Bóg nie jest chętny - Steven Erikson - ebook + książka

Bóg nie jest chętny ebook

Steven Erikson

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ekscytująca pierwsza część nowej trylogii fantasy napisanej przez autora Malazańskiej księgi poległych. Minęło wiele lat, odkąd trzech teblorskich wojowników przyniosło do Srebrnego Jeziora chaos i zniszczenie. Członkowie północnych plemion nie zapuszczają się już na południe. Miasteczko wróciło do równowagi, lecz wspomnienie przeszłości nadal żyje. Jednego z tych trzech wojowników, Karsę Orlonga, czci się jako boga, aczkolwiek obojętnego. W malazańskim świecie powstało też wiele innych religii. Niektórzy oddają cześć Coltaine’owi, Czarnoskrzydłemu Władcy. Wśród żołnierzy imperium popularny zaś jest kult Sui Etkara, Strażnika Umarłych. Wśród plemion mieszkających za granicami imperium narasta niepokój i w związku z tym do Srebrnego Jeziora wysłano legion piechoty morskiej. Żołnierze nie są pewni, z czym będą mieli do czynienia, lecz choć w malazańskiej armii wiele się zmieniło i piechota morska nie jest już tym, co kiedyś, jedno pozostaje bez zmian. Poradzą sobie ze wszystkim, co mogą spotkać, albo zginą. Wśród mieszkających w wysokich górach Teblorów pojawił się nowy wódz wojenny. Zraniony przez czyny Karsy Orlonga zamierza stawić czoło nowemu bogu, choćby musiał w tym celu wyrąbać sobie drogę przez całe imperium. Dalej na północy pojawiło się jednak nowe zagrożenie i teraz to Teblorom zaczyna brakować czasu. Zaczyna się nowa migracja, której od dawna się obawiano, i tym razem nie będzie to tylko trzech wojowników. Dziesiątki tysięcy Teblorów są gotowe ruszyć na południe, a na ich drodze stoi tylko jedna kompania malazańskiej piechoty morskiej… Do Srebrnego Jeziora wraca przeszłość, a to nigdy nie jest dobra wiadomość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 814

Oceny
4,8 (62 oceny)
52
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mczyzj

Nie oderwiesz się od lektury

Erikson nadal najlepszym pisarzem w historii. Sama książka jest w nieco innym stylu niż kanon. Mamy tu w zasadzie tylko dwa watki, w kazdym z wątków mniej wiecej dwa punkty widzenia. A ze wszystko dzieje sie w jednym miejscu w przestzeni swiata Malazu, to od początku wiadomo co sie ze soba zbiegnie. Ale ta pozorna przejrzystość fabuły wcale nie oznacza ze nagle Erikson przestal szanowac czytelnika i zaczal podawac wszystko na tacy. oj nie. Jest to rownie dobra lektura co kanon. A zakonczenie jest jednym z najlepszych momentow z calego swiata Malazu.
10
njakubowska1984

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dobrze,że wątki z poprzedniej serii zostały kontynuowane. Świetna książka. A kto nie czytał poprzedniej serii ,to polecam zacząć od Malazanskiej księgi poległych bo tutaj można nie rozumiem wątków. Polecam bardzo
00
JuxHax

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Raphael124

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, pióro to samo co w księdze poległych. Polecam!
00

Popularność




PODZIĘKOWANIA

Ser­decz­nie dzię­kuję czy­tel­ni­kom pierw­szej wer­sji, któ­rymi byli dok­tor A. P. Cana­van, Baria Ahmed i Mark Paxton-MacRae, a także mojemu agen­towi, Howar­dowi Mor­ha­imowi, oraz redak­to­rowi, Simo­nowi Tay­lo­rowi. Na szcze­gólną wdzięcz­ność zasłu­gują moi fani odwie­dza­jący ofi­cjalną stronę face­bo­okową Ste­vena Erik­sona oraz wszy­scy youtu­be­rzy dys­ku­tu­jący o spra­wach doty­czą­cych „Mala­zań­skiej Księgi Pole­głych”. Poda­li­ście mi szcze­pionkę, gdy naj­bar­dziej jej potrze­bo­wa­łem.

DRAMATIS PERSONAE

Rant: Pół-Teblor, bękarci syn Karsy Orlonga

Damisk: myśliwy i tro­pi­ciel

Gower: władca Czar­nych Jhec­ków

Nil­ghan: wojow­nik Czar­nych Jhec­ków

Sar­lis: ludzka matka Ranta

Trójka: Zabój­czyni Shi’gal

Czter­na­sty legion, druga kom­pa­nia

Kapi­tan Mruk: dowódca kom­pa­nii

Trzpień: sier­żant, Trze­cia Dru­żyna

Mor­rut: kapral, Trze­cia Dru­żyna

Gorąc: Trze­cia Dru­żyna

Cał­kiem Spłu­kana: Trze­cia Dru­żyna

Ben­ger: Trze­cia Dru­żyna

Powiedz Nie: Trze­cia Dru­żyna

Krzywe Wier­tło: sier­żant, Czwarta Dru­żyna

Prze­ką­ska: kapral, Czwarta Dru­żyna

Cicha Woda: Czwarta Dru­żyna

Foli­bore: Czwarta Dru­żyna

Koc: Czwarta Dru­żyna

Anyx Zyg­zak: Czwarta Dru­żyna

Shrake: sier­żant, Druga Dru­żyna

Pod­wo­zie: kapral, Druga Dru­żyna

Deli­katny: Druga Dru­żyna

Ten Gło­śny: Druga Dru­żyna

Smu­tas: Druga Dru­żyna

Gli­niany Talerz: Druga Dru­żyna

Teblo­rzy

Delas Fana: córka Karsy Orlonga

Tonith Agra: córka Karsy Orlonga

Karak Thord: wojow­nik i syn Deluma Thorda

Pake Gild: wojow­niczka i córka Owdo­wia­łej Day­liss

Owdo­wiała Day­liss: towa­rzyszka życia nie­ży­ją­cego Bairo­tha Gilda

Valoc: Sunyd, były nie­wol­nik

Elade Tha­ros: wódz wojenny

Sathal: wojow­niczka

Bay­rak: Sunyd, były nie­wol­nik

Galam­bar: Rathyd, wyzwo­li­ciel sunydz­kich nie­wol­ni­ków

Sivith Gyla: Rathydka, wojow­niczka

Toras Vaunt: Rathydka, wojow­niczka

Salan Ardal: naczel­niczka Suny­dów

Kada­rast: Rathyd, wojow­nik

Hesta­lan: Rathydka, wojow­niczka

Bagidde: Rathyd, wojow­nik

Sti Epi­pha­noz: zwia­dow­czyni z Jaskra­wych Węzłów

Inni

Roz­kosz na Kół­kach: star­szy sier­żant regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

Koniarz: kapral regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

Trand: żoł­nierz regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

Odlot: żoł­nierka regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

Opak: żoł­nierka regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

Sus: żoł­nierka regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

Gund Żółty: żoł­nierz regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

Nast Forn: porucz­nik, gar­ni­zon ze Srebr­nego Jeziora

Sil­gar Młod­szy: bur­mistrz Srebr­nego Jeziora

Storp: obe­rży­sta i wete­ran

Stwo­rze­nie: łasica

Mni­sisz­czur: mag

Blow­lant: mar­kie­tanka

Varbo: mar­kie­tan

Pięść Sevitt: dowo­dząca Czter­na­stym Legio­nem

Sto­krotka Ban­krut: komen­dant bata­lionu, Czter­na­sty Legion

Trupka: komen­dant bata­lionu, Czter­na­sty Legion

Sło­miany Ogień: kapi­tan, Czter­na­sty Legion

Char­kot: sier­żant, Czter­na­sty Legion

Sul­ban: sier­żant, Czter­na­sty Legion

Bel­lam Nom: sier­żant, Czter­na­sty Legion

Tłu­czek: żoł­nierz pie­choty mor­skiej

Dobra­noc: żoł­nierka pie­choty mor­skiej

Olit Fas: żoł­nierz pie­choty mor­skiej

Splo­to­wiedźma: duch ple­mienny

Nisti­lash: gan­rel­ski czar­no­księż­nik

Suka Wojny: bogini Jhec­ków

Casnock: władca Bia­łych Jhec­ków

Pal­lid: Ogar Cie­nia

Andri­son Balk: komen­dant kom­pa­nii najem­ni­ków

Ara: sier­żant w kom­pa­nii Balka

Patyk: sier­żant w kom­pa­nii Balka

Sugal: sier­żant w kom­pa­nii Balka

Ryk: sier­żant w kom­pa­nii Balka

Stru­piel: mag w kom­pa­nii Balka

Cra­nal: mag w kom­pa­nii Balka

Vist: mag w kom­pa­nii Balka

Klapka: nocny nóż

Bair­dal: nocny nóż

Paunt: nocny nóż

Orule: nocny nóż

Pal­lat: nocny nóż

Burda: nocny nóż

Irik: nocny nóż

Rayle: nocny nóż

Co o tym sądzić? Pan Śmierci nie żyje. Rodzic Wojny spo­czywa w mil­cze­niu w zdru­zgo­ta­nej kryp­cie. Świa­tło i Ciem­ność ucie­kły do Cie­nia, a Cień śni o bla­sku słońca. Domy porzu­cono. Herol­dzi krzy­czą, ale nikt nie sły­szy ich głosu, mura­rze prze­sy­pują pył w znie­czu­lo­nych dło­niach. Kró­lowe pła­czą, a kró­lo­wie się poty­kają. Cały świat utra­cił rów­no­wagę, prawdy umie­rają z każ­dym odde­chem i z każ­dym wypo­wie­dzia­nym sło­wem.

Stara kobieta idzie kory­ta­rzem, zapa­la­jąc świeczki jedną po dru­giej, ale zimny wicher gasi wszyst­kie pło­mie­nie za jej ple­cami.

Teraz jed­nak widzę przed sobą nowe pole bitwy, wita­jące świt zło­wro­gim mil­cze­niem. Wkrótce mrok się roz­pierzch­nie i noc się otrzą­śnie, odsła­nia­jąc dwie armie zwró­cone ku sobie nawza­jem. Cho­rą­gwie łopo­czą niczym skrzy­dła, nad stroj­nymi w pió­ro­pu­sze sze­re­gami unosi się para. Oręż i zbroje lśnią w bla­sku wscho­dzą­cego słońca niczym poroz­rzu­cane po ziemi skarby.

Wtem mię­dzy wro­gami poja­wia się samotna postać, wieża z ciała i nie­ugię­tej woli, żela­zne kości i nazna­czona bli­znami twarz. Męż­czy­zna nie wal­czy za nikogo, ale wszy­scy uznają go za boga. Jest krwa­wym bło­go­sła­wień­stwem wojow­nika i słod­kim poca­łun­kiem kochanka, jest świad­kiem tru­pów i twórcą dzieci. Jest pozła­ca­nym dzio­bem statku histo­rii, pru­ją­cego z furią mor­skie fale, ale mieszka w prze­strzeni mię­dzy kur­ha­nem a men­hi­rem. Jest cięż­kim tupo­tem i lek­kim jak piórko doty­kiem; zim­nym spoj­rze­niem i lot­nym zer­k­nię­ciem. Wszystko mu odda­jemy, wszystko dla niego poświę­camy. W jego imię giną narody, w jego imię uklękną bogo­wie. Jeśli impe­ria spłoną, nie miej­cie pre­ten­sji do niego, podob­nie jak w chwili, gdy odwróci się od was kochanka. Być świad­kiem zna­czy zacząć widzieć. Widzieć zna­czy zacząć wie­dzieć. Wie­dzieć zna­czy się cof­nąć. Ale on stoi spo­koj­nie na dro­dze przy­szło­ści, nie ma oręża ani zbroi. Znam go. Jest Nie­chęt­nym Bogiem, Bez­rad­nym Bogiem, Zabójcą Wszyst­kich i Nikogo.

Wro­gie armie nie ruszają się z miej­sca. Słońce rzuca swój złoty blask na powierzch­nię świata. Czy to będzie dzień nadej­ścia wojny? Prze­ko­namy się…

Hana­scor­dia. Wizje Ostat­niego Pro­roka.Trzeci Apo­kryf Kar­sań­ski (Daru­dży­stan w roku wyzwa­nia Dzi­kiego)

PROLOG

Nad Pła­sko­wy­żem Laede­ron. Pół­nocno-zachod­nia Gena­bac­kis. Tery­to­rium Teblo­rów

Pięli się w górę sześć dni. Około połu­dnia siód­mego dotarli na szczyt skarpy gra­ni­czą­cej z nie­mal pio­nową ścianą lodu, którą od dwóch dni mieli na lewo od sie­bie. Ścianę nazna­czyły ślady daw­nych roz­to­pów, ale na tej wyso­ko­ści zima na­dal trzy­mała góry w moc­nym uści­sku, a dmące w dół turni wichry były białe od szronu i krwa­wiły tęczami w ostrym bla­sku słońca.

Szczyt skarpy był pochyłą, wyszczer­bioną gra­nią, tak stromą, że czwórka Teblo­rów led­wie mogła na niej ustać. Wiatr zawo­dził prze­raź­li­wie, szar­piąc luźne rze­mie­nie broni i wni­ka­jąc pod futra, które mieli na sobie. Od czasu do czasu pró­bo­wał zepchnąć ich w dół, jakby wście­kała go ich bez­czel­ność. Tak wyso­kie góry nie były ich świa­tem. Niebo było tu zbyt bli­skie, a powie­trze za rzad­kie.

Owdo­wiała Day­liss z Teblo­rów cia­śniej otu­liła ramiona wil­czym futrem. Przed nimi strome, usiane gła­zami zbo­cze opa­dało ku masie pokru­szo­nego lodu, pia­sku i śniegu, bie­gną­cej wzdłuż brzegu niczym mur obronny.

Z miej­sca, w któ­rym stali, widzieli, co znaj­duje się za tą przy­po­mi­na­jącą zęby piły barierą, aż po samo jezioro. Lodowe wybrzu­sze­nia wzno­siły się nad jego pła­ską, pokrytą śnie­giem powierzch­nię na podo­bień­stwo wysp. Nie­które pię­trzyły się wysoko niczym for­tece, jakby setka tyra­nów toczyła ze sobą wojnę o wła­dzę nad tym ogrom­nym impe­rium zamar­z­nię­tej wody.

Nikt z nich nie czuł się jesz­cze gotowy, by cokol­wiek powie­dzieć. Owdo­wiała Day­liss unio­sła wzrok i spoj­rzała na pół­noc, mru­żąc powieki. Gdzieś tam jezioro powinno się koń­czyć. Biel cią­gnęła się jed­nak aż po odle­gły hory­zont. Nad tą płasz­czy­zną – nie­wy­raźne niczym chmury – wid­niały naj­wyż­sze tur­nie gór­skiego łań­cu­cha. Ich zwró­cone w stronę połu­dnia stoki były wolne od śniegu. Już sam ten widok był prze­ra­ża­jący. Owdo­wiała Day­liss zwró­ciła się ku mło­demu wodzowi wojen­nemu sto­ją­cemu na prawo od niej.

Na­dal zdu­mie­wała ją myśl, że towa­rzy­szy im Rathyd, jakby tysiąc lat nie­ustan­nych wen­det i wza­jem­nych mor­dów nic nie zna­czyło, a przy­naj­mniej zna­czyło tak nie­wiele, że nie powstrzy­mało tego wodza wojen­nego przed zwró­ce­niem się do Ury­dów w poszu­ki­wa­niu wojow­ni­ków, któ­rzy zechcą wyru­szyć z nim w to miej­sce.

Wszystko się zmie­niało. Przy­glą­dała mu się jesz­cze przez chwilę.

– Zatem twoi współ­ple­mieńcy to zoba­czyli – stwier­dziła wresz­cie.

Elade Tha­ros wsparł się na dwu­ręcz­nym mie­czu, wbi­tym w zeszklony lód wypeł­nia­jący szcze­linę w kamie­niu, na któ­rym stał.

– Kiedy latem obo­zo­wa­li­śmy wysoko, Białe Twa­rze nie były już białe – odpo­wie­dział, kiwa­jąc głową.

Tylko nie­liczni spo­śród Ury­dów, któ­rzy usły­szeli opo­wieść Elade’a, pojęli jej zna­cze­nie. Życie toczyło się powoli, rytm pór roku był nie­zmienny. Jeśli poprzed­nia zima była bar­dziej mroźna, zna­czyło to, że ta, która ją poprze­dzała, musiała być łagod­niej­sza. Jeśli odwilż nad­cho­dziła z prze­rwami, a z gór na pół­nocy przy­by­wały dziwne, cie­płe powiewy, jeśli śnieg sypał codzien­nie, zasy­pu­jąc Teblo­rów grubą war­stwą, jeśli lasy wspi­nały się coraz wyżej na gór­skich sto­kach, a na niżej poło­żo­nych obsza­rach drzewa ginęły latem od suszy i szkod­ni­ków… trzeba było po pro­stu każ­dego lata wybie­rać inne wyso­ko­gór­skie pastwi­sko. Oby­czaje Teblo­rów zmie­niały się, dosto­so­wu­jąc się do nowych warun­ków.

Powta­rzali pół­gęb­kiem, że nowe wie­ści nie są powo­dem do obaw. Och, być może Rathy­dzi – te ich nie­liczne osady, które prze­trwały, ukry­wa­jąc się w nie­do­stęp­nych miej­scach przed wiecz­nie głod­nymi łow­cami nie­wol­ni­ków z połu­dnia – nauczyli się stra­chu jak zbite suki i bali się teraz cieni na nie­bie.

Gdy Elade Tha­ros sły­szał takie słowa, jego obli­cze nie mrocz­niało. Uśmie­chał się tylko, odsła­nia­jąc zęby w bez­gło­śnym gry­ma­sie zło­ści.

– Wszyst­kie dzieci łowiące nie­wol­ni­ków nie żyją – mówił. – Czy nie wie­rzy­cie nawet w te pogło­ski? Czy moje imię nic tutaj nie zna­czy? Jestem Elade Tha­ros, wódz wojenny wszyst­kich Suny­dów i Rathy­dów. Wódz wojenny wol­nych i tych, któ­rzy zaznali kie­dyś nie­woli. Trasę mojego zwy­cię­skiego powrotu do ojczy­stych stron nazna­czyły głowy tysiąca dzieci łowią­cych nie­wol­ni­ków. Każdą z nich nadziano na sunydzką albo rathydzką włócz­nię. – W jego sza­rych oczach poja­wiły się dzi­kie bły­ski pogardy. – Jeśli będę musiał, znajdę garstkę oca­la­łych pha­lydz­kich wojow­ni­ków, żeby towa­rzy­szyli mi w dro­dze na pół­noc.

To roz­strzy­gnęło sprawę. W końcu jaką opo­wieść zaniósłby Elade Tha­ros do znie­na­wi­dzo­nych Pha­ly­dów? „Ury­do­wie ukryli się w cha­tach i nie chcieli mnie wysłu­chać…”. Nawet jeśli go nie rozu­mieli, to nie mieli wyboru. Każdy wojow­nik musiał klę­kać przed dumą.

Wódz wojenny Rathy­dów mógł być młody, ale nie był głup­cem.

– Wieczne śniegi się roz­to­piły – stwier­dził Karak Thord. – Już to samo w sobie jest nie­moż­liwe. – Jego lico przy­brało zakło­po­tany wyraz, ale nie patrzył na odle­głe góry. Wle­pił wzrok w jezioro. – Zna­leź­li­śmy odpo­wiedź na pyta­nie, co się z nimi stało. – Zwró­cił się w stronę Elade’a. – A ta zato­piona dolina? Czy zawsze tak wyglą­dała?

– Nie, Karaku z Ury­dów. Tak jest, była tu kie­dyś rzeka, czy­sta i zimna, pły­nąca po zaokrą­glo­nych kamie­niach, małych kamy­kach oraz pia­sku. Na pły­ci­znach zbie­rano tam złoto. Można ją było przejść w bród i woda ni­gdy nie się­gała wyżej niż do bio­der.

– Kiedy tak było? – zapy­tał Karak Thord.

– W cza­sach mojego ojca.

Druga kobieta w ich gru­pie prych­nęła lek­ce­wa­żąco.

– Czy zagłę­bi­łeś się w jego wspo­mnie­niach, wodzu wojenny, żeby spraw­dzić, w któ­rym stu­le­ciu ostat­nio odwie­dził tamto miej­sce?

– Nie, Tonith z Ury­dów. Nie zro­bi­łem tego. Mój ojciec nie żyje. Moja rodzina od dawna miała dar zbie­ra­nia złota. Zapusz­cza­li­śmy się wysoko w góry, gdzie nie docie­rali inni Teblo­rzy. Całe złoto uży­wane w han­dlu przez Teblo­rów zna­la­zła moja rodzina. – Prze­rwał na chwilę, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Oczy­wi­ście mia­łem odzie­dzi­czyć to zaję­cie po przod­kach. Moje nauki zaczęły się wcze­śnie. Póź­niej przy­byli łowcy nie­wol­ni­ków i opu­ści­li­śmy połu­dnie. Ci z nas, któ­rym udało się zbiec. A gdy wresz­cie pomy­śle­li­śmy, że jeste­śmy bez­pieczni, zaata­ko­wali nas wojow­nicy. Wtedy zgi­nął mój ojciec.

Owdo­wiała Day­liss raz jesz­cze przyj­rzała się Elade’owi. Poczuła w ustach nagłą suchość.

– Ci wojow­nicy byli Ury­dami, wodzu wojenny.

– To prawda – przy­znał pozba­wio­nym wyrazu gło­sem.

Karak Thord wle­pił w niego spoj­rze­nie sze­roko otwar­tych oczu.

– Moimi kuzy­nami…

– W rze­czy samej – prze­rwał mu Elade. – Nie­trudno było poznać ich imiona. W końcu któż z Ury­dów nie śpiewa na­dal pie­śni o Kar­sie Orlongu, Delu­mie Thor­dzie i Bairo­thu Gil­dzie? – Prze­niósł spoj­rze­nie na Day­liss. – Twoje dzieci, Owdo­wiała, zro­dziły się z nasie­nia Bairo­tha. Czy zali­czasz się do wyznaw­ców tego nowego Roz­trza­ska­nego Boga?

– Za dużo wiesz o Ury­dach – odparła. Za jej sło­wami kryła się groźba mie­cza.

Elade wzru­szył ramio­nami. Ponow­nie skie­ro­wał uwagę na zamar­z­nięte jezioro, lek­ce­wa­żąc ich wszyst­kich oraz temat roz­mowy.

– Przyj­rzy­cie się dobrze – pod­jął. – To, co widzi­cie, nie jest jezio­rem. To zatoka. Za Pro­me­nadą Bogów, gdzie kie­dyś cią­gnęła się tun­dra, teraz jest morze. Wyżyny na zacho­dzie oddzie­lają je od oce­anu. Na wscho­dzie roz­po­ściera się na obsza­rze jed­nej trze­ciej kon­ty­nentu. – Prze­chy­lił głowę. – Co wiem o tym kon­ty­nen­cie? Z pew­no­ścią wię­cej niż któ­re­kol­wiek z was. Wyobra­ża­cie sobie, że żyjemy w małym świe­cie. Te góry i doliny, rów­niny na połu­dniu, a za nimi morze. Ale to nie świat jest mały, tylko wie­dza Teblo­rów o nim.

– Ale nie twoja wie­dza? – zapy­tała Tonith Agra ostrym tonem, suge­ru­ją­cym, że pró­buje zama­sko­wać strach pogardą.

– Byli nie­wol­nicy mieli dużo do powie­dze­nia. Ich wie­dza nas oświe­ciła. Widzia­łem też mapy. – Zato­czył pełen krąg. – Lodowy mur powstrzy­muje morze. W ciągu ostat­nich dwóch dni wspię­li­śmy się na niego od naszej strony. Widzie­li­śmy szcze­liny, oznaki top­nie­nia. Widzie­li­śmy sta­ro­żytne zwie­rzęta, ongiś uwię­zione w lodzie, kłęby cuch­ną­cego futra ster­czące ze ściany. Z każdą wio­sną poja­wiają się nowe, przy­wa­bia­jąc kon­dory i wrony, a nawet Wiel­kie Kruki. Prze­szłość ofe­ruje padli­no­żer­com sutą ucztę. Mimo to, widząc ją, widzimy przy­szłość. Naszą przy­szłość.

Owdo­wiała Day­liss rozu­miała zna­cze­nie nagich turni. Zima świata umie­rała. Zda­wała sobie też sprawę z celu ich podróży. Mieli spraw­dzić, co dzieje się z wodą pocho­dzącą z roz­to­pio­nego lodu. Prze­ko­nać się, dla­czego nie spływa na niżej poło­żone obszary, gdzie każ­dego lata drę­czyła ich susza.

– Gdy ta lodowa tama pęk­nie… – zaczęła wypo­wia­dać słowa prawdy.

Ale wódz wojenny Elade Tha­ros nie zamie­rzał ustą­pić jej prawa do ich wypo­wie­dze­nia.

– Gdy ta lodowa tama pęk­nie, wojow­nicy Ury­dów, świat Teblo­rów się skoń­czy.

– Mówi­łeś o morzu – przy­po­mniał mu Karak Thord. – Dokąd mogli­by­śmy uciec przed morzem?

Elade Tha­ros uśmiech­nął się sze­roko.

– Nie przy­by­łem tylko do Ury­dów. Byłem w wielu róż­nych miej­scach. Zanim skoń­czę, wszyst­kie klany Teblo­rów będą ze mną.

– Z tobą? – zapy­tała Tonith. – Jakie tytuły mie­li­by­śmy ci przy­znać? Wielki wódz wojenny Rathy­dów, wyzwo­li­ciel sunydz­kich i rathydz­kich nie­wol­ni­ków, Zabójca Tysiąca Dzieci z Połu­dnia! Elade Tha­ros! Tak jest! Teraz popro­wa­dzi nas na wojnę z powo­dzią, któ­rej nawet bogo­wie nie zdo­łają powstrzy­mać!

Prze­chy­lił głowę, jakby po raz pierw­szy zoba­czył córkę Karsy Orlonga. Z pew­no­ścią od chwili opusz­cze­nia osady Ury­dów zamie­nili ze sobą bar­dzo nie­wiele słów.

– Tonith Agra, pod twoją cienką skórą uwi­dacz­nia się strach, a wszyst­kie słowa, które wypo­wia­dasz, zdra­dzają twoją nie­pew­ność. – Uniósł rękę, gdy się­gnęła po miecz z krwa­wego drewna. – Wysłu­chaj mnie, Tonith Agra. Strach drę­czy nas wszyst­kich. Każdy wojow­nik, który by temu prze­czył, byłby głup­cem. Wysłu­chaj mnie uważ­nie. Jeśli musimy poczuć lodo­waty wicher prze­ra­że­nia, lepiej, żeby dął nam w plecy.

Umilkł, cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

Owdo­wiała Day­liss wydała z sie­bie jakiś dźwięk. Sama nie potra­fi­łaby okre­ślić, co mógłby ozna­czać.

– Uwa­żasz, że jesteś w cie­niu Roz­trza­ska­nego Boga, tak? Że jesteś śla­dem na jego dro­dze. Rathyd, któ­rego ojciec zgi­nął od mie­cza z krwa­wego drewna dzier­żo­nego przez Karsę. Albo Deluma bądź Bairo­tha. A teraz chcesz wyjść z tego cie­nia. Pra­gniesz, by chwała, jaką się okry­jesz, zepchnęła Karsę na bok.

Elade Tha­ros wzru­szył ramio­nami.

– Szu­kam chwały, Owdo­wiała Day­liss, ale jeśli Roz­trza­skany Bóg ode­gra jakąś rolę w tych poszu­ki­wa­niach, to tylko w chwili, gdy prze­bije go mój miecz z krwa­wego drewna. Tonith Agra ma rację. Nie możemy wal­czyć z powo­dzią. Wody nadejdą. Nasze zie­mie zatoną. Ale to będzie tylko począ­tek potopu. Czy jesz­cze tego nie zro­zu­mia­łaś?

Ski­nęła głową.

– Zro­zu­mia­łam, wodzu wojenny Elade Tha­ros. Wody spłyną z naszych gór i pokryją wszyst­kie zie­mie poło­żone na połu­dniu, gdzie miesz­kają dzieci łowiące nie­wol­ni­ków. Znisz­czą je cał­ko­wi­cie.

Potrzą­snął głową.

– Wody ich nie znisz­czą. My to zro­bimy.

Karak Thord wycią­gnął nagle miecz i klęk­nął przed Elade’em Tha­ro­sem, uno­sząc oręż w pozy­cji pozio­mej, wsparty na zwró­co­nych ku górze dło­niach.

– Jestem Karak Thord z Ury­dów. Pro­wadź mnie, wodzu wojenny.

Elade dotknął z uśmie­chem jego mie­cza.

– Doko­nało się.

Po chwili Tonith Agra zro­biła tak samo. Pomimo nie­daw­nego sporu mię­dzy nimi wódz wojenny zaak­cep­to­wał ją bez oporu i bez chwili waha­nia.

Owdo­wiała Day­liss odwró­ciła wzrok, choć wie­działa, że Rathyd patrzy na nią i czeka. Nie chciała ani nie mogła mu się sprze­ci­wiać. W jej żyłach pło­nął gwał­towny ogień. Serce tłu­kło jej mocno. Zacho­wała jed­nak mil­cze­nie, wpa­tru­jąc się w odle­głe zie­mie na połu­dniu.

– Tak – wyszep­tał Elade Tha­ros, który nagle zna­lazł się tuż przy niej. – Przed wodą nadej­dzie ogień.

– Być może to mój mąż zabił two­jego ojca.

– To nie był on. Na wła­sne oczy widzia­łem, jak powa­lił go Karsa Orlong. Z naszych męż­czyzn tylko ja jeden prze­ży­łem atak.

– Rozu­miem.

– Czyżby? – zapy­tał. – Powiedz mi, kim jest ten Roz­trza­skany Bóg? Czy Karsa Orlong wró­cił do ojczy­zny? Czy zwo­łał krew­nia­ków i zdo­był nowych zwo­len­ni­ków? Czy roz­po­czął wielką wojnę z dziećmi z połu­dnia? Nie. Nie zro­bił żad­nej z tych rze­czy. Powiedz mi, Owdo­wiała Day­liss, dla­czego ucze­pi­łaś się tej fał­szy­wej nadziei?

– Bairoth Gild posta­no­wił sta­nąć u jego boku.

– I zapła­cił za to życiem. Zapew­niam, że ja nie będę tak roz­rzutny z moimi zaprzy­się­żo­nymi zwo­len­ni­kami.

Prych­nęła pogar­dli­wie.

– Żaden z nich nie zgi­nie? Jak sobie wyobra­żasz tę wojnę? Czy kiedy ruszymy na połu­dnie, nie poma­lu­jemy twa­rzy na czarno, szaro i biało, wodzu wojenny?

– Mie­li­by­śmy ści­gać wła­sną śmierć? – zapy­tał, uno­sząc brwi. – Owdo­wiała Day­liss, mam zamiar zwy­cię­żyć.

– W woj­nie z połu­dniem? – Pozo­stali przy­glą­dali się i słu­chali ich z uwagą. – Mówi­łeś, że widzia­łeś mapy. Ja też je widzia­łam, Elade Tha­ros, gdy pierw­sza córka Karsy wró­ciła do nas. Nie możemy poko­nać Impe­rium Mala­zań­skiego.

Elade ryk­nął śmie­chem.

– To wykra­cza­łoby nawet poza moje ambi­cje – oznaj­mił. – Ale powiem ci jedno. Pano­wa­nie Impe­rium nad Gena­bac­kis jest słab­sze, niżby się zda­wało. Zwłasz­cza nad zie­miami Gena­ba­rian i Nathij­czy­ków.

Pokrę­ciła głową.

– To roz­róż­nie­nie nic nie zna­czy. Żeby zna­leźć dla naszych ludzi miej­sce na połu­dniu, poza zasię­giem nad­cho­dzą­cych powo­dzi, będziemy musieli zabić ich wszyst­kich. Mala­zań­czy­ków, Nathij­czy­ków, Gena­ba­rian i Kor­hi­vij­czy­ków.

– To prawda, ale tylko Mala­zań­czycy łączą wszyst­kie te ludy w jed­no­li­tego wroga, zdol­nego sta­wić nam czoło na polu bitwy. Na któ­rym spo­tkamy go i zmiaż­dżymy.

– Jeste­śmy łupież­cami, Elade Tha­ros, nie żoł­nie­rzami. Poza tym jest nas za mało.

– Twoje wąt­pli­wo­ści mnie nie znie­chę­cają – odparł z wes­tchnie­niem Ruthyd. – Z chę­cią usły­szał­bym twój głos w naszej radzie wojen­nej. Czy jest nas za mało? Tak. A czy będziemy wal­czyli sami? Nie.

– Nie rozu­miem.

– Owdo­wiała Day­liss, czy przy­się­gniesz mi wier­ność? Czy unie­siesz wysoko swój miecz z krwa­wego drewna, bym mógł go dotknąć? Jeśli tego nie zro­bisz, nasza roz­mowa będzie się musiała zakoń­czyć. W końcu… – cią­gnął z łagod­nym uśmie­chem – …nie jeste­śmy jesz­cze na radzie wojen­nej. Jeśli masz wąt­pli­wo­ści, wolał­bym, żebyś udzie­liła swego głosu wszyst­kim, któ­rzy je podzie­lają, ale muszą zacho­wać mil­cze­nie.

Wydo­była miecz.

– Zro­bię to – oznaj­miła. – Ale zro­zum mnie dobrze, Elade Tha­ros. Córki Karsy Orlonga podró­żo­wały z naszych krain w miej­sce, gdzie mieszka ich ojciec, Roz­trza­skany Bóg. Wie­lo­krot­nie.

– A mimo to on nic nie robi.

– Elade Tha­ros, on tylko wciąga głę­boko powie­trze.

– W takim razie z chę­cią usły­szę jego okrzyk bojowy.

Nie sądzę.

Nie powie­działa tego na głos. Opa­dła na jedno kolano i unio­sła przed sobą drew­niany miecz.

– Jestem Owdo­wiała Day­liss z Ury­dów. Pro­wadź mnie, wodzu wojenny.

Słońce osią­gnęło naj­wyż­szy punkt w swej wędrówce po nie­bie. Ciszę zmą­ciły głu­che trza­ski, dobie­ga­jące znad wiel­kiej, sku­tej lodem zatoki spo­wi­tego mgłami śród­lą­do­wego morza. Zaczy­nała się odwilż. Od ściany lodu, znaj­du­ją­cej się teraz po ich pra­wej stro­nie, dobie­gał szum wody, spły­wa­ją­cej gdzieś za zie­lo­nymi i nie­bieskimi kolum­nami lodu. Ten sam dźwięk sły­szeli popo­łu­dniami pod­czas wspi­naczki, kiedy było naj­cie­plej.

Na połu­dniu ucie­szą się z nagłej odwilży. Lato, powie­dzą, susza się skoń­czy. Widzi­cie? Nie ma powodu do nie­po­koju.

Wie­działa, że wkrótce takie nie­wiel­kie pro­blemy utracą wszel­kie zna­cze­nie. Kiedy przy­bę­dzie wódz wojenny, przy­no­sząc ze sobą obiet­nicę zemsty na znie­na­wi­dzo­nych dzie­ciach z połu­dnia. Obiet­nicę wojny.

Gdy wresz­cie dotknął jej mie­cza i wypo­wie­dział słowa akcep­ta­cji, wypro­sto­wała się i wycią­gnęła rękę.

– Uznajmy, że to nasza pierw­sza rada wojenna.

– Day­liss, to nie jest… – sprze­ci­wił się Karak Thord.

– Jest – prze­rwała mu i spoj­rzała pro­sto w oczy Elade’a. – Wodzu wojenny, jest pewna tajem­nica, któ­rej wszy­scy czworo musimy docho­wać. Zło­żymy przy­sięgę, któ­rej nie wolno nam będzie zła­mać.

– Co to za tajem­nica? – zapy­tała Tonith.

Day­liss wle­piła spoj­rze­nie w wodza wojen­nego.

– Obie­caj wszyst­kim kla­nom Teblo­rów wojnę z dziećmi z połu­dnia. Opo­wiedz im o zemście. O spra­wie­dli­wej zapła­cie za zbrod­nie, jakich dopu­ścili się wobec naszego ludu han­dla­rze nie­wol­ni­ków i łowcy nagród. O nowych osa­dach powsta­ją­cych na naszych zie­miach. O naszych daw­nych zwy­cię­stwach. Zdo­bądź ich serca, wodzu wojenny, sło­wami o krwi i chwale.

Tonith sta­nęła mię­dzy nimi.

– A co z poto­pem? Ta wia­do­mość powinna wystar­czyć!

– Wielu nie zechce uwie­rzyć w nasze słowa – odparła Day­liss. – Zwłasz­cza żyjące na ubo­czu klany, które mogą uwa­żać, że pory roku się nie zmie­niły, i nic nie wie­dzieć o tru­dach albo nie­do­stat­kach.

Przez chwilę nikt się nie odzy­wał. Ale poru­sze­nia lodu sta­wały się coraz gło­śniej­sze.

Wresz­cie Elade Tha­ros ski­nął głową.

– Jestem skłonny zro­bić to, co suge­ru­jesz. Ale jeśli mam zdo­być serca wszyst­kich kla­nów, nie mogę być sam.

– To prawda. Dla­tego nasza trójka będzie z tobą, wodzu wojenny. Repre­zen­tu­jemy Rathy­dów, Suny­dów oraz Ury­dów. Już ten szcze­gół wystar­czy, by przy­cią­gnąć do nas uwagę.

Karak Thord odchrząk­nął.

– Jeśli znaj­dziemy jesz­cze jakie­goś Pha­lyda, góry zadrżą ze zdu­mie­nia.

Elade Tha­ros spoj­rzał na niego.

– Karaku z Ury­dów, mam wśród swo­ich zwo­len­ni­ków Pha­lyda. Poka­żemy im przed­sta­wi­cieli wszyst­kich czte­rech kla­nów. – Ponow­nie zwró­cił się ku Owdo­wia­łej Day­liss. – To mądre słowa. Przy­się­gnijmy wszy­scy, że docho­wamy tej tajem­nicy, do czasu, gdy wszy­scy czworo zgo­dzimy się, że pora ją ujaw­nić.

Zer­k­nął na nich kolejno. Wszy­scy ski­nęli gło­wami. Nawet Tonith Agra.

Dopiero wtedy ruszyli w drogę powrotną.

Woda spły­wała w dół jaski­niami ukry­tymi pod lśnią­cymi ścia­nami z lodu. W coraz cie­plej­szych pro­mie­niach słońca ze skał buchały obłoczki pary.

KSIĘGA PIERWSZA

Knyk­cie

Gdy bez­radni, ranni i mło­dzi ucie­kli, ponoć wznie­siono za nimi barierę prze­ci­na­jącą wąską prze­łęcz. Dwu­nastka doro­słych Teblo­rów – wszy­scy mieli broń, jaką tylko zdo­łali zna­leźć – wzięła w ręce ostat­nie ogniwa zerwa­nych łań­cu­chów i przez ich otwory wbiła kolce głę­boko w skałę. Połą­czeni w ten spo­sób za kostki byli gotowi sta­wić opór furii han­dla­rzy nie­wol­ni­ków oraz ich żoł­nie­rzy, ści­ga­ją­cej ich amii pra­gną­cej odzy­skać utra­cone żywe bogac­two.

Rzecz jasna, nie spo­sób udo­wod­nić, że to wyda­rzyło się naprawdę. Możemy jed­nak powie­dzieć, że ucieczka wyzwo­lo­nych Teblo­rów była udana, co poło­żyło kres insty­tu­cji nie­wol­nic­twa w Pro­win­cji Malyn mala­zań­skiej Gena­bac­kis, a to z kolei dopro­wa­dziło do upadku ostat­niego bastionu plu­ga­wego han­dlu.

Valard z Tuli­pa­nów umie­ściła jed­nak w swej Geo­gra­pha ‘ta Mott intry­gu­jącą wzmiankę o Wąwo­zie Teblo­rów, zauwa­ża­jąc, że w naj­węż­szym punk­cie ścieżki prze­cina ją usy­pi­sko kości, pod­czas gdy nieco niżej znaj­duje się dru­gie, znacz­nie więk­sze. Jak napi­sała: „Wygląda to tak, jakby tysiąc zbroj­nych zgi­nęło w walce z garstką obroń­ców”.

Powinno się rów­nież pod­kre­ślić, że Valard, jako pobożna Mistyczka Zaprze­cze­nia, z pew­no­ścią ni­gdy nie sły­szała o bun­cie nie­wol­ni­ków w Malyn ani o miej­sco­wej legen­dzie o bitwie zaku­tych w łań­cu­chy.

Histo­ria Gaer­lonu, tom IX Wielka Biblio­teka w Nowej Morn

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zło­wróżbne początki czę­sto przy­no­szą naj­strasz­liw­sze ostrze­że­nia.

Powie­dze­nia głupca The­nys Bule

Gar­ni­zon Moka­syn, Przej­ście Culverna, w kie­runku wschód, pół­nocny wschód od Maly­bridge, Gena­bac­kis

Bez­barwne niebo czy­niło świat rów­nie pozba­wio­nym barw. Wio­sna wciąż nie chciała się zacząć. Chasz­cze po obu stro­nach bru­ko­wa­nego traktu na­dal pozo­sta­wały cha­osem brązu, mato­wej czer­wieni i jesz­cze bar­dziej mato­wej żółci. Tu i ówdzie poja­wiły się jed­nak nowe pączki, a lód w rowach i na poło­żo­nych za nimi polach ustą­pił miej­sca wodzie, zbie­ra­ją­cej się w sza­rych kału­żach i w płyt­kich jezior­kach, w któ­rych odbi­jało się pozba­wione wyrazu niebo.

Ktoś – Gorąc nie pamię­tał kto – powie­dział kie­dyś, że świat jest zwier­cia­dłem nieba, ale takim bla­sza­nym, podra­pa­nym, peł­nym plam i chro­po­wa­tym, drwią­cym ze wspa­nia­ło­ści fir­ma­mentu. Nie­wąt­pli­wie coś w tym było. To dziwne, że słowa pozba­wione sensu czę­sto naj­głę­biej zapa­dały w pamięć, pod­czas gdy prawdy po pro­stu porzu­cano, jakby nie miały żad­nego zna­cze­nia.

Każdy żoł­nierz, który nie chciał przy­znać, że kusi go nie­bez­pie­czeń­stwo, był kłamcą. Gorąc zacią­gnął się do armii, gdy miał pięt­na­ście lat. Dwa­dzie­ścia jeden lat temu. Przez całe swe doro­słe życie ucie­kał przed tą prawdą. Nie tylko przed tą jedną. Inne bez­u­ży­teczne prawdy cza­iły się w jej cie­niu. Przy­jem­ność uza­leż­nio­nego zawsze łączy się z poczu­ciem winy. Nie­zmien­nie widział u swego boku jego wysoki cień, gdy patrzył na zabi­tego wroga, wie­dząc, że gdyby sprawy poto­czyły się ina­czej, mógłby się zna­leźć na jego miej­scu. Doszedł do wnio­sku, że życie jest łatwiej­sze, gdy można zabić wła­sny strach, a potem spoj­rzeć w jego pobla­dłą twarz, cze­ka­jąc, aż serce zacznie bić wol­niej, a oddech się uspo­koi.

Jutro będzie nowy dzień, nowy strach i nowa twarz, a ulga wypełni mu żyły niczym naj­słod­szy z nar­ko­ty­ków.

Był żoł­nie­rzem i nie potra­fił sobie wyobra­zić, by mógł być kim­kol­wiek innym. Zgi­nie na polu bitwy, poka­zu­jąc nie­przy­ja­cie­lowi swą pobla­dłą twarz. Zapewne w ostat­niej chwili ujrzy też towa­rzy­szący mu wysoki cień. Wszy­scy wie­dzieli, że śmierć jest jedyną prawdą, przed którą nie spo­sób uciec.

Za ple­cami miał poło­żony na pół­nocy las. Jego wierz­cho­wiec był zmę­czony i nie byłoby dobrze, gdyby zbyt długo pozo­sta­wał w bez­ru­chu, bo zesztyw­nieją mu mię­śnie. Nie­mniej Gorąc na­dal sie­dział spo­koj­nie w sio­dle. Parę chwil nie zabije żad­nego z nich. Miał taką nadzieję. Przy­naj­mniej jego serce zacznie bić wol­niej, a oddech się uspo­koi.

Gdy z wytar­tego bruku przed tobą nagle wyła­nia się duch, nie jesteś w sta­nie prze­wi­dzieć, jakiego figla zamie­rza ci spła­tać. Nie należy mie­szać cza­rów i ich grot z nie­wi­dzial­nymi świa­tami, w któ­rych umarli z pew­no­ścią nie są sami. Także pan­teon bogów i Ascen­den­tów uwię­zio­nych w swych świą­ty­niach, roz­kwi­ta­ją­cych i więd­ną­cych niczym kwiaty, gdy jedna epoka prze­cho­dzi w następną, należy do innego świata niż wszyst­kie te nie­zna­jące mowy siły, które bytują na pust­ko­wiach i w innych zapo­mnia­nych miej­scach.

Wysoka zjawa, która wyło­niła się nagle z wytar­tych bru­kow­ców przed nim, była nie­mal cał­ko­wi­cie bez­kształtna. Led­wie przy­po­mi­nała czło­wieka, jej zarysy były nie­wy­raźne, a w cen­trum znaj­do­wała się ciemna plama, z któ­rej wysu­wały się zyg­za­ko­wate wstęgi cze­goś migo­tli­wego, co poru­szało się ner­wowo, jakby szu­kało drogi ucieczki. Całość była matowa jak niebo, matowa jak jeziora i kałuże.

Cze­kał, aż zjawa coś powie. Zasta­na­wiał się, dla­czego koń w ogóle na nią nie reaguje. Gdy chwila się prze­cią­gała, jego umysł wró­cił do daw­nych pól bitew. Zwłasz­cza do ostat­niego. Gorąc zada­wał sobie pyta­nie, czy coś nie uszło jego uwagi. Coś takiego, jak jego wła­sna śmierć? Czy umarli w ogóle wie­dzieli, że nie żyją? Czy odrzu­cił jakieś wspo­mnie­nie w nagłym spa­zmie prze­ra­że­nia i żalu? Gwał­towny ból, gdy grot włóczni wnik­nął w jego pierś? Strasz­liwa rana w żołądku albo w gar­dle, krwa­wie­nie z uda?

– Czy zgi­ną­łem?

Wierz­cho­wiec poru­szył czuj­nie lewym uchem, cze­ka­jąc na dal­sze słowa.

Reak­cja zjawy była nie­ocze­ki­wana. Zwró­ciła się w stronę Gorąca, wypeł­nia­jąc jego pole widze­nia swą ciem­no­ścią, cha­otyczny motek cze­goś oto­czył go, ude­rza­jąc ze wszyst­kich stron. Męż­czy­zna zadrżał, gdy wstążki prze­mknęły przez jego ciało. Potem nad­szedł potężny wstrząs, który prze­to­czył się przez niego jak fala. Śle­dził jego poru­sze­nia wokół swego ciała i w jego wnę­trzu.

Nagle wra­że­nie znik­nęło.

Zamru­gał, roz­glą­da­jąc się wkoło. Nie było tu nic poza mato­wym, bez­barw­nym świa­tem, chłod­nym wcze­sno­wio­sen­nym poran­kiem, cichym szu­mem pły­ną­cej wody i led­wie wyczu­wal­nym powie­wem. Skie­ro­wał spoj­rze­nie na punkt drogi, nad któ­rym przed chwilą uno­siła się zjawa. Jego uwagę przy­cią­gnął jeden z bru­kow­ców. Był usma­ro­wany bło­tem tak samo jak wszyst­kie, ale coś róż­niło go od pozo­sta­łych.

– Niech to szlag.

Gorąc zsu­nął się z konia, zachwiał na nogach pod wpły­wem wspo­mnie­nia dotyku zjawy, pod­szedł do bru­kowca, przy­kuc­nął przed nim i wytarł go z błot­ni­stej wody. Poja­wiła się wyrzeź­biona w kamie­niu twarz. Okrą­głe, puste oczy, wyżło­bie­nia skła­da­jące się na szorstki, wydłu­żony trój­kąt nosa oraz usta o opa­da­ją­cych kąci­kach.

– Jebać Gena­bac­kis – mruk­nął. – Jebać Pusz­czę Culver­nij­ską, jebać wszyst­kich umar­łych, któ­rzy od dawna nie żyją, jebać zapo­mniane duchy, zjawy i wszystko inne. – Odwró­cił się i z powro­tem wsiadł na cze­ka­ją­cego spo­koj­nie konia. – A przede wszyst­kim jebać cie­bie, kim­kol­wiek jesteś. Takie jeba­nie jesz­cze ni­gdy mi się nie tra­fiło.

* * *

Po pół­noc­nej stro­nie fortu znaj­do­wał się porzu­cony cmen­tarz, dziwna mie­sza­nina tolo­sów i krypt wypeł­nio­nych urnami, a także pochy­lo­nych, z reguły zapa­da­ją­cych się w zie­mię płyt nagrob­nych, pamią­tek po sta­ro­żyt­nych, zapo­mnia­nych ludach, o któ­rych pamięć zagi­nęła w pomroce dzie­jów. Dawno temu, pod­czas pod­boju, gdy mala­zań­ska Trze­cia Armia wzno­siła tu for­ty­fi­ka­cje, okopy oraz wały ziemne weszły na teren cmen­tarza i wiele nagrob­ków zna­la­zło się na wyrów­na­nym tere­nie. Na niektó­rych sto­ją­cych kamie­niach, kon­struk­cjach z cegły i pochy­lo­nych pły­tach nagrob­nych zbu­do­wano fun­da­menty tego, co z początku było drew­nianą pali­sadą, a teraz prze­ro­dziło się w wapienny mur. Wyko­pane kości wyrzu­cono i teraz walały się w wyso­kiej tra­wie obok okopu oraz wału ziem­nego. Nie­które na­dal były widoczne, ich białe okru­chy lśniły pośród splą­ta­nych łodyg.

Budow­ni­czo­wie się nie patycz­ko­wali, ale takie były wymogi koniecz­no­ści. Poza tym cmen­tarz znaj­do­wał się na cho­ler­nym pust­ko­wiu, wiele mil od naj­bliż­szego mia­steczka. Tylko nie­liczne wio­ski i mniej­sze osady dzie­liło od niego mniej niż pół dnia drogi. Co wię­cej, miej­sco­wych nic to nie obcho­dziło. Wszy­scy co do jed­nego zapew­niali, że to nie ich zmarli tu leżą.

Po połu­dnio­wej stro­nie fortu znaj­do­wał się nato­miast nowy cmen­tarz, pełen małych pro­sto­kąt­nych krypt z kamie­nia, wybu­do­wa­nych w gena­ba­ryj­skim stylu. Był tam też długi kur­han, w któ­rym spo­czy­wały butwie­jące kości kil­ku­set mala­zań­skich żoł­nie­rzy. Pora­stał go już nie­wielki lasek. Wzdłuż tego cmen­tarza biegł mur fortu, w któ­rym wybu­do­wano nową bramę. Ota­czało go mia­steczko, które wyro­sło razem z impe­rialną pla­cówką.

Teren za wschod­nim murem słu­żył do ćwi­czeń i apeli. Nie wolno tam było budo­wać domów, ale pozwa­lano na wypas owiec, dzięki któ­rym trawa nie wyra­stała zbyt wysoko.

Fort zbu­do­wano w odle­gło­ści stu kro­ków od rzeki Culvern. W ciągu dzie­się­cio­leci, które minęły od jego powsta­nia, wio­senne powo­dzie sta­wały się coraz poważ­niej­sze i teraz fort dzie­liło od brzegu nie­spełna trzy­dzie­ści kro­ków. Na tym wąskim pasie ziemi obo­zo­wała Druga Kom­pa­nia Czter­na­stego Legionu.

Sier­żant, jak każ­dego ranka, odda­lił się od szumu wartko pły­ną­cej wody. Nie­na­wi­dził tego dźwięku. Ruszył w głąb lądu, omi­ja­jąc fort z lewej strony, i wkrótce zna­lazł się w chasz­czach pora­sta­ją­cych opusz­czony cmen­tarz. Wspo­mi­nał czasy, gdy zoba­czył go po raz pierw­szy.

Poważ­nie ucier­pieli w nie­spo­dzie­wa­nym star­ciu z Kar­ma­zy­nową Gwar­dią, a z połu­dnia nade­szły wie­ści, które uczy­niły nazwę „Czarny Pies” prze­kleń­stwem. Jed­nym ze źró­deł pro­ble­mów był fakt, że Pod­pa­la­czy Mostów podzie­lono. Dwie kom­pa­nie wysłano na pół­nocny wschód, by wsparły Drugą Armię, reszta zaś ruszyła w prze­ciw­nym kie­runku, do Mott.

Sier­żant usiadł na nieco pochy­lo­nej pły­cie nagrob­nej i wle­pił spoj­rze­nie w kamienny mur fortu. Pamię­tał czasy, gdy nie było tam niczego poza drew­nem i gru­zami. Nie zapo­mniał też, jak bar­dzo bolały go plecy od wyma­chi­wa­nia kilo­fem i łopatą. Roz­bi­jał nagrobki, pod­czas gdy jego towa­rzy­sze wycięli cały oko­liczny zagaj­nik, by zbu­do­wać pierw­sze for­ty­fi­ka­cje.

Powie­trze było wtedy ostrzej­sze. A może to on się zmie­nił? Z pew­no­ścią oko­lica była wów­czas bar­dziej dzika, poło­żona na samej gra­nicy cywi­li­zo­wa­nego osad­nic­twa. To był dopiero począ­tek okresu, gdy Pod­pa­la­czy Mostów rzu­cano z jed­nego kosz­maru w drugi. Nadzieja jesz­cze żyła, ale zaczy­nała robić się kru­cha.

Od tego czasu pokój przy­krył zwod­ni­czym kocem kup­ców, obe­rży­stów, rze­mieśl­ni­ków, paste­rzy owiec, rol­ni­ków i całą resztę. Kamień zastą­pił drewno, a na pust­ko­wiach wyro­sło mia­steczko. Nic z tego nie wyda­wało się realne.

Nie spo­dzie­wał się, że tu wróci. Nie w miej­sce, gdzie dwu­krot­nie brał w rękę łopatę, naj­pierw, by wybu­do­wać fort, a następ­nie, żeby usy­pać kur­han i patrzeć, jak wta­czają do niego pokry­tych krwią przy­ja­ciół. Lojal­ność żoł­nie­rza umiera śmier­cią tysiąca cięć, aż wresz­cie wydaje się, że nie spo­sób odna­leźć jej na nowo. Ani lojal­no­ści wobec impe­rium, ani wobec dowódcy, ani nawet wobec wiary. Widział, jak jego towa­rzy­sze dezer­te­ro­wali, zni­kali bez śladu, nawet sła­wetni Pod­pa­la­cze Mostów, zbyt zde­spe­ro­wani i samotni w swych myślach, by spoj­rzeć komu­kol­wiek w oczy. Jemu rów­nież zabra­kło do tego cho­ler­nie nie­wiele.

Wiele lat póź­niej, daleko na połu­dniowy wschód stąd, w stru­gach desz­czu pod Czar­nym Kora­lem, wielka pięść Dujek Jed­no­ręki nie­ofi­cjal­nie roz­wią­zał Pod­pa­la­czy Mostów. Sier­żant pamię­tał tę chwilę. Stał pośród ulewy, słu­cha­jąc szumu gorą­cej wody spły­wa­ją­cej z nieba. Śmier­tel­nie Raniony Odprysk Księ­życa wisiał nie­mal pro­sto nad nimi. Wtedy nauczył się nie­na­wi­dzić tego dźwięku.

Powi­nien postą­pić tak samo, jak inni z garstki oca­la­łych. Po pro­stu odejść. Ale on ni­gdy nie potra­fił osiąść ni­gdzie na stałe. Nawet kuszące atrak­cje Daru­dży­stanu nie zdo­łały go zatrzy­mać. Wędro­wał po świe­cie, wra­ca­jąc cią­gle w te same miej­sca. Nie potra­fił pojąć, dla­czego wciąż prze­śla­duje go myśl o lojal­no­ści.

Trudno uznać za zasko­cze­nie fakt, że znowu zna­lazł się w sze­re­gach mala­zań­skiej armii. I czy cokol­wiek tu się zmie­niło? Dru­żyny pie­choty mor­skiej zawsze wyglą­dały tak samo, pomimo nowych twa­rzy, gło­sów, histo­rii życia i tak dalej. Lata poko­jo­wej służby prze­ry­wane paskud­nymi bitwami, nie­koń­cząca się oscy­la­cja. Teraz sobie uświa­da­miał, że zawsze wygląda to iden­tycz­nie. Był prze­ko­nany, że ostat­nia chwila Impe­rium Mala­zań­skiego nadej­dzie ze śmier­cią ostat­niego żoł­nie­rza pie­choty mor­skiej w jakiejś bez­sen­sow­nej bitwie na głę­bo­kim zadu­piu.

Na zewnątrz nic się nie zmie­niło. Ale w głębi umy­słu ostat­niego byłego Pod­pa­la­cza Mostów, który na­dal słu­żył Impe­rium, sytu­acja wyglą­dała zupeł­nie ina­czej.

Czarny Koral. Po desz­czach, po tym, jak zdra­pał białą sól ze skó­rza­nego ser­daka i odwró­cił spoj­rze­nie suchych oczu od tego, kim był przed­tem, ale nie zde­cy­do­wał jesz­cze, kim zosta­nie w przy­szło­ści. Wybrał się do kur­hanu. Kopca błysz­czą­cego jak całe bogac­two świata. Zosta­wił tam swoją odznakę ze sre­bra i rubi­nów. Swój pło­nący most.

To dziwne, że czło­wiek, któ­rego ni­gdy nie spo­tkał, zmie­nił go tak bar­dzo. Czło­wiek, który ponoć oddał życie, by odku­pić T’lan Imas­sów.

Itko­via­nie, który wsła­wi­łeś się swym sza­lo­nym gestem i prze­ra­ża­jącą obiet­nicą. Czy spo­dzie­wa­łeś się, kim cię to uczyni? Wąt­pię w to. Nie sądzę, byś poświę­cił temu choć jedną prze­klętą przez Kap­tura myśl, nim ze spo­ko­jem wyba­czy­łeś to, co nie­wy­ba­czalne.

Wtedy nie wie­dział o tym zbyt wiele, ale pod­czas swych nie­mal bez­ce­lo­wych wędró­wek wró­cił do Czar­nego Koralu, by zoba­czyć, co uczy­niono z miej­scem, w któ­rym umarli Pod­pa­la­cze Mostów. I wtedy ujrzał na wła­sne oczy naro­dziny boga, wiary i nie­re­al­nego marze­nia.

Na­dal nie mru­gną­łeś, prawda? Naro­dzony przed chwilą spo­tka­łeś nad­cho­dzącą śmierć, uśmie­cha­jąc się z iro­nią. Tak wielu z nas było goto­wych cię bro­nić. Dziwny przy­mus lojal­no­ści, nie wobec cie­bie, lecz wobec idei, któ­rej wcie­le­niem byłeś.

Żadne prze­śla­do­wa­nia, żadne cier­pie­nia, uczu­cia, prze­ra­że­nie ani żądza, nic we wszyst­kich świa­tach, real­nych i wyima­gi­no­wa­nych, nie mogło odrzu­cić ani unie­waż­nić tej upra­gnio­nej wizji.

Odku­pie­nie.

To była lojal­ność, któ­rej żaden śmier­tel­nik nie mógł pod­wa­żyć, pra­gnie­nie, do któ­rego musieli się w końcu zwró­cić, gdy wszystko inne oka­zało się nie­za­do­wa­la­jące i pozba­wione zna­cze­nia, a nawet naj­dłuż­sze życie zbli­żało się wresz­cie do końca.

Przez wszyst­kie te lata, naj­pierw jako żoł­nierz mię­dzy żoł­nierzami, a póź­niej jako wędro­wiec wśród obcych, zatrzy­my­wał swe spoj­rze­nie na morzu nie­prze­li­czo­nych twa­rzy i w każ­dej z nich dostrze­gał to samo pra­gnie­nie. Czę­sto zama­sko­wane bądź ukryte, lecz ni­gdy w wystar­cza­ją­cym stop­niu. Czę­sto też odrzu­cane, z wyzy­wa­jącą śmia­ło­ścią bądź nie­pew­nym zaże­no­wa­niem. W innych zaś przy­pad­kach stę­pione przez pijań­stwo bądź nar­ko­tyk.

Tęsk­nota. Przyj­rzyj­cie się tłu­mowi, w dowol­nym miej­scu, a z pew­no­ścią ją zauwa­ży­cie. Poma­luj­cie ją na dowol­nie wybrany kolor – żałoby, nostal­gii, melan­cho­lii, wspo­mnień, wszystko to są tylko różne formy, poetyc­kie odbi­cia.

A oto odku­pi­ciel. To, co wam przy­nosi, spełni wasze pra­gnie­nia. Jeśli tylko go popro­si­cie.

Oka­zało się jed­nak, że nie był jesz­cze gotowy o to pro­sić. A nawet gdyby był, co by się wtedy wyda­rzyło? Jak to by wyglą­dało? Co się dzieje, gdy to pra­gnie­nie wresz­cie zostaje zaspo­ko­jone? Czy zba­wie­nie jest czymś, czego należy się bać, utratą ostat­niego powodu do życia? Czy pra­gnie­nie odku­pie­nia niczym się nie różni od pra­gnie­nia śmierci? Czy raczej jest jego dia­me­tral­nym prze­ci­wień­stwem?

Jego uwagę przy­cią­gnęło jakieś odle­głe poru­sze­nie. Ze wschodu zbli­żał się Gorąc, jeden z jego noc­nych noży. Zatem wyko­nał zada­nie. Nie­mniej warto będzie wysłu­chać jego raportu, zanim nadej­dzie wezwa­nie na zbiórkę.

Sier­żant zatrzy­mał się, wspie­ra­jąc dło­nie na bio­drach, i roz­pro­sto­wał plecy. Dwa dni temu wyko­pał kolejny dół, nie­da­leko stąd. Żeby znowu zasy­pać zie­mią zna­jome twa­rze. Dobra­noc wszyst­kim.

* * *

Gorąc zauwa­żył, że jego sier­żant stoi pośród sta­rych gro­bów, i zje­chał ze ścieżki, rusza­jąc w jego stronę. Szcze­rze mówiąc, na­dal myślał o zja­wie. Trudno mu było ode­rwać od niej myśli. Nic w tym rodzaju ni­gdy dotąd go nie spo­tkało. Powi­nien się prze­stra­szyć, ale tak się nie stało. Powi­nien cof­nąć się trwoż­nie przed jej obję­ciami, lecz tego nie zro­bił. Nie­wy­klu­czone też, że ta kamienna głowa, wbita głę­boko w zie­mię – obec­nie ele­ment bru­ko­wa­nego traktu impe­rial­nego – nie miała nic wspól­nego z tajem­ni­czą istotą.

Myślał o żoł­nier­skiej żądzy, o zim­nym bla­sku w oczach, o kło­po­tach, w jakie czę­sto pako­wali się żoł­nie­rze, gdy już odło­żyli miecz. Źró­dłem tych myśli był męż­czy­zna, który cze­kał na niego na skraju cmen­ta­rza. Ktoś, kto zbyt długo już słu­żył w armii, ale nie miał dokąd pójść.

Gorąc ścią­gnął wodze i zsiadł na zie­mię. Następ­nie spę­tał konia i pod­szedł do sier­żanta.

– Było tak, jak myśla­łeś, Trzpień.

– I?

– Sprawa zała­twiona. – Gorąc wzru­szył ramio­nami. – Wła­ści­wie nie musia­łem się wysi­lać. I tak już był bli­ski śmierci. Jedyne, co trzy­mało go przy życiu, to cały ten gniew. Cał­kiem moż­liwe, że pró­bo­wał mi podzię­ko­wać za to, że go zabi­łem, ale nie mógł nic powie­dzieć, bo krew wypeł­niła mu usta.

Trzpień skrzy­wił się i odwró­cił wzrok.

– To bar­dzo pocie­sza­jąca myśl.

– Też mi to przy­szło do głowy – przy­znał bez oporu Gorąc. Po chwili wzru­szył ramio­nami. – Lepiej zapro­wa­dzę konia do stajni. Póź­niej pójdę do namiotu i walnę się spać…

– Jesz­cze nie – prze­rwał mu sier­żant. – Kapi­tan wzywa nas na spo­tka­nie.

– Kurwa, nowe roz­kazy? Dopiero co porząd­nie obe­rwa­li­śmy. Na­dal liżemy rany i igno­ru­jemy puste miej­sca przy stole, kiedy gramy w karty. Niech to chuj, z kom­pa­nii zostały tylko trzy dru­żyny, a oni znowu wysy­łają nas do akcji?

Trzpień wzru­szył ramio­nami.

Gorąc mil­czał przez parę chwil, nie spusz­cza­jąc go z oka. Wresz­cie rozej­rzał się wkoło.

– Od tego miej­sca prze­cho­dzą mnie ciarki. No wiesz, ciała na polu walki to co innego. Wszy­scy je znamy. Taką mamy robotę, więc musimy się do tego przy­zwy­czaić, tak? Ale cmen­ta­rze? Całe poko­le­nia umar­łych, jedne na dru­gich. Zbie­rają się od stu­leci. To przy­gnę­bia­jące.

– Naprawdę? – zapy­tał sier­żant, przy­glą­da­jąc się mu z nie­moż­liwą do odczy­ta­nia miną.

– To pach­nie… Bo ja wiem? Darem­no­ścią?

– A dla­czego nie cią­gło­ścią?

Żoł­nierz zadrżał.

– Jasne. Cią­gło­ścią śmierci. – Zawa­hał się. – Sier­żan­cie, myślisz cza­sem o bogach?

– Nie. A powi­nie­nem?

– No wiesz, czy to oni nas stwo­rzyli? A jeśli tak, to po chuja? A jakby tego było mało, cią­gle mie­szają się w nasze sprawy. Jakby nie mogli nas zosta­wić w spo­koju i pozwo­lić nam żyć po swo­jemu. Jakby byli cho­ler­nymi przy­zwo­it­kami, które nie chcą wyjść z fety. Wyobraź sobie, że poczu­li­ście coś do sie­bie z jakąś ślicz­notką i roz­glą­da­cie się za krza­kami, w któ­rych mogli­by­ście się ukryć, aż tu nagle… – Umilkł, widząc wyraz nie­do­wie­rza­nia na twa­rzy sier­żanta. Potarł twarz i uśmiech­nął się z zaże­no­wa­niem. – Niech mnie Etkar, ależ jestem zmę­czony.

– Odpro­wadź konia do stajni, Gorąc – pole­cił Trzpień. – Może zdą­żysz coś prze­ką­sić, nim zacznie się spo­tka­nie.

– Aha, chęt­nie to zro­bię.

– Gra­tu­luję… uda­nej misji.

Gorąc ski­nął głową i wró­cił do wierz­chowca.

* * *

Słońce było jaśniej­szą plamą bieli na bia­łym nie­bie. Połu­dnie jesz­cze nie nade­szło. W tle było sły­chać szmer wody pły­ną­cej wąskim rowem bie­gną­cym rów­no­le­gle do muru. Kogut pie­jący od świtu nagle wydał z sie­bie zdła­wiony dźwięk, po czym umilkł zło­wrogo.

Cicha Woda patrzyła na potęż­nie zbu­do­wa­nego żoł­nie­rza wkła­da­ją­cego kol­czą koszulę. Jak zwy­kle dłu­gie, brudne włosy plą­tały się w żela­zne ogniwa, co czę­sto koń­czyło się ich wyrwa­niem. Gdy kol­czuga ze szmel­co­wa­nego na nie­bie­sko żelaza pokryła jego pierś, tu i ówdzie ster­czały z niej złote loki. Ni­gdy nawet nie mruk­nął, kiedy to robił, ale ból był wystar­cza­jąco silny, by jego pokryta dzio­bami twarz czer­wie­niała, a nie­bie­skie oczy zacho­dziły łzami.

Kiedy kol­cza koszula spo­częła na jego pochy­łych już ramio­nach, się­gnął po miecz, który miał u pasa. W jakiś spo­sób dłu­gie pasma rzad­kich rudo­blond wło­sów zaplą­tały się rów­nież w oku­cia pochwy mie­cza. Zaci­snął mocno pas, podra­pał się po pła­skim, krzy­wym nosie, ukrad­kiem ocie­ra­jąc łzę spły­wa­jącą z lewego oka, poświę­cił jesz­cze chwilę na strzep­nię­cie brudu z wytar­tych, skó­rza­nych noga­wic i zwró­cił się w stronę kobiety.

– Na kolano Etkara, Foli­bore, idziemy tylko do namiotu dowo­dze­nia. – Wska­zała na cen­tralny plac ape­lowy obo­zo­wi­ska. – Jest tam, gdzie był przed­tem.

– Zawsze uwa­ża­łem, że przy­go­to­wa­nia ratują żoł­nie­rzom życie, Cicha. – Spoj­rzał we wska­za­nym kie­runku. – Poza tym czę­sto naj­bar­dziej zdra­dliwe są te ścieżki, które wydają się łatwe. Czy powin­ni­śmy zawo­łać Koca? Jest w latry­nie.

Cicha Woda się skrzy­wiła. Koc budził w niej nie­po­kój.

– Jak długo już tam sie­dzi?

Foli­bore wzru­szył ramio­nami.

– Ni­gdy nie wia­domo, ile to potrwa.

– Dla­czego? Coś mu dolega?

– Nie. Już ci mówi­łem. Jest w latry­nie. – Prze­rwał na chwilę. – W środku. Wpadł mu tam amu­let, który dostał od babci.

– Ten amu­let z inskryp­cją? Napi­sem „Zabij­cie tego chłopca, nim doro­śnie”? Co to ma być za pamiątka? Wiesz, że Koc ma nie po kolei w gło­wie.

Foli­bore raz jesz­cze wzru­szył ramio­nami z wyraź­nie zaże­no­waną miną.

– Mniej­sza z tym – uspo­ko­iła go Cicha Woda. – Chodźmy. Wąt­pię, by kapi­tan się ucie­szył na widok Koca pokry­tego gów­nem.

Ruszyli w drogę.

– Nie przej­muj się innymi – rzekł jej Foli­bore. – Ja lubię twój natu­ralny dow­cip.

– Co lubisz?

– Twój natu­ralny dow­cip.

Spoj­rzała na niego bez zro­zu­mie­nia. Ciężcy byli dziwni. Dla­czego wła­ści­wie zakute w stal pię­ści każ­dej dru­żyny zacho­wy­wały się tak oso­bli­wie? Miały tylko jedno zada­nie do wyko­na­nia. Rzu­cić się w nad­cią­ga­jący wir walki. Sta­nąć na czele, przy­jąć na sie­bie cię­żar ataku, a potem oddać ciosy. To pro­ste.

– Nawet nie musi­cie umieć czy­tać – stwier­dziła.

– Ty znowu o tym, Cicha? Posłu­chaj, czy­ta­nie nie jest trudne. Liczy się to, co robisz ze sło­wami w swo­jej gło­wie. Zasta­nów się. Dzie­sięć osób może prze­czy­tać te same cho­lerne słowa i zin­ter­pre­to­wać je na dzie­sięć róż­nych spo­so­bów.

– Aha.

– Dla­tego zasady mówią, żeby nie wyda­wać cięż­kim roz­ka­zów na piśmie.

– Bo zbi­jają was z tropu.

– Zga­dza się. Gubimy się w per­mu­ta­cjach, niu­an­sach, wnio­sko­wa­niach i zało­że­niach. To przy­spa­rza nam pro­ble­mów. Co kapi­tan wła­ści­wie miał na myśli, kiedy napi­sał, powiedzmy, „Zała­tw­cie ich”? Kogo mamy zała­twić? Co, jeśli pod­pa­dłem jakie­muś lichwia­rzowi i on obie­cał nagrodę temu, kto mnie zała­twi? Czy w takim przy­padku nie powi­nie­nem się bać? Zakła­da­jąc, że wziął­bym ten roz­kaz do sie­bie, oczy­wi­ście.

Przyj­rzała mu się po raz kolejny. Był sta­now­czo za duży, miał guzo­wate czoło, masywną, kan­cia­stą głowę, dłu­gie, rzad­kie włosy, pła­ską twarz w więk­szej czę­ści poro­śniętą rudą brodą, wielki, zła­many nochal i małe, nie­bie­skie oczka o wyjąt­kowo deli­kat­nych rzę­sach.

– Chcesz powie­dzieć, że to wła­śnie spo­tkało Pierw­szą Dru­żynę? Ciężcy dostali w ręce roz­kazy na piśmie i nim minęła połowa dzwonu, wszy­scy już nie żyli?

– Nie chcę powie­dzieć niczego w tym rodzaju – zaprze­czył. – To po pro­stu jedna z dłu­giej listy moż­li­wo­ści. Zapewne znasz je wszyst­kie lepiej ode mnie.

– A co twoim zda­niem stało się z Pierw­szą, Foli­bore?

– Mnie o to pytasz? Skąd mam wie­dzieć? Skąd kto­kol­wiek miałby to wie­dzieć?

Skrzy­wiła się ze zło­ścią.

– Ktoś wie.

– Cią­gle to powta­rzasz. Posłu­chaj, zapo­mnij o Pierw­szej. Nie żyją. Już po nich. Paskudna sprawa.

– A wła­ści­wie jaka sprawa?

– Paskudna, oczy­wi­ście.

Gdy zbli­żali się do namiotu dowo­dze­nia, zatrzy­mał ich kapral Prze­ką­ska.

– Wła­śnie was szu­ka­łem!

Cicha Woda skrzy­wiła się, gdy Foli­bore obrzu­cił ją zna­czą­cym spoj­rze­niem. Te jego ostrze­że­nia przed łatwymi ścież­kami.

Prze­ką­ska spró­bo­wał zaci­snąć pas, łapiąc się za pokaźne brzu­szy­sko, jakby był zasko­czony, że je ma.

– Gdzie Koc? – zapy­tał. – Będziemy potrze­bo­wali całej dru­żyny. Kapi­tan czeka.

– Jest w latry­nie – wyja­śniła Cicha Woda. – Pływa w szczy­nach i w gów­nie, szu­ka­jąc swo­jego amu­letu.

– Tego, któ­rym zatyka sobie dupę?

– Zga­dłeś – odparła Cicha Woda.

– Tego, który kie­dyś wystrze­lił stam­tąd na słu­pie ognia?

– Naj­lep­szy pło­nący pierd, jaki w życiu widzia­łem. – Foli­bore ski­nął z powagą głową. – Idę o zakład, że na­dal żału­jesz, że cię to omi­nęło.

– Nie użył­bym słowa „żałuję” – sprze­ci­wił się Prze­ką­ska. – W takim razie idź­cie po niego. Oboje, żeby nie mógł się sprze­ci­wiać.

– W takim przy­padku wszy­scy troje się spóź­nimy – zauwa­żył Foli­bore. – Może ponow­nie roz­wa­żył­byś ten roz­kaz, kapralu, bio­rąc pod uwagę, że prze­wi­nie­nie sta­łoby się cięż­sze? Zamiast jed­nego nie­obec­nego żoł­nie­rza nagle byłoby troje. To połowa Czwar­tej Dru­żyny, kapralu.

– Wię­cej niż połowa – dodała Cicha Woda. – Anyx Zyg­zak nikt nie widział od wielu dni.

– Anyx na­dal jest w naszej dru­ży­nie? – zapy­tał Prze­ką­ska, uno­sząc krza­cza­ste brwi. – Myśla­łem, że ją prze­nie­śli.

– Prze­nie­śli? – zdzi­wiła się Cicha Woda.

Brwi się ścią­gnęły.

– Nie zro­bili tego?

– Czy nie przy­słali takiego roz­kazu?

– Nie widzia­łem go. – Kapral roz­po­starł dło­nie. – I nagle się oka­zało, że Anyx Zyg­zak prze­nie­śli!

– Nic dziw­nego, że nikt jej nie widział – dodał Foli­bore.

– Chwi­leczkę, Prze­ką­ska – ode­zwała się Cicha Woda. – Jesteś naszym kapra­lem. Czy nie powinni cię powia­da­miać o wszyst­kich prze­nie­sie­niach i tak dalej? Nie można powie­dzieć, że sier­żant o niczym nas nie infor­muje.

Prze­ką­ska gapił się na nią z nie­do­wie­rza­niem. Jego mię­si­sta twarz poczer­wie­niała.

– Jasne! Tak to wła­śnie wygląda, ty durna cza­row­nico! Ni­gdy nas o niczym nie infor­muje!

– Tak czy ina­czej, to wię­cej niż połowa – nie ustę­po­wała Cicha Woda. – Ciężki ma rację. Kto repre­zen­tuje Czwartą Dru­żynę? Kapral i sier­żant. Reszta kąpie się w pier­do­lo­nej latry­nie. To nie będzie ład­nie pach­niało, gdy zapy­tają sier­żanta, gdzie jest jego dru­żyna, a on będzie mógł tylko wzru­szyć ramio­nami!

– Och, Cicha – ode­zwał się Foli­bore. – Muszę ci powie­dzieć, że śmieję się w duchu.

– Słu­cham?

– Ta nie­winna mina na two­jej słod­kiej twa­rzy. Ach… – dodał, oglą­da­jąc się przez ramię. – Oto i ona.

Cicha Woda i Prze­ką­ska rów­nież się odwró­cili i zoba­czyli Anyx Zyg­zak, zmie­rza­jącą nie­śpiesz­nie w kie­runku namiotu dowo­dze­nia. Kapral wystą­pił z grupy.

– Anyx! Tutaj, do cho­lery!

Nie ruszyła pro­sto w ich stronę, nie­mniej nie zabra­kło jej wiele. Miała bladą twarz, ale Anyx zawsze była blada. Co prawda, spusz­czała wzrok nieco bar­dziej niż zwy­kle. Anyx Zyg­zak od uro­dze­nia była prze­klęta sła­bym zdro­wiem.

– Biedna Anyx – stwier­dziła Cicha Woda, gdy kobieta pode­szła bli­żej.

– Czemu mia­ła­bym być biedna? – obru­szyła się Anyx. – Dla­czego wszy­scy na mnie patrzy­cie?

– Kapral Prze­ką­ska mówił, że cię prze­nie­śli – wyja­śnił Foli­bore.

– Naprawdę? Och, dzięki bogom.

– Nie – wark­nął Prze­ką­ska. – Ni­gdzie cię nie prze­nie­śli, do cho­lery. Po pro­stu zgu­bi­łaś się na kilka dni.

– Nie­prawda. Cały czas wie­dzia­łam, gdzie jestem. Posłu­chaj, czy kazano Nie­do­bi­tej Kom­pa­nii się zebrać?

– Nie lubimy tej nazwy – oznaj­mił Prze­ką­ska.

– Kto to są my? – zapy­tała Anyx. – Z pew­no­ścią nie ci, któ­rzy tak nas nazy­wają. To by zna­czyło pra­wie wszy­scy, kapralu.

Ich roz­mowę prze­rwał sier­żant Krzywe Wier­tło, wycho­dząc z namiotu dowo­dze­nia.

– Wszy­scy są obecni, sier­żan­cie – ode­zwał się nagle pode­ner­wo­wany Prze­ką­ska. – Poza Kocem, który sra amu­le­tami w latry­nie. To zna­czy…

– Cho­dzi mu o to, że Koc ugrzązł w sra­czu na dłu­żej – prze­rwała mu miło­sier­nie Cicha Woda.

– Och – rzekł Foli­bore. – Kocham cię, Cicha.

– Słu­cham? – burk­nęła. – O czym to mówi­łam? – Ponow­nie spoj­rzała na Krzywe Wier­tło. – Rzecz w tym, sier­żan­cie, że nie­obec­ność Koca nie jest żadną stratą dla tego spo­tka­nia, bo bez amu­letu i tak nie potrafi gwiz­dać tył­kiem.

– Kapi­ta­nowi to nie zaim­po­no­wało – zaczęła Anyx.

Chrząk­nię­cie sier­żanta uci­szyło ją i pozo­sta­łych żoł­nie­rzy z Czwar­tej Dru­żyny. Wszy­scy gapili się na sier­żanta, który z kolei spo­glą­dał na w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści białe niebo. Po chwili zamknął łagodne piwne oczy i uszczyp­nął się w wielki nochal. Następ­nie odwró­cił się i ruszył z powro­tem do namiotu dowo­dze­nia, lek­kim ski­nie­niem naka­zu­jąc im podą­żyć za sobą.

Cicha Woda wymie­rzyła Prze­ką­sce szyb­kiego sztur­chańca w bark.

– Za nim, idioto. Wszystko będzie dobrze.

* * *

W namio­cie dowo­dze­nia pano­wał ścisk. Ponie­waż jed­nak zja­wili się wszy­scy żoł­nie­rze Dru­giej Kom­pa­nii Czter­na­stego Legionu, poza tylko jed­nym, powinno być tu znacz­nie tłocz­niej. Wła­ści­wie to nie powinno być szans, by się tu zmie­ścili. Cicha Woda spró­bo­wała sobie wyobra­zić dwa­na­ście dru­żyn wepchnię­tych do namiotu. Musiała powstrzy­mać uśmiech, gdy prze­su­nęła się pod bre­zen­tową ścianę, by się o nią oprzeć, jak miała w zwy­czaju. Nie powinna się uśmie­chać, bio­rąc pod uwagę nie­wielką liczeb­ność kom­pa­nii. Bar­dzo wielu twa­rzy ni­gdy już nie zoba­czy.

Przez krótką chwilę zasta­na­wiała się, co wła­ści­wie jest z nią nie tak. Nastroje były bar­dzo kiep­skie. Nic w tym dziw­nego. Kapi­ta­nowi zostały tylko trzy nie­pełne dru­żyny, przy­naj­mniej do chwili przy­by­cia nowych rekru­tów. A kiedy będzie to moż­liwe? Zapewne ni­gdy. Powinna też myśleć o pole­głych przy­ja­cio­łach. Na tym wła­śnie pole­gał pro­blem. Ni­gdy o nich nie myślała, ponie­waż nie żyli.

Skrzy­żo­wała ramiona na pier­siach, patrząc, jak kapi­tan prze­suwa wzro­kiem po pier­ście­niu żoł­nie­rzy pie­choty mor­skiej. Za chwilę wsta­nie i zacznie mówić. Wtedy wszy­scy, któ­rzy ni­gdy go nie spo­tkali i znali go tylko z imie­nia, będą gapić się nań ze zdu­mie­niem.

Kapi­tan nosił to imię od uro­dze­nia. Nie było innej moż­li­wo­ści. Nawet od dawna nie­ży­jący Wyłam Ząb nie potra­fiłby wymy­ślić takiego prze­zwi­ska. Nie dla tego czło­wieka. Było zbyt idio­tyczne, by dało się to pojąć. Przy­glą­dała mu się uważ­nie. Spraw­dził stan lawen­do­wej jedwab­nej koszuli, popra­wił man­kiety, a następ­nie przyj­rzał się cien­kim skó­rza­nym ręka­wicz­kom osła­nia­ją­cym dłu­gie, cien­kie palce. Nagle zerwał się ze stołka szyb­kim, płyn­nym ruchem, uniósł lewą dłoń do ucha i zatrze­po­tał pal­cami. Czer­wone wargi na uma­lo­wa­nej, bla­dej jak śmierć twa­rzy roz­cią­gnęły się w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Witaj­cie, naj­drożsi żoł­nie­rze.

Tak jest, panie i pano­wie, to jest Mruk, nasz uko­chany kapi­tan.

* * *

Cał­kiem Spłu­kana trzy­mała się tak daleko od swego sier­żanta, jak to tylko było moż­liwe. Mię­dzy nią a nim stali Gorąc, Ben­ger i kapral Mor­rut. Wepchnę­łaby tam rów­nież Powiedz Nie, ale ona była lewo­ręczna, zawsze wal­czyła u lewego boku Spłu­ka­nej i nic nie mogło zmie­nić jej przy­zwy­cza­jeń.

Nie cho­dziło o to, że nie lubiła sier­żanta albo mu nie ufała. Nic z tych rze­czy. Cho­dziło o to, że śmier­dział. A wła­ści­wie nie on sam, tylko jego koszula.

Sły­szała pogło­ski, że Trzpień jest ostat­nim żyją­cym Pod­pa­la­czem Mostów, ale wąt­piła, by kie­dy­kol­wiek słu­żył w tej osła­wio­nej jed­no­stce. Takie plotki zawsze powta­rzano o żoł­nier­zach cechu­ją­cych się szcze­gól­nym sto­sun­kiem do służby. Ludzie tego potrze­bo­wali. Zwłasz­cza mala­zań­scy żoł­nie­rze.

Nie­sa­mo­wite alu­zje, oso­bliwe tajem­nice, powta­rzane szep­tem opo­wie­ści o samot­nej postaci, która wędro­wała ciemną nocą wokół obozu, roz­ma­wia­jąc z Koń­skimi Duchami Kom­pa­nii Śmierci. Z samym Sui Etka­rem, chro­mym straż­ni­kiem Bramy Śmierci.

Ludzie twier­dzili, że tylko ostatni żyjący Pod­pa­lacz Mostów mógłby się obra­cać w takim towa­rzy­stwie. Sta­rzy przy­ja­ciele, od dawna nie­ży­jący, ich ciała rzad­kie jak mgła, a konie pokryte szro­nem. Towa­rzy­sze broni na­dal zbru­kani krwią swo­jej śmierci, prze­rzu­ca­jący się żar­tami z sier­żan­tem we wło­sie­nicy cuch­ną­cej tru­pem.

Ona jed­nak ni­gdy nie widziała, by Trzpień wałę­sał się po polach, gada­jąc z duchami. A jego wło­sien­nica śmier­działa tru­pem, ponie­waż zro­bił ją z wło­sów matki albo może babci. To jed­nak rów­nież mógł być wymysł. Kto chciałby nosić coś takiego? Trzpień cza­sami zacho­wy­wał się dziw­nie, ale nie był sza­leń­cem. Z dru­giej strony ta wło­sien­nica skądś się wzięła. Była czę­ściowo siwa, czę­ściowo czarna i zmię­to­szona. Nie­wy­klu­czone, że rze­czy­wi­ście zro­biono ją z wło­sów sta­rej kobiety.

Cóż jed­nak za poży­tek z takich wyja­śnień? Wie­dza o pocho­dze­niu koszuli nie zmieni jej smrodu. Co wię­cej, Pod­pa­la­cze Mostów mieli ponoć tatu­aże na czo­łach – pło­nące mosty oczy­wi­ście – a na wyso­kim czole Trzpie­nia wid­niały tylko dzioby, które mogły się wziąć skąd­kol­wiek. Jakaś cho­roba w dzie­ciń­stwie wyda­wała się znacz­nie praw­do­po­dob­niej­szą przy­czyną niż amu­ni­cja Moran­thów. Zresztą od dzie­się­ciu lat takiej amu­ni­cji ni­gdzie nie widziano.

Pod­pa­la­cze Mostów, Łowcy Kości, Wrony Col­ta­ine’a. W swej histo­rii Impe­rium Mala­zań­skie stra­ciło wiele armii. Wszy­scy zgi­nęli, ale o nich nie zapo­mniano. Na tym wła­śnie pole­gał pro­blem. Umarli potrze­bo­wali zapo­mnie­nia, ale, jak powta­rzała Powiedz Nie, pamięć to jedno, a powód, dla któ­rego się pamięta, to coś cał­kiem innego.

Zer­k­nęła na ciężką, zawsze sto­jącą po jej lewej stro­nie. Powiedz Nie odwza­jem­niła jej spoj­rze­nie i wzru­szyła ramio­nami.

Rze­czy­wi­ście zawsze tak mówiła, ale co to wła­ści­wie zna­czyło, na wszyst­kie czarne pióra świata?

Kapi­tan Mruk zakoń­czył przy­go­to­wa­nia i wstał.

* * *

Deli­katny i Ten Gło­śny z Dru­giej Dru­żyny posta­no­wili usiąść na tej samej ławce. Trudno im było się na niej zmie­ścić, bo obaj byli potęż­nymi męż­czy­znami, ale żaden nie zamie­rzał się posu­nąć. Toczyli tyta­niczny bój w pozy­cji sie­dzą­cej. Obaj napie­rali na prze­ciw­nika bar­kami, bio­drami i udami, pró­bu­jąc zepchnąć go z ławki.

Oddy­chali coraz gło­śniej, świsz­cząc przez noz­drza. Ławka skrzy­piała pod ich cię­ża­rem. Nie patrzyli na sie­bie nawza­jem. To niczemu by nie słu­żyło. Nawet ich twa­rze były podobne – spo­kojne, fleg­ma­tyczne, nazna­czone bli­znami i bro­date. Mieli też małe oczka, pła­skie nosy i usta naj­wy­raź­niej nie­zdolne do uśmie­chu.

Smu­tas stał nie­mal w zasięgu ręki Tego Gło­śnego, nieco za resztą dru­żyny Shrake. Przy­glą­dał się z uwagą ich rywa­li­za­cji. Prze­nie­siono go z Pierw­szej Kom­pa­nii, gdy nie­do­bitki roz­dzie­lano mię­dzy dru­żyny Dru­giej. Przed­tem był żoł­nie­rzem regu­lar­nej pie­choty w Sie­dem­na­stej Armii, aż do chwili, gdy wybuchł bunt w Gris, który stłu­miono kosz­tem życia połowy żoł­nie­rzy cho­ler­nego legionu. Smu­tas miał talent do prze­trwa­nia, który prze­stał być czymś korzyst­nym. Ota­czała go sława kogoś, kto zosta­wia za sobą spu­sto­sze­nie. Nic dziw­nego, że jakoś nie mógł się docze­kać miłego przy­wi­ta­nia w nowej dru­ży­nie.

W walce z Bal­kiem spi­sał się jed­nak nie­źle. To przy­naj­mniej świad­czyło na jego korzyść. Nie spo­sób było wąt­pić w jego odwagę. Zdo­łał nawet zatrzy­mać tar­czą włócz­nię wymie­rzoną w pierś kaprala Pod­wo­zia, czym zasłu­żył na jego podzię­ko­wa­nie pod posta­cią nie­chęt­nego ski­nie­nia głową. Chyba że kapral po pro­stu opu­ścił wzrok, żeby się upew­nić, czy nie został ranny.

Tak czy ina­czej, więk­szą część roboty wyko­nała dwójka cięż­kich. Oka­zało się, że Deli­katny i Ten Gło­śny są skłonni do rywa­li­za­cji, zwłasz­cza pod­czas bitwy. W grun­cie rze­czy Smu­tas zaczy­nał sobie uświa­da­miać, że ta rywa­li­za­cja prze­kro­czyła gra­nice pato­lo­gii, prze­ra­dza­jąc się w gorącą nie­na­wiść. Dwaj męż­czyźni nie odzy­wali się do sie­bie ani sło­wem. Ni­gdy na sie­bie nie patrzyli. Nie jedli razem w kan­ty­nie. A mimo to zawsze byli bli­sko sie­bie, pil­nu­jąc, by prze­ciw­nik nie zdo­był prze­wagi.

Smu­tas pomy­ślał, że kogoś mniej pecho­wego mogłoby to śmie­szyć. W nim nie­usta­jąca walka mię­dzy dwoma cięż­kimi budziła coś w rodzaju cho­ro­bli­wej fascy­na­cji. W tej chwili nie mógł się docze­kać, kiedy ławka pod nimi się roz­leci.

* * *

– Nie­stety, w każ­dej oko­licy można spo­tkać ban­dy­tów – oznaj­mił Mruk, zakoń­czyw­szy cie­płe przy­wi­ta­nie. Następ­nie uniósł ręce, by powstrzy­mać sprze­ciwy, mimo że Cicha Woda nie zauwa­żyła, by kto­kol­wiek miał zamiar je zgła­szać. – Wiem, kochani, wiem! Jak czę­sto zda­rzają się ban­dyci, któ­rzy są w sta­nie wysta­wić oddział rów­na­jący się w prak­tyce kom­pa­nii dobrze wyekwi­po­wa­nych, świet­nie wyszko­lo­nych i nad­zwy­czaj­nie zdy­scy­pli­no­wa­nych żoł­nie­rzy? Nie­mniej pięść ostat­niej nocy ponow­nie mnie zapew­niła, że raporty zwia­dow­ców nic nie wspo­mi­nały o impo­nu­ją­cej sile oddziału Balka. – Prze­rwał, by przyj­rzeć się ota­cza­ją­cym go twa­rzom. – Dla­tego nasza kom­pa­nia zapła­ciła bar­dzo wysoką cenę za poko­na­nie go.

– Wcale go nie poko­na­li­śmy – sprze­ci­wiła się sier­żant Shrake z Dru­giej Dru­żyny, pocią­ga­jąc się za jedyny kosmyk dłu­gich, czar­nych wło­sów. Jej leniwe spoj­rze­nie skie­ro­wało się na Trzpie­nia. – Nikogo z nas nie byłoby tutaj, gdy­by­śmy nie poj­mali samego Balka, a jego żoł­nie­rze nie wyka­za­liby się zaska­ku­jącą lojal­no­ścią, odkła­da­jąc broń, gdy Trzpień przy­sta­wił mu nóż do gar­dła.

– Shrake, zapew­niam, że wła­śnie mia­łem przejść do pochwa­le­nia Trze­ciej Dru­żyny za impo­nu­jący wyczyn, jakim było poj­ma­nie herszta ban­dy­tów – odparł z uśmie­chem Mruk.

– To od początku był twój plan, kapi­ta­nie – ode­zwał się kapral Mor­rut, jak zwy­kle zaj­mu­jący pozy­cję obok swo­jego sier­żanta. – Trzpień zawsze powta­rza, że trzeba uzna­wać zasługi innych.

– Mówiąc ści­ślej, cho­dziło o ucię­cie głowy węża – odparł Mruk. Pomimo swych eks­cen­trycz­nych zacho­wań nie lubił się prze­chwa­lać.

– Chyba nie ują­łeś tego zbyt szczę­śli­wie – zauwa­żyła Cicha Woda.

– Ponie­waż było oczy­wi­ste, że zastępcy Balka będą w sta­nie kon­ty­nu­ować walkę, jego śmierć nie popra­wi­łaby zbyt­nio sytu­acji. – Nato­miast… – ponow­nie uniósł lewą dłoń do ucha – …słowa Trzpie­nia, który zagro­ził, że go zabije, ale tego nie zro­bił, wywo­łały nad­zwy­czaj dobro­czynny sku­tek. Krótko mówiąc, moi dro­dzy, mie­li­śmy kurew­skiego farta.

Tym razem wszy­scy poki­wali gło­wami.

* * *

Cicha Woda z reguły nosiła podartą apaszkę, pas nie­bar­wio­nego płótna, któ­rym nie­gdyś owią­zano oczy trupa. Trup go nie potrze­bo­wał, bo w kryp­cie i tak było ciemno, nawet jeśli przez szcze­liny mię­dzy kamie­niami kur­hanu do środka wni­kała odro­bina dzien­nego świa­tła. Zresztą umarli nie potrze­bo­wali oczu, żeby widzieć, nie było więc sensu ich prze­wią­zy­wać. Miała talent do logicz­nego myśle­nia.

Przy­po­mniała sobie, że w kur­ha­nie towa­rzy­szył jej stary kum­pel Bre­noch. Pro­blem z ogra­bia­niem krypt i innymi tego typu czyn­no­ściami pole­gał na tym, że zawsze się oka­zy­wało, że inny rabuś dotarł tam wcze­śniej. W nie­któ­rych oko­li­cach rabo­wa­nie gro­bów było zbrod­nią karaną śmier­cią. Cicha Woda była za tym, zwłasz­cza jeśli dzięki temu miała szansę choć raz zna­leźć cho­lerny kur­han, któ­rego ktoś nie splą­dro­wał przed nią.

Bre­noch roz­gar­niał nogą jakieś śmieci przy końcu krypty, gdzie kopu­la­sty sufit opa­dał. Nagle oznaj­mił, że coś zauwa­żył. Pozwo­liła mu się tym zająć. Sama zatrzy­mała się z satys­fak­cją przy otwar­tym sar­ko­fagu, patrząc na ślady łomu na wapien­nym obrzeżu. Skur­wy­syń­ski zło­dziej, który ich wyprze­dził, pod­wa­żył pokrywę i zrzu­cił ją po dru­giej stro­nie, gdzie się roz­trza­skała. Ten szcze­gół był inte­re­su­jący tylko dla­tego, że przy­po­mniał jej, że kiedy następ­nym razem wedrą się do kur­hanu, powinni przy­nieść ze sobą parę łomów. Powo­dem jej zado­wo­le­nia było zmu­mi­fi­ko­wane ciało cza­row­nicy oraz ładne płótno, któ­rym je nakryto.

Więk­szość rabu­siów była męż­czy­znami, a męż­czyźni nie znali się na ład­nych rze­czach. Nawet jeśli płó­cienne całuny były pokryte okrusz­kami wyschnię­tej skóry oraz pla­mami tajem­ni­czego płynu, który wycieka z umar­łych – jej matka nazy­wała go „mio­dem Kap­tura” – płótno pozo­sta­wało płót­nem, a płótno jest ładne.

Dla­tego Cicha Woda zdjęła pas tka­niny z oczu trupa i w ten spo­sób zna­la­zła dwie złote monety, które leżały pod spodem zgrab­nie wci­śnięte w oczo­doły. Szybko je ukryła, ale Bre­noch coś zauwa­żył i zro­bił się podejrz­liwy. W końcu powie­działa mu o mone­tach, bo miała już dość jego uty­ski­wa­nia. Wściekł się, potem opa­no­wała go zazdrość, a wresz­cie chci­wość. Na koniec musiała go zabić, bo ukradł te cho­lerne monety, nawet jeśli zapew­niał, że tego nie zro­bił. Biedny Bre­noch dołą­czył do dłu­giej listy jej byłych kum­pli.

Obec­nie Cicha Woda nosiła tę apaszkę po to, by ukryć sznur wyta­tu­owany na jej szyi. Nie­któ­rzy mogliby błęd­nie uznać go za pętlę, co było głu­pie, bo tatu­owa­nie sobie pętli było pro­sze­niem się o kło­poty. Nato­miast złoty sznur gru­bo­ści palca, ota­cza­jący szyję i nie­ma­jący początku ani końca, sym­bo­li­zo­wał jej zawód oraz goto­wość zabi­cia tylu ludzi, ilu będzie trzeba. To było ele­ganc­kie.

Z zaję­ciem skry­to­bójcy łączyło się pewne ryzyko. Nie zde­cy­do­wa­łaby się na ten zawód, gdyby nie jej noc obja­wie­nia. Który ze sta­rych kum­pli to był? Aha, Fil­bin. Znał tro­chę cza­ro­dziej­skich sztu­czek. To była Rashan, słodka magia cieni. Gdy w wol­nej chwili pró­bo­wał nauczyć ją paru rze­czy, nagle coś sobie uświa­do­miła.

Moim patro­nem jest Koty­lion. Pan Skry­to­bój­ców. Ale chwi­leczkę, on był tylko połową cało­ści, czyż nie tak? On i Tron Cie­nia wspól­nie stwo­rzyli impe­rium. Szty­let i magia. Złą­czone w jedno. Sznur i Cień. Ale dla­czego to mia­łoby być dwóch ludzi? Mag­skry­to­bójca! Czemu nikt przed­tem na to nie wpadł?

Będzie pierw­sza. Pierw­sza i naj­lep­sza. Nauczy się wszyst­kiego od Fil­bina, zanim… No cóż, biedny Fil­bin.

Klu­czem było zacho­wa­nie magii w tajem­nicy. Dla­tego tatuaż był uży­teczny, choć w pierw­szej chwili mógł się wyda­wać idio­tyczny. Wyobraź­cie sobie kogoś, kto otwar­cie ogła­sza, że czci Pana Skry­to­bój­ców! Któż zro­biłby coś takiego? Ona by zro­biła, zwłasz­cza że to była bar­dzo uży­teczna zmyłka.

Jeśli wiesz, że ktoś jest zabójcą i może cię zała­twić, sku­piasz się na środ­kach obrony przed skry­to­bój­czymi zama­chami, a to otwiera ścieżkę przed magią cie­nia. Nim zdą­żysz się zorien­to­wać, wyjdę z cie­nia, który rzu­casz, i ciach­ciach­ciach!

Krzywe Wier­tło wie­dział, jak cenna jest Cicha Woda, i wyko­rzy­sty­wał ją odpo­wied­nio. Ni­gdy nie pytał, dla­czego zacią­gnęła się do mala­zań­skiej pie­choty mor­skiej, pod­czas gdy mogła żyć dys­kret­nie i w dostatku, w któ­rymś z wiel­kich miast impe­rium, przyj­mu­jąc kon­trakty od wiecz­nie odda­ją­cej się wen­de­tom szlachty. Mogła ubie­rać się w jedwa­bie i dbać o to, by jej kru­czo­czarne włosy były dłu­gie, czy­ste i błysz­czące. Co wię­cej, umiała być zmy­słowa, a przy­naj­mniej była pewna, że to umie, ale w pie­cho­cie mor­skiej nie było zapo­trze­bo­wa­nia na zmy­sło­wość. Nikt ni­gdy nie oka­zał jej zain­te­re­so­wa­nia.

Zda­rzało się już, że w pie­cho­cie mor­skiej słu­żyli skry­to­bójcy. Moczy­gęba, Lurvin Wodne Dziecko i Kalam Mekhar. Prę­dzej czy póź­niej trzeba było wyko­nać nocną robotę i Krzywe Wier­tło zle­cał ją jej.

Nosiła apaszkę z uwagi na skrom­ność, a także dla­tego, że nie chciała stra­szyć innych żoł­nie­rzy. Wszy­scy wie­dzieli o jej tatu­ażu, ale z jakie­goś powodu ten widok przy­pra­wiał ich o dresz­cze. Chyba że to nie tatuaż spra­wiał, że robili się dziw­nie ner­wowi, gdy spoj­rzeli na jej szyję, lecz dwie bliź­nia­cze plamy z miodu Kap­tura na apaszce, wyglą­da­jące jak oczy. Oczy­wi­ście nie mogły nimi być. Nawet umarli nie potra­fili patrzeć przez złote monety, nie­praw­daż?

Zawsze się zasta­na­wiała, gdzie Bre­noch ukrył te monety. Pew­nie je połknął. Szkoda, że wtedy o tym nie pomy­ślała. Mogłaby roz­pruć mu brzuch i je odzy­skać.

* * *

– To nie było zbyt zabawne – poskar­żył się Prze­ką­ska, gdy wra­cali do nie­wiel­kiego kręgu namio­tów nale­żą­cych do ich dru­żyny. W kosza­rach było mnó­stwo miej­sca, ale nikt z oca­la­łych nie chciał spać tam, gdzie nie sły­szało się niczego poza echami pustki.

– Ni­gdy nie jest – skwi­to­wała Anyx Zyg­zak. – Srebrne Jezioro. Czy nie tam wybu­chło powsta­nie Teblo­rów? Sły­sza­łam, że spło­nęła wtedy połowa mia­steczka, a wraz z han­dlem nie­wol­ni­kami skoń­czył się dopływ pie­nię­dzy. Czemu mie­liby nas tam potrze­bo­wać?

– Roz­kazy są skom­pli­ko­wane – odparł Foli­bore. Cicha Woda zer­k­nęła na niego i zauwa­żyła, że zmarsz­czył czoło.

– Nie są – sprze­ci­wiła się. – Mamy wzmoc­nić tam­tej­szy gar­ni­zon. Bez­ter­mi­nowo.

Ciężki pokrę­cił głową.

– W tym wła­śnie pro­blem. Jak długo trwa „bez­ter­mi­nowo”? Możemy tam się zesta­rzeć, mar­no­wać lata, aż umrzemy i pocho­wają nas w okrop­nym kopcu. No wiesz, zimy nad polo­dow­co­wym jezio­rem są surowe. Umar­łym i tak zawsze jest zimno, po co dodat­kowo pogar­szać sprawę? To mi się nie podoba. Poza tym uwa­żam, że kapi­tan nie wyra­ził się wystar­cza­jąco pre­cy­zyj­nie. Podobno gar­ni­zon prze­rze­dzili nie­wol­nicy. Ilu żoł­nie­rzy zostało? Sied­miu? Mówiąc ści­śle, to oni wzmoc­nią nas, a nie my ich.

Ich sier­żant szedł kilka kro­ków przed nimi, ale jak zwy­kle nie pró­bo­wał niczego wyja­śniać.

– Jedziemy na pół­noc, nad Srebrne Jezioro, Foli­bore – nie ustę­po­wał Prze­ką­ska. – To wszystko, co potrze­bu­jesz wie­dzieć.

– W takim razie dla­czego Mruk popro­sił Trzpie­nia, żeby zacze­kał? Chciał z nim poroz­ma­wiać w cztery oczy? W tym kryją się impli­ka­cje, można z tego wycią­gnąć wnio­ski.

– Trzpień to Trzpień – odparła Anyx Zyg­zak, jakby to wszystko wyja­śniało.

Foli­bore przyj­rzał się jej uważ­nie, ale nic nie powie­dział.

Gdy przy­byli do obozu, poło­żo­nego tuż za zachod­nim murem fortu, Koc był przy ogni­sku. Goto­wał her­batę. Anyx zakrztu­siła się gło­śno i wyco­fała do namiotu. Krzywe Wier­tło zro­bił to samo, tylko bez krztu­sze­nia. Znik­nął w namio­cie bez słowa. Prze­ką­ska poszedł po swój bla­szany kubek, ale prze­cho­dząc obok Koca, naj­wy­raź­niej zmie­nił zda­nie i ruszył do poło­żo­nej nie­da­leko „Gospody Kupiec­kiej”, zasła­nia­jąc usta i nos.

Foli­bore usiadł na kło­dzie obok dru­giego cięż­kiego.

– Śmier­dzisz, Koc.

– Ale to trium­falny smród.

– To zna­czy, że go zna­la­złeś?

– Zdu­miał­byś się, co można zna­leźć, kiedy bro­dzi się z sitem w rękach po kolana w gów­nie i szczy­nach.

– Z sitem? – zdzi­wiła się Cicha Woda, trzy­ma­jąc się na dystans. – Skąd wzią­łeś sito?

– Poży­czy­łem od Gli­nia­nego Tale­rza – odpo­wie­dział Koc.

– A czy on o tym wie?

– Nie musi. Już mu je odda­łem.

W tej samej chwili usły­szeli ryk wście­kło­ści, dobie­ga­jący od obo­zo­wi­ska Dru­giej Dru­żyny. Troje żoł­nie­rzy spoj­rzało w tam­tym kie­runku, ale tylko na jakieś ude­rze­nie serca.

– Jak rozu­miem, nie wyczy­ści­łeś go – zauwa­żyła Cicha Woda.

– Czy wyglą­dam na czy­stego?

– W for­cie jest stud­nia.

– Nie dopu­ści­liby mnie do niej. Gar­ni­zo­nowi war­tow­nicy nas nie lubią.

Her­bata była gotowa. Foli­bore wycią­gnął kubek, a Koc wyka­zał się dobrymi manie­rami, wypeł­nia­jąc go przed wła­snym. Podobne gesty były dziwne. Cicha Woda nie ufała dobrze wycho­wa­nym ludziom. Tak­tow­nym, miłym i pomoc­nym. Co było z nimi nie w porządku? Na pewno coś. Była tego pewna.

– Dosta­li­śmy nowe roz­kazy – oznaj­mił Foli­bore, dmu­cha­jąc na her­batę. – Srebrne Jezioro.

– To nie­po­ko­jące – stwier­dził Koc.

– Wiem – zgo­dził się drugi ciężki. – Mówi­łem im, ale nikt nie chciał mnie słu­chać. A kapi­tan zatrzy­mał Trzpie­nia, żeby poroz­ma­wiać z nim na osob­no­ści.

– To jesz­cze gorzej.

– Tak wła­śnie powie­dzia­łem.

Koc wydął uma­zane gów­nem policzki.

– Srebrne Jezioro. Tam Bóg o Roz­trza­ska­nym Obli­czu po raz pierw­szy starł się z impe­rium.

– Co takiego? – zdu­miała się Cicha Woda.

– Też chcia­łem o tym wspo­mnieć, ale i tak nikt mnie nie słu­chał – oznaj­mił Foli­bore.

– Koc… – Cicha Woda zro­biła krok w jego stronę, ale zaraz się cof­nęła. – Co przed chwilą powie­dzia­łeś?

– Bóg o Roz…

– Masz na myśli Tobla­kai. Ale on wyło­nił się z popio­łów rebe­lii sha’ik. W Sied­miu Mia­stach na Raraku, nie nad pier­do­lo­nym Srebr­nym Jezio­rem.

– Nad Srebr­nym Jezio­rem – upie­rał się Koc. – To było jesz­cze przed Raraku. Nie jest też praw­dzi­wym Tobla­kai, tylko Teblo­rem. To zgraja ciem­nych, upa­dłych dzi­ku­sów, miesz­ka­ją­cych w górach na pół­noc od jeziora. Pamię­tasz opo­wieść o Ataku Idio­tów? Trzech Teblo­rów pró­bo­wało zdo­być gar­ni­zo­nowe mia­sto. To było nad Srebr­nym Jezio­rem.

– Naprawdę? Myśla­łam, że w Sto­pie Nosi­ciela.

– Stopa Nosi­ciela jesz­cze wtedy nie ist­niała – wyja­śnił Koc. – Osad­nicy docie­rali tylko do Srebr­nego Jeziora. – Tam wła­śnie wyda­rzył się Atak Idio­tów, Cicha. Dowo­dził nim ten, kto póź­niej został Bogiem o Roz­trza­ska­nym Obli­czu.

– Omeny… – mam­ro­tał Foli­bore w prze­rwach mię­dzy siorb­nię­ciami. – Per­mu­ta­cje… impli­ka­cje… tajem­nice poru­sza­jące się pod zwod­ni­czo spo­kojną taflą.

– Jeden z tych trzech myślał, że jest psem.

Cicha Woda spoj­rzała na niego ze zdzi­wie­niem.

– A co to wła­ści­wie zna­czy?

– Trudno wyczuć – odparł Koc, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Ale coś z pew­no­ścią zna­czy – dodał Foli­bore.

Obaj męż­czyźni poki­wali gło­wami i wró­cili do picia her­baty.

Cicha Woda potrzą­snęła głową.

– Myśla­łam, że Atak Idio­tów wyda­rzył się, bo ja wiem, ze sto lat temu. Z pew­no­ścią nie w Sto­pie Nosi­ciela, bo, jak mówisz, to nowa osada – dodała. – Ma dopiero dzie­sięć lat. Nie wiem, dla­czego myśla­łam, że to było tam, skoro uwa­żam, że było sto lat temu. Ale z dru­giej strony nie wiem zbyt wiele o pół­noc­nych osa­dach, prawda?

– Naj­wy­raź­niej nie wiesz – zgo­dził się Koc.

Skrzy­wiła się.

– Nie musisz mi tego tak wypo­mi­nać. Rzecz w tym, że ni­gdy nie łączy­łam Tobla­kai z Ata­kiem Idio­tów. Ani w ogóle z niczym na Gena­bac­kis. Mówisz, że jest Teblo­rem? Z któ­rego klanu? Z Suny­dów czy z Rathy­dów?

– Z żad­nego z nich – odpo­wie­dział Foli­bore, uno­sząc kubek, by nalano mu wię­cej her­baty. Koc speł­nił jego prośbę. – Dalej na pół­nocy, wysoko w górach, miesz­kają inne klany. Suny­dów i Rathy­dów prze­rze­dzili han­dla­rze nie­wol­ni­kami, choć oka­zało się, że tro­chę ich jesz­cze zostało. Powsta­nie było w rze­czy­wi­sto­ści wyzwo­le­niem przez krew­nia­ków. Jeśli mam zga­dy­wać, prze­no­szą nas do Srebr­nego Jeziora, bo coś pod­eks­cy­to­wało Teblo­rów. Po raz kolejny.

– Tym razem pod­eks­cy­to­wał ich Bóg o Roz­trza­ska­nym Obli­czu – zasu­ge­ro­wał Koc.

– Słu­cham? On tu jest?

– Nie, Cicha, nie ma go tu. – Śmier­dzący ciężki zmarsz­czył brwi. – Przy­naj­mniej nic o tym nie sły­sza­łem. – Ale z dru­giej strony, kto wie, gdzie krążą bogo­wie i czym się zaj­mują?

– Bóg o Roz­trza­ska­nym Obli­czu mieszka w cha­cie pod Daru­dży­sta­nem – oznaj­mił Foli­bore.

Cicha Woda spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem.

– Naprawdę? A po co, do chuja? Co wła­ści­wie tam robi?

– Nikt tego nie wie – odpo­wie­dział Foli­bore. – Nie ruszył się stam­tąd od lat. Mówią, że nie przyj­muje Ascen­den­cji. Że bije swo­ich wyznaw­ców, gdy tylko jacyś się zja­wią. Wiesz, jaki sku­tek to wywo­łuje? Zwa­bia kolej­nych czci­cieli. Wiem, to nie ma sensu. Nic, co robimy, ni­gdy go nie miało. I ni­gdy nie będzie miało. Możesz kogoś prze­gnać. Ale on następ­nego dnia wróci z kil­koma kum­plami.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– Jestem pewien, że kult upo­wszech­nił się już wśród Teblo­rów – dodał Koc.

– Och – wyszep­tał Foli­bore. – Masz rację.

Poły namiotu Anyx Zyg­zak poru­szyły się gło­śno . Kobieta wysta­wiła głowę na zewnątrz.

– Mogli­by­ście się wresz­cie zamknąć? Chcę się tro­chę prze­spać.

– Jest śro­dek dnia, Anyx! – wark­nęła Cicha Woda. – W tym namio­cie musi być cho­ler­nie gorąco!

– Dla­tego chcia­łam, żeby­śmy roz­bili obóz po wschod­niej stro­nie fortu.

– Wtedy słońce świe­ci­łoby na nas o świ­cie i budzi­li­by­śmy się spo­ceni. Mówi­li­śmy ci o tym.

– A ja wam mówi­łam, że zawsze wcze­śnie wstaję!

– To roz­bij namiot po dru­giej stro­nie!

– Może wła­śnie tak zro­bię! – odpo­wie­działa i scho­wała głowę.

Na parę chwil zapa­dła cisza.

– Zna­la­złeś wresz­cie bez­pieczne miej­sce dla amu­letu? – zapy­tała wresz­cie Koca Cicha Woda.

– Chcesz zoba­czyć ogni­stego pierda?

* * *

Kapi­tan Mruk spa­ce­ro­wał w kółko.

– Mimo to chciał­bym zoba­czyć, jak pró­bu­jesz to zro­bić.

Zatrzy­mał się, by przyj­rzeć się z uwagą sier­żan­towi Trzpie­niowi. Praw­dziwy były Pod­pa­lacz Mostów. Dziwne, nie­praw­daż? Wyglą­dał cał­ko­wi­cie nor­mal­nie, pomi­ja­jąc tę cuch­nącą wło­sie­nicę. Mruka zawsze zachwy­cały eks­tra­wa­ganc­kie stroje, ale są pewne gra­nice.

Nie­mniej męż­czy­zna, który sie­dział sku­lony na krze­śle sio­dło­wym, był jedną z legend. Nie zali­czał się do tych naj­sław­niej­szych, ale tylko on pozo­stał przy życiu, a to samo w sobie zapew­niało pewien pre­stiż. Ponie­kąd. Był ostat­nim Pod­pa­la­czem Mostów, a być może rów­nież naj­mniej waż­nym. Z pew­no­ścią wią­zało się to ze szcze­gól­nym spoj­rze­niem na świat. To mogło tłu­ma­czyć, dla­czego Trzpień jest naj­bar­dziej lako­nicz­nym czło­wie­kiem, jakiego Mruk w życiu spo­tkał.

– Spró­bu­jesz, prawda?

– Jest jesz­cze kwe­stia lojal­no­ści, kapi­ta­nie.

Mruk obró­cił się zgrab­nie na jed­nej nodze i znowu zaczął spa­ce­ro­wać w kółko.

– Być może cię to zdziwi, mój drogi, ale bar­dzo mało przej­muję się tą kwe­stią. – Zatrzy­mał się i zer­k­nął na sier­żanta. – Zasta­na­wiasz się, dla­czego? – pod­jął, uno­sząc jedną brew. – To prawda, że cie­ka­wość jest cnotą. W związku z tym zaspo­koję twoją. Naj­pierw jed­nak muszę przy­znać, że tro­chę się nie­po­koję, jak moja kom­pa­nia przyj­mie tę wia­do­mość.

– Przyj­mie ją – zapew­nił Trzpień.

– Ach! Wotum zaufa­nia? Cóż za ulga!

– Przyj­mie ją, kapi­ta­nie. Inna sprawa, czy będzie mogła z nią żyć.

– Och. Hmm, dostrze­gam róż­nicę. – Roz­pro­mie­nił się. – Ale z dru­giej strony mądre, uspo­ka­ja­jące słowa z two­ich ust? Z pew­no­ścią to z nawiązką wystar­czy… Ojej, nie spra­wiasz wra­że­nia prze­ko­na­nego.

– Mogę z tym żyć – odparł sier­żant po paru chwi­lach.

Słowa tak cał­ko­wi­cie pozba­wione wszel­kiej into­na­cji z pew­no­ścią nie mogły uspo­koić słu­cha­cza.

– Och, sło­dy­czy. To pod­waża moją wiarę.

– Dostrze­gam to, kapi­ta­nie.

Po krót­kiej chwili Mruk roz­po­starł dło­nie.

– Posłu­chaj nas tylko! Znowu nie­po­trzeb­nie wybie­gamy naprzód! Nie mar­twmy się na zapas, jak to mówią. I słusz­nie. Pierw­sze pyta­nie, i w związku z tym jedyne, jakie wymaga odpo­wie­dzi już w tej chwili, brzmi nastę­pu­jąco: „Czy zgo­dzisz się to zro­bić, sier­żan­cie Trzpień?”.

Były Pod­pa­lacz Mostów wstał z krze­sła i zaczął ugnia­tać krzyż.

– To nie będzie łatwe.

– Tak?

Trzpień wzru­szył ramio­nami.

– Przed­sta­wi­łem się, przy­sta­wia­jąc mu nóż do gar­dła, kapi­ta­nie.

– Co było, to było!

– A teraz pra­gniesz, by jego kom­pa­nia połą­czyła się z naszą.

– Z pew­no­ścią. Czyż to nie byłoby roz­wią­za­nie godne poematu?

– Oczy­wi­ście. Jak łyk tru­ci­zny dla duszy, kapi­ta­nie.

Mruk pobladł.

– Ojej, jakiego rodzaju poezję czy­tasz? Ale mniej­sza z tym. To ele­ganc­kie roz­wią­za­nie pro­blemu naszej zmniej­szo­nej liczeb­no­ści.

– Nie zapo­mi­naj, że to oni zmniej­szyli tę liczeb­ność, kapi­ta­nie.

– Co było, to było!

Trzpień gapił się na prze­ło­żo­nego, jakby na­dal nie był pewny, co o nim sądzić.

– Wspo­mi­na­łeś coś o pew­no­ści sie­bie.

– W rze­czy samej. Cho­dzi o pozy­cję spo­łeczną Balka, sier­żan­cie. Jeste­śmy do sie­bie podobni.

– Naprawdę?

– Ranga, mój drogi. Ranga. Pewne cnoty nie zni­kają.

– Masz na myśli jego rangę, kapi­ta­nie? – zapy­tał Trzpień po chwili mil­cze­nia.

– Ach… no tak, wiem. Porucz­nik Balk. To brzmi atrak­cyj­nie.

– Tak jest, kapi­ta­nie.

– Trzpień, rozu­miesz, że to ty musisz go popro­sić. Z całą pew­no­ścią nie ja.

– Nie rozu­miem.

– To był twój nóż! Ty zmu­si­łeś ich do kapi­tu­la­cji.

– To czyni mnie ich ulu­bio­nym żoł­nie­rzem pie­choty mor­skiej, czyż nie tak?

– No cóż, gdy­byś pode­rżnął Bal­kowi gar­dło… – Trzpień nie prze­sta­wał się na niego gapić, aż wresz­cie Mruk uświa­do­mił sobie z wes­tchnie­niem, że potrzebne będzie coś bar­dziej bez­po­śred­niego. Spoj­rzał żoł­nie­rzowi pro­sto w oczy. – Sier­żan­cie, gdy­bym to ja w tam­tej chwili przy­sta­wił Bal­kowi nóż do gar­dła, ode­rżnął­bym mu głowę – oznaj­mił nieco spo­koj­niej­szym tonem.

Trzpień otwo­rzył sze­rzej oczy. Cisza się prze­cią­gała. Wresz­cie odchrząk­nął.

– W porządku, popro­szę go.

Mruk uśmiech­nął się wyraź­nie uspo­ko­jony.

– Zna­ko­mi­cie, mój drogi sier­żan­cie Trzpień!

Były Pod­pa­lacz Mostów zatrzy­mał się przy wyj­ściu z namiotu i obej­rzał za sie­bie.

– Kapi­ta­nie?

– Słu­cham?

– Czy kie­dyś zmo­czy­łeś sobie ręce… w ten spo­sób?

– Sło­dy­czy! Wię­cej razy, niż potra­fię zli­czyć.

Trzpień mu nie odpo­wie­dział. Ski­nął tylko głową i wyszedł z namiotu.