Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy myślimy o służbie zdrowia, nie jest nam do śmiechu!
Pasjonująca wędrówka po świecie, w którym ratuje się życie… Opowieści o decyzjach, od których zależy nie tylko czyjeś zdrowie, ale i istnienie. Prawdziwe historie nieprawdopodobnych przypadków i dziwnych zachowań – zabawnych, fascynujących, przerażających i wzruszających – przedstawione uczciwie i wiarygodnie. Przewrotny, zaskakujący świat ludzi pełnych pasji i przewrażliwionych, przemęczonych i zestresowanych, a wszystko opowiedziane przez jednego z nich.
Autor jest polskim lekarzem z wieloletnim doświadczeniem w mniejszych i większych ośrodkach. Jako członek społeczności lekarskiej jest naocznym świadkiem, czasem ofiarą, tej nakręcającej się spirali zwątpienia i złości, którą znamy jako polską służbę zdrowia. Dzieli się z nami posiadaną wiedzą i zaskakującymi zdarzeniami, w których uczestniczył. Z jego zapisków poznajemy pracę na oddziale, zasady i zwyczaje tam panujące, podejście lekarzy oraz przypadki, których czasami próżno szukać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 168
WSTĘP
Polskie szpitale – a właściwie cała nasza służba zdrowia – nie cieszą się dobrą opinią. Można wręcz stwierdzić, że ich zła sława została utrwalona. Niemal każdy dzień przynosi nowe informacje, które tylko tę niesławę pogłębiają. Media od lat donoszą o mrożących krew w żyłach przypadkach i bombardują nas reportażami na temat pomyłek medycznych, zaniedbań, nieodpowiedniego, wręcz karygodnego traktowania chorych i potrzebujących. Nie trzeba daleko szukać – każde spotkanie rodzinne w pewnym stopniu porusza te drażliwe tematy.
Jako członek społeczności lekarskiej jestem naocznym świadkiem – a czasem ofiarą – tej napędzającej się spirali zwątpienia i złości. Muszę jednak stwierdzić: wiele, a może i większość tych opowieści łączy jedno – są prawdziwe.
Czytając artykuły i słuchając wiadomości na temat naszego systemu zdrowia, niejednokrotnie łapię się na tym, że właściwie każda z przedstawionych sytuacji może dotyczyć zdecydowanej większości szpitali i przychodni w Polsce: białe (może kiedyś, obecnie bardziej kremowe) brudne kitle, przemęczeni pracownicy, którzy codziennie decydują o życiu (czasem o śmierci) innych ludzi, kolejne „przypadki medyczne” zamiast „pacjentów”… Niestety, wszędzie panuje również ten sam bałagan, a cały obraz uzupełnia zazwyczaj nędzne wyposażenie i niechętne zmianom kierownictwo. Ten świat, w którym tydzień pracy trwa nawet sto godzin, został postawiony na głowie, a wciąż się kręci.
Lekarz – według wielu – to jeden z najbardziej odpowiedzialnych i jednocześnie najbardziej obciążających zawodów. Statystyki pokazują, że to właśnie lekarze kilkukrotnie częściej popełniają samobójstwo niż reprezentanci innych grup zawodowych, a psychiatrzy są do tego szczególnie predysponowani. I co o tym myśleć, skoro w zderzeniu z polską służbą zdrowia nikt nie pomyśli o lekarzu?
Nie będę się dłużej rozwodzić nad tą dramatyczną codziennością polskiej służby zdrowia. Zamierzam ją za to dokładnie – nomen omen – prześwietlić. Pokazać z innej perspektywy tych, którym pacjenci powierzają swoje zdrowie i życie. W końcu znam to dobrze, bo od wielu lat pracuję w szpitalu jako lekarz. Poszedłem na studia medyczne z powołania, tak mi się przynajmniej wydaje. Za moją decyzją nie stały lekarskie tradycje rodzinne, które same z siebie często wyznaczają jedyny słuszny kierunek zawodowy. Moi rodzice nie pchali mnie na wydział lekarski, żeby zaspokoić swoje ambicje i móc pochwalić się znajomym, iż mają syna lekarza. Sam wybrałem tę drogę, ale dzięki rodzicom mogłem realizować taką, a nie inną ścieżkę kariery.
Nie chcę zbyt dużo zdradzać na swój temat. Poszukując dalszych informacji, kim jestem, jaką mam specjalizację i czym zajmuję się w szpitalu, szybko trafisz, Czytelniku, w ślepy zaułek. Bo ja mogę pracować wszędzie – w każdym miejscu na medycznej mapie Polski. Po prostu chcę ci pokazać to, czego nie masz szansy zobaczyć na własne oczy. Przekazać, co słyszę na co dzień, a co nie jest – lub nie powinno być – przeznaczone dla Twoich uszu. Wiem, jak kombinują studenci medycyny, jak funkcjonują szpitale oraz czym wymieniają się między sobą lekarze i pozostały personel szpitalny.
Chcę się podzielić z Tobą największymi tajemnicami mojego zawodu. Jestem głosem tych, którzy boją się krzyczeć – zalęknieni nie reagują na patologie i trwają w tym chorym układzie, myśląc, że niczego nie można zmienić. Trochę ponad 10 lat obcowania z polskim systemem zdrowia i bycia jego częścią nauczyło mnie, że może się zdarzyć wszystko! Że świat doktora House’a i perypetie przedstawiane w serialu Chirurdzy to jedynie niewielki wycinek tego, co dzieje się za sterylną przesłoną. Strach pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby moja kariera trwała 15 lub 30 lat.
Mimo że sam jestem lekarzem, zdaję obiektywną relację ze szpitalnej codzienności i z tego, co rodzi się w naszych umysłach w zderzeniu z rzeczywistością i ludzkimi tragediami.
W szpitalach pracują różni ludzi. Nie da się wszystkich wrzucić do jednego worka, zaszeregować do konkretnej grupy. Nie twierdzę, że każdego należy się bać i unikać, ale w szpitalnej rzeczywistości – tak jak w kierowaniu autem – obowiązuje zasada ograniczonego zaufania. Zetknięcie z brutalnym światem szpitala i przychodni może pozostawić na każdym blizny. I to nie tylko te widoczne na skórze. Więc warto wiedzieć, na co zwracać uwagę i jak się poruszać w tej rzeczywistości, która dla wielu z nas jest codziennością.
Autor
PS W książce przedstawiam prawdziwe historie, ludzi również. Aby jednak uszanować ich prywatność oraz zachować poufność i prawo pacjenta do tajemnicy lekarskiej, zmieniłem ich dane i nadałem im pasujące do nich pseudonimy. Krótko mówiąc – każdy przydomek jest dobrany do postaci tak, że ją charakteryzuje, a osobie z zewnątrz od razu nasunie pewne skojarzenia odnośnie do cech charakteru, zachowań lub wyglądu. Być może po lekturze tej książki rozejrzysz się i stwierdzisz, że któryś z bohaterów ma swojego sobowtóra w twoim otoczeniu. A może to wcale nie sobowtór…?
STUDIA I STUDENCI
Studia medyczne to jedne z najdłuższych i najcięższych kierunków, jakie można sobie wyobrazić. Trwają sześć lat, chociaż znam kilka osób, które studiowały nawet 10… Są to studia stosunkowo trudne, wymagają ogromnej samodyscypliny, dużej odporności na stres i mocno rozwiniętego instynktu przetrwania. Program dla wszystkich studentów jest jednolity i obejmuje coroczne, miesięczne, bezpłatne praktyki wakacyjne. Absolwent Wydziału Lekarskiego ma 25 lat i otrzymuje tytuł lekarza. Dyplom nie uprawnia go jednak do pracy w zawodzie. By mieć do tego pełne prawo, należy uzyskać pozytywny wynik Lekarskiego Egzaminu Końcowego i ukończyć 13-miesięczny staż podyplomowy. W trakcie tylu lat nauki może się wiele wydarzyć, a my, studenci medycyny, mieliśmy sporo fantazji, by urozmaicić sobie te żmudne lata pracy.
Godzina 10, Akademia Medyczna, przed tablicą informacyjną kłębi się stado niecierpliwych nerdów. Za chwilę zostaną wywieszone listy przyjętych na pierwszy rok studiów. Czekanie wydłuża się, a emocje sięgają zenitu. Ale o 10 nic się jednak nie dzieje! Lista nadal zalega w czeluściach dziekanatu i tylko niejaka pani Krysia wie, kto wkrótce będzie skakał z radości, a kto zapłacze rzewnymi łzami nad swoim losem. Po chwili informacja: wyniki będą za pięć godzin. Teoriom spiskowym nie ma końca, coś tu nie gra, bo jak to jest możliwe, żeby nie udało się stworzyć listy rankingowej na podstawie zdobytych na maturze punktów. Każdy jednak czeka cierpliwie. O godz. 15 jest!
Wtedy okazało się, że trafiłem na listę rezerwową. Mogłem jednak skorzystać z zaproszenia na studia płatne – i tę opcję wybrałem. Tak oto zostałem studentem medycyny!
Studia medyczne to jedne z najdłuższych i najcięższych kierunków, jakie można sobie wyobrazić. Planowo trwają sześć lat, chociaż nie dla wszystkich. Są tacy, którzy znacznie wydłużają sobie ten okres i potrafią studiować nawet 10 lat… Same studia są dość trudne i wymagają dużo samodyscypliny, odporności na stres i rozwiniętego instynktu przetrwania. Czasem zdawało mi się, że jestem jak antylopa na sawannie, która w każdej chwili może się spodziewać ataku wygłodniałego lwa i na każdy szelest trawy zrywa się do biegu.
Student medycyny to osoba rozważna, mądra, inteligentna, ambitna, schludna, pomocna, zadbana, czysta. To ktoś, kto nie ma czasu na nudę, bo poświęca go w większości na naukę (wiadomo, medycyna jest wymagająca). Tak najczęściej określiłby przeciętny Kowalski młodego człowieka, którego powołaniem – podobno! – jest ratowanie życia. Z tego też powodu zawód lekarza cieszy się (albo może cieszył) dużym uznaniem społecznym, które przekłada się na uczelnie kształcące przyszłych sztukmistrzów w tej dziedzinie. Oświadczam, że to stereotyp i spore przekłamanie.
Jak jest naprawdę?
Przeanalizowałem to na społeczności mojego rocznika. Wstyd przyznać, ale drżyj narodzie, gdy niektórzy z moich kolegów i niektóre z moich koleżanek zabiorą się do samodzielnego wykonywania zawodu lekarza. Ogromne zróżnicowanie, a wręcz przepaść w podejściu do nauki, zawodu, pacjenta, oraz wielość osobowości – poczynając od wywyższających się pseudonaukowców przeświadczonych o swojej przewadze nad innymi, kończąc na totalnych idiotach i socjopatach oderwanych od rzeczywistości – spowodowały, że sam w miarę możliwości unikam lekarzy, by przypadkiem nie trafić na kogoś takiego.
Kto normalny kupuje wiatrówkę i z balkonu strzela do kotów?! Skacze po samochodach zaparkowanych pod blokiem?! Przemieszcza się główną ulicą miasta z gołą d… wystawioną na widok publiczny?! Kto po otrzymaniu dwói z kolokwium wysyła asystentom listy z groźbą śmierci?! Niestety, przyszli doktorzy, osoby z kręgu zaufania społecznego, moi szanowni koledzy… To przekracza granice ludzkiego pojęcia.
Studenci medycyny potrafią się bawić. Tego nie da im się odmówić. Imprezowaliśmy na potęgę, zwłaszcza na drugim i trzecim roku studiów. Zdarzały nam się alkoholowe maratony okraszone partyjką darta lub bilarda… Albo wracaliśmy do domu na nogach wiotkich niczym z gumy lub na czterech kończynach, zamiatając kolanami wszystkie brudy z klatki schodowej, albo – kultywując średniowieczne rycerskie zwyczaje – z tarczą, częściej na tarczy, zawsze z uśmiechem na twarzy niekoniecznie adekwatnym do stanu świadomości.
A że najlepsze studenckie imprezy organizowano w środku tygodnia, czasami prosto z imprezy, po szybkiej porannej ogarce, biegłem na zajęcia. Ale byli też tacy, którzy na te zajęcia nie docierali. Jeden z kolegów częściej niż na wykłady wędrował do toalety – tak na alkohol reagował jego przewód pokarmowy – bądź spędzał czas na kąpieli w ubraniu, bo skupiał się na kierowaniu wymiocin gdzie popadnie, w tym do butów. Biada temu, kto nieświadomy zostawił w pobliżu swoje obuwie…
Byliśmy mistrzami powrotów do świeżości. Nic w tym dziwnego, w końcu wiele godzin spędzaliśmy na zabawie, więc ważną lekcję zaliczaliśmy tuż po niej: gdy trzeba było pozbyć się kaca. Wprawdzie nie stosowaliśmy wlewów dożylnych z glukozy, co pokazują niektóre – zwłaszcza amerykańskie – seriale, ale wspomagaliśmy się pięcioprocentową glukozą w postaci doustnej.
Według wielu autorów poradników glukoza, zwłaszcza ta w postaci płynnej, to popularny lek na kaca, bo wchłania się błyskawicznie, powodując niemal natychmiastową regenerację. Niestety, nasze próby okazały się nieskuteczne i szybko przekonaliśmy się, że to tylko pogarsza sprawę. Najczęściej wystarczał zimny prysznic, by rozpocząć dzień w przyzwoitej kondycji. W przeciwnym wypadku w grę wchodziło opuszczenie zajęć lub udział w nich z myślą o wczesnej symulacji kłopotów gastrycznych… Bywało i tak, że asystent sam zauważał pewne oznaki braku dyspozycji i kazał odpocząć w domu.
Mieliśmy dwa ulubione kluby. Jeżeli chcieliśmy się napić i potańczyć, szliśmy do klubu A, a jeżeli celem wyprawy były spokojniejsze rozmowy, wspólne oglądanie meczu czy projekcja filmu na dużym ekranie, wybieraliśmy klub B. Wszędzie nas znali. Zachowywaliśmy się dosyć głośno, ale nie mogło być cicho, jeżeli wychodziliśmy w 15-osobowej grupie. Jako stali bywalcy mieliśmy swoje ulubione loże i bez problemu je dla nas rezerwowano. Przyjaźnie z obsługą pozostały na lata. Nieraz byliśmy traktowani jak szybka ścieżka zdrowotna – chętnie korzystano z naszych umiejętności i wiedzy. Każdy przecież myśli, że już studenci pierwszego i drugiego roku mają w małym paluszku całą medycynę kliniczną i potrafią diagnozować oraz leczyć wszelkie schorzenia.
Studenci medycyny przeważnie obracają się we własnym gronie. Zawsze się zastanawiałem dlaczego, i mam swoją teorię. To coś jak bycie członkiem tajnego stowarzyszenia – wdrażamy się w tematy dla większości ludzi niedostępne, wręcz przekraczamy jakieś tabu. Możemy otwarcie rozmawiać o ludzkim organizmie, śmierci, chorobie. Uczestniczymy w procesie rozkładu ciała, a nawet się do niego przyczyniamy – wszak dokonujemy sekcji i rozbieramy je na czynniki pierwsze. Widzimy ludzi szczęśliwych i w żałobie, jesteśmy przy narodzinach i śmierci (czasami bywa to ten sam moment). Takie zdarzenia odciskają piętno na naszej psychice, tworzą niewidzialną więź.
W dodatku nawet nasze żarty mało kto rozumie, a jeżeli się z nich śmieje, to raczej z chęci bycia miłym. Wydaje mi się, że koledzy z innych kierunków zachowują dystans w stosunku do ludzi z medycyny. Może to kwestia panującego przekonania, że nie jesteśmy normalni lub że w jakiś sposób się wywyższamy. Jasne, byłem dumny z tego, że studiuję medycynę, ale nie widziałem w tym nic nadzwyczajnego i nadludzkiego. Lubiłem to – i nadal lubię – czułem się spełniony i nie wyobrażałem sobie innej drogi zawodowej. O wyborze kierunku studiów w żadnym stopniu nie decydowała u mnie chęć wejścia na wyższy poziom dowartościowania. Oczywiście obcowałem z ludźmi, którzy w taki sposób myśleli i obnosili się ze swoim kierunkiem zawodowym, ale nie było ich aż tak wielu. Bez względu na powód pewne jest, że studenci medycyny trzymają się razem i rzadko zawierają nowe znajomości z żakami z innych uczelni czy kierunków.
Impreza sylwestrowa urządzona przez jedną z organizacji studenckich. Wyszliśmy stamtąd całą grupą tuż po północy. Imprezka niezła, ale dość mocno odbiła się na naszym samopoczuciu. Wokół mnóstwo śniegu i dwa stopnie na minusie. W pewnym momencie kumpel padł na ziemię i zaczął się zakopywać w zaspie. Na nasze pytania tylko wskazał ręką… Patrol policji! Zadziałało prawo tłumu i już po chwili wszyscy tarzaliśmy się w śniegu. Gdy mundurowi podeszli bliżej, najpierw jedna osoba, a za nią pozostali rzucili się do ucieczki. W pierwszej chwili zdezorientowani policjanci ruszyli w pościg, ale zaraz potem trafiło nas magiczne:
– Stać, bo strzelam!
Kto usłyszał, ten się zatrzymał. I tak jako studenci zostaliśmy zabrani na komisariat w celu wyjaśnienia swojego nietypowego zachowania – chodziło oczywiście o reakcję na policjantów i o ucieczkę. Nie dziwię się, że wzięto nas za przestępców – sam nie umiałem logicznie wyjaśnić, dlaczego uciekałem.
Po nocy spędzonej w areszcie wypuszczono nas – już trzeźwych – na wolność. Miejski monitoring pokazał, że nic złego nie zrobiliśmy. Ukarano nas mandatem i mogliśmy wrócić do studenckich obowiązków bogatsi o nowe doświadczenie.
Najbardziej tragiczny moment na pierwszym roku to próba samobójcza – całe szczęście nieudana – koleżanki z roku. Niby wiemy (my, studenci medycyny), jakich leków użyć, by zrobić to skutecznie i bezboleśnie, ale też wiemy, jak zwrócić na siebie uwagę, lecz nie doprowadzić do zgonu. Oczywiście dziewczyna porzuciła studia i kilka lat spędziła na leczeniu psychiatrycznym. Dla nikogo nie było tajemnicą, że nie poradziła sobie ze stresem związanym ze studiami. Być może doszły do tego problemy rodzinne albo nieszczęśliwa miłość. Nie będę zgadywał. Ale niewątpliwie był to dla nas, pierwszoroczniaków, okres bardzo stresujący.
Uważam wręcz, że pierwszy rok nauki był bardzo ciężki – każdy chciał się wykazać, przyzwyczajaliśmy się do nowych warunków, do dużej liczby zajęć i nauki w ramach przygotowania do nich. Dawaliśmy z siebie wszystko, by się utrzymać i dotrwać do kolejnego roku. Dla wielu z nas było to prawdziwe zderzenie z rzeczywistością.
Poziom nauczania w szkołach średnich zdecydowanie różni się od akademickiego, a ta różnica ma wpływ na dalszą edukację. Uczniowie ze szkół, które trzymały wysoki poziom, zdecydowanie szybciej przyswajali nowy materiał, bo nie musieli nadrabiać braków. Jednak większość pierwszoroczniaków była załamana ilością materiału do opanowania. Paradoksalnie – najlepsi uczniowie z najlepszymi średnimi i najlepiej napisanymi maturami rzadko reprezentowali podobny poziom w czasie studiów. Było to dość frustrujące. Mając na świadectwie średnią 5.0, a czasem powyżej, oraz maturę z maksymalną liczbą punktów, nagle spadali w otchłań i – przytłoczeni presją otoczenia – ledwo zdawali egzaminy. Było to do tego stopnia obciążające dla psychiki, że nie każdy wytrzymywał presję. Kończyło się różnego rodzaju zaburzeniami: depresja, nerwica, myśli samobójcze. Ale również zwiększało ryzyko uzależnień.
Sześć lat studiów (a, jak już wiemy, czasami nawet 10) w podobnym stresie może zniszczyć człowieka. Tak – to nie pomyłka – tyle lat nieustannej nauki, ciągłego zdawania egzaminów (lub ich oblewania i poprawek). Nie bez powodu od wielu lat mówi się, że lekarz to jeden z najbardziej odpowiedzialnych i jednocześnie najbardziej obciążających zawodów. Statystyki pokazują, iż właśnie lekarze kilkukrotnie częściej popełniają samobójstwo niż inne grupy zawodowe, a szczególnie predysponowani do tego są psychiatrzy.
Pierwszy rok, pierwsze zajęcia. Wszyscy zagubieni, nie wiadomo, czego się spodziewać. Wśród studentów krążą setki opowieści, które w kandydatach na studia medyczne i początkujących żakach wzbudzają ogromny niepokój. Swoje przypuszczenia i teorie na temat zajęć z anatomii możemy zweryfikować dopiero, wchodząc w tryby uczelnianej rzeczywistości.
Już na początku podzielono nas na grupy zgodnie z nieznanym nikomu kluczem i na pierwszych zajęciach zasiedliśmy w ławkach ustawionych dokoła sali prosektoryjnej. Miałem szczęście, bo trafiłem do grupy o dość luźnym podejściu do tematu, więc aklimatyzacja i zgranie były kwestią kilku spotkań. Grupa liczyła 20 osób – 8 mężczyzn i 12 kobiet. Przekrój charakterologiczny duży, ale chyba połączyła nas sytuacja – uczestnictwo w tak intymnych, dla wielu wręcz tajemniczych lekcjach.
Zajęcia rozplanowano dość sprytnie i sukcesywnie wdrażano nas w arkana ludzkiej fizyczności. Na początek coś, co na nikim nie robiło większego wrażenia – kości. Nie modele, lecz prawdziwe, ludzkie. Najpierw te tworzące kończyny, następnie kręgosłup, miednicę, czaszkę. Im dalej, tym większe wymagania i więcej zakuwania. Po każdym module (tzn. dziale) czekał nas egzamin składający się z dwóch części ‒ praktycznej i teoretycznej. Teoretycznej raczej wyjaśniać nie trzeba, wiadomo – należało zaliczyć kolokwium, czyli po prostu egzamin pisemny. Z częścią praktyczną sprawa wyglądała inaczej.
W jaki sposób ją zdawaliśmy?!
Otóż każdy, kto studiował medycynę, wie o SZPILKACH. Co to szpilki? Pierwsze skojarzenie to, oczywiście, biuro lub zakład krawiecki. A w medycynie szpilki to właśnie egzamin praktyczny z anatomii. Cały myk polega na tym, że przy 10 stanowiskach stłoczonych w małej sali znajdują się narządy (preparaty anatomiczne) z wbitą w nie szpilką. Każde stanowisko to jeden taki narząd (materiał). Zadanie: wejść do środka, podejść po kolei do każdego stanowiska, odgadnąć, co oznaczono szpilką, i na kartę egzaminacyjną wpisać po łacinie odpowiedź. Na każdą tylko 10 sekund. Sprint uznawano za zaliczony, jeżeli zgadzało się przynajmniej siedem z dziesięciu odpowiedzi. Nikt nie pomyli chyba penisa z pochwą, ale istnieje przecież wiele części ciała, które można ze sobą pomylić lub zwyczajnie o nich nie pamiętać czy też nie zwrócić uwagi.
Początkowo tematyka takich testów nie była zbyt skomplikowana, w związku z czym bez stresu zdawaliśmy kolejne koła. Ale kiedy wzrósł poziom zaawansowania wymaganej wiedzy, stało się jasne, że nie damy rady zaliczyć egzaminów, zwłaszcza gdy się ma tak dużo zajęć.
Jak zyskać dodatkowy czas? Odpowiedź była prosta: KUPIĆ! Skoro czas równa się pieniądz, musi zachodzić też sytuacja odwrotna: pieniądz równa się czas. Był tylko jeden problem – jak sprawić, by w prosektorium pomyślano podobnie? Nie mogliśmy liczyć na aprobatę asystentów ani kierownika katedry. Wsparcia poszukaliśmy więc wśród personelu niższego szczebla.
W całym tym prosektoryjnym ekosystemie, skądinąd doskonale zorganizowanym, znalazła się jednak jedna mała, malutka wyrwa, postać tragiczna niczym Lurch z Rodziny Addamsów – BASENOWY! Kuluarowe rozmowy bardzo szybko doprowadziły do podjęcia nieoficjalnej współpracy i drzwi prosektorium stanęły przed nami otworem…
Zorganizowaliśmy to w następujący sposób: w weekendy bezpośrednio poprzedzające kolokwium rezerwowaliśmy prosektorium do celów dydaktycznych. Umawialiśmy się wieczorem i za symboliczne 5 złotych każdy wykupywał bilet wstępu do zasobów katedry anatomii. Przechodziliśmy tylnym wejściem przez sale magazynowe z basenami wypełnionymi formaliną, która zapobiega rozkładowi zwłok lub go opóźnia. Mdły zapach unoszący się w powietrzu zawsze świadczył o bliskości tych pomieszczeń. Proste, dobrze przemyślane, jednak nadal dość upiorne.
Ciała znajdowały się w dwóch z trzech sal prosektoryjnych, a ostatnia służyła za szatnię i stołówkę. Leżały na wózkach transportowych, zaś na stołach poukładano preparaty anatomiczne, które w kolejnych dniach miały posłużyć nam za modele egzaminacyjne. Poza tym dysponowaliśmy m.in. wiadrami pełnymi gałek ocznych, mózgów i móżdżków, słojami z płodami w różnych stadiach rozwoju i z różnymi rodzajami deformacji oraz dwoma odciętymi głowami w różnym stadium rozkładu.
Dzięki temu, że nasze wizyty odbywały się po godzinach, a basenowy czuł się względem nas zobowiązany (w końcu był przecież dość dobrze opłacany), bardziej kłopotliwe pod względem egzaminacyjnym preparaty po prostu… znikały – ukrywaliśmy je sami lub na naszą wyraźną prośbę robił to basenowy. Dzięki temu statystyka zdawalności kolokwiów wróciła do poziomu sprzed pojawienia się trudnych zagadnień, a wykładowcy zachodzili w głowę, jak to się dzieje, że te ważne i jednocześnie trudne anatomicznie obszary giną w okresie zbliżającego się kolokwium i pojawiają z powrotem niedługo po nim.
Duży problem w praktycznej nauce anatomii stanowił brak ciał do przeprowadzania sekcji. Preparaty, na których przyszło nam pracować, były już bardzo wysłużone. Mimo stałej konserwacji i przechowywania ich w formalinie nie ochroniły się przed częściową destrukcją. Starzenie w połączeniu z wpychanymi wszędzie setkami rąk sprawiło, że uczyliśmy się z czegoś, co swą budową przypominało jedynie ciało ludzkie – a nie z modeli, które można odnieść do żywego człowieka. Pourywane naczynia i nerwy, pousuwane narządy wewnętrzne, mięśnie zestarzałe do tego stopnia, że wyglądem przypominały poskręcane konary wiekowego drzewa. Mieliśmy ogromny problem z niedostatkiem preparatów, bo katedra niedawno zaczęła swoją działalność, a o ciała do celów naukowych niełatwo.
Dodatkowo trudno się uczyć, gdy w tym samym czasie zajęcia z anatomii odbywają się dla dwóch grup, a więc zazwyczaj dla 50-60 osób – zdecydowanie zbyt tłoczno! Na wszystkich przypadają dwa, w najlepszym wypadku trzy wysłużone ciała. Przez cały czas nauki anatomii nie dostarczono nawet jednego nowego. Tym samym nauka ta była bardziej teoretyczna niż praktyczna.
Polskie prawo dopuszcza, by za życia podpisać odpowiedni dokument – akt przekazania ciała uczelni medycznej. To nic innego jak oświadczenie woli, w którym dana osoba deklaruje przekazanie swojego ciała instytucji w formie darowizny. Nikt za to nie otrzymuje wynagrodzenia, a jedynym plusem finansowym jest brak kosztów związanych z pochówkiem. Generuje to niemałe oszczędności dla rodziny, ale jednak nie każdego zachęca taka forma życia pośmiertnego. W sumie nie ma ograniczeń i każdy może przekazać swoje ciało do celów naukowych. Ale – według mnie – o wiele łatwiej przychodzi nam wyrażanie zgody na przeszczepienie własnych narządów innej osobie niż przekazanie ciała na potrzeby studentów.
Akt woli powinien być poświadczony notarialnie, by wytrącić bliskim argumenty mogące zapobiec takiemu losowi ciała zmarłego. W przypadku wspomnianych transplantacji oświadczenie wiążące stanowi zgłoszenie sprzeciwu wobec pobrania narządów i odnotowanie go w odpowiednim rejestrze. Samo oświadczenie nie ma mocy prawnej i obowiązku wykonalności. Teoretycznie brak sprzeciwu oznacza, że można pobrać narządy i przeszczepić je innym osobom, jednak nasze chrześcijańskie tradycje nakazują w pełni respektować wolę bliskich i często – ze względu na poszanowanie ich godności – nie ratuje się życia pacjentów oczekujących na narządy.
Podobnie rzecz wygląda w wypadku przekazania ciała na potrzeby uczelni. Nawet posiadanie właściwego oświadczenia przez osobę zdecydowaną na takie rozwiązanie nie daje stuprocentowej pewności, że jego ciało przysłuży się następnemu pokoleniu młodych doktorów. Rozpatrując kwestię darowizny ciała do rozbiórki anatomicznej, ciągle bierze się pod uwagę wolę rodziny zmarłego. Więc nie wyrywamy zwłok bliskim, nawet jeżeli tak chciał denat, ale rozmawiamy z nimi, licząc na łut szczęścia, że zaakceptują wolę zmarłego.
Z kolei uczelnie też mają głos – często na kilka lat naprzód planują takie donacje. Mają więc ograniczoną liczbę miejsc i możliwości związane z wyposażeniem ośrodka. W grę wchodzą też, jak zwykle w takich wypadkach, pieniądze. Bo po co, skoro obecne preparaty nie uległy w stu procentach destrukcji, wydawać kasę na przechowywanie nowych, na ich obsługę, transport, konserwanty. Polityka całkiem logiczna – przecież mamy dbać o zbilansowaną ekonomię. Nikt jednak nie myśli o studentach, którzy – bez odpowiedniego przygotowania praktycznego – rozpoczną w późniejszym czasie pracę na żywych ludziach.
Na naszym roku był wieczny student – Leszek wyglądał bardziej na asystenta akademickiego. Bujny zarost, włosy przyprószone siwizną, na oko około 35-40 lat. Byliśmy na drugim roku, gdy doszedł do nas po niezaliczonym egzaminie z chemii. Wszyscy widzieliśmy, jak bardzo ceni sobie towarzystwo kobiet i jak wiele pań przewija się przez jego kawalerkę.
Kiedyś zapytałem go, jak to robi, że ma takie powodzenie. Jego przepis: garnitur szyty na miarę, skórzane buty i neseser. Wybiera się do określonych klubów w określone dni tygodnia i podaje za sławnego chirurga, który przyjechał szkolić innych ze swoich nowatorskich metod leczenia.
Z moich obserwacji wynikało, że dziewczyny, które wyrywał, nie grzeszyły urodą. Po prostu wybierał najsłabszą – lub najgłupszą – w tłumie (jak sam mówił: „Najsłabszą antylopę, która nie będzie chciała nawet uciekać”) i wkręcał jej te bajki, sprawiając, że wieczór kończył się w określony sposób. Po kilkunastu takich wypadach Leszka miałem nieprzyjemność zobaczyć jego wyniki badań. Owszem, nie ominęła go zabawa, ale poza tym okazał się także nieszczęśliwym posiadaczem Treponema pallidum – czynnika etiologicznego kiły. Pojawiły się u niego objawy bardzo nieprzyjemnej choroby wywoływanej przez wirusa brodawczaka – kłykciny kończyste. Był to chyba początek końca jego powodzenia. Chwała mu, że sam zszedł ze sceny i opanował swoje żądze.
Swoją drogą – bardzo mnie dziwi, że ludziom pozwala się tak długo (10 lat) studiować i nadal przygotowuje się ich do tego odpowiedzialnego zawodu. Oczywiście jako pierwszoroczniacy nie wiemy, kto z nas dopiero podejmuje naukę, kto studiuje kolejny rok, a kto już cztery lata temu powinien planowo opuścić uczelnię. Prawda jest taka, że dowiadujemy się o tym podczas przypadkowych rozmów korytarzowych.
Dwa lata od ukończenia studiów podczas spotkania z kilka lat starszą koleżanką pokazywałem jej zdjęcia z tamtego okresu, wspominając stare dobre czasy. Rozpoznała jedną osobę, z którą była w grupie na jakichś zajęciach.
Nie sposób wszystkiego spamiętać i ułożyć w chronologiczną całość, czasami pamięć podrzuca migawki, które w danym temacie są ważne. I tymi też chcę się podzielić.