyczajny ferment i słychać było bieganinę służby. Te wszystkie powtarzalne bieżące czynności miały w sobie coś usypiająco uspokajającego. Wchodzenie w utarte tory i schematy codzienności zawsze niesie fałszywą obietnicę porządku, w którą chcemy wierzyć, bo tak łatwiej jest żyć. Pamiętam. Kiedy zmęczony, z twarzą wymiętą po nieprzespanej nocy schodziłem do jasnego salonu na śniadanie, sam sobie mówiłem w myślach: „To tylko puste obawy. Nic nie zapowiada katastrofy”.
– Zdaje się, że pan zmęczony? – zatroszczył się Grabensdorf. – Bywa, że pierwszej nocy w nowym miejscu sen nie chce przyjść. Zazwyczaj chodzę do wieży piechotą, dla zdrowia, ale w tej sytuacji Clemens zawiezie nas bryczką pod same drzwi.
Podziękowałem z wdzięcznością za ten gest, a gdy sięgałem po imbryk z kawą, baron dodał pewnym siebie, wesołym tonem:
– Z powrotem, zaręczam, przebiegnie pan ten dystans jak młodzieniaszek.
– Nic tak nie uskrzydla jak nowe, celne idee – przyznałem.
Dopiero w powozie uderzyła mnie myśl, że słowa barona były zawoalowaną propozycją, bym i ja, jego przykładem, skorzystał ze skonstruowanej przez niego maszyny i w ten sposób wyzbył się chorób i brzemienia lat, które zgryzły siły mojego ciała. Wtedy – gdy me starcze członki obijały się na wybojach o twarde siedzisko, obok baron roztaczał wizje powrotu do zdrowia, a przede mną na koźle wyprostowany jak struna Clemens żywo zacinał konie – ponownie poczułem ów zwierzęcy strach. Tym razem jako wewnętrzny opór, jakąś własną nieuświadomioną do końca siłę, co mnie pochwyciła za gardło i kazała mi się cofnąć przed nieznanym zagrożeniem, wyczuwając niebezpieczeństwo niby pies łowiący zapach na wietrze.
Wieża stała na wykarczowanym szczycie wzgórza, około dwóch kilometrów od pałacu. Wysoka, kilkukondygnacyjna budowla z otwartą galeryjką przy szczycie nie tylko pozwalała na obserwacje astronomiczne, ale też zapewniała doskonały widok na całą okolicę.
– Przeniosłem tu laboratorium – opowiadał Grabensdorf, gładząc gałkę laski. – Przyrządy do mierzenia prędkości światła i siły grawitacji oraz do eksperymentów elektrycznych.
– W tym tajemniczą maszynę, którą obiecał mi pan pokazać – uzupełniłem, licząc, że rozwinie temat.
Grabensdorf zaśmiał się, mile połechtany, ja zaś zobaczyłem wyraźnie, że rozparty na koźle Clemens zesztywniał nagle, spiął się, głowę lekko ku nam bokiem obrócił i nasłuchiwać zaczął z uwagą przebiegu konwersacji. Pomyślałem sobie wtedy, iż zaiste lud musi barona wielkim szacunkiem, ale i miłością darzyć. Wziąłem bowiem zaciekawienie pokojowca za troskę i obawę, by ukochanego pana po raz drugi nie spotkał przykry wypadek z piorunem.
– I tak zrobię. Może i pan spróbuje doświadczyć jej działania na sobie, Alerie? Nie namawiam, proponuję.
W tym momencie Clemens lekko ściągnął wodze, tak że konie zaczęły kroczyć dostojnym stępem, a twarz ku nam obrócił.
– Może poczekam z powozem pod wieżą, panie baronie? – zapytał z jakimś nadzwyczajnym naciskiem. – Na burzę się ma. Jeszcze gość pana barona przemoknie w drodze powrotnej, ziąb mu w kości wejdzie…
– Nie, do tego nie dopuścimy. Zostań – zgodził się Grabensdorf nieco machinalnie, wydaje się, że myślami był już w swym laboratorium, przy sprawach bardziej ważkich niż przemoczone odzienie.
Droga kończyła się na niewielkim, wysypanym grubym żwirem placyku przed wieżą. Clemens zatrzymał powóz i pomógł mi zejść po schodkach. Baron stał kawałek dalej. Z kuferkiem w ręku i laską pod pachą manewrował w zamku dużym żeliwnym kluczem.
– Pan zrobi, com rzekł? – spytał mnie pokojowiec świszczącym szeptem, a jego palce mocniej zacisnęły się na mojej dłoni.
„Dalibóg – pomyślałem wtedy – zdaje się, że mimowolnie zostałem wciągnięty na listę współspiskowców w jakiejś dziwnej sprawie”. Coś we mnie instynktownie zbuntowało się przeciw próbom przypisania do bliżej nieokreślonej frakcji.
– Zrobi pan? – Clemens powtórzył pytanie z naciskiem, a jego dłoń chwyciła mój nadgarstek jak kleszcze, sprawiając mi ból.
– Zapominasz się, młodzieńcze – odparłem surowo i szarpnąłem się, by wyrwać rękę z jego uścisku.
Przeklęte moje ciało, krótki oddech i słabe serce, cherlawe ramiona, wiotkie mięśnie rozpięte na kościach kruchych jak szkielet ptaka. Targnąłem się, wszystkie siły wlałem w ten ruch, by się oswobodzić, odepchnąć od siebie bezczelnego sługę pozwalającego sobie na zbyt wiele – nawet jeśli czynił to z dobrą intencją. Szamotałem się niby motyl pochwycony w siatkę. W jednej chwili zrozumiałem, żem słabszy, że nie pokonam znacznie młodszego, krzepkiego i zapewne zaprawionego w bójkach Clemensa. A wobec prymitywnej siły moc wiedzy, autorytet wieku, wykształcenia i urodzenia nic nie znaczą i muszą ulec. Uczułem, że brakuje mi powietrza, pokojowiec zaś zbliżył twarz do mojej. Jego oczy lśniły zapowiedzią groźby.
– Idzie pan, Alerie? – zawołał Grabensdorf lekko zniecierpliwionym głosem.
Clemens w jednej chwili rozluźnił uścisk i przybrał niewinną, dobrotliwą minę. Korzystając z tego, ruszyłem do drzwi, w których stał wyczekujący mnie baron.
Dziś, gdy patrzę wstecz, widzę to wyraźnie: to był ostatni moment, by zmienić bieg wydarzeń. Jednak upokorzenie i wstyd zasznurowały moje usta. Z trudem łapiąc oddech, piąłem się po schodach za Grabensdorfem, przyspieszone tętno dudniło mi w uszach, zlewając się ze stukotem laski barona na kolejnych stopniach wiodących w górę, na szczyt wieży.
„Dobry Boże – pomyślałem, wchodząc do głównego pomieszczenia – cóż za imponująca kolekcja”. Z wrażenia przystanąłem, na chwilę z głowy wywietrzały mi zawoalowane groźby Clemensa, podskórne przeczucie zagrożenia i upokorzenie. Przekroczyłem próg świątyni nauki.
Regały pod ścianami uginały się pod kolekcją minerałów, błyskały ku mnie dendrytyczne skupienia na powierzchni skalnych ułomków rozgałęzione jak błyskawice. Pod oknem zauważyłem instalację służącą do chwytania błyskawic. Widocznie mimo wypadku i deklaracji, iż elektryczność powietrzna zbyt jest chimeryczna, baron nie zarzucił do końca eksperymentów z piorunochronem Franklina. Na stołach tłoczyły się rozliczne urządzenia. Rozpoznałem maszynę elektrostatyczną, z kulą z siarki zastąpioną szklaną bańką według nowatorskiego pomysłu Hauksbee’ego, butelki lejdejskie i wiele innych. W kącie zaś stało coś szczelnie spowitego w czarną storę.
– Czy to… – spytałem z gardłem ściśniętym z wrażenia, które wywarły na mnie laboratorium i bogactwo zbiorów.
– Tak, to mój wynalazek – rzekł baron z dumą, odłożył laskę i podszedł, by wyłuskać maszynę z okrycia. – Zapewne pan tego nie wie, bo nie jest to wiedza powszechna, nigdy nie chciałem robić widowiska z mojej przypadłości ani słuchać wymuszonych wyrazów współczucia, lecz fakty są takie, że gdy zdarzył się tamten wypadek z piorunem, choroba, która mnie toczy, była już bardzo zaawansowana. Mówiąc wprost, przejście samodzielnie kilku kroków stanowiło dla mnie poważne wyzwanie.
Zerknąłem na laskę, którą zostawił przy drzwiach, na jego nogę i pewne, spokojne ruchy.
– Zatem zmiany się cofnęły?
– Tak, można rzec, że zostałem uzdrowiony. Nie całkowicie, nadal odczuwam pewne niedogodności, co było korzystne na pierwszym etapie eksperymentów. Mogłem weryfikować zbawienne działanie maszyny na sobie samym. Jak pan widzi, to całkowicie bezpieczne – zapewnił i uśmiechnął się z pewnym zawstydzeniem, a w jego oczach pojawiła się niewypowiedziana prośba. Oparł upierścienioną dłoń na obitym skórą fotelu, który wyłonił się spod zasłony.
Czy w tamtej chwili myślałem trzeźwo, czy analizowałem na chłodno konsekwencje? Ze wstydem przyznaję, że niezbyt. Odezwał się we mnie głos: „To twoja szansa. Znów będziesz krzepki, sprawny i szybki. Do zwiędniętego ciała wrócą siły i wytrzymałość młodości, odejdzie tępy ból. Spójrz na barona, możesz być jak on. Ponownie młody… Nie będziesz musiał bać się starości, nie musi być niedołężna. I żaden prostaczek, ośmielony twą starczą wątłością, nie śmie ci już sączyć gróźb”. Ta pokusa okazała się silniejszy od rozumu.
– Zróbmy to – stwierdziłem krótko, by uciąć kolejne dworne podchody barona. W tym momencie, dziś to wiem, podpisałem wyrok na siebie i na niego.
Baron uradowany klasnął i z miejsca zajął się przygotowaniami. By zabić czas, obejrzałem kolekcję minerałów, przejrzałem księgozbiór i wreszcie wyszedłem na galeryjkę, chcąc spojrzeć z góry na okolicę. Nad szczytami pęczniały groźbą burzy brudnoszare chmury, niebo ciemniało, moją twarz chłodził zrywający się raz po raz wietrzyk. Odetchnąłem, zdało mi się bowiem, że bliski jest już moment, w którym zrzucę z piersi lata przygniatające mnie niby płyta nagrobna nieboszczyka.
Zaiste nie wiem, czy w chwili, gdy schodziłem z galerii, Clemens stał na dole przy powozie. Być może tak, być może nie. Nawet jeśli spojrzałem – nie zapisało się to w mojej pamięci. Pokojowiec wypadł poza spektrum mej uwagi, znalazł się gdzieś na peryferiach postrzegania. Moje zainteresowanie przypadło niepodzielnie… nie, nie rozwojowi nauki, odkryciu czy służbie rodzajowi ludzkiemu, która jest moralnym obowiązkiem każdego człowieka o szerszych horyzontach intelektu. Nie, myśli me były zajęte wyłącznie dźwiganym przeze mnie brzemieniem starości i chorób oraz wizją przemożnej ulgi, którą bym poczuł, gdyby udało się zrzucić ów ciężar z barków.
– Wszystko gotowe – rzekł Grabensdorf, więc wróciłem do środka, by zająć miejsce na siedzisku w maszynie.
Uprzedził, że proces potrwa kilka godzin, i podał mi kieliszek koniaku, zanim skórzanymi paskami przywiązał moje nadgarstki i kostki do uchwytów fotela. Niezdolny do poruszenia się, z początku śledziłem poczynania barona krążącego wokół maszyny i przestawiającego poszczególne jej elementy, lecz niebawem ogarnęło mnie znużenie. Nie spałem wszak większość nocy, a wypity alkohol rozmiękczył mnie do reszty. Napięcie uciekło mi z mięśni, powieki się skleiły i zapadłem w sen.
Obudziły mnie szarpnięcie i ból napiętego nagle ciała. Serce zatrzepotało mi w piersi jak ptak, z płuc uleciało powietrze, skórę zrosił lodowaty pot. Przez chwilę widziałem nieostro i nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jestem ani kim jestem. Słaby byłem, jeszcze słabszy niż zazwyczaj. Zza okna dolatywał mnie jednostajny szmer ulewy, w który wdarł się niespodziewanie huk bliskiego grzmotu. Wnętrze pomieszczenia, oświetlanego dotąd świecami w kilku kandelabrach, zalał na chwilę niebieski blask.
– Pierwszy raz bywa nieprzyjemny – rzekł stojący przede mną mężczyzna, przekładając do prawej ręki długi pręt owinięty drutem, którego koniec ginął gdzieś poza moim przysnutym mgłą polem widzenia. – Zaraz znów pan zaśnie, monsieur.
– Grabensdorf – jęknąłem, z trudem rozwierając zeschnięte wargi – słabo mi. Odepnij mnie.
– Tego, niestety, nie mogę zrobić – odparł i wydało mi się, że żal w jego głosie jest szczery. – Niemniej podzielę się z tobą pocieszającą informacją. Zwierzęce obiekty podczas pozyskiwania płynu elektrycznego dość szybko słabły i zasypiały. Ich zgon śmiało można nazwać bezbolesnym.
– Zgon… jak to zgon? – powtórzyłem bezwiednie, próbując skupić rozlatane myśli.
– Pan wybaczy, że nie zapytałem wprost. – Baron odłożył na uchwyt trzymany w dłoni pręt i przysiadł na taborecie obok fotela, na którym tkwiłem unieruchomiony. – Natura ludzka niewiele odbiega od zwierzęcej, nawet u najbardziej cywilizowanych pośród nas, i do ostatniego tchnienia walczymy, nie opuszcza nas nadzieja na zachowanie życia. Nie da się ukryć, iż to właśnie leży u podstaw mych eksperymentów – przyznał z pewnym zawstydzeniem, po czym spojrzał mi w oczy. – Jednakowoż gdyby rozumował pan obiektywnie, przyznałby mi rację. Twe życie dobiega kresu, Alerie. Nic już nie wyciśniesz z tego czasu, który ci pozostał, marnych dni naznaczonych chorobami i starczym uwiądem. Ale twoja śmierć może się jeszcze przysłużyć rozwojowi wiedzy, jako człowiek nauki powinieneś to zrozumieć. Wybrałem cię specjalnie z uwagi na twe przymioty.
– Jako przymiot rozpatrujesz, że stoję już, twoim zdaniem, nad grobem?
– Nie. To, że rozumiesz, że dla nauki konieczne jest poświęcenie.
Przełknąłem ślinę. Głos barona był łagodny i spokojny, niemal usypiający. Wydawałby się też rozsądny, gdyby nie to, że Grabensdorf opowiadał wierutne bzdury.
– Płyn elektryczny? – spytałem na tyle ostro, na ile pozwalała mi resztka sił. Mój mózg mozolnie próbował otrząsnąć się z otępienia i podjąć pracę na pełnych obrotach. – Przecież Volta obalił tezy Galvaniego o płynie elektrycznym w nerwach zwierząt. To duby smalone.
– Duby smalone? Zatem patrz.
Uśmiechnął się z pobłażaniem, po czym ponownie wyjął pręt z uchwytu i skierował go ku jednej z kilku baniek z grubego szkła, ustawionych rzędem na stole.
Rozwarłem szeroko oczy, niemal przestałem oddychać. I przysięgam, kiedy dotknął końcem narzędzia metalowego szpuntu zatykającego wlot naczynia, nie stało się nic. Spodziewałem się iskry, trzasku jak przy uderzeniu pioruna, czegokolwiek… Nic takiego nie zaszło, tylko na twarzy barona napięcie ustąpiło miejsca wyrazowi dumy i zadowolenia.
– Imponujące, prawda?
Poczułem, jak włos jeży mi się na karku. W mym osądzie baron zszedł ze ścieżek rozumu i osunął się po zboczu własnych mrzonek w przepaść szaleństwa. Walczyłem ze swoim ciałem, próbowałem wyszarpać nadgarstki z uścisku skórzanych pasków, lecz moje ruchy przypominały niezborne i słabe działania noworodka. Chciałem zaprotestować, ale ledwie dałem radę wziąć płytki oddech, całe powietrze uciekło mi z płuc przez rzężące gardło.
– Rozumiem – rzekł baron z wybaczającym uśmiechem. – Może odebrać mowę z wrażenia…
Wtedy wnętrze rozjaśniła kolejna błyskawica i zobaczyłem cień przy zejściu na schody. Zaraz potem cień przybrał kształty Clemensa. Pokojowiec pochwycił w biegu laskę pozostawioną przez barona przy drzwiach. Nie było w nim wahania, działał celowo i szybko jak maszyna. Zadał cios oburącz, z szerokim zamachem. Rzeźbiona psia głowa spadła na potylicę Grabensdorfa, który akurat pochylił się, by poprawić coś przy fotelu. Baron stęknął i osunął się po mych kolanach na posadzkę. Legł tam bez ducha z rozrzuconymi ramionami i prawą nogą zgiętą pod dziwnym kątem, oczy utkwione w sufit miał puste i martwe.
– Szybko! – syknął Clemens, otwierając z brzękiem kolejne więżące mnie klamry.
– Grabensdorf – wydukałem niezbornie.
– Zaraz się obudzi. Niestety. Lepiej, żeby cię tu nie było. Uciekaj – polecił i odpiął ostatni pasek, przytrzymujący mnie na wysokości piersi do oparcia.
Zaraz stało się jasne, że o nijakiej ucieczce nie może być mowy. Próbowałem wstać, przysięgam, żem próbował, lecz zamiast tego padłem bezwładnie na podłogę i ległem obok nieprzytomnego barona. Jego prawa powieka zaczynała już drgać, a ja nie mogłem się podnieść choćby do pozycji siedzącej. Z gardła dobył mi się bezradny szloch starego człowieka.
– Niech to szlag – warknął Clemens zniecierpliwionym tonem, złapał mnie za kaftan i podniósł. Niby manekina przeciągnął bliżej stołu, cały czas przeklinając.
– Nie chcę, nie chcę – wymamrotałem. A przynajmniej pamiętam, że to chciałem powiedzieć.
– Zaboli – ostrzegł – ale odzyskasz, co ci zabrano. I trochę więcej – zapewnił, głuchy na moje protesty.
Unieruchamiał mnie jedną ręką, drugą zaś przestawił wajchę na maszynerii skrytej za baniakami, które z taką dumą pokazywał mi baron. A potem, przytrzymując mnie ramieniem w pasie, zacisnął moją prawicę na kuli wieńczącej czop najbliższego naczynia. Mięśnie ściął mi gwałtowny skurcz, serce zaczęło tłuc jak oszalałe, lecz o dziwo, nie obijało się jak zwykle boleśnie o klatkę kruchych żeber. Podjęło miarowy, silny rytm. Nagle wszystko zrobiło się jaśniejsze i ostre, jakby z oczu zsunęło mi się bielmo. I być może tak się właśnie stało, bo widziałem dokładnie każdy szczegół, sęk na drewnie stołu, każdą śrubkę na maszynerii.
Na chwilę zobaczyłem też, jak mniemam, to, czym baron pragnął się pochwalić. Baniaki wypełniała świetlista, błękitna ciecz. Przelewała się, kleiła do szkła i drżała od dendrytycznych, podobnych błyskawicom wyładowań. Rzucane przez nią światła tańczyły na ścianach i suficie niczym błyski na powierzchni rzeki. Jednak poziom substancji w połączonych pajęczyną drutu baniakach spadał szybko, a gdy zniknęła ostatnia kropla, wokół znów zaległy ciemności, rozpraszane tylko blaskiem świec.
Clemens obrócił mnie ku sobie i wypuścił z uścisku. Oszołomiony odkryłem, że stoję o własnych siłach.
– Teraz uciekaj – rzucił natarczywym tonem, sięgając po pręt połączony z piorunochronem za oknem.
– Co chcesz zrobić? – spytałem. Widziałem, że po pręcie w dłoni pokojowca spłynęła krótka iskra, a za jego plecami Grabensdorf zaczął podnosić się do pionu, wspierając o fotel.
– Nie twoja sprawa.
Clemens pchnął mnie w piersi jedną ręką, aż zatoczyłem się pod drzwi. Kiedy spojrzałem na niego ostatni raz, zobaczyłem, że obraca się w stronę barona. Uciekłem.
Zbiegłem po schodach i wypadłem w ulewę. Ubrania momentalnie przesiąkły deszczem i przykleiły mi się do ciała, a ja biegłem dalej. Nie miałem dość rozsądku, by skoczyć na powóz. Ruszyłem przed siebie pieszo, na przełaj, przez chaszcze i zarośla. Gałęzie smagały mnie po twarzy, jakby natura raz za razem wymierzała mi policzek, a niebo huczało gniewnymi gromami. Przewracałem się w wykrotach, lecz za każdym razem wstawałem i podejmowałem bieg na nowo.
Gdym, dysząc, wybiegł na dziedziniec pałacowy i padł na żwir przed wielkim klombem, służbie, która ku mnie wyleciała, byłem w stanie wydyszeć już tylko jedno słowo:
– Baron…
To im jednakowoż wystarczyło. Szybko skojarzyli fakty. Ktoś wyprowadził bryczkę, ktoś inny konia i skoczył na niego na oklep. Ku Mon Espoir popędziła grupa ratunkowa, mnie zaś poniesiono do komnat i otoczono troskliwą opieką. Gdy tylko opadły oszołomienie i strach, zdałem sobie sprawę ze zmiany, która we mnie zaszła.
Po takim wysiłku winienem paść martwy lub przynajmniej omdleć jak przyduszona gorsetem panna w upalny dzień. Jednak me serce biło raźnym, młodzieńczym rytmem, zamiast znużenia czułem rozpierającą piersi energię i ekscytację. Domagałem się zawiezienia do wieży, widzenia z Grabensdorfem, zresztą stawiałem dziesiątki wykluczających się wzajemnie żądań. Służba wiła się niby piskorz, by nie spełniać kolejnych roszczeń, aż wreszcie przybył wezwany lekarz i bezceremonialnie uśpił mnie eterem.
Zapadłem w sen pełen mar, które zwykle sprowadza ten środek. W koszmarze przyszedł do mnie Grabensdorf z miną zafrasowaną niby u Chrystusa z przydrożnej kapliczki.
– Nauka wymaga ofiar i poświęceń – oznajmił łagodnym tonem, w którym nie znalazłem za grosz wstydu czy wahania. W ciemnych oczach razem ze wzbierającymi łzami szklił się zawód. – Byliśmy tak blisko.
Ranek przyniósł tragiczne wieści. Baron został znaleziony martwy u podnóża wieży, którą zwał swoją Nadzieją. Musiał wypaść z okna na jednej z wyższych kondygnacji lub z galeryjki. Jego ciało nosiło znaki, jakie zostawia po sobie uderzenie pioruna, lecz bezpośrednią przyczyną śmierci był metalowy pręt wbity w serce.
Maszynerie w laboratorium zostały doszczętnie zniszczone, zmiażdżone z brutalną siłą. A gdy wymogłem, by mnie zawieźć do wieży, odkryłem, że zniknęły pamiętnik i notatki barona. Jego odkrycia przepadły bezpowrotnie, nie było z czego ich odtworzyć, brakowało tropów, którymi podążał umysł Grabensdorfa. Nawet jeśli szalony, to niewątpliwie genialny.
Pościg wysłany za Clemensem powrócił z niczym. Trzy godziny drogi od pałacu znaleziono porzucony powóz, ale niedaleko od tego miejsca, na ścieżce prowadzącej przez góry ku granicy, psy ostatecznie zgubiły trop.
Tuż po pogrzebie barona, rozstrojony nerwowo, porzuciłem plany dalszej podróży i wróciłem do mego domu w Paryżu.
O tak, dziś widzę to jasno i wyraźnie: Grabensdorf od początku chciał mnie złożyć w ofierze na ołtarzu nauki. A jednak nie znajduję w sercu nienawiści, wybaczam mu, jak również liczę, że i on w swych ostatnich chwilach wybaczył mi opieszałość starczego rozumu. Mógłbym wszak go ocalić, jego i maszynę, którą stworzył, gdybym szybciej kojarzył fakty i miał odwagę się postawić.
Może się okłamuję, lecz sądzę, że – choć przydzielił mi rolę naczynia, z którego zaczerpnie płyn elektryczny, by przelać go na siebie – nie byłem dla Grabensdorfa tym, co dzisiaj zwą królikiem doświadczalnym, ale równym mu partnerem, wspólnikiem w wielkim dziele. Jego zamysł nie poszedł według pierwotnych planów, jakaż piękna jednak przyświecała mu idea!
Sądzę też, po długich przemyśleniach, że coś zaszło podczas wypadku, któremu uległ baron w Okrągłym Domku. I on, i Clemens doznali wówczas porażenia piorunem, co ich spolaryzowało, nastawiło przeciwko sobie… Naukowiec dążący do urzeczywistnienia swej idei i równie co on zaślepiony prostak próbujący go powstrzymać. To jednak tylko domysły, dochodzę niekiedy do dziwnych wniosków. Tak to już jest, gdy ma się zbyt dużo czasu na rozmyślania.
Czas, właśnie. Czas, owszem, pokazał, że tezy Galvaniego były błędne. Wielu po Volcie stwierdziło to ponad wszelką wątpliwość. A jednak wiem, co widziałem i czego doświadczyłem tamtej nocy w Mon Espoir. I wiem też, jaki był tego skutek. Piękne idee mają to do siebie, że z czasem ich urok blaknie w zderzeniu z rzeczywistością.
Nazywam się Jean Alerie i dziś w nocy zamierzam umrzeć. Mówią, że Europę ogarniają niepokoje i że niebawem Niemcy rozpętają wojnę. Widziałem dość wojen w mym prawie dwustuletnim życiu, nie zamierzam oglądać kolejnej. Jestem już na to za stary. Po północy wyjdę na ostatni spacer i położę się na torach, poczekam na pociąg jadący do Wiednia. Skoro mój organizm nie potrafi umrzeć sam z siebie, muszę mu trochę pomóc. Odcięcie głowy przez koła lokomotywy wydaje mi się wystarczające, lecz… któż to wie. Szczerze mówiąc, to będzie zupełny eksperyment.
Mam nadzieję, że się uda.
* Cyt. za: W. Werner, Odkrycie Galvani’ego i Volty, „Wektor” 1911, z. 2, s. 77.
Redakcja: Adrianna Hess
Korekta: Justyna Yiğitler, Joanna Rodkiewicz
Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje wykorzystane na okładce i wewnątrz książki: Łukasz Białek
Skład i łamanie: pagegraph.pl
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-68005-51-6