Arystokracja. Romanse i miłości w XX stuleciu - Kienzler  Iwona - ebook + audiobook

Arystokracja. Romanse i miłości w XX stuleciu ebook i audiobook

Kienzler Iwona

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy wiesz, kto przed stu laty wzbudzał sensację swoimi sercowymi podbojami? Kto w tamtych czasach popełnił mezalians lub porzucił partnera przed ślubem? Jakie były miłosne powiązania polskich i amerykańskich wyższych sfer? Czym cechowało się życie uczuciowe poety Jarosława Iwaszkiewicza? Zapraszamy do świata polskich arystokratów XX wieku! Bohaterowie tej książki to barwne postaci, które w imię uczucia gotowe były wzniecać skandale i burzyć konwenanse.

Iwona Kienzler, znana popularyzatorka historii i autorka bestsellerów biograficznychz pasją pisze o nietypowych związkach, bulwersujących w swoim czasie opinię publiczną, oraz o ludziach, którzy rzucali się w wir miłosnego życia, nie bacząc na obowiązujące normy społeczne.

Iwona Kienzler – znana pisarka i popularyzatorka historii. Pasjonuje ją życie wielkich Polaków, których chętnie przybliża nam jako zwykłych ludzi z ich przywarami, dziwactwami, słabościami. Dużo miejsca poświęca też ciekawostkom, nie unikając pikantnych szczegółów osadzonych w realiach obyczajowych epoki. Cykl biografii historycznych wydawnictwa Lira autorstwa tej poczytnej autorki obejmuje tytuły: "Jagiellonowie. Miłosne sekrety wielkiej dynastii". "Marysieńka i Sobieski. Wielka miłość", "Caryca Katarzyna i król Stanisław. Historia namiętności" i "Piastowie od Mieszka do Kazimierza. Miłość i władza". Książka poświęcona polskiej arystokracji to piąty tytuł serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 31 min

Lektor: Elżbieta Kijowska
Oceny
4,0 (86 ocen)
32
29
20
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Endi171

Nie oderwiesz się od lektury

Interesujące losy arystokracji polskiej. Polecam
00
mackmarkow

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa, fajnie napisana, relaksująca i pouczająca
00
Bona73

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawie pokazane losy polskiej arystokracji.
00

Popularność




Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Marek Kowalik

Skład: Igor Nowaczyk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Olena Zaskochenko/123rf.com

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Źródła ilustracji: zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego, PAP, domena publiczna.

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2018

Wydanie pierwsze

Warszawa 2018

ISBN (ePub): 978-83-65838-57-5

ISBN (Mobi): 978-83-65838-58-2

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

konwersja.virtualo.pl

Wstęp

Słowo „arystokracja” wywodzi się z języka starogreckiego i powstało na skutek połączenia dwóch wyrazów: áristos — „najlepszy”, oraz kratós — „władza”, dla oznaczenia klasy społecznej stanowiącej elitę sprawującą władzę. Termin ten funkcjonował jeszcze w starożytności, aczkolwiek dopiero w czasach nowożytnych zyskał znaczenie, z jakim kojarzymy go obecnie. Wówczas to wykształciła się rozbudowana, hierarchiczna struktura społeczna i pojawiły się dziedziczne tytuły w rodzaju książąt, baronów, hrabiów czy też margrabiów, ściśle związane ze sprawowanymi urzędami, własnością ziemską, lenną zależnością od władcy-suwerena, któremu członkowie warstwy możnowładczej winni byli bezwarunkowe posłuszeństwo. Warto dodać, że wszystkie wymienione tytuły były dziedziczne.

W Polsce proces kształtowania się arystokracji przebiegał nieco inaczej niż w pozostałej części Europy, a elitę naszego narodu w początkach formowania się państwa tworzyli członkowie drużyn książęcych, z czasem przekształcając się w rycerstwo utrzymujące się z ziemi nadanej prawem lennym. W średniowieczu najwyższym książęcym urzędnikom przysługiwał tytuł comesa, ale — przeciwnie niż miało to miejsce w pozostałych europejskich krajach — nie był to tytuł dziedziczny i nawet jeżeli dany urząd piastowało kilka pokoleń jednego rodu, to nie przechodził on automatycznie z ojca na syna. Przejęcie urzędu oraz związanego z nim tytułu każdorazowo wiązało się z koniecznością potwierdzenia tego faktu przez władcę, a od XV stulecia — przez parlament, czyli Sejm.

W związku z tym, że w Polsce wśród szlachty panowała zasada równości szlacheckiej, wyrażająca się w powiedzeniu: „Szlachcic na zagrodzie wolny wojewodzie”, nigdy nie wykształcił się zwyczaj nadawania dziedzicznych tytułów arystokratycznych, właśnie ze względu na sprzeczność ze wspomnianą regułą. Nie znaczy to jednak, że polska arystokracja nie istniała, jej rolę bowiem spełniała magnateria, najwyższa i zarazem najbogatsza część szlacheckiej braci. I chociaż żaden z jej członków nie mógł pochwalić się tytułem ani urzędem dziedzicznym, jak chociażby angielscy lordowie czy francuscy parowie, to przecież magnaci odgrywali znacznie większą rolę w rządach i mieli znacznie większe wpływy niż nawet najbogatsi i najbardziej utytułowani arystokraci w pozostałych krajach Europy. Było to związane ze słabością władzy centralnej w naszym państwie, zwłaszcza w dobie monarchii elekcyjnej.

Z biegiem czasu różnice w statusie majątkowym polskiej szlachty pogłębiały się coraz bardziej, a największe majątki oraz najwyższe godności w państwie skupiły się w rękach kilkunastu najzamożniejszych magnackich rodów. Ponieważ szlachcicom posiadającym najwyższe urzędy ziemskie przysługiwało prawo do zasiadania w Senacie — izbie wyższej polskiego parlamentu — zaczęli się oni nazywać bracią starszą lub stanem senatorskim. W końcu część z nich, głównie ze względów ambicjonalnych, zapragnęła też stosownych tytułów, a skoro było to nieosiągalne w kraju, starano się je uzyskać od władców zagranicznych, zwłaszcza od hojnie szafujących wszelkiego rodzaju tytułami Habsburgów. I tak, już w 1547 roku Mikołaj Radziwiłł zwany Czarnym, rodzony brat nieszczęsnej Barbary Radziwiłłówny, uzyskał od cesarza Karola V tytuł księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Z rąk Habsburgów tytuły książęce otrzymali również Kacper Denhoff, Stanisław Lubomirski i Jerzy Lubomirski, natomiast hrabią, także za sprawą cesarza, został Sebastian Lubomirski. Nadawanie tytułów przestało budzić kontrowersje za czasów saskich, kiedy do Polski, wraz z dworami Augusta II Mocnego i jego następcy Augusta III, zawitało wielu saskich urzędników noszących tytuły arystokratyczne. Po wstąpieniu na tron ostatniego polskiego króla, Stanisława Augusta Poniatowskiego, Sejm nadał książęce tytuły jego trzem braciom — Kazimierzowi, Andrzejowi oraz Michałowi.

Także car Aleksander I, piastujący wszak oficjalny tytuł króla Polski, dokonał pewnych nadań, obdarzając tytułem książęcym generała Józefa Zajączka oraz Joannę Grudzińską, wielką miłość carskiego brata, księcia Konstantego. Warstwa, którą współcześnie nazywamy arystokracją, tak naprawdę pojawiła się na arenie historii naszego państwa na przełomie XVIII i XIX stulecia.

Pisząc o polskiej arystokracji, nie sposób nie wspomnieć o tak zwanej ordynacji, inaczej — fideikomisie rodowym, instytucji powołanej do życia w celu przeciwdziałania rozdrobnieniu rodowego majątku. Nie jest to polski wynalazek, po raz pierwszy zastosowano ją w średniowiecznej Hiszpanii, w czasach gdy władzę przejęli tam Habsburgowie, a potem była szeroko stosowana na terenie całej Europy. Majątek, na którym ustanowiono ordynację, pozostawał niepodzielny i mógł być dziedziczony wyłącznie przez jednego członka rodziny, z wyłączeniem pozostałych krewnych. Osobę tę, zwaną ordynatem, wybierano według ścisłych reguł zdefiniowanych w statucie rodu. Niezbędnym warunkiem było uzyskanie zgody władz państwa, w którym znajdował się majątek. W Polsce taką zgodę na utworzenie ordynacji musiał wyrazić Sejm, a w czasach zaborów — władze państwa, na terenie którego znajdowały się ziemie mające wchodzić w skład tworzonej ordynacji. Podczas zaborów najwięcej takich tworów powstało na terenie zaboru pruskiego, a najmniej — ze względu na obowiązujące tam biurokratyczne przepisy — w zaborze rosyjskim. Paradoksalnie to właśnie na ziemiach polskich pozostających we władaniu caratu powstały jednak najobszerniejsze terytorialnie ordynacje. Osoba posiadająca tytuł ordynata cieszyła się wielkim szacunkiem nie tylko w XIX wieku, ale także w czasach II RP.

Pisząc o arystokracji, nie sposób nie wspomnieć, iż to właśnie dzięki staraniom tej warstwy przetrwała polska kultura. Wszak to właśnie na barkach jej członków spoczął obowiązek zakładania i utrzymywania wszelkiego rodzaju muzeów, teatrów czy innych placówek kulturalnych, sponsorowania organizacji społecznych i fundowania stypendiów dla uzdolnionych artystów i młodych naukowców.

Odrodzona po 123 latach zaborów Polska przyniosła zrównanie wszystkich obywateli pod względem prawnym, a przyjęta w marcu 1921 roku ustawa zasadnicza stanowiła: „Rzeczpospolita Polska nie uznaje przywilejów rodowych ani stanowych, jak również żadnych herbów, tytułów rodowych i innych, z wyjątkiem naukowych, urzędowych i zawodowych. Obywatelowi Rzeczypospolitej nie wolno przyjmować bez zezwolenia Prezydenta Rzeczypospolitej tytułów ani orderów cudzoziemskich”. Nie oznaczało to jednak całkowitego zniesienia szlachectwa ani tytułów, a jedynie zakaz posługiwania się nimi w sferze publicznej i państwowej, dlatego tytuły hrabiowskie czy książęce nadal były używane, ale wyłącznie na platformie życia społecznego, a przede wszystkim — towarzyskiego.

Badacze zajmujący się dziejami arystokratycznych rodów polskich nie są zgodni co do tego, ile szlacheckich rodzin przed wybuchem I wojny światowej dysponowało prawem do tytułu. Według jednych było to 286 rodów, w tym 14 książąt i jeden margrabia, a pozostali to baronowie i hrabiowie, inni natomiast podają liczbę 217, w tym 21 książąt. Arystokracja ze zrozumiałych względów stanowiła więc mniejszość w społeczeństwie II Rzeczypospolitej, ale wpływ członków tej warstwy zarówno na gospodarkę odrodzonego państwa, jak i na ważne decyzje polityczne był niemały. Wystarczy wspomnieć, że jednym z kandydatów na urząd prezydenta był, obok Gabriela Narutowicza, ordynat Maurycy Zamoyski, który przegrał tylko dlatego, że nie chcieli na niego głosować posłowie chłopscy. Także inni arystokraci nie stronili od polityki: książę Eustachy Sapieha był ministrem spraw zagranicznych w rządzie Władysława Grabskiego, wspomniany Maurycy Zamoyski był ambasadorem we Francji, a Edward Raczyński reprezentował Rzeczpospolitą przy Lidze Narodów w Genewie. O poparcie członków tej warstwy zabiegali usilnie najważniejsi politycy międzywojnia, z samym Józefem Piłsudskim na czele. Chociaż już wówczas nie brakowało osób twierdzących, że arystokraci są jedynie reliktem minionej epoki, a w dobie demokratyzacji życia publicznego nie ma miejsca na żadne tytuły i herby, wciąż cieszyli się oni wielkim prestiżem społecznym, a ich życie prywatne — zainteresowaniem opinii publicznej porównywalnym do tego, jakim w dobie obecnej cieszą się celebryci oraz gwiazdy kina i telewizji. Z uwagą śledzono wszystkie doniesienia o życiu członków tej warstwy, o ekscesach ekscentryków, których nie brakowało wśród książąt i hrabiów. Z wypiekami na twarzy czytano reportaże z wizyt zagranicznych gości, w tym koronowanych głów w łańcuckim pałacu, w którym rezydował hrabia Alfred Potocki, przyjmujący gości w iście królewskim stylu, ale najbardziej interesowano się doniesieniami o małżeństwach i romansach. Polscy arystokraci zawierali małżeństwa głównie w obrębie własnej warstwy, czasami wstępując w związki z członkami rodów arystokratycznych wywodzących się z zagranicy. Bywało jednak i tak, że idąc za głosem serca, poślubiali kogoś z innej warstwy, popełniając mezalians, co z reguły oznaczało ostracyzm własnego środowiska, aczkolwiek nie zawsze. Zdarzało się bowiem, że rodzina, co prawda z wielkim bólem serca, zgadzała się na taki „nieprawomyślny” związek. Przykładem było chociażby małżeństwo Matyldy Sapieżanki, która popełniła niewątpliwy mezalians, wychodząc za, co prawda sławnego, aktora Juliusza Osterwę, w dodatku starszego od niej o ponad dwadzieścia lat. A przecież najmłodszą córkę księcia Pawła Sapiehy i Matyldy księżnej Sapiehy, z domu księżniczki węgierskiej Windisch-Graetz, w dodatku bratanicę samego metropolity krakowskiego Adama Stefana Sapiehy, stać było na znacznie lepszą partię.

I właśnie takim nietypowym związkom i romansom polskiej arystokracji w XX wieku, bulwersującym nie tylko ówczesną opinię publiczną, ale przede wszystkim własne środowisko, poświęcona jest niniejsza publikacja, w której poznamy losy ludzi w imię uczucia ważących się na pogwałcenie wielowiekowych norm i konwenansów.

August Zamoyski obok swojej rzeźby na wystawie w Instytucie Propagandy Sztuki w Warszawie w 1936 r.

ROZDZIAŁ 1Kobiety i sztuka, czyli przypadki miłosne Augusta Zamoyskiego

Legenda głosi, jakoby zacny ród Zamoyskich wywodził się od legendarnego rycerza Floriana Szarego, poddanego Władysława Łokietka, który, widząc, jak ciężkie obrażenia odniósł ów dzielny wojownik w bitwie pod Płowcami, miał mu przyznać herb Jelita. W rzeczywistości jednak początki Zamoyskich herbu Jelita wyglądają dużo skromniej: historycznym protoplastą rodziny był Tomasz z Łaźnina, który mniej więcej w połowie XV stulecia zakupił dwie wsie, Wierzbę i Zamość, a jego synowie nosili już nazwisko Zamoyscy. Kolejni potomkowie Tomasza systematycznie pomnażali rodowy majątek, wspinając się przy okazji po szczeblach drabiny społecznej, ale twórcą potęgi i znaczenia rodu był niewątpliwie Jan Zamoyski, człowiek wykształcony i bywały w świecie, który zdobył zaufanie i przyjaźń króla Stefana Batorego. Zostając w 1578 roku kanclerzem wielkim koronnym, a trzy lata później — hetmanem wielkim koronnym, skupił w swoich rękach zarówno władzę cywilną, jak i wojskową, stając się drugim obok monarchy najważniejszym człowiekiem w państwie. I chociaż żaden z jego potomków nie dorównał mu ani talentem, ani wpływami, to przecież ród Zamoyskich wydał wielu ludzi zasłużonych dla Rzeczypospolitej. Co więcej, jak słusznie zauważa Saturnin Sobol w swojej publikacji, żaden z nich nigdy „nie zhańbił się zdradą narodową czy niegodziwymi uczynkami”1, czego nie da się powiedzieć chociażby o Radziwiłłach czy Potockich.

Znany brytyjski historyk polskiego pochodzenia Adam Zamoyski, autor wielu książek poświęconych historii naszego państwa, w jednym z wywiadów opowiadał, że jego matka, Elżbieta Zamoyska z Czartoryskich, określiła rodzinę swego męża Stefana jako nudną, mając zapewne na myśli fakt, iż wśród Zamoyskich próżno szukać barwnych czy kontrowersyjnych postaci na miarę Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”. Pani Zamoyska jednak była w błędzie, gdyż szacowny ród panów na Zamościu może poszczycić się przynajmniej jednym nader ciekawym człowiekiem, który poważył się na zdeptanie towarzyskich konwenansów właściwych swojej klasie, poświęcając się sztuce i miłości, przy okazji zdobywając sławę najwybitniejszego, obok Xawerego Dunikowskiego, dwudziestowiecznego rzeźbiarza polskiego. Mowa o Auguście Zamoyskim, mistrzu dłuta, którego twórczość jest znacznie bardziej znana za granicą, zwłaszcza w Ameryce Południowej, niż w jego własnej ojczyźnie.

Trzeba przyznać, że już same okoliczności przyjścia na świat syna Tomasza Zamoyskiego i Ludmiły z węgierskiej linii Zamoyskich wróżyły mu dość burzliwe, żeby nie powiedzieć — awanturnicze życie. „Urodziłem się na koniu w lesie. Zacna, twarda i sroga (szczególnie dla siebie) matka moja, podczas rannego objazdu po majątku konno — powiła mnie w gajówce, a nie w szpitalu, przy pomocy wdowy po Mazurku, gajowym, zastrzelonym przez kłusownika”2 — opowiadał po latach. Do tego znamienitego wydarzenia doszło 28 czerwca 1893 roku, na terenie majątku Zamoyskich w Jabłoniu na Lubelszczyźnie. Mówiono, że po matce, Węgierce, odziedziczył iście ognisty temperament, natomiast po ojcu, Polaku, stanowczość i upór. Przyszły rzeźbiarz miał jeszcze dwie siostry — Elżbietę oraz Efrydę, a cała rodzina mieszkała początkowo w niewielkim pałacyku, wzniesionym jeszcze przez poprzednich właścicieli majątku, który z czasem Tomasz przebudował w stylu neogotyckim, na wzór modnych wówczas rezydencji angielskich.

Jak przystało na potomków znamienitego założyciela Akademii Zamoyskiej, rodzice Augusta zadbali o jego staranne wykształcenie, posyłając chłopca do Warszawy, gdzie uczył się w gimnazjum generała Pawła Chrzanowskiego przy ulicy Smolnej 11. Jednak sam artysta wspominał, że właściwie ukształtowało go trzech ludzi, określanych mianem „mistrzów”, których dane mu było spotkać w rodzinnym Jabłoniu. Pierwszym z nich był niejaki pan Guga, sąsiad z Wierzenicy, domorosły filozof, cierpliwie wyjaśniający przyszłemu rzeźbiarzowi „kwadraturę koła istnienia”. Drugi to folwarczny kowal o artystycznym zacięciu, nazwiskiem Bronikowski, natomiast trzecim mistrzem był stolarz Grzeszczuk. Chłopiec był tak bardzo zafascynowany pracą dwóch ostatnich z wymienionych, że całymi dniami przesiadywał w ich pracowniach, aczkolwiek w tym przypadku bardziej uprawnione byłoby użycie terminu „warsztat”. Co ciekawe, jego rodzice nie tylko nie widzieli w tym nic złego, ale nawet popierali zainteresowanie syna rzemiosłem, skądinąd słusznie sądząc, iż znajomość podstaw kowalstwa, stolarstwa oraz innego rodzaju prac rzemieślniczych ułatwi Augustowi prowadzenie majątku w przyszłości. Ale nawet w najgorszych koszmarach nie śnili, że ich potomek wykorzysta zdobytą wiedzę i umiejętności w zupełnie innych celach. „Tak otrzymałem podstawy filozofa i rzemieślnika (…) — opowiadał w jednym z wywiadów udzielanych w czasach, gdy był już uznanym rzeźbiarzem. — Równocześnie rysowałem pasjami od dziesiątego roku życia, głównie karykatury, i w różnych materiałach, jak żelazo i drzewo, kułem i strugałem”3.

Uzyskawszy świadectwo dojrzałości, August, zgodnie z wolą rodziców, wyruszył za granicę, by kontynuować swoją edukację: w Szwajcarii chodził na wykłady z ekonomii, a na uniwersytecie w niemieckim Heidelbergu uczył się filozofii. Mimo szczerych chęci zdobycia rzetelnej wiedzy wciąż ciągnęło go w kierunku sztuki, dlatego przeniósł się do Berlina, by uczęszczać na kursy rysunku prowadzone przez Lovisa Corintha, niemieckiego artystę malarza, którego twórczość, jak uważa się dzisiaj, wywarła niebagatelny wpływ na niemiecki impresjonizm i ekspresjonizm.

Rok 1914 przyniósł światu Wielką Wojnę, za sprawą której August został nie tylko oderwany od rodziny, ale także jako obywatel wroga Prus — Imperium Rosyjskiego — trafił do niemieckiego obozu jenieckiego. Wobec narastającej groźby epidemii cholery Zamoyski chciał się za wszelką cenę wydostać z obozu, a ponieważ Niemcy szukali różnego rodzaju fachowców i rzemieślników, którzy mogli wyjść z obozu w zamian za pracę, ubzdurał sobie, że jako rzeźbiarz, za którego się podał, będzie mógł uchronić się przed obozową mizerią. Czas pokazał, jak naiwne były te nadzieje. August wkrótce zachorował, dzieląc smutny los pozostałych jeńców, pozbawionych nie tylko podstawowych lekarstw, ale przetrzymywanych w warunkach urągających podstawowym wymogom higieny. Chorych umieszczano w stajniach, na słomie, przykrywając ich jedynie brudną derką. Zdarzało się, że obok wciąż żywych ludzi na sąsiednim sienniku tygodniami leżały zwłoki, których ze względu na zmarzniętą ziemię nie można było zakopać. Zrezygnowany August stopniowo tracił nadzieję na wyzdrowienie, ale wszystko zmieniło się na lepsze, gdy niespodziewanie odwiedził go pewien Polak, wchodzący w skład inspekcji Czerwonego Krzyża wizytującej obozowe lazarety. Kiedy zadał Zamoyskiemu standardowe pytanie o adres, ten, niewiele myśląc, podał miejsce zamieszkania swojej ciotki ze strony matki, pani Zamoyskiej z linii węgierskiej rodu, nota bene damy dworu wiedeńskiego.

Magia nazwiska zdziałała w tym przypadku rzeczywiście cuda, ponieważ August najpierw został przewieziony do Berlina, gdzie umieszczono go w szpitalu z prawdziwego zdarzenia, a potem nawet odzyskał wolność, co prawda nie do końca, ale mógł wreszcie opuścić mury obozu i zacząć żyć po swojemu. Musiał jedynie meldować się dwa razy dziennie na komendzie wojskowej i nie opuszczać mieszkania po godzinie dziewiętnastej. Wciąż przechodził rekonwalescencję w miejscowym szpitalu, w którym przebywali także ranni żołnierze. Ich przełożeni zadbali jednak o stosowne rozrywki, organizując dla nich występy artystyczne, przedstawienia teatralne czy koncerty, nikt więc nie mógł narzekać na nudę. Zwłaszcza gdy na zaaranżowanej w szpitalnej sali scenie występowały tak atrakcyjne damy, jak słynna wówczas tancerka Rita Sacchetto. Nie była to szansonistka rewiowa epatująca odsłoniętymi nogami, ale artystka z prawdziwego zdarzenia, zainspirowana sztuką taneczną Isadory Duncan, tańcząca głównie do muzyki klasycznej i specjalizująca się w tak zwanych żywych obrazach. To nowatorskie podejście do tańca sprawiało, że jej występy cieszyły się niemałym powodzeniem i budziły powszechny podziw. Ritą zachwycił się nawet hiszpański kompozytor Manuel de Falla, mający okazję oglądać ją tańczącą na królewskim dworze. Twórca Tańca ognia miał powiedzieć, że tancerka jest niezapomnianym i czarującym „zjawiskiem nieśmiertelnego piękna”4. Nieobeznani ze sztuką baletową żołnierze, stanowiący zdecydowaną większość berlińskiego szpitala, mogli co prawda na prezentowane przez nią popisy taneczne kręcić nosem, ale August Zamoyski znał się na rzeczy i doceniał artyzm tańca Włoszki. Docenił też urodę tancerki i postanowił ją zdobyć, chociaż pozornie kobieta była dla niego nieosiągalna. Nie dość, że należała do świata artystycznej bohemy, to jeszcze była zajęta — jej ówczesnym partnerem w życiu i na scenie był tancerz Aleksander Sacharow, z którym wystąpiła nawet w filmie noszącym tytuł Odetta. Poza tym była od polskiego arystokraty starsza, co prawda niewiele, bo zaledwie o trzy lata, ale związki pań z młodszymi mężczyznami nie były wówczas ani popularne, ani akceptowane. August jednak nie na darmo odziedziczył upór po swoim ojcu i w końcu dopiął swego, zdobywając piękną Włoszkę. Artystkę ujęły jego chłopięcy wdzięk, południowa, zupełnie niepolska uroda i być może także sarmacki wąs widniejący nad jego górną wargą. Nie przeszkadzał jej nawet fakt, że jej wybranek był bardzo wychudzony po chorobie i obozowych przeżyciach. Kiedy Zamoyski poczuł się na tyle dobrze, by móc opuścić szpital, zamieszkał przy Augusta Victoria Strasse 34, w przepięknej berlińskiej willowej dzielnicy Grünewald, w której miała swe lokum także jego bogdanka. Rita wraz z rodzicami i braćmi ulokowała się bowiem w jednej z tamtejszych willi. Młody polski arystokrata z miejsca zdobył sympatię jej krewnych, którzy byli równie utalentowani: jej ojciec i dwaj bracia, Attillo i Riccardo, uprawiali zawód malarza, natomiast trzeci brat Camillo był tenorem w mediolańskiej La Scali.

Panna Sacchetto szybko odkryła, że przystojny Polak, z którym połączyło ją uczucie, ma talent rzeźbiarski, aczkolwiek do owego odkrycia przyczynił się przypadek. Kiedy tancerka wyjechała z Berlina, by zagrać w kolejnym filmie, August także opuścił miasto, w którym wszystko przypominało mu o ukochanej, wzmagając bolesną tęsknotę. Jak na przyszłego właściciela majątku przystało i zapewne zgodnie z wolą rodziców, wyjechał na praktykę do majątku Chłapowskich w Poznańskiem, ale nie zapomniał tam o pięknej Włoszce, pisząc do niej niemal codziennie. Praca w majątku nie sprawiła jednak, że zaniedbał swoją wielką pasję rzeźbiarską. Wręcz przeciwnie — dopiero tam zabrał się za uprawianie tej sztuki na poważnie. A wszystko zaczęło się od rozmowy o… stopach. Zamoyski, dyskutując ze współpracownikami, zapragnął namalować tę część kończyny, ale wyznał, że znacznie lepiej poszłoby mu jej odwzorowanie w glinie. I rzeczywiście, wyrzeźbił stopę tak pięknie, że w majątku uznano, iż ma wielki rzeźbiarski talent, i niemal wszyscy, począwszy od samych Chłapowskich, a na stróżu nocnym skończywszy, chcieli mieć wyrzeźbiony przez niego swój portret. A Zamoyski, oczywiście za darmo, pracowicie owe prośby spełniał. Wyrzeźbione głowy fotografował i wysyłał w listach do Rity, która była zachwycona talentem swego ukochanego. Gdy tylko oboje wrócili do Berlina, to właśnie ona została jego główną modelką, ona też zdobyła się na odwagę, by zaprezentować dzieła Augusta znanemu rzeźbiarzowi Ottonowi Kahnowi z berlińskiej Kunstgewerbeschule i poprosić go o ocenę, która była dla Polaka bardzo korzystna i zachęciła artystę do dalszej pracy nad doskonaleniem techniki. Niewątpliwie na kunszt rzeźbiarski Zamoyskiego miała wpływ jego praca w warsztacie snycerskim, gdzie w 1916 roku dostrzegł go Joseph Wackerle, wykładowca Kunstgewerbeschule, i zaproponował mu pracę u siebie. Młody Polak już wtedy wiedział, że w przyszłości zostanie rzeźbiarzem.

W domu przy Augusta Victoria Strasse 34 wynajął wówczas pracownię. Nad drzwiami wejściowymi wisiało zdjęcie Myśliciela Rodina. Tam powstawały jego pierwsze prace, w tym przede wszystkim portrety Rity, ale także Kajetana Morawskiego czy służącej. Zamoyski spędzał tam wszystkie wolne chwile, uczęszczał również na lekcje rysunku, ale jak wspominał później, nowoczesne prądy w ówczesnej sztuce nie wywarły zbyt wielkiego wpływu na jego wczesną twórczość. „Pewnego dnia jakaś pani rysująca ze mną odzywa się do mnie: Du zeichnest ja, wie Piccasso [niem. „Rysujesz jak Picasso”]; nie znałem tego nazwiska i myślałem, że chce przez to powiedzieć w żargonie berlińskiej malarni, że «byczo», bo byłem wtedy tego pewien. Nie wiedziałem wówczas nic ani o kubizmie, ani o futuryzmie”5. Za sprawą swego protektora i nauczyciela, Josepha Wackerlego, który w 1917 roku objął posadę wykładowcy w Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, Zamoyski wyjechał z Berlina i osiadł w stolicy Bawarii, gdzie zetknął się z niemieckimi ekspresjonistami i poznał „arcyszatana modernizmu” — swojego rodaka, charyzmatycznego Stanisława Przybyszewskiego. Od niego dowiedział się o powołaniu do życia pisma artystyczno-literackiego „Zdrój” oraz o projektowanej wystawie awangardowych artystów związanych z grupą Bunt.

Wówczas także jego rodzina dowiedziała się o planach zawodowych Augusta, jak również o porzuceniu przez niego studiów oraz o — skandalicznym zdaniem krewnych artysty — romansie z komediantką. Na domiar złego rzeźbiarz-arystokrata, zamiast tworzyć dzieła w stylu Michała Anioła, uległ fascynacji nowymi prądami w sztuce, w tym formizmem, które raziły gusta jego konserwatywnych krewnych. Kiedy nie pomogły wysyłane do niego listy, matka bohatera naszej opowieści osobiście wybrała się do Monachium, by wybić z głowy swojemu synowi nie tylko pomysł na poświęcenie się sztuce, ale przede wszystkim — związek z Ritą. Wizyta pani Zamoyskiej okazała się jednak zupełnie bezowocna — młody arystokrata nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować ze sztuki ani tym bardziej z ukochanej. I to pomimo faktu, że rodzina swatała mu na żonę księżniczkę Lubomirską, pannę wywodzącą się z „odpowiedniej” familii i bardzo atrakcyjną. W końcu August postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i udowodnić rodzinie, że panna Sacchetto jest miłością jego życia. Dnia 5 maja 1917 roku wziął z nią ślub w wiedeńskim kościele Schottenkirche, a potem zamieszkał z nią w Monachium. Jego rodzina zareagowała na to w sposób, jakiego można się było spodziewać — zakręcając mu kurek z pieniędzmi. „Byłem wolny jak ptak, ale bez portek — wspominał po latach Zamoyski. — Z domu, z powodu małżeństwa i formizmu, nie otrzymywałem ani grosza”6.

Ślepą miłość do sztuki Zamoyskiego doskonale rozumiał jego nowy przyjaciel Przybyszewski, który pragnął pomóc mu wypłynąć na szerokie wody, dlatego napisał list, polecając rzeźbiarza redaktorowi i kierownikowi artystycznemu „Zdroju”, a jednocześnie malarzowi i teoretykowi sztuki, Jerzemu Hulewiczowi. „Co drogiego Pana w Zamoyskim zachwyci, to jego miłość do rzeźby w drzewie — pisał entuzjastycznie o swoim nowym odkryciu. — Może jedyny w Polsce, który z techniką rzeźby drzewnej w jej najskrytszych tajnikach obznajomiony”7. Zaintrygowany Hulewicz najpierw zlecił Zamoyskiemu wykonanie okładki do jednego z numerów „Zdroju”, a następnie poprosił go o przesłanie swoich rzeźb na pierwszą wystawę Buntu, która miała się odbyć w pomieszczeniach poznańskiego Towarzystwa Sztuk Pięknych. Artysta miał się też stawić w Poznaniu osobiście.

O ile jednak rzeźby dłuta bohatera naszej opowieści, jak również jego akwarela i akwaforta, dotarły do Wielkopolski na czas, o tyle ich twórca nie dojechał. Zamoyski w podróży posługiwał się nie własnym dokumentem, tylko kartą wojskową jednego ze swoich przyjaciół — Łazarewicza, i wszystko poszłoby dobrze, gdyby, tak jak było ustalone, artysta pojechał prosto do Poznania. A tymczasem bohater naszej opowieści postanowił odwieźć swoją ukochaną Ritę do Pragi, gdzie miała występować. Na granicy zatrzymała go żandarmeria i nieszczęsny August spędził kilka tygodni w więzieniu za posługiwanie się cudzymi dokumentami. Przybyszewski nie krył rozczarowania taką postawą przyjaciela i obwiniał za wszystko partnerkę artysty, która w jego oczach wyrastała na prawdziwą femme fatale. W międzyczasie niesfornego rzeźbiarza wydalono z Niemiec, do czego nie przyczyniła się bynajmniej Rita, ale jego własna, ustosunkowana rodzina. Nie wiem co prawda, jaki interes mieli krewni artysty, dążąc do jego wyjazdu z Monachium, być może chcieli w ten sposób wyrwać go ze środowiska tamtejszej bohemy, może sądzili, że rozstanie z Ritą sprawi, że o niej zapomni. Protektor artysty Wackerle próbował interweniować, ale na nic się to nie zdało — Zamoyski musiał wyjechać.

Wystawa w Poznaniu w marcu 1918 roku była przyczyną kolejnych zmartwień rodziny artysty, ponieważ na prośbę „obrońców moralności” usunięto z niej dwie rzeźby, w tym także dzieło Augusta Zdrój. Drugim usuniętym dziełem był Pocałunek Stefana Szwaja. Obu artystów oskarżono o obrazę moralności, a na łamach lokalnej prasy publikowano pełne oburzenia listy zbulwersowanych zwiedzających. Jednak dziś, przypatrując się obu rzeźbom, trudno dopatrzyć się w nich czegokolwiek, co uzasadniałoby taką opinię. Na wieść o usunięciu dzieł z wystawy pozostali artyści także zrezygnowali z wystawiania tam swoich prac i solidarnie przenieśli się do innych, wynajętych pomieszczeń. Skandal wywołany przez rzekomo „niemoralne” rzeźby przyczynił się do wzrostu zainteresowania wystawą i publiczność dosłownie waliła drzwiami i oknami, by na własne oczy przekonać się, co też tak oburzyło lokalnych moralistów. Zamoyski ze względów opisanych powyżej nie był świadkiem szumu wywołanego przez jego dzieła ani usunięcia rzeźby z wystawy, ale kiedy w końcu przyjechał do Poznania, dzięki wspomnianej awanturze był już człowiekiem znanym. Zdobyta w ten nietypowy sposób sława nie cieszyła bynajmniej jego rodziny. Ojciec Augusta, mając dość szargania dobrego imienia rodziny, zrezygnował z kupna nie tylko miejscowych, ale na wszelki wypadek także europejskich gazet, decydując się czytać wyłącznie sprowadzanego zza oceanu „Timesa”. Był jednak pewien szkopuł: otóż gazeta dochodziła do niego z tygodniowym opóźnieniem, więc wiadomości w niej podawane, w chwili gdy pan Zamoyski brał ją do ręki, były już nieaktualne. Ale dla pana Tomasza nie było to istotne — ważne, że na szpaltach amerykańskiej gazety nie mógł natrafić na wzmianki o wybrykach swojego syna.

Znacznie cieplej niż w Poznaniu rzeźby Zamoyskiego przyjęto w Berlinie, gdzie w czerwcu 1918 roku zorganizowano wystawę Buntu, bardzo dobrze ocenioną przez tamtejszą krytykę. Tymczasem bohater naszej opowieści postanowił osiąść w Zakopanem, wybudował na Skibówkach drewniany dom, płacąc za dostarczony mu surowiec rzeźbami. W nowo postawionym budynku była zarówno część mieszkalna, pracownia rzeźbiarska, jak i specjalna sala dla żony artysty, Rity, która wciąż używała swojego panieńskiego nazwiska. Jako tancerka udzielała w domu lekcji i przygotowywała się do występów, przy tworzeniu których pomagał jej zresztą sam August. On też przed jej występami wygłaszał krótki wykład wprowadzający widzów w arkana sztuki baletowej uprawianej przez jego małżonkę. W stolicy Tatr krąg znajomych państwa Zamoyskich powiększył się o Stanisława Ignacego Witkiewicza, Leona Chwistka, Tytusa Czyżewskiego, Karola Szymanowskiego, Romana Jasińskiego i Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Piękna Rita, portretowana zresztą przez Wojciecha Kossaka, polubiła większość z nich, z wyjątkiem pierwszego z wymienionych, do którego odnosiła się z rezerwą, nazywając go „niespełna rozumu Witkacym”. Jej mąż zresztą też zachowywał się dość oryginalnie, budząc konsternację, gdy biegał po Zakopanem i okolicy w łowickich portkach. Wówczas związał się z krakowską grupą Ekspresjonistów Polskich, której członkowie głosili hasła odejścia od realizmu w sztuce i utrwalenia prymatu formy nad treścią. W 1919 roku zrzeszeni w niej malarze zaczęli nazywać się formistami. August Zamoyski na przełomie kwietnia i maja 1919 roku wystawił wraz z nimi swoje prace na I Wystawie Formistów zorganizowanej w Polskim Klubie Artystycznym w hotelu Polonia w Warszawie, natomiast w sierpniu tego samego roku wziął udział w wystawie zorganizowanej przez Towarzystwo Sztuki Podhalańskiej w Sali Bazaru Polskiego przy ulicy Krupówki w Zakopanem, we wrześniu dołączył do formistów wystawiających swoje dzieła na wystawie w Pałacu Sztuki przy placu Szczepańskim w Krakowie. W grudniu jego dzieła znalazły się w stałej ekspozycji współczesnej sztuki w Administracji „Zdroju” przy placu Wolności 17 w Poznaniu. Rodzina Zamoyskich pewnie znowu była niezadowolona, gdyż to ostatnie wydarzenie promowały pocztówki z reprodukcją obrazu artysty zatytułowanego Akt… Kolejne powody do zmartwienia pojawiły się pod koniec 1920 roku w związku z wystawą Zamoyskiego w warszawskiej Zachęcie, która wzbudziła niemałe kontrowersje. Nie brakowało krytyków zarzucających rzeźbiarzowi nie tylko brak talentu, ale także braki warsztatowe.

Jednak artysta o tym nie wiedział, gdyż wówczas przebywał w Nowym Jorku, z ambitnym planem podbicia Stanów Zjednoczonych, co mu się niestety nie udało. Inspiratorką jego podróży za ocean była Rita, która liczyła, że mąż załatwi jej przy tej okazji także angaż do Metropolitan Opera, gdzie zresztą występowała jeszcze przed wojną. Zanim jednak rzeźbiarz mógł się tam wybrać i zaprezentować swoje dzieła, musiał zdobyć pieniądze na wyjazd — co mu się udało — i na swój pobyt w Stanach. Ponieważ na rodzinę nie mógł liczyć, postanowił poprosić ambasadora USA o listy polecające, dzięki którym mógłby dostać w Nowym Jorku pracę. Pech chciał, że Amerykanin był znajomym jego ojca i doskonale wiedział, jaką opinią wśród bliskich cieszy się rzeźbiarz. „Ambasador Gibson przyjął mnie lodowato, powiedział krótko i węzłowato, że nie może mi dać żadnych listów polecających, skoro mój własny ojciec, którego zna i «szanuje», wyrzucił mnie za drzwi”8 — opowiadał potem z goryczą. Jego żona, czując się pośrednio odpowiedzialna za mizerny stan finansów Augusta, ofiarowała mu swój pierścionek z brylantem jako zabezpieczenie na „czarną godzinę”. Jej mąż przyrzekł jednak, że będzie go traktował jako swój szczęśliwy talizman i nigdy go nie sprzeda. Wymyślił natomiast inny sposób na zarobek: zaokrętował się na statek jako członek załogi, początkowo jako zwykły majtek, a później jako steward.

W Stanach Zamoyski spędził niespełna rok, aczkolwiek początkowo nie miał nawet okazji zademonstrować swojego talentu i imał się przeróżnych zajęć, zarabiając nawet jako… płatny partner do gry w szachy. Był jednak człowiekiem upartym i łatwo się nie poddawał, więc w końcu zaistniał jako rzeźbiarz, choć nie można powiedzieć, że za oceanem zrobił wielką karierę. Udało mu się za to zdobyć dość sporo intratnych zleceń, w tym, jak informowała krakowska prasa: „szereg zamówień na biusty, między innymi na popiersie słynnej aktorki Marion Davies”9. Redaktor piszący te słowa zapewne uznał to za sukces rzeźbiarza, a tymczasem była to zwykła chałtura, zamówiony „biust” hollywoodzkiej gwiazdy został bowiem odlany w liczbie półtora tysiąca egzemplarzy, które trafiły do amerykańskich kin. Potem Zamoyski mówił, że Ameryka go rozczarowała, gdyż nie znalazł tam oddźwięku ani zrozumienia dla sztuki, którą chciał uprawiać. Ostatecznie więc wrócił do Polski, by znów osiąść w mekce ówczesnych artystów — Zakopanem. Wciąż rzeźbił i wystawiał swoje prace, ale powoli tracił zainteresowanie formizmem i związanym z tym nurtem poszukiwaniem „czystej formy”. Zorganizował nawet imprezę, w trakcie której razem ze swoimi przyjaciółmi zniszczył wiele własnych formistycznych rzeźb, ale na szczęście nie wszystkie jego ówczesne dzieła padły ofiarą owej manifestacji zerwania z niegdysiejszą fascynacją. W 1924 roku rzeźbiarz porzucił także polskie góry, by osiąść w Paryżu, gdzie wynajął pracownię przy rue de Rennes 6, wciąż zachowując drugą w Zakopanem. Nad Sekwaną poznał nowych przyjaciół, z kręgu tamtejszej bohemy, ale także wśród grupy polskich kapistów, jednocześnie biorąc rozbrat z rzeźbieniem w miękkich materiałach. „Opór granitu budzi prawdziwą wolę, a powolna glina usypia”10 — tłumaczył potem swoją decyzję.

Na nieszczęście dla Rity, która od 1924 roku, kiedy uległa wypadkowi samochodowemu, musiała porzucić taniec, także i ona, podobnie jak formizm, wypadła z kręgu zainteresowań Augusta. Para stopniowo oddalała się od siebie, ale włoska tancerka, która wciąż szczerze kochała swojego męża, łudziła się, że Zamoyski w końcu do niej powróci. W 1927 roku jej złudzenia prysły jak bańka mydlana — na wokandę polskiego sądu trafiła ich sprawa rozwodowa. Nieszczęsna Rita nie wierzyła własnym uszom, kiedy dowiedziała się, że według Augusta ich małżeństwo było zawarte wyłącznie ze względów biznesowych, a para nigdy ze sobą nie współżyła, dając sobie wolną rękę na związki z innymi partnerami. Świadkiem zeznającym na korzyść powoda był Witkacy, który chętnie opowiadał o licznych miłostkach i romansach rzeźbiarza, ku zdumieniu pozwanej. Witkiewicz doskonale wiedział, że temperamentna Włoszka nigdy nie darzyła go sympatią, a teraz wręcz go znienawidzi, dlatego obawiał się jej zemsty. „Boję się, że na stopniach sądu Rita obleje mnie witryolem”11 — pisał do żony. Co prawda sprawy nie przybrały aż tak dramatycznego obrotu, ale pomimo starań i oporu żony Augusta rozwód orzeczono. Porzucona i nieszczęśliwa tancerka wyjechała z Zakopanego, by osiąść w swojej ojczyźnie. Kupiła willę nad brzegiem Morza Śródziemnego w okolicach Genui, gdzie mieszkała do końca życia, czyli do 1959 roku.

Artysta wciąż mieszkał w Paryżu, przy avenue du Maine 21, gdzie mieściła się także jego kolejna pracownia. Ponieważ lokum znajdowało się na parterze, Zamoyski wjeżdżał tam swoim nowym sportowym samochodem, który parkował tuż przy łóżku. Gdy rano wstawał, bezzwłocznie wskakiwał do stojącego obok pojazdu, by pojechać do najbliższego bistro na filiżankę kawy. Odnosił coraz większe sukcesy i bezustannie rzeźbił, doskonaląc swój warsztat. W tym czasie w życiu artysty pojawiła się kolejna kobieta, podobnie jak Rita wywodząca się ze świata artystycznego — Maria Anna Radwan. Tym razem rodzice Augusta przychylnym okiem patrzyli na związek syna, panna Radwan wywodziła się bowiem ze szlacheckiej rodziny. Była także utalentowaną śpiewaczką, występowała jako Maneta Radwan między innymi w paryskim Théâtre Beriza, specjalizującym się w operach buffo i krótkich operach, jak również w przedstawieniach baletowych. Para związała się ze sobą w 1928 roku, ale istnieją rozbieżności co do formy ich związku — według niektórych źródeł wzięli ślub cywilny, według innych — żyli w związku partnerskim. Maneta, podobnie jak wcześniej Rita, także została unieśmiertelniona przez Augusta, jej twarz mają rzeźby Wenus i Ewa stojąca. Para rozstała się w 1939 roku, ale najwidoczniej Maria miała słabość do mistrzów dłuta, skoro wyszła za mąż za kolejnego rzeźbiarza — Francuza Jeana-Claude’a de Saint-Marceaux. Małżeństwo okazało się szczęśliwe, a jego owocem była córka Natalia.

Jak już wcześniej wspomniano, w Paryżu prace bohatera naszej opowieści cieszyły się wielkim uznaniem, a jego udział w słynnym i prestiżowym biennale w Wenecji w 1936 roku okazał się spektakularnym sukcesem. W końcu doczekał się on też uznania we własnej ojczyźnie, kiedy, również w 1936 roku, trzynaście jego rzeźb wystawianych wcześniej na wspomnianym biennale, uzupełnionych o kolejne cztery, trafiło na wystawę w Instytucie Propagandy Sztuki w Warszawie. W tym przypadku można było mówić o sukcesie, ponieważ posypały się zamówienia państwowe, a prasa publikowała wyłącznie pozytywne recenzje jego twórczości. Ukoronowaniem była nagroda za rzeźbę pt. Głowa Wierki, dzieło, które potem zdobyło także Grand Prix de Sculpture na Międzynarodowej Wystawie Sztuki i Techniki w Paryżu. Rzeźba, do której pozowała wiejska dziewczyna z majątku Zamoyskich w Jabłoniu, zrobiła na pewnym krytyku tak wielkie wrażenie, że stwierdził, iż „nawet gdyby Zamoyski nie wyrzeźbił więcej niczego innego, to ona jedna by wystarczyła, aby uznać go za wielkiego artystę”12. Z kolei Tadeusz Pruszkowski na łamach „Gazety Polskiej” pisał, że jest „bardzo szlachetnie wymodelowana, pełna charakteru i egipskiej monumentalności. Typ ludowy dziewczyny jest syntezą typu słowiańskiego”13.

Rodzice artysty nie mogli uczestniczyć w triumfie syna, oboje już wówczas nie żyli. Majątek Zamoyskich w Jabłoniu, zresztą bardzo zadłużony, stał się własnością Augusta. Ten dowiódł, iż jest równie dobrym gospodarzem jak rzeźbiarzem, ponieważ bardzo szybko wyprowadził Jabłonie z długów, czyniąc z niego dochodowe gospodarstwo na miarę XX stulecia.

Najwyraźniej kobiety w typie Wierki, czyli dobrze zbudowanej, wiejskiej, żwawej dziewoi, fascynowały w tym okresie Zamoyskiego, skoro najbardziej udane jego dzieła są właśnie portretami wspomnianej dziewczyny lub innej młodej chłopki z Jabłonia — Franki. Jak później wspominał artysta, drugą ze swoich ulubionych modelek spotkał zupełnie przypadkiem, kiedy wraz z innymi wiejskimi kobietami zajmowała się bardzo prozaiczną czynnością — kopaniem ziemniaków. Rzeźbiarz z miejsca zwrócił na nią uwagę: „Ujrzałem te odsłonięte nogi kobiece, jak rząd kolumn, wśród których jedne mnie zafascynowały. Myślałem o tych nogach, o tym, jak wygląda twarz tej dziewczyny. Potem — spotkałem ją ponownie — rozpoznałem ją po tych nogach, silnych, strzelistych. W jej twarzy było to coś, co mnie tak wzięło, że tę twarz rzeźbiłem bez końca, latami. Była w niej owa wewnętrzna harmonia z otoczeniem natury”14. Chciał, aby Franka mu pozowała, ale początkowo bał się ją o to poprosić, obawiając się reakcji jej rodziny, prostych chłopów o dość zasadniczym światopoglądzie, ale na szczęście miał już za sobą pracę z inną chłopską córką — Wierką, i cała okolica wiedziała, że to właśnie za wyrzeźbienie jej głowy słynny artysta dostał nagrodę za granicą. Za radą ogrodnika najpierw zatrudnił ją w kuchni pałacowej, a potem przekonał do pozowania, co więcej — udało mu się zabrać ją do Paryża, gdzie w swojej pracowni wykonał między innymi jej akt. Franka, podobnie jak Wiera, niewątpliwie fascynowała Zamoyskiego erotycznie, ale trudno powiedzieć, czy ich relacje przerodziły się w romans, aczkolwiek wiele wskazuje na to, że tak było. Zresztą sam artysta twierdził, że woli modelki niż męskich modeli, ponieważ portretowana osoba musi mu się podobać, a nawet pociągać go fizycznie. Trzeba przyznać, że miał też dość osobliwe metody pracy. Uważał, że kandydatce na modelkę należy „pozostawić zupełną swobodę ruchów przy normalnych czynnościach; dać jej sprzątać pracownię, cerować skarpety, prać bieliznę, gotować lub wziąć prysznic: przy czym modelka nie powinna czuć, że jest goła, że się ją obserwuje, bo zaraz zacznie pozować na «Wenus», na «macierzyństwo» lub na «potępioną» itp., a chodzi o to, że będąc gołą porusza się jak ubrana. Na to trzeba czasu, by przywykła żyć goło, goło naturalnie. Toteż podczas zajęć domowych udaję, że czytam lub piszę, a tymczasem rysuję. Modelkę brałem na plażę, do lasu goło na rydze i tu się uczyłem patrzeć”15.

Jak już wcześniej wspomniano, wybuch wojny zastał Zamoyskiego i jego modelkę, Frankę, w Paryżu. Oboje postanowili wracać do kraju, do Jabłonia. Dziewczyna w dobrej wierze wkleiła do paszportu zamiast własnego zdjęcia fotografię jednej z rzeźb, do której pozowała Augustowi, i wraz z rzeźbiarzem wsiadła do jego samochodu. W podróży towarzyszył im pies Zamoyskiego Wicek. Jakimś cudem, pomimo „dziwnego” zdjęcia w paszporcie, osobliwym podróżnikom udało się bez większych przeszkód dotrzeć do rodzinnego majątku artysty. Tam Zamoyski uporządkował wszystkie sprawy, przy okazji topiąc w miejscowym stawie większość ze swoich rzeźb, co uchroniło je przed zniszczeniem lub kradzieżą przez wojska niemieckie, a potem radzieckie, i wrócił samotnie do Francji, by w Paryżu przeczekać wojnę. Niestety, wojenna zawierucha dotarła także nad Sekwanę i wkrótce do stolicy Francji mieli wkroczyć Niemcy. Wobec takiego stanu rzeczy bohater naszej opowieści postanowił wsiąść na statek i udać się do USA, ale kiedy pakował swoje rzeźby, by wysłać je za ocean, jedna z nich spadła mu na nogę i w efekcie trafił do szpitala. Gdy wyzdrowiał, sytuacja skomplikowała się tak bardzo, że mógł zapomnieć o zapakowaniu twórczego dorobku i wysłaniu go drogą morską do Ameryki. Zdołał jedynie spakować Głowę Wierki oraz pusty w środku gipsowy odlew jednej ze swoich rzeźb, w którym ukrył dolary, i przedostał się do Lizbony, gdzie miał zamiar wsiąść na statek płynący do Stanów Zjednoczonych. Zaprzyjaźniony z nim marszand Brummer, którego poznał w Paryżu, miał mu zorganizować wystawę w Nowym Jorku i zająć się sprzedażą jego dzieł. Rzeźbiarza czekało jednak wielkie rozczarowanie, ponieważ wszystkie statki amerykańskie zabierały na pokład wyłącznie pasażerów legitymujących się obywatelstwem USA, zdecydował się więc wsiąść na parowiec płynący do Brazylii. W tym kraju, który traktował jako stację przesiadkową, planował zatrzymać się na krótko. Przeżył tam jednak kolejne piętnaście lat…

Pewnego dnia, kiedy zabijał czas, sącząc drinka w barze hotelu w Rio de Janeiro, gdzie mieszkał, podeszła do niego pewna dama, pytając, czy ma przyjemność z panem Zamoyskim. Jak się okazało, była to Maria Martins, żona ambasadora Brazylii w Belgii, którą artysta miał kiedyś okazję poznać. Małżonka dyplomaty sama również parała się rzeźbiarstwem. Znając i ceniąc wysoko talent Polaka, pani Martins nakłoniła go do pozostania w Rio de Janeiro, z czasem zapoznając go z najbardziej wpływowymi osobami w kraju, w tym z ministrem oświaty Gustawem Capanemą. Głównie dzięki jego poparciu przy Akademii Sztuk Pięknych w Rio de Janeiro powstał Wolny Kurs Rzeźby prowadzony przez polskiego rzeźbiarza. Zamoyski uczył adeptów rzeźbiarstwa „kucia bezpośredniego”, to znaczy zakazywał wykonywania gipsowych modeli przyszłych rzeźb, uważał bowiem, że dzieło trzeba od razu wykuwać w skale. Miał dość osobliwe, a dla niektórych wręcz szokujące poglądy na sztukę rzeźbiarską, powtarzał bowiem swoim uczniom: „Kto chce zostać rzeźbiarzem, najpierw musi być kowalem. Kto pragnie pracować w kamieniu, niech dwa lata spędzi w kamieniołomie i pozna swój materiał”16. W Brazylii Zamoyski po raz kolejny przeżył miłość — związał się z brazylijską malarką Isabellą Paes Leme, z którą ożenił się 11 stycznia 1942 roku. Oczywiście wciąż intensywnie pracował, ucząc młodych artystów rzeźbiarstwa i wykonując prace rzeźbiarskie, w tym pomnik Fryderyka Szopena, dar miejscowej Polonii dla miasta Rio de Janeiro. Pomnik odsłonięto tuż po piątej rocznicy wybuchu II wojny światowej — 5 września 1944 roku.

Z czasem Zamoyski zdobył tak wielką popularność, a jego sztuka — uznanie w Brazylii, że rodowici mieszkańcy tego kraju uważali go wręcz za swojego rodzimego artystę. W wydanym w 1945 roku albumie poświęconym sztuce współczesnej bohater naszej opowieści figuruje jako rzeźbiarz brazylijski. Artysta rzeczywiście zapuścił korzenie w tym egzotycznym kraju, zakładając fazendę, czyli farmę specjalizującą się w hodowli bydła, na dziewiczym terenie w pobliżu Rio de Janeiro. Zanim jednak mogło tam zaistnieć gospodarstwo, obszar należało wykarczować i poprowadzić tam drogi. Rzeźbiarz zbudował nawet cegielnię. Praca się opłaciła, farma położona na rozległym, 700-hektarowym obszarze z czasem zaczęła przynosić całkiem niezłe dochody.

Zachęcony sukcesem w Ameryce Południowej, Zamoyski postanowił po raz drugi spróbować podbić Stany Zjednoczone. Początkowo wyjechał tam w maju 1945 roku, jako delegat Ministerstwa Oświaty Brazylii, w sprawie wymiany studentów. Jego osoba wzbudziła niemałe zainteresowanie, artysta udzielał licznych wywiadów i wygłaszał odczyty między innymi w New School for Social Research w Nowym Jorku. W kolejnym roku sprowadził do USA swoje rzeźby pozostawione przed wojną w Paryżu, które przechował dla niego kolega po fachu, hiszpański rzeźbiarz Mateo Hernández. On sam do Nowego Jorku zawitał ponownie na przełomie 1948 i 1949 roku, by przeżyć kolejne wielkie rozczarowanie. Okazało się bowiem, że mimo usilnych zabiegów rzeźbiarza żadna z galerii, o muzeach nie wspominając, nie była zainteresowana wystawą jego prac. Mówiono, że są „zbyt gigantyczne, zbyt antyczne koncepcją lub zbyt modernistyczne”17, poza tym żądano od niego, by zachowywał się jak przeżywający wówczas apogeum popularności ekscentryk Salvador Dalí, na co rzeźbiarz nie chciał się zgodzić. Pobyt w Stanach nie okazał się jednak czasem straconym, gdyż artysta wykładał w Art Students League of New York — amerykańskiej Akademii Sztuk Pięknych.