Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ekscytująca pierwsza część nowej trylogii fantasy napisanej przez autora Malazańskiej księgi poległych. Minęło wiele lat, odkąd trzech teblorskich wojowników przyniosło do Srebrnego Jeziora chaos i zniszczenie. Członkowie północnych plemion nie zapuszczają się już na południe. Miasteczko wróciło do równowagi, lecz wspomnienie przeszłości nadal żyje. Jednego z tych trzech wojowników, Karsę Orlonga, czci się jako boga, aczkolwiek obojętnego. W malazańskim świecie powstało też wiele innych religii. Niektórzy oddają cześć Coltaine’owi, Czarnoskrzydłemu Władcy. Wśród żołnierzy imperium popularny zaś jest kult Sui Etkara, Strażnika Umarłych. Wśród plemion mieszkających za granicami imperium narasta niepokój i w związku z tym do Srebrnego Jeziora wysłano legion piechoty morskiej. Żołnierze nie są pewni, z czym będą mieli do czynienia, lecz choć w malazańskiej armii wiele się zmieniło i piechota morska nie jest już tym, co kiedyś, jedno pozostaje bez zmian. Poradzą sobie ze wszystkim, co mogą spotkać, albo zginą. Wśród mieszkających w wysokich górach Teblorów pojawił się nowy wódz wojenny. Zraniony przez czyny Karsy Orlonga zamierza stawić czoło nowemu bogu, choćby musiał w tym celu wyrąbać sobie drogę przez całe imperium. Dalej na północy pojawiło się jednak nowe zagrożenie i teraz to Teblorom zaczyna brakować czasu. Zaczyna się nowa migracja, której od dawna się obawiano, i tym razem nie będzie to tylko trzech wojowników. Dziesiątki tysięcy Teblorów są gotowe ruszyć na południe, a na ich drodze stoi tylko jedna kompania malazańskiej piechoty morskiej… Do Srebrnego Jeziora wraca przeszłość, a to nigdy nie jest dobra wiadomość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 814
Serdecznie dziękuję czytelnikom pierwszej wersji, którymi byli doktor A. P. Canavan, Baria Ahmed i Mark Paxton-MacRae, a także mojemu agentowi, Howardowi Morhaimowi, oraz redaktorowi, Simonowi Taylorowi. Na szczególną wdzięczność zasługują moi fani odwiedzający oficjalną stronę facebookową Stevena Eriksona oraz wszyscy youtuberzy dyskutujący o sprawach dotyczących „Malazańskiej Księgi Poległych”. Podaliście mi szczepionkę, gdy najbardziej jej potrzebowałem.
Rant: Pół-Teblor, bękarci syn Karsy Orlonga
Damisk: myśliwy i tropiciel
Gower: władca Czarnych Jhecków
Nilghan: wojownik Czarnych Jhecków
Sarlis: ludzka matka Ranta
Trójka: Zabójczyni Shi’gal
Czternasty legion, druga kompania
Kapitan Mruk: dowódca kompanii
Trzpień: sierżant, Trzecia Drużyna
Morrut: kapral, Trzecia Drużyna
Gorąc: Trzecia Drużyna
Całkiem Spłukana: Trzecia Drużyna
Benger: Trzecia Drużyna
Powiedz Nie: Trzecia Drużyna
Krzywe Wiertło: sierżant, Czwarta Drużyna
Przekąska: kapral, Czwarta Drużyna
Cicha Woda: Czwarta Drużyna
Folibore: Czwarta Drużyna
Koc: Czwarta Drużyna
Anyx Zygzak: Czwarta Drużyna
Shrake: sierżant, Druga Drużyna
Podwozie: kapral, Druga Drużyna
Delikatny: Druga Drużyna
Ten Głośny: Druga Drużyna
Smutas: Druga Drużyna
Gliniany Talerz: Druga Drużyna
Teblorzy
Delas Fana: córka Karsy Orlonga
Tonith Agra: córka Karsy Orlonga
Karak Thord: wojownik i syn Deluma Thorda
Pake Gild: wojowniczka i córka Owdowiałej Dayliss
Owdowiała Dayliss: towarzyszka życia nieżyjącego Bairotha Gilda
Valoc: Sunyd, były niewolnik
Elade Tharos: wódz wojenny
Sathal: wojowniczka
Bayrak: Sunyd, były niewolnik
Galambar: Rathyd, wyzwoliciel sunydzkich niewolników
Sivith Gyla: Rathydka, wojowniczka
Toras Vaunt: Rathydka, wojowniczka
Salan Ardal: naczelniczka Sunydów
Kadarast: Rathyd, wojownik
Hestalan: Rathydka, wojowniczka
Bagidde: Rathyd, wojownik
Sti Epiphanoz: zwiadowczyni z Jaskrawych Węzłów
Inni
Rozkosz na Kółkach: starszy sierżant regularnej malazańskiej piechoty
Koniarz: kapral regularnej malazańskiej piechoty
Trand: żołnierz regularnej malazańskiej piechoty
Odlot: żołnierka regularnej malazańskiej piechoty
Opak: żołnierka regularnej malazańskiej piechoty
Sus: żołnierka regularnej malazańskiej piechoty
Gund Żółty: żołnierz regularnej malazańskiej piechoty
Nast Forn: porucznik, garnizon ze Srebrnego Jeziora
Silgar Młodszy: burmistrz Srebrnego Jeziora
Storp: oberżysta i weteran
Stworzenie: łasica
Mnisiszczur: mag
Blowlant: markietanka
Varbo: markietan
Pięść Sevitt: dowodząca Czternastym Legionem
Stokrotka Bankrut: komendant batalionu, Czternasty Legion
Trupka: komendant batalionu, Czternasty Legion
Słomiany Ogień: kapitan, Czternasty Legion
Charkot: sierżant, Czternasty Legion
Sulban: sierżant, Czternasty Legion
Bellam Nom: sierżant, Czternasty Legion
Tłuczek: żołnierz piechoty morskiej
Dobranoc: żołnierka piechoty morskiej
Olit Fas: żołnierz piechoty morskiej
Splotowiedźma: duch plemienny
Nistilash: ganrelski czarnoksiężnik
Suka Wojny: bogini Jhecków
Casnock: władca Białych Jhecków
Pallid: Ogar Cienia
Andrison Balk: komendant kompanii najemników
Ara: sierżant w kompanii Balka
Patyk: sierżant w kompanii Balka
Sugal: sierżant w kompanii Balka
Ryk: sierżant w kompanii Balka
Strupiel: mag w kompanii Balka
Cranal: mag w kompanii Balka
Vist: mag w kompanii Balka
Klapka: nocny nóż
Bairdal: nocny nóż
Paunt: nocny nóż
Orule: nocny nóż
Pallat: nocny nóż
Burda: nocny nóż
Irik: nocny nóż
Rayle: nocny nóż
Co o tym sądzić? Pan Śmierci nie żyje. Rodzic Wojny spoczywa w milczeniu w zdruzgotanej krypcie. Światło i Ciemność uciekły do Cienia, a Cień śni o blasku słońca. Domy porzucono. Heroldzi krzyczą, ale nikt nie słyszy ich głosu, murarze przesypują pył w znieczulonych dłoniach. Królowe płaczą, a królowie się potykają. Cały świat utracił równowagę, prawdy umierają z każdym oddechem i z każdym wypowiedzianym słowem.
Stara kobieta idzie korytarzem, zapalając świeczki jedną po drugiej, ale zimny wicher gasi wszystkie płomienie za jej plecami.
Teraz jednak widzę przed sobą nowe pole bitwy, witające świt złowrogim milczeniem. Wkrótce mrok się rozpierzchnie i noc się otrząśnie, odsłaniając dwie armie zwrócone ku sobie nawzajem. Chorągwie łopoczą niczym skrzydła, nad strojnymi w pióropusze szeregami unosi się para. Oręż i zbroje lśnią w blasku wschodzącego słońca niczym porozrzucane po ziemi skarby.
Wtem między wrogami pojawia się samotna postać, wieża z ciała i nieugiętej woli, żelazne kości i naznaczona bliznami twarz. Mężczyzna nie walczy za nikogo, ale wszyscy uznają go za boga. Jest krwawym błogosławieństwem wojownika i słodkim pocałunkiem kochanka, jest świadkiem trupów i twórcą dzieci. Jest pozłacanym dziobem statku historii, prującego z furią morskie fale, ale mieszka w przestrzeni między kurhanem a menhirem. Jest ciężkim tupotem i lekkim jak piórko dotykiem; zimnym spojrzeniem i lotnym zerknięciem. Wszystko mu oddajemy, wszystko dla niego poświęcamy. W jego imię giną narody, w jego imię uklękną bogowie. Jeśli imperia spłoną, nie miejcie pretensji do niego, podobnie jak w chwili, gdy odwróci się od was kochanka. Być świadkiem znaczy zacząć widzieć. Widzieć znaczy zacząć wiedzieć. Wiedzieć znaczy się cofnąć. Ale on stoi spokojnie na drodze przyszłości, nie ma oręża ani zbroi. Znam go. Jest Niechętnym Bogiem, Bezradnym Bogiem, Zabójcą Wszystkich i Nikogo.
Wrogie armie nie ruszają się z miejsca. Słońce rzuca swój złoty blask na powierzchnię świata. Czy to będzie dzień nadejścia wojny? Przekonamy się…
Hanascordia. Wizje Ostatniego Proroka.Trzeci Apokryf Karsański (Darudżystan w roku wyzwania Dzikiego)
Nad Płaskowyżem Laederon. Północno-zachodnia Genabackis. Terytorium Teblorów
Pięli się w górę sześć dni. Około południa siódmego dotarli na szczyt skarpy graniczącej z niemal pionową ścianą lodu, którą od dwóch dni mieli na lewo od siebie. Ścianę naznaczyły ślady dawnych roztopów, ale na tej wysokości zima nadal trzymała góry w mocnym uścisku, a dmące w dół turni wichry były białe od szronu i krwawiły tęczami w ostrym blasku słońca.
Szczyt skarpy był pochyłą, wyszczerbioną granią, tak stromą, że czwórka Teblorów ledwie mogła na niej ustać. Wiatr zawodził przeraźliwie, szarpiąc luźne rzemienie broni i wnikając pod futra, które mieli na sobie. Od czasu do czasu próbował zepchnąć ich w dół, jakby wściekała go ich bezczelność. Tak wysokie góry nie były ich światem. Niebo było tu zbyt bliskie, a powietrze za rzadkie.
Owdowiała Dayliss z Teblorów ciaśniej otuliła ramiona wilczym futrem. Przed nimi strome, usiane głazami zbocze opadało ku masie pokruszonego lodu, piasku i śniegu, biegnącej wzdłuż brzegu niczym mur obronny.
Z miejsca, w którym stali, widzieli, co znajduje się za tą przypominającą zęby piły barierą, aż po samo jezioro. Lodowe wybrzuszenia wznosiły się nad jego płaską, pokrytą śniegiem powierzchnię na podobieństwo wysp. Niektóre piętrzyły się wysoko niczym fortece, jakby setka tyranów toczyła ze sobą wojnę o władzę nad tym ogromnym imperium zamarzniętej wody.
Nikt z nich nie czuł się jeszcze gotowy, by cokolwiek powiedzieć. Owdowiała Dayliss uniosła wzrok i spojrzała na północ, mrużąc powieki. Gdzieś tam jezioro powinno się kończyć. Biel ciągnęła się jednak aż po odległy horyzont. Nad tą płaszczyzną – niewyraźne niczym chmury – widniały najwyższe turnie górskiego łańcucha. Ich zwrócone w stronę południa stoki były wolne od śniegu. Już sam ten widok był przerażający. Owdowiała Dayliss zwróciła się ku młodemu wodzowi wojennemu stojącemu na prawo od niej.
Nadal zdumiewała ją myśl, że towarzyszy im Rathyd, jakby tysiąc lat nieustannych wendet i wzajemnych mordów nic nie znaczyło, a przynajmniej znaczyło tak niewiele, że nie powstrzymało tego wodza wojennego przed zwróceniem się do Urydów w poszukiwaniu wojowników, którzy zechcą wyruszyć z nim w to miejsce.
Wszystko się zmieniało. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę.
– Zatem twoi współplemieńcy to zobaczyli – stwierdziła wreszcie.
Elade Tharos wsparł się na dwuręcznym mieczu, wbitym w zeszklony lód wypełniający szczelinę w kamieniu, na którym stał.
– Kiedy latem obozowaliśmy wysoko, Białe Twarze nie były już białe – odpowiedział, kiwając głową.
Tylko nieliczni spośród Urydów, którzy usłyszeli opowieść Elade’a, pojęli jej znaczenie. Życie toczyło się powoli, rytm pór roku był niezmienny. Jeśli poprzednia zima była bardziej mroźna, znaczyło to, że ta, która ją poprzedzała, musiała być łagodniejsza. Jeśli odwilż nadchodziła z przerwami, a z gór na północy przybywały dziwne, ciepłe powiewy, jeśli śnieg sypał codziennie, zasypując Teblorów grubą warstwą, jeśli lasy wspinały się coraz wyżej na górskich stokach, a na niżej położonych obszarach drzewa ginęły latem od suszy i szkodników… trzeba było po prostu każdego lata wybierać inne wysokogórskie pastwisko. Obyczaje Teblorów zmieniały się, dostosowując się do nowych warunków.
Powtarzali półgębkiem, że nowe wieści nie są powodem do obaw. Och, być może Rathydzi – te ich nieliczne osady, które przetrwały, ukrywając się w niedostępnych miejscach przed wiecznie głodnymi łowcami niewolników z południa – nauczyli się strachu jak zbite suki i bali się teraz cieni na niebie.
Gdy Elade Tharos słyszał takie słowa, jego oblicze nie mroczniało. Uśmiechał się tylko, odsłaniając zęby w bezgłośnym grymasie złości.
– Wszystkie dzieci łowiące niewolników nie żyją – mówił. – Czy nie wierzycie nawet w te pogłoski? Czy moje imię nic tutaj nie znaczy? Jestem Elade Tharos, wódz wojenny wszystkich Sunydów i Rathydów. Wódz wojenny wolnych i tych, którzy zaznali kiedyś niewoli. Trasę mojego zwycięskiego powrotu do ojczystych stron naznaczyły głowy tysiąca dzieci łowiących niewolników. Każdą z nich nadziano na sunydzką albo rathydzką włócznię. – W jego szarych oczach pojawiły się dzikie błyski pogardy. – Jeśli będę musiał, znajdę garstkę ocalałych phalydzkich wojowników, żeby towarzyszyli mi w drodze na północ.
To rozstrzygnęło sprawę. W końcu jaką opowieść zaniósłby Elade Tharos do znienawidzonych Phalydów? „Urydowie ukryli się w chatach i nie chcieli mnie wysłuchać…”. Nawet jeśli go nie rozumieli, to nie mieli wyboru. Każdy wojownik musiał klękać przed dumą.
Wódz wojenny Rathydów mógł być młody, ale nie był głupcem.
– Wieczne śniegi się roztopiły – stwierdził Karak Thord. – Już to samo w sobie jest niemożliwe. – Jego lico przybrało zakłopotany wyraz, ale nie patrzył na odległe góry. Wlepił wzrok w jezioro. – Znaleźliśmy odpowiedź na pytanie, co się z nimi stało. – Zwrócił się w stronę Elade’a. – A ta zatopiona dolina? Czy zawsze tak wyglądała?
– Nie, Karaku z Urydów. Tak jest, była tu kiedyś rzeka, czysta i zimna, płynąca po zaokrąglonych kamieniach, małych kamykach oraz piasku. Na płyciznach zbierano tam złoto. Można ją było przejść w bród i woda nigdy nie sięgała wyżej niż do bioder.
– Kiedy tak było? – zapytał Karak Thord.
– W czasach mojego ojca.
Druga kobieta w ich grupie prychnęła lekceważąco.
– Czy zagłębiłeś się w jego wspomnieniach, wodzu wojenny, żeby sprawdzić, w którym stuleciu ostatnio odwiedził tamto miejsce?
– Nie, Tonith z Urydów. Nie zrobiłem tego. Mój ojciec nie żyje. Moja rodzina od dawna miała dar zbierania złota. Zapuszczaliśmy się wysoko w góry, gdzie nie docierali inni Teblorzy. Całe złoto używane w handlu przez Teblorów znalazła moja rodzina. – Przerwał na chwilę, wzruszając ramionami. – Oczywiście miałem odziedziczyć to zajęcie po przodkach. Moje nauki zaczęły się wcześnie. Później przybyli łowcy niewolników i opuściliśmy południe. Ci z nas, którym udało się zbiec. A gdy wreszcie pomyśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, zaatakowali nas wojownicy. Wtedy zginął mój ojciec.
Owdowiała Dayliss raz jeszcze przyjrzała się Elade’owi. Poczuła w ustach nagłą suchość.
– Ci wojownicy byli Urydami, wodzu wojenny.
– To prawda – przyznał pozbawionym wyrazu głosem.
Karak Thord wlepił w niego spojrzenie szeroko otwartych oczu.
– Moimi kuzynami…
– W rzeczy samej – przerwał mu Elade. – Nietrudno było poznać ich imiona. W końcu któż z Urydów nie śpiewa nadal pieśni o Karsie Orlongu, Delumie Thordzie i Bairothu Gildzie? – Przeniósł spojrzenie na Dayliss. – Twoje dzieci, Owdowiała, zrodziły się z nasienia Bairotha. Czy zaliczasz się do wyznawców tego nowego Roztrzaskanego Boga?
– Za dużo wiesz o Urydach – odparła. Za jej słowami kryła się groźba miecza.
Elade wzruszył ramionami. Ponownie skierował uwagę na zamarznięte jezioro, lekceważąc ich wszystkich oraz temat rozmowy.
– Przyjrzycie się dobrze – podjął. – To, co widzicie, nie jest jeziorem. To zatoka. Za Promenadą Bogów, gdzie kiedyś ciągnęła się tundra, teraz jest morze. Wyżyny na zachodzie oddzielają je od oceanu. Na wschodzie rozpościera się na obszarze jednej trzeciej kontynentu. – Przechylił głowę. – Co wiem o tym kontynencie? Z pewnością więcej niż którekolwiek z was. Wyobrażacie sobie, że żyjemy w małym świecie. Te góry i doliny, równiny na południu, a za nimi morze. Ale to nie świat jest mały, tylko wiedza Teblorów o nim.
– Ale nie twoja wiedza? – zapytała Tonith Agra ostrym tonem, sugerującym, że próbuje zamaskować strach pogardą.
– Byli niewolnicy mieli dużo do powiedzenia. Ich wiedza nas oświeciła. Widziałem też mapy. – Zatoczył pełen krąg. – Lodowy mur powstrzymuje morze. W ciągu ostatnich dwóch dni wspięliśmy się na niego od naszej strony. Widzieliśmy szczeliny, oznaki topnienia. Widzieliśmy starożytne zwierzęta, ongiś uwięzione w lodzie, kłęby cuchnącego futra sterczące ze ściany. Z każdą wiosną pojawiają się nowe, przywabiając kondory i wrony, a nawet Wielkie Kruki. Przeszłość oferuje padlinożercom sutą ucztę. Mimo to, widząc ją, widzimy przyszłość. Naszą przyszłość.
Owdowiała Dayliss rozumiała znaczenie nagich turni. Zima świata umierała. Zdawała sobie też sprawę z celu ich podróży. Mieli sprawdzić, co dzieje się z wodą pochodzącą z roztopionego lodu. Przekonać się, dlaczego nie spływa na niżej położone obszary, gdzie każdego lata dręczyła ich susza.
– Gdy ta lodowa tama pęknie… – zaczęła wypowiadać słowa prawdy.
Ale wódz wojenny Elade Tharos nie zamierzał ustąpić jej prawa do ich wypowiedzenia.
– Gdy ta lodowa tama pęknie, wojownicy Urydów, świat Teblorów się skończy.
– Mówiłeś o morzu – przypomniał mu Karak Thord. – Dokąd moglibyśmy uciec przed morzem?
Elade Tharos uśmiechnął się szeroko.
– Nie przybyłem tylko do Urydów. Byłem w wielu różnych miejscach. Zanim skończę, wszystkie klany Teblorów będą ze mną.
– Z tobą? – zapytała Tonith. – Jakie tytuły mielibyśmy ci przyznać? Wielki wódz wojenny Rathydów, wyzwoliciel sunydzkich i rathydzkich niewolników, Zabójca Tysiąca Dzieci z Południa! Elade Tharos! Tak jest! Teraz poprowadzi nas na wojnę z powodzią, której nawet bogowie nie zdołają powstrzymać!
Przechylił głowę, jakby po raz pierwszy zobaczył córkę Karsy Orlonga. Z pewnością od chwili opuszczenia osady Urydów zamienili ze sobą bardzo niewiele słów.
– Tonith Agra, pod twoją cienką skórą uwidacznia się strach, a wszystkie słowa, które wypowiadasz, zdradzają twoją niepewność. – Uniósł rękę, gdy sięgnęła po miecz z krwawego drewna. – Wysłuchaj mnie, Tonith Agra. Strach dręczy nas wszystkich. Każdy wojownik, który by temu przeczył, byłby głupcem. Wysłuchaj mnie uważnie. Jeśli musimy poczuć lodowaty wicher przerażenia, lepiej, żeby dął nam w plecy.
Umilkł, czekając na odpowiedź.
Owdowiała Dayliss wydała z siebie jakiś dźwięk. Sama nie potrafiłaby określić, co mógłby oznaczać.
– Uważasz, że jesteś w cieniu Roztrzaskanego Boga, tak? Że jesteś śladem na jego drodze. Rathyd, którego ojciec zginął od miecza z krwawego drewna dzierżonego przez Karsę. Albo Deluma bądź Bairotha. A teraz chcesz wyjść z tego cienia. Pragniesz, by chwała, jaką się okryjesz, zepchnęła Karsę na bok.
Elade Tharos wzruszył ramionami.
– Szukam chwały, Owdowiała Dayliss, ale jeśli Roztrzaskany Bóg odegra jakąś rolę w tych poszukiwaniach, to tylko w chwili, gdy przebije go mój miecz z krwawego drewna. Tonith Agra ma rację. Nie możemy walczyć z powodzią. Wody nadejdą. Nasze ziemie zatoną. Ale to będzie tylko początek potopu. Czy jeszcze tego nie zrozumiałaś?
Skinęła głową.
– Zrozumiałam, wodzu wojenny Elade Tharos. Wody spłyną z naszych gór i pokryją wszystkie ziemie położone na południu, gdzie mieszkają dzieci łowiące niewolników. Zniszczą je całkowicie.
Potrząsnął głową.
– Wody ich nie zniszczą. My to zrobimy.
Karak Thord wyciągnął nagle miecz i klęknął przed Elade’em Tharosem, unosząc oręż w pozycji poziomej, wsparty na zwróconych ku górze dłoniach.
– Jestem Karak Thord z Urydów. Prowadź mnie, wodzu wojenny.
Elade dotknął z uśmiechem jego miecza.
– Dokonało się.
Po chwili Tonith Agra zrobiła tak samo. Pomimo niedawnego sporu między nimi wódz wojenny zaakceptował ją bez oporu i bez chwili wahania.
Owdowiała Dayliss odwróciła wzrok, choć wiedziała, że Rathyd patrzy na nią i czeka. Nie chciała ani nie mogła mu się sprzeciwiać. W jej żyłach płonął gwałtowny ogień. Serce tłukło jej mocno. Zachowała jednak milczenie, wpatrując się w odległe ziemie na południu.
– Tak – wyszeptał Elade Tharos, który nagle znalazł się tuż przy niej. – Przed wodą nadejdzie ogień.
– Być może to mój mąż zabił twojego ojca.
– To nie był on. Na własne oczy widziałem, jak powalił go Karsa Orlong. Z naszych mężczyzn tylko ja jeden przeżyłem atak.
– Rozumiem.
– Czyżby? – zapytał. – Powiedz mi, kim jest ten Roztrzaskany Bóg? Czy Karsa Orlong wrócił do ojczyzny? Czy zwołał krewniaków i zdobył nowych zwolenników? Czy rozpoczął wielką wojnę z dziećmi z południa? Nie. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Powiedz mi, Owdowiała Dayliss, dlaczego uczepiłaś się tej fałszywej nadziei?
– Bairoth Gild postanowił stanąć u jego boku.
– I zapłacił za to życiem. Zapewniam, że ja nie będę tak rozrzutny z moimi zaprzysiężonymi zwolennikami.
Prychnęła pogardliwie.
– Żaden z nich nie zginie? Jak sobie wyobrażasz tę wojnę? Czy kiedy ruszymy na południe, nie pomalujemy twarzy na czarno, szaro i biało, wodzu wojenny?
– Mielibyśmy ścigać własną śmierć? – zapytał, unosząc brwi. – Owdowiała Dayliss, mam zamiar zwyciężyć.
– W wojnie z południem? – Pozostali przyglądali się i słuchali ich z uwagą. – Mówiłeś, że widziałeś mapy. Ja też je widziałam, Elade Tharos, gdy pierwsza córka Karsy wróciła do nas. Nie możemy pokonać Imperium Malazańskiego.
Elade ryknął śmiechem.
– To wykraczałoby nawet poza moje ambicje – oznajmił. – Ale powiem ci jedno. Panowanie Imperium nad Genabackis jest słabsze, niżby się zdawało. Zwłaszcza nad ziemiami Genabarian i Nathijczyków.
Pokręciła głową.
– To rozróżnienie nic nie znaczy. Żeby znaleźć dla naszych ludzi miejsce na południu, poza zasięgiem nadchodzących powodzi, będziemy musieli zabić ich wszystkich. Malazańczyków, Nathijczyków, Genabarian i Korhivijczyków.
– To prawda, ale tylko Malazańczycy łączą wszystkie te ludy w jednolitego wroga, zdolnego stawić nam czoło na polu bitwy. Na którym spotkamy go i zmiażdżymy.
– Jesteśmy łupieżcami, Elade Tharos, nie żołnierzami. Poza tym jest nas za mało.
– Twoje wątpliwości mnie nie zniechęcają – odparł z westchnieniem Ruthyd. – Z chęcią usłyszałbym twój głos w naszej radzie wojennej. Czy jest nas za mało? Tak. A czy będziemy walczyli sami? Nie.
– Nie rozumiem.
– Owdowiała Dayliss, czy przysięgniesz mi wierność? Czy uniesiesz wysoko swój miecz z krwawego drewna, bym mógł go dotknąć? Jeśli tego nie zrobisz, nasza rozmowa będzie się musiała zakończyć. W końcu… – ciągnął z łagodnym uśmiechem – …nie jesteśmy jeszcze na radzie wojennej. Jeśli masz wątpliwości, wolałbym, żebyś udzieliła swego głosu wszystkim, którzy je podzielają, ale muszą zachować milczenie.
Wydobyła miecz.
– Zrobię to – oznajmiła. – Ale zrozum mnie dobrze, Elade Tharos. Córki Karsy Orlonga podróżowały z naszych krain w miejsce, gdzie mieszka ich ojciec, Roztrzaskany Bóg. Wielokrotnie.
– A mimo to on nic nie robi.
– Elade Tharos, on tylko wciąga głęboko powietrze.
– W takim razie z chęcią usłyszę jego okrzyk bojowy.
Nie sądzę.
Nie powiedziała tego na głos. Opadła na jedno kolano i uniosła przed sobą drewniany miecz.
– Jestem Owdowiała Dayliss z Urydów. Prowadź mnie, wodzu wojenny.
Słońce osiągnęło najwyższy punkt w swej wędrówce po niebie. Ciszę zmąciły głuche trzaski, dobiegające znad wielkiej, skutej lodem zatoki spowitego mgłami śródlądowego morza. Zaczynała się odwilż. Od ściany lodu, znajdującej się teraz po ich prawej stronie, dobiegał szum wody, spływającej gdzieś za zielonymi i niebieskimi kolumnami lodu. Ten sam dźwięk słyszeli popołudniami podczas wspinaczki, kiedy było najcieplej.
Na południu ucieszą się z nagłej odwilży. Lato, powiedzą, susza się skończy. Widzicie? Nie ma powodu do niepokoju.
Wiedziała, że wkrótce takie niewielkie problemy utracą wszelkie znaczenie. Kiedy przybędzie wódz wojenny, przynosząc ze sobą obietnicę zemsty na znienawidzonych dzieciach z południa. Obietnicę wojny.
Gdy wreszcie dotknął jej miecza i wypowiedział słowa akceptacji, wyprostowała się i wyciągnęła rękę.
– Uznajmy, że to nasza pierwsza rada wojenna.
– Dayliss, to nie jest… – sprzeciwił się Karak Thord.
– Jest – przerwała mu i spojrzała prosto w oczy Elade’a. – Wodzu wojenny, jest pewna tajemnica, której wszyscy czworo musimy dochować. Złożymy przysięgę, której nie wolno nam będzie złamać.
– Co to za tajemnica? – zapytała Tonith.
Dayliss wlepiła spojrzenie w wodza wojennego.
– Obiecaj wszystkim klanom Teblorów wojnę z dziećmi z południa. Opowiedz im o zemście. O sprawiedliwej zapłacie za zbrodnie, jakich dopuścili się wobec naszego ludu handlarze niewolników i łowcy nagród. O nowych osadach powstających na naszych ziemiach. O naszych dawnych zwycięstwach. Zdobądź ich serca, wodzu wojenny, słowami o krwi i chwale.
Tonith stanęła między nimi.
– A co z potopem? Ta wiadomość powinna wystarczyć!
– Wielu nie zechce uwierzyć w nasze słowa – odparła Dayliss. – Zwłaszcza żyjące na uboczu klany, które mogą uważać, że pory roku się nie zmieniły, i nic nie wiedzieć o trudach albo niedostatkach.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Ale poruszenia lodu stawały się coraz głośniejsze.
Wreszcie Elade Tharos skinął głową.
– Jestem skłonny zrobić to, co sugerujesz. Ale jeśli mam zdobyć serca wszystkich klanów, nie mogę być sam.
– To prawda. Dlatego nasza trójka będzie z tobą, wodzu wojenny. Reprezentujemy Rathydów, Sunydów oraz Urydów. Już ten szczegół wystarczy, by przyciągnąć do nas uwagę.
Karak Thord odchrząknął.
– Jeśli znajdziemy jeszcze jakiegoś Phalyda, góry zadrżą ze zdumienia.
Elade Tharos spojrzał na niego.
– Karaku z Urydów, mam wśród swoich zwolenników Phalyda. Pokażemy im przedstawicieli wszystkich czterech klanów. – Ponownie zwrócił się ku Owdowiałej Dayliss. – To mądre słowa. Przysięgnijmy wszyscy, że dochowamy tej tajemnicy, do czasu, gdy wszyscy czworo zgodzimy się, że pora ją ujawnić.
Zerknął na nich kolejno. Wszyscy skinęli głowami. Nawet Tonith Agra.
Dopiero wtedy ruszyli w drogę powrotną.
Woda spływała w dół jaskiniami ukrytymi pod lśniącymi ścianami z lodu. W coraz cieplejszych promieniach słońca ze skał buchały obłoczki pary.
Knykcie
Gdy bezradni, ranni i młodzi uciekli, ponoć wzniesiono za nimi barierę przecinającą wąską przełęcz. Dwunastka dorosłych Teblorów – wszyscy mieli broń, jaką tylko zdołali znaleźć – wzięła w ręce ostatnie ogniwa zerwanych łańcuchów i przez ich otwory wbiła kolce głęboko w skałę. Połączeni w ten sposób za kostki byli gotowi stawić opór furii handlarzy niewolników oraz ich żołnierzy, ścigającej ich amii pragnącej odzyskać utracone żywe bogactwo.
Rzecz jasna, nie sposób udowodnić, że to wydarzyło się naprawdę. Możemy jednak powiedzieć, że ucieczka wyzwolonych Teblorów była udana, co położyło kres instytucji niewolnictwa w Prowincji Malyn malazańskiej Genabackis, a to z kolei doprowadziło do upadku ostatniego bastionu plugawego handlu.
Valard z Tulipanów umieściła jednak w swej Geographa ‘ta Mott intrygującą wzmiankę o Wąwozie Teblorów, zauważając, że w najwęższym punkcie ścieżki przecina ją usypisko kości, podczas gdy nieco niżej znajduje się drugie, znacznie większe. Jak napisała: „Wygląda to tak, jakby tysiąc zbrojnych zginęło w walce z garstką obrońców”.
Powinno się również podkreślić, że Valard, jako pobożna Mistyczka Zaprzeczenia, z pewnością nigdy nie słyszała o buncie niewolników w Malyn ani o miejscowej legendzie o bitwie zakutych w łańcuchy.
Historia Gaerlonu, tom IX Wielka Biblioteka w Nowej Morn
Złowróżbne początki często przynoszą najstraszliwsze ostrzeżenia.
Powiedzenia głupca Thenys Bule
Garnizon Mokasyn, Przejście Culverna, w kierunku wschód, północny wschód od Malybridge, Genabackis
Bezbarwne niebo czyniło świat równie pozbawionym barw. Wiosna wciąż nie chciała się zacząć. Chaszcze po obu stronach brukowanego traktu nadal pozostawały chaosem brązu, matowej czerwieni i jeszcze bardziej matowej żółci. Tu i ówdzie pojawiły się jednak nowe pączki, a lód w rowach i na położonych za nimi polach ustąpił miejsca wodzie, zbierającej się w szarych kałużach i w płytkich jeziorkach, w których odbijało się pozbawione wyrazu niebo.
Ktoś – Gorąc nie pamiętał kto – powiedział kiedyś, że świat jest zwierciadłem nieba, ale takim blaszanym, podrapanym, pełnym plam i chropowatym, drwiącym ze wspaniałości firmamentu. Niewątpliwie coś w tym było. To dziwne, że słowa pozbawione sensu często najgłębiej zapadały w pamięć, podczas gdy prawdy po prostu porzucano, jakby nie miały żadnego znaczenia.
Każdy żołnierz, który nie chciał przyznać, że kusi go niebezpieczeństwo, był kłamcą. Gorąc zaciągnął się do armii, gdy miał piętnaście lat. Dwadzieścia jeden lat temu. Przez całe swe dorosłe życie uciekał przed tą prawdą. Nie tylko przed tą jedną. Inne bezużyteczne prawdy czaiły się w jej cieniu. Przyjemność uzależnionego zawsze łączy się z poczuciem winy. Niezmiennie widział u swego boku jego wysoki cień, gdy patrzył na zabitego wroga, wiedząc, że gdyby sprawy potoczyły się inaczej, mógłby się znaleźć na jego miejscu. Doszedł do wniosku, że życie jest łatwiejsze, gdy można zabić własny strach, a potem spojrzeć w jego pobladłą twarz, czekając, aż serce zacznie bić wolniej, a oddech się uspokoi.
Jutro będzie nowy dzień, nowy strach i nowa twarz, a ulga wypełni mu żyły niczym najsłodszy z narkotyków.
Był żołnierzem i nie potrafił sobie wyobrazić, by mógł być kimkolwiek innym. Zginie na polu bitwy, pokazując nieprzyjacielowi swą pobladłą twarz. Zapewne w ostatniej chwili ujrzy też towarzyszący mu wysoki cień. Wszyscy wiedzieli, że śmierć jest jedyną prawdą, przed którą nie sposób uciec.
Za plecami miał położony na północy las. Jego wierzchowiec był zmęczony i nie byłoby dobrze, gdyby zbyt długo pozostawał w bezruchu, bo zesztywnieją mu mięśnie. Niemniej Gorąc nadal siedział spokojnie w siodle. Parę chwil nie zabije żadnego z nich. Miał taką nadzieję. Przynajmniej jego serce zacznie bić wolniej, a oddech się uspokoi.
Gdy z wytartego bruku przed tobą nagle wyłania się duch, nie jesteś w stanie przewidzieć, jakiego figla zamierza ci spłatać. Nie należy mieszać czarów i ich grot z niewidzialnymi światami, w których umarli z pewnością nie są sami. Także panteon bogów i Ascendentów uwięzionych w swych świątyniach, rozkwitających i więdnących niczym kwiaty, gdy jedna epoka przechodzi w następną, należy do innego świata niż wszystkie te nieznające mowy siły, które bytują na pustkowiach i w innych zapomnianych miejscach.
Wysoka zjawa, która wyłoniła się nagle z wytartych brukowców przed nim, była niemal całkowicie bezkształtna. Ledwie przypominała człowieka, jej zarysy były niewyraźne, a w centrum znajdowała się ciemna plama, z której wysuwały się zygzakowate wstęgi czegoś migotliwego, co poruszało się nerwowo, jakby szukało drogi ucieczki. Całość była matowa jak niebo, matowa jak jeziora i kałuże.
Czekał, aż zjawa coś powie. Zastanawiał się, dlaczego koń w ogóle na nią nie reaguje. Gdy chwila się przeciągała, jego umysł wrócił do dawnych pól bitew. Zwłaszcza do ostatniego. Gorąc zadawał sobie pytanie, czy coś nie uszło jego uwagi. Coś takiego, jak jego własna śmierć? Czy umarli w ogóle wiedzieli, że nie żyją? Czy odrzucił jakieś wspomnienie w nagłym spazmie przerażenia i żalu? Gwałtowny ból, gdy grot włóczni wniknął w jego pierś? Straszliwa rana w żołądku albo w gardle, krwawienie z uda?
– Czy zginąłem?
Wierzchowiec poruszył czujnie lewym uchem, czekając na dalsze słowa.
Reakcja zjawy była nieoczekiwana. Zwróciła się w stronę Gorąca, wypełniając jego pole widzenia swą ciemnością, chaotyczny motek czegoś otoczył go, uderzając ze wszystkich stron. Mężczyzna zadrżał, gdy wstążki przemknęły przez jego ciało. Potem nadszedł potężny wstrząs, który przetoczył się przez niego jak fala. Śledził jego poruszenia wokół swego ciała i w jego wnętrzu.
Nagle wrażenie zniknęło.
Zamrugał, rozglądając się wkoło. Nie było tu nic poza matowym, bezbarwnym światem, chłodnym wczesnowiosennym porankiem, cichym szumem płynącej wody i ledwie wyczuwalnym powiewem. Skierował spojrzenie na punkt drogi, nad którym przed chwilą unosiła się zjawa. Jego uwagę przyciągnął jeden z brukowców. Był usmarowany błotem tak samo jak wszystkie, ale coś różniło go od pozostałych.
– Niech to szlag.
Gorąc zsunął się z konia, zachwiał na nogach pod wpływem wspomnienia dotyku zjawy, podszedł do brukowca, przykucnął przed nim i wytarł go z błotnistej wody. Pojawiła się wyrzeźbiona w kamieniu twarz. Okrągłe, puste oczy, wyżłobienia składające się na szorstki, wydłużony trójkąt nosa oraz usta o opadających kącikach.
– Jebać Genabackis – mruknął. – Jebać Puszczę Culvernijską, jebać wszystkich umarłych, którzy od dawna nie żyją, jebać zapomniane duchy, zjawy i wszystko inne. – Odwrócił się i z powrotem wsiadł na czekającego spokojnie konia. – A przede wszystkim jebać ciebie, kimkolwiek jesteś. Takie jebanie jeszcze nigdy mi się nie trafiło.
Po północnej stronie fortu znajdował się porzucony cmentarz, dziwna mieszanina tolosów i krypt wypełnionych urnami, a także pochylonych, z reguły zapadających się w ziemię płyt nagrobnych, pamiątek po starożytnych, zapomnianych ludach, o których pamięć zaginęła w pomroce dziejów. Dawno temu, podczas podboju, gdy malazańska Trzecia Armia wznosiła tu fortyfikacje, okopy oraz wały ziemne weszły na teren cmentarza i wiele nagrobków znalazło się na wyrównanym terenie. Na niektórych stojących kamieniach, konstrukcjach z cegły i pochylonych płytach nagrobnych zbudowano fundamenty tego, co z początku było drewnianą palisadą, a teraz przerodziło się w wapienny mur. Wykopane kości wyrzucono i teraz walały się w wysokiej trawie obok okopu oraz wału ziemnego. Niektóre nadal były widoczne, ich białe okruchy lśniły pośród splątanych łodyg.
Budowniczowie się nie patyczkowali, ale takie były wymogi konieczności. Poza tym cmentarz znajdował się na cholernym pustkowiu, wiele mil od najbliższego miasteczka. Tylko nieliczne wioski i mniejsze osady dzieliło od niego mniej niż pół dnia drogi. Co więcej, miejscowych nic to nie obchodziło. Wszyscy co do jednego zapewniali, że to nie ich zmarli tu leżą.
Po południowej stronie fortu znajdował się natomiast nowy cmentarz, pełen małych prostokątnych krypt z kamienia, wybudowanych w genabaryjskim stylu. Był tam też długi kurhan, w którym spoczywały butwiejące kości kilkuset malazańskich żołnierzy. Porastał go już niewielki lasek. Wzdłuż tego cmentarza biegł mur fortu, w którym wybudowano nową bramę. Otaczało go miasteczko, które wyrosło razem z imperialną placówką.
Teren za wschodnim murem służył do ćwiczeń i apeli. Nie wolno tam było budować domów, ale pozwalano na wypas owiec, dzięki którym trawa nie wyrastała zbyt wysoko.
Fort zbudowano w odległości stu kroków od rzeki Culvern. W ciągu dziesięcioleci, które minęły od jego powstania, wiosenne powodzie stawały się coraz poważniejsze i teraz fort dzieliło od brzegu niespełna trzydzieści kroków. Na tym wąskim pasie ziemi obozowała Druga Kompania Czternastego Legionu.
Sierżant, jak każdego ranka, oddalił się od szumu wartko płynącej wody. Nienawidził tego dźwięku. Ruszył w głąb lądu, omijając fort z lewej strony, i wkrótce znalazł się w chaszczach porastających opuszczony cmentarz. Wspominał czasy, gdy zobaczył go po raz pierwszy.
Poważnie ucierpieli w niespodziewanym starciu z Karmazynową Gwardią, a z południa nadeszły wieści, które uczyniły nazwę „Czarny Pies” przekleństwem. Jednym ze źródeł problemów był fakt, że Podpalaczy Mostów podzielono. Dwie kompanie wysłano na północny wschód, by wsparły Drugą Armię, reszta zaś ruszyła w przeciwnym kierunku, do Mott.
Sierżant usiadł na nieco pochylonej płycie nagrobnej i wlepił spojrzenie w kamienny mur fortu. Pamiętał czasy, gdy nie było tam niczego poza drewnem i gruzami. Nie zapomniał też, jak bardzo bolały go plecy od wymachiwania kilofem i łopatą. Rozbijał nagrobki, podczas gdy jego towarzysze wycięli cały okoliczny zagajnik, by zbudować pierwsze fortyfikacje.
Powietrze było wtedy ostrzejsze. A może to on się zmienił? Z pewnością okolica była wówczas bardziej dzika, położona na samej granicy cywilizowanego osadnictwa. To był dopiero początek okresu, gdy Podpalaczy Mostów rzucano z jednego koszmaru w drugi. Nadzieja jeszcze żyła, ale zaczynała robić się krucha.
Od tego czasu pokój przykrył zwodniczym kocem kupców, oberżystów, rzemieślników, pasterzy owiec, rolników i całą resztę. Kamień zastąpił drewno, a na pustkowiach wyrosło miasteczko. Nic z tego nie wydawało się realne.
Nie spodziewał się, że tu wróci. Nie w miejsce, gdzie dwukrotnie brał w rękę łopatę, najpierw, by wybudować fort, a następnie, żeby usypać kurhan i patrzeć, jak wtaczają do niego pokrytych krwią przyjaciół. Lojalność żołnierza umiera śmiercią tysiąca cięć, aż wreszcie wydaje się, że nie sposób odnaleźć jej na nowo. Ani lojalności wobec imperium, ani wobec dowódcy, ani nawet wobec wiary. Widział, jak jego towarzysze dezerterowali, znikali bez śladu, nawet sławetni Podpalacze Mostów, zbyt zdesperowani i samotni w swych myślach, by spojrzeć komukolwiek w oczy. Jemu również zabrakło do tego cholernie niewiele.
Wiele lat później, daleko na południowy wschód stąd, w strugach deszczu pod Czarnym Koralem, wielka pięść Dujek Jednoręki nieoficjalnie rozwiązał Podpalaczy Mostów. Sierżant pamiętał tę chwilę. Stał pośród ulewy, słuchając szumu gorącej wody spływającej z nieba. Śmiertelnie Raniony Odprysk Księżyca wisiał niemal prosto nad nimi. Wtedy nauczył się nienawidzić tego dźwięku.
Powinien postąpić tak samo, jak inni z garstki ocalałych. Po prostu odejść. Ale on nigdy nie potrafił osiąść nigdzie na stałe. Nawet kuszące atrakcje Darudżystanu nie zdołały go zatrzymać. Wędrował po świecie, wracając ciągle w te same miejsca. Nie potrafił pojąć, dlaczego wciąż prześladuje go myśl o lojalności.
Trudno uznać za zaskoczenie fakt, że znowu znalazł się w szeregach malazańskiej armii. I czy cokolwiek tu się zmieniło? Drużyny piechoty morskiej zawsze wyglądały tak samo, pomimo nowych twarzy, głosów, historii życia i tak dalej. Lata pokojowej służby przerywane paskudnymi bitwami, niekończąca się oscylacja. Teraz sobie uświadamiał, że zawsze wygląda to identycznie. Był przekonany, że ostatnia chwila Imperium Malazańskiego nadejdzie ze śmiercią ostatniego żołnierza piechoty morskiej w jakiejś bezsensownej bitwie na głębokim zadupiu.
Na zewnątrz nic się nie zmieniło. Ale w głębi umysłu ostatniego byłego Podpalacza Mostów, który nadal służył Imperium, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
Czarny Koral. Po deszczach, po tym, jak zdrapał białą sól ze skórzanego serdaka i odwrócił spojrzenie suchych oczu od tego, kim był przedtem, ale nie zdecydował jeszcze, kim zostanie w przyszłości. Wybrał się do kurhanu. Kopca błyszczącego jak całe bogactwo świata. Zostawił tam swoją odznakę ze srebra i rubinów. Swój płonący most.
To dziwne, że człowiek, którego nigdy nie spotkał, zmienił go tak bardzo. Człowiek, który ponoć oddał życie, by odkupić T’lan Imassów.
Itkovianie, który wsławiłeś się swym szalonym gestem i przerażającą obietnicą. Czy spodziewałeś się, kim cię to uczyni? Wątpię w to. Nie sądzę, byś poświęcił temu choć jedną przeklętą przez Kaptura myśl, nim ze spokojem wybaczyłeś to, co niewybaczalne.
Wtedy nie wiedział o tym zbyt wiele, ale podczas swych niemal bezcelowych wędrówek wrócił do Czarnego Koralu, by zobaczyć, co uczyniono z miejscem, w którym umarli Podpalacze Mostów. I wtedy ujrzał na własne oczy narodziny boga, wiary i nierealnego marzenia.
Nadal nie mrugnąłeś, prawda? Narodzony przed chwilą spotkałeś nadchodzącą śmierć, uśmiechając się z ironią. Tak wielu z nas było gotowych cię bronić. Dziwny przymus lojalności, nie wobec ciebie, lecz wobec idei, której wcieleniem byłeś.
Żadne prześladowania, żadne cierpienia, uczucia, przerażenie ani żądza, nic we wszystkich światach, realnych i wyimaginowanych, nie mogło odrzucić ani unieważnić tej upragnionej wizji.
Odkupienie.
To była lojalność, której żaden śmiertelnik nie mógł podważyć, pragnienie, do którego musieli się w końcu zwrócić, gdy wszystko inne okazało się niezadowalające i pozbawione znaczenia, a nawet najdłuższe życie zbliżało się wreszcie do końca.
Przez wszystkie te lata, najpierw jako żołnierz między żołnierzami, a później jako wędrowiec wśród obcych, zatrzymywał swe spojrzenie na morzu nieprzeliczonych twarzy i w każdej z nich dostrzegał to samo pragnienie. Często zamaskowane bądź ukryte, lecz nigdy w wystarczającym stopniu. Często też odrzucane, z wyzywającą śmiałością bądź niepewnym zażenowaniem. W innych zaś przypadkach stępione przez pijaństwo bądź narkotyk.
Tęsknota. Przyjrzyjcie się tłumowi, w dowolnym miejscu, a z pewnością ją zauważycie. Pomalujcie ją na dowolnie wybrany kolor – żałoby, nostalgii, melancholii, wspomnień, wszystko to są tylko różne formy, poetyckie odbicia.
A oto odkupiciel. To, co wam przynosi, spełni wasze pragnienia. Jeśli tylko go poprosicie.
Okazało się jednak, że nie był jeszcze gotowy o to prosić. A nawet gdyby był, co by się wtedy wydarzyło? Jak to by wyglądało? Co się dzieje, gdy to pragnienie wreszcie zostaje zaspokojone? Czy zbawienie jest czymś, czego należy się bać, utratą ostatniego powodu do życia? Czy pragnienie odkupienia niczym się nie różni od pragnienia śmierci? Czy raczej jest jego diametralnym przeciwieństwem?
Jego uwagę przyciągnęło jakieś odległe poruszenie. Ze wschodu zbliżał się Gorąc, jeden z jego nocnych noży. Zatem wykonał zadanie. Niemniej warto będzie wysłuchać jego raportu, zanim nadejdzie wezwanie na zbiórkę.
Sierżant zatrzymał się, wspierając dłonie na biodrach, i rozprostował plecy. Dwa dni temu wykopał kolejny dół, niedaleko stąd. Żeby znowu zasypać ziemią znajome twarze. Dobranoc wszystkim.
Gorąc zauważył, że jego sierżant stoi pośród starych grobów, i zjechał ze ścieżki, ruszając w jego stronę. Szczerze mówiąc, nadal myślał o zjawie. Trudno mu było oderwać od niej myśli. Nic w tym rodzaju nigdy dotąd go nie spotkało. Powinien się przestraszyć, ale tak się nie stało. Powinien cofnąć się trwożnie przed jej objęciami, lecz tego nie zrobił. Niewykluczone też, że ta kamienna głowa, wbita głęboko w ziemię – obecnie element brukowanego traktu imperialnego – nie miała nic wspólnego z tajemniczą istotą.
Myślał o żołnierskiej żądzy, o zimnym blasku w oczach, o kłopotach, w jakie często pakowali się żołnierze, gdy już odłożyli miecz. Źródłem tych myśli był mężczyzna, który czekał na niego na skraju cmentarza. Ktoś, kto zbyt długo już służył w armii, ale nie miał dokąd pójść.
Gorąc ściągnął wodze i zsiadł na ziemię. Następnie spętał konia i podszedł do sierżanta.
– Było tak, jak myślałeś, Trzpień.
– I?
– Sprawa załatwiona. – Gorąc wzruszył ramionami. – Właściwie nie musiałem się wysilać. I tak już był bliski śmierci. Jedyne, co trzymało go przy życiu, to cały ten gniew. Całkiem możliwe, że próbował mi podziękować za to, że go zabiłem, ale nie mógł nic powiedzieć, bo krew wypełniła mu usta.
Trzpień skrzywił się i odwrócił wzrok.
– To bardzo pocieszająca myśl.
– Też mi to przyszło do głowy – przyznał bez oporu Gorąc. Po chwili wzruszył ramionami. – Lepiej zaprowadzę konia do stajni. Później pójdę do namiotu i walnę się spać…
– Jeszcze nie – przerwał mu sierżant. – Kapitan wzywa nas na spotkanie.
– Kurwa, nowe rozkazy? Dopiero co porządnie oberwaliśmy. Nadal liżemy rany i ignorujemy puste miejsca przy stole, kiedy gramy w karty. Niech to chuj, z kompanii zostały tylko trzy drużyny, a oni znowu wysyłają nas do akcji?
Trzpień wzruszył ramionami.
Gorąc milczał przez parę chwil, nie spuszczając go z oka. Wreszcie rozejrzał się wkoło.
– Od tego miejsca przechodzą mnie ciarki. No wiesz, ciała na polu walki to co innego. Wszyscy je znamy. Taką mamy robotę, więc musimy się do tego przyzwyczaić, tak? Ale cmentarze? Całe pokolenia umarłych, jedne na drugich. Zbierają się od stuleci. To przygnębiające.
– Naprawdę? – zapytał sierżant, przyglądając się mu z niemożliwą do odczytania miną.
– To pachnie… Bo ja wiem? Daremnością?
– A dlaczego nie ciągłością?
Żołnierz zadrżał.
– Jasne. Ciągłością śmierci. – Zawahał się. – Sierżancie, myślisz czasem o bogach?
– Nie. A powinienem?
– No wiesz, czy to oni nas stworzyli? A jeśli tak, to po chuja? A jakby tego było mało, ciągle mieszają się w nasze sprawy. Jakby nie mogli nas zostawić w spokoju i pozwolić nam żyć po swojemu. Jakby byli cholernymi przyzwoitkami, które nie chcą wyjść z fety. Wyobraź sobie, że poczuliście coś do siebie z jakąś ślicznotką i rozglądacie się za krzakami, w których moglibyście się ukryć, aż tu nagle… – Umilkł, widząc wyraz niedowierzania na twarzy sierżanta. Potarł twarz i uśmiechnął się z zażenowaniem. – Niech mnie Etkar, ależ jestem zmęczony.
– Odprowadź konia do stajni, Gorąc – polecił Trzpień. – Może zdążysz coś przekąsić, nim zacznie się spotkanie.
– Aha, chętnie to zrobię.
– Gratuluję… udanej misji.
Gorąc skinął głową i wrócił do wierzchowca.
Słońce było jaśniejszą plamą bieli na białym niebie. Południe jeszcze nie nadeszło. W tle było słychać szmer wody płynącej wąskim rowem biegnącym równolegle do muru. Kogut piejący od świtu nagle wydał z siebie zdławiony dźwięk, po czym umilkł złowrogo.
Cicha Woda patrzyła na potężnie zbudowanego żołnierza wkładającego kolczą koszulę. Jak zwykle długie, brudne włosy plątały się w żelazne ogniwa, co często kończyło się ich wyrwaniem. Gdy kolczuga ze szmelcowanego na niebiesko żelaza pokryła jego pierś, tu i ówdzie sterczały z niej złote loki. Nigdy nawet nie mruknął, kiedy to robił, ale ból był wystarczająco silny, by jego pokryta dziobami twarz czerwieniała, a niebieskie oczy zachodziły łzami.
Kiedy kolcza koszula spoczęła na jego pochyłych już ramionach, sięgnął po miecz, który miał u pasa. W jakiś sposób długie pasma rzadkich rudoblond włosów zaplątały się również w okucia pochwy miecza. Zacisnął mocno pas, podrapał się po płaskim, krzywym nosie, ukradkiem ocierając łzę spływającą z lewego oka, poświęcił jeszcze chwilę na strzepnięcie brudu z wytartych, skórzanych nogawic i zwrócił się w stronę kobiety.
– Na kolano Etkara, Folibore, idziemy tylko do namiotu dowodzenia. – Wskazała na centralny plac apelowy obozowiska. – Jest tam, gdzie był przedtem.
– Zawsze uważałem, że przygotowania ratują żołnierzom życie, Cicha. – Spojrzał we wskazanym kierunku. – Poza tym często najbardziej zdradliwe są te ścieżki, które wydają się łatwe. Czy powinniśmy zawołać Koca? Jest w latrynie.
Cicha Woda się skrzywiła. Koc budził w niej niepokój.
– Jak długo już tam siedzi?
Folibore wzruszył ramionami.
– Nigdy nie wiadomo, ile to potrwa.
– Dlaczego? Coś mu dolega?
– Nie. Już ci mówiłem. Jest w latrynie. – Przerwał na chwilę. – W środku. Wpadł mu tam amulet, który dostał od babci.
– Ten amulet z inskrypcją? Napisem „Zabijcie tego chłopca, nim dorośnie”? Co to ma być za pamiątka? Wiesz, że Koc ma nie po kolei w głowie.
Folibore raz jeszcze wzruszył ramionami z wyraźnie zażenowaną miną.
– Mniejsza z tym – uspokoiła go Cicha Woda. – Chodźmy. Wątpię, by kapitan się ucieszył na widok Koca pokrytego gównem.
Ruszyli w drogę.
– Nie przejmuj się innymi – rzekł jej Folibore. – Ja lubię twój naturalny dowcip.
– Co lubisz?
– Twój naturalny dowcip.
Spojrzała na niego bez zrozumienia. Ciężcy byli dziwni. Dlaczego właściwie zakute w stal pięści każdej drużyny zachowywały się tak osobliwie? Miały tylko jedno zadanie do wykonania. Rzucić się w nadciągający wir walki. Stanąć na czele, przyjąć na siebie ciężar ataku, a potem oddać ciosy. To proste.
– Nawet nie musicie umieć czytać – stwierdziła.
– Ty znowu o tym, Cicha? Posłuchaj, czytanie nie jest trudne. Liczy się to, co robisz ze słowami w swojej głowie. Zastanów się. Dziesięć osób może przeczytać te same cholerne słowa i zinterpretować je na dziesięć różnych sposobów.
– Aha.
– Dlatego zasady mówią, żeby nie wydawać ciężkim rozkazów na piśmie.
– Bo zbijają was z tropu.
– Zgadza się. Gubimy się w permutacjach, niuansach, wnioskowaniach i założeniach. To przysparza nam problemów. Co kapitan właściwie miał na myśli, kiedy napisał, powiedzmy, „Załatwcie ich”? Kogo mamy załatwić? Co, jeśli podpadłem jakiemuś lichwiarzowi i on obiecał nagrodę temu, kto mnie załatwi? Czy w takim przypadku nie powinienem się bać? Zakładając, że wziąłbym ten rozkaz do siebie, oczywiście.
Przyjrzała mu się po raz kolejny. Był stanowczo za duży, miał guzowate czoło, masywną, kanciastą głowę, długie, rzadkie włosy, płaską twarz w większej części porośniętą rudą brodą, wielki, złamany nochal i małe, niebieskie oczka o wyjątkowo delikatnych rzęsach.
– Chcesz powiedzieć, że to właśnie spotkało Pierwszą Drużynę? Ciężcy dostali w ręce rozkazy na piśmie i nim minęła połowa dzwonu, wszyscy już nie żyli?
– Nie chcę powiedzieć niczego w tym rodzaju – zaprzeczył. – To po prostu jedna z długiej listy możliwości. Zapewne znasz je wszystkie lepiej ode mnie.
– A co twoim zdaniem stało się z Pierwszą, Folibore?
– Mnie o to pytasz? Skąd mam wiedzieć? Skąd ktokolwiek miałby to wiedzieć?
Skrzywiła się ze złością.
– Ktoś wie.
– Ciągle to powtarzasz. Posłuchaj, zapomnij o Pierwszej. Nie żyją. Już po nich. Paskudna sprawa.
– A właściwie jaka sprawa?
– Paskudna, oczywiście.
Gdy zbliżali się do namiotu dowodzenia, zatrzymał ich kapral Przekąska.
– Właśnie was szukałem!
Cicha Woda skrzywiła się, gdy Folibore obrzucił ją znaczącym spojrzeniem. Te jego ostrzeżenia przed łatwymi ścieżkami.
Przekąska spróbował zacisnąć pas, łapiąc się za pokaźne brzuszysko, jakby był zaskoczony, że je ma.
– Gdzie Koc? – zapytał. – Będziemy potrzebowali całej drużyny. Kapitan czeka.
– Jest w latrynie – wyjaśniła Cicha Woda. – Pływa w szczynach i w gównie, szukając swojego amuletu.
– Tego, którym zatyka sobie dupę?
– Zgadłeś – odparła Cicha Woda.
– Tego, który kiedyś wystrzelił stamtąd na słupie ognia?
– Najlepszy płonący pierd, jaki w życiu widziałem. – Folibore skinął z powagą głową. – Idę o zakład, że nadal żałujesz, że cię to ominęło.
– Nie użyłbym słowa „żałuję” – sprzeciwił się Przekąska. – W takim razie idźcie po niego. Oboje, żeby nie mógł się sprzeciwiać.
– W takim przypadku wszyscy troje się spóźnimy – zauważył Folibore. – Może ponownie rozważyłbyś ten rozkaz, kapralu, biorąc pod uwagę, że przewinienie stałoby się cięższe? Zamiast jednego nieobecnego żołnierza nagle byłoby troje. To połowa Czwartej Drużyny, kapralu.
– Więcej niż połowa – dodała Cicha Woda. – Anyx Zygzak nikt nie widział od wielu dni.
– Anyx nadal jest w naszej drużynie? – zapytał Przekąska, unosząc krzaczaste brwi. – Myślałem, że ją przenieśli.
– Przenieśli? – zdziwiła się Cicha Woda.
Brwi się ściągnęły.
– Nie zrobili tego?
– Czy nie przysłali takiego rozkazu?
– Nie widziałem go. – Kapral rozpostarł dłonie. – I nagle się okazało, że Anyx Zygzak przenieśli!
– Nic dziwnego, że nikt jej nie widział – dodał Folibore.
– Chwileczkę, Przekąska – odezwała się Cicha Woda. – Jesteś naszym kapralem. Czy nie powinni cię powiadamiać o wszystkich przeniesieniach i tak dalej? Nie można powiedzieć, że sierżant o niczym nas nie informuje.
Przekąska gapił się na nią z niedowierzaniem. Jego mięsista twarz poczerwieniała.
– Jasne! Tak to właśnie wygląda, ty durna czarownico! Nigdy nas o niczym nie informuje!
– Tak czy inaczej, to więcej niż połowa – nie ustępowała Cicha Woda. – Ciężki ma rację. Kto reprezentuje Czwartą Drużynę? Kapral i sierżant. Reszta kąpie się w pierdolonej latrynie. To nie będzie ładnie pachniało, gdy zapytają sierżanta, gdzie jest jego drużyna, a on będzie mógł tylko wzruszyć ramionami!
– Och, Cicha – odezwał się Folibore. – Muszę ci powiedzieć, że śmieję się w duchu.
– Słucham?
– Ta niewinna mina na twojej słodkiej twarzy. Ach… – dodał, oglądając się przez ramię. – Oto i ona.
Cicha Woda i Przekąska również się odwrócili i zobaczyli Anyx Zygzak, zmierzającą nieśpiesznie w kierunku namiotu dowodzenia. Kapral wystąpił z grupy.
– Anyx! Tutaj, do cholery!
Nie ruszyła prosto w ich stronę, niemniej nie zabrakło jej wiele. Miała bladą twarz, ale Anyx zawsze była blada. Co prawda, spuszczała wzrok nieco bardziej niż zwykle. Anyx Zygzak od urodzenia była przeklęta słabym zdrowiem.
– Biedna Anyx – stwierdziła Cicha Woda, gdy kobieta podeszła bliżej.
– Czemu miałabym być biedna? – obruszyła się Anyx. – Dlaczego wszyscy na mnie patrzycie?
– Kapral Przekąska mówił, że cię przenieśli – wyjaśnił Folibore.
– Naprawdę? Och, dzięki bogom.
– Nie – warknął Przekąska. – Nigdzie cię nie przenieśli, do cholery. Po prostu zgubiłaś się na kilka dni.
– Nieprawda. Cały czas wiedziałam, gdzie jestem. Posłuchaj, czy kazano Niedobitej Kompanii się zebrać?
– Nie lubimy tej nazwy – oznajmił Przekąska.
– Kto to są my? – zapytała Anyx. – Z pewnością nie ci, którzy tak nas nazywają. To by znaczyło prawie wszyscy, kapralu.
Ich rozmowę przerwał sierżant Krzywe Wiertło, wychodząc z namiotu dowodzenia.
– Wszyscy są obecni, sierżancie – odezwał się nagle podenerwowany Przekąska. – Poza Kocem, który sra amuletami w latrynie. To znaczy…
– Chodzi mu o to, że Koc ugrzązł w sraczu na dłużej – przerwała mu miłosiernie Cicha Woda.
– Och – rzekł Folibore. – Kocham cię, Cicha.
– Słucham? – burknęła. – O czym to mówiłam? – Ponownie spojrzała na Krzywe Wiertło. – Rzecz w tym, sierżancie, że nieobecność Koca nie jest żadną stratą dla tego spotkania, bo bez amuletu i tak nie potrafi gwizdać tyłkiem.
– Kapitanowi to nie zaimponowało – zaczęła Anyx.
Chrząknięcie sierżanta uciszyło ją i pozostałych żołnierzy z Czwartej Drużyny. Wszyscy gapili się na sierżanta, który z kolei spoglądał na w przeważającej części białe niebo. Po chwili zamknął łagodne piwne oczy i uszczypnął się w wielki nochal. Następnie odwrócił się i ruszył z powrotem do namiotu dowodzenia, lekkim skinieniem nakazując im podążyć za sobą.
Cicha Woda wymierzyła Przekąsce szybkiego szturchańca w bark.
– Za nim, idioto. Wszystko będzie dobrze.
W namiocie dowodzenia panował ścisk. Ponieważ jednak zjawili się wszyscy żołnierze Drugiej Kompanii Czternastego Legionu, poza tylko jednym, powinno być tu znacznie tłoczniej. Właściwie to nie powinno być szans, by się tu zmieścili. Cicha Woda spróbowała sobie wyobrazić dwanaście drużyn wepchniętych do namiotu. Musiała powstrzymać uśmiech, gdy przesunęła się pod brezentową ścianę, by się o nią oprzeć, jak miała w zwyczaju. Nie powinna się uśmiechać, biorąc pod uwagę niewielką liczebność kompanii. Bardzo wielu twarzy nigdy już nie zobaczy.
Przez krótką chwilę zastanawiała się, co właściwie jest z nią nie tak. Nastroje były bardzo kiepskie. Nic w tym dziwnego. Kapitanowi zostały tylko trzy niepełne drużyny, przynajmniej do chwili przybycia nowych rekrutów. A kiedy będzie to możliwe? Zapewne nigdy. Powinna też myśleć o poległych przyjaciołach. Na tym właśnie polegał problem. Nigdy o nich nie myślała, ponieważ nie żyli.
Skrzyżowała ramiona na piersiach, patrząc, jak kapitan przesuwa wzrokiem po pierścieniu żołnierzy piechoty morskiej. Za chwilę wstanie i zacznie mówić. Wtedy wszyscy, którzy nigdy go nie spotkali i znali go tylko z imienia, będą gapić się nań ze zdumieniem.
Kapitan nosił to imię od urodzenia. Nie było innej możliwości. Nawet od dawna nieżyjący Wyłam Ząb nie potrafiłby wymyślić takiego przezwiska. Nie dla tego człowieka. Było zbyt idiotyczne, by dało się to pojąć. Przyglądała mu się uważnie. Sprawdził stan lawendowej jedwabnej koszuli, poprawił mankiety, a następnie przyjrzał się cienkim skórzanym rękawiczkom osłaniającym długie, cienkie palce. Nagle zerwał się ze stołka szybkim, płynnym ruchem, uniósł lewą dłoń do ucha i zatrzepotał palcami. Czerwone wargi na umalowanej, bladej jak śmierć twarzy rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
– Witajcie, najdrożsi żołnierze.
Tak jest, panie i panowie, to jest Mruk, nasz ukochany kapitan.
Całkiem Spłukana trzymała się tak daleko od swego sierżanta, jak to tylko było możliwe. Między nią a nim stali Gorąc, Benger i kapral Morrut. Wepchnęłaby tam również Powiedz Nie, ale ona była leworęczna, zawsze walczyła u lewego boku Spłukanej i nic nie mogło zmienić jej przyzwyczajeń.
Nie chodziło o to, że nie lubiła sierżanta albo mu nie ufała. Nic z tych rzeczy. Chodziło o to, że śmierdział. A właściwie nie on sam, tylko jego koszula.
Słyszała pogłoski, że Trzpień jest ostatnim żyjącym Podpalaczem Mostów, ale wątpiła, by kiedykolwiek służył w tej osławionej jednostce. Takie plotki zawsze powtarzano o żołnierzach cechujących się szczególnym stosunkiem do służby. Ludzie tego potrzebowali. Zwłaszcza malazańscy żołnierze.
Niesamowite aluzje, osobliwe tajemnice, powtarzane szeptem opowieści o samotnej postaci, która wędrowała ciemną nocą wokół obozu, rozmawiając z Końskimi Duchami Kompanii Śmierci. Z samym Sui Etkarem, chromym strażnikiem Bramy Śmierci.
Ludzie twierdzili, że tylko ostatni żyjący Podpalacz Mostów mógłby się obracać w takim towarzystwie. Starzy przyjaciele, od dawna nieżyjący, ich ciała rzadkie jak mgła, a konie pokryte szronem. Towarzysze broni nadal zbrukani krwią swojej śmierci, przerzucający się żartami z sierżantem we włosienicy cuchnącej trupem.
Ona jednak nigdy nie widziała, by Trzpień wałęsał się po polach, gadając z duchami. A jego włosiennica śmierdziała trupem, ponieważ zrobił ją z włosów matki albo może babci. To jednak również mógł być wymysł. Kto chciałby nosić coś takiego? Trzpień czasami zachowywał się dziwnie, ale nie był szaleńcem. Z drugiej strony ta włosiennica skądś się wzięła. Była częściowo siwa, częściowo czarna i zmiętoszona. Niewykluczone, że rzeczywiście zrobiono ją z włosów starej kobiety.
Cóż jednak za pożytek z takich wyjaśnień? Wiedza o pochodzeniu koszuli nie zmieni jej smrodu. Co więcej, Podpalacze Mostów mieli ponoć tatuaże na czołach – płonące mosty oczywiście – a na wysokim czole Trzpienia widniały tylko dzioby, które mogły się wziąć skądkolwiek. Jakaś choroba w dzieciństwie wydawała się znacznie prawdopodobniejszą przyczyną niż amunicja Moranthów. Zresztą od dziesięciu lat takiej amunicji nigdzie nie widziano.
Podpalacze Mostów, Łowcy Kości, Wrony Coltaine’a. W swej historii Imperium Malazańskie straciło wiele armii. Wszyscy zginęli, ale o nich nie zapomniano. Na tym właśnie polegał problem. Umarli potrzebowali zapomnienia, ale, jak powtarzała Powiedz Nie, pamięć to jedno, a powód, dla którego się pamięta, to coś całkiem innego.
Zerknęła na ciężką, zawsze stojącą po jej lewej stronie. Powiedz Nie odwzajemniła jej spojrzenie i wzruszyła ramionami.
Rzeczywiście zawsze tak mówiła, ale co to właściwie znaczyło, na wszystkie czarne pióra świata?
Kapitan Mruk zakończył przygotowania i wstał.
Delikatny i Ten Głośny z Drugiej Drużyny postanowili usiąść na tej samej ławce. Trudno im było się na niej zmieścić, bo obaj byli potężnymi mężczyznami, ale żaden nie zamierzał się posunąć. Toczyli tytaniczny bój w pozycji siedzącej. Obaj napierali na przeciwnika barkami, biodrami i udami, próbując zepchnąć go z ławki.
Oddychali coraz głośniej, świszcząc przez nozdrza. Ławka skrzypiała pod ich ciężarem. Nie patrzyli na siebie nawzajem. To niczemu by nie służyło. Nawet ich twarze były podobne – spokojne, flegmatyczne, naznaczone bliznami i brodate. Mieli też małe oczka, płaskie nosy i usta najwyraźniej niezdolne do uśmiechu.
Smutas stał niemal w zasięgu ręki Tego Głośnego, nieco za resztą drużyny Shrake. Przyglądał się z uwagą ich rywalizacji. Przeniesiono go z Pierwszej Kompanii, gdy niedobitki rozdzielano między drużyny Drugiej. Przedtem był żołnierzem regularnej piechoty w Siedemnastej Armii, aż do chwili, gdy wybuchł bunt w Gris, który stłumiono kosztem życia połowy żołnierzy cholernego legionu. Smutas miał talent do przetrwania, który przestał być czymś korzystnym. Otaczała go sława kogoś, kto zostawia za sobą spustoszenie. Nic dziwnego, że jakoś nie mógł się doczekać miłego przywitania w nowej drużynie.
W walce z Balkiem spisał się jednak nieźle. To przynajmniej świadczyło na jego korzyść. Nie sposób było wątpić w jego odwagę. Zdołał nawet zatrzymać tarczą włócznię wymierzoną w pierś kaprala Podwozia, czym zasłużył na jego podziękowanie pod postacią niechętnego skinienia głową. Chyba że kapral po prostu opuścił wzrok, żeby się upewnić, czy nie został ranny.
Tak czy inaczej, większą część roboty wykonała dwójka ciężkich. Okazało się, że Delikatny i Ten Głośny są skłonni do rywalizacji, zwłaszcza podczas bitwy. W gruncie rzeczy Smutas zaczynał sobie uświadamiać, że ta rywalizacja przekroczyła granice patologii, przeradzając się w gorącą nienawiść. Dwaj mężczyźni nie odzywali się do siebie ani słowem. Nigdy na siebie nie patrzyli. Nie jedli razem w kantynie. A mimo to zawsze byli blisko siebie, pilnując, by przeciwnik nie zdobył przewagi.
Smutas pomyślał, że kogoś mniej pechowego mogłoby to śmieszyć. W nim nieustająca walka między dwoma ciężkimi budziła coś w rodzaju chorobliwej fascynacji. W tej chwili nie mógł się doczekać, kiedy ławka pod nimi się rozleci.
– Niestety, w każdej okolicy można spotkać bandytów – oznajmił Mruk, zakończywszy ciepłe przywitanie. Następnie uniósł ręce, by powstrzymać sprzeciwy, mimo że Cicha Woda nie zauważyła, by ktokolwiek miał zamiar je zgłaszać. – Wiem, kochani, wiem! Jak często zdarzają się bandyci, którzy są w stanie wystawić oddział równający się w praktyce kompanii dobrze wyekwipowanych, świetnie wyszkolonych i nadzwyczajnie zdyscyplinowanych żołnierzy? Niemniej pięść ostatniej nocy ponownie mnie zapewniła, że raporty zwiadowców nic nie wspominały o imponującej sile oddziału Balka. – Przerwał, by przyjrzeć się otaczającym go twarzom. – Dlatego nasza kompania zapłaciła bardzo wysoką cenę za pokonanie go.
– Wcale go nie pokonaliśmy – sprzeciwiła się sierżant Shrake z Drugiej Drużyny, pociągając się za jedyny kosmyk długich, czarnych włosów. Jej leniwe spojrzenie skierowało się na Trzpienia. – Nikogo z nas nie byłoby tutaj, gdybyśmy nie pojmali samego Balka, a jego żołnierze nie wykazaliby się zaskakującą lojalnością, odkładając broń, gdy Trzpień przystawił mu nóż do gardła.
– Shrake, zapewniam, że właśnie miałem przejść do pochwalenia Trzeciej Drużyny za imponujący wyczyn, jakim było pojmanie herszta bandytów – odparł z uśmiechem Mruk.
– To od początku był twój plan, kapitanie – odezwał się kapral Morrut, jak zwykle zajmujący pozycję obok swojego sierżanta. – Trzpień zawsze powtarza, że trzeba uznawać zasługi innych.
– Mówiąc ściślej, chodziło o ucięcie głowy węża – odparł Mruk. Pomimo swych ekscentrycznych zachowań nie lubił się przechwalać.
– Chyba nie ująłeś tego zbyt szczęśliwie – zauważyła Cicha Woda.
– Ponieważ było oczywiste, że zastępcy Balka będą w stanie kontynuować walkę, jego śmierć nie poprawiłaby zbytnio sytuacji. – Natomiast… – ponownie uniósł lewą dłoń do ucha – …słowa Trzpienia, który zagroził, że go zabije, ale tego nie zrobił, wywołały nadzwyczaj dobroczynny skutek. Krótko mówiąc, moi drodzy, mieliśmy kurewskiego farta.
Tym razem wszyscy pokiwali głowami.
Cicha Woda z reguły nosiła podartą apaszkę, pas niebarwionego płótna, którym niegdyś owiązano oczy trupa. Trup go nie potrzebował, bo w krypcie i tak było ciemno, nawet jeśli przez szczeliny między kamieniami kurhanu do środka wnikała odrobina dziennego światła. Zresztą umarli nie potrzebowali oczu, żeby widzieć, nie było więc sensu ich przewiązywać. Miała talent do logicznego myślenia.
Przypomniała sobie, że w kurhanie towarzyszył jej stary kumpel Brenoch. Problem z ograbianiem krypt i innymi tego typu czynnościami polegał na tym, że zawsze się okazywało, że inny rabuś dotarł tam wcześniej. W niektórych okolicach rabowanie grobów było zbrodnią karaną śmiercią. Cicha Woda była za tym, zwłaszcza jeśli dzięki temu miała szansę choć raz znaleźć cholerny kurhan, którego ktoś nie splądrował przed nią.
Brenoch rozgarniał nogą jakieś śmieci przy końcu krypty, gdzie kopulasty sufit opadał. Nagle oznajmił, że coś zauważył. Pozwoliła mu się tym zająć. Sama zatrzymała się z satysfakcją przy otwartym sarkofagu, patrząc na ślady łomu na wapiennym obrzeżu. Skurwysyński złodziej, który ich wyprzedził, podważył pokrywę i zrzucił ją po drugiej stronie, gdzie się roztrzaskała. Ten szczegół był interesujący tylko dlatego, że przypomniał jej, że kiedy następnym razem wedrą się do kurhanu, powinni przynieść ze sobą parę łomów. Powodem jej zadowolenia było zmumifikowane ciało czarownicy oraz ładne płótno, którym je nakryto.
Większość rabusiów była mężczyznami, a mężczyźni nie znali się na ładnych rzeczach. Nawet jeśli płócienne całuny były pokryte okruszkami wyschniętej skóry oraz plamami tajemniczego płynu, który wycieka z umarłych – jej matka nazywała go „miodem Kaptura” – płótno pozostawało płótnem, a płótno jest ładne.
Dlatego Cicha Woda zdjęła pas tkaniny z oczu trupa i w ten sposób znalazła dwie złote monety, które leżały pod spodem zgrabnie wciśnięte w oczodoły. Szybko je ukryła, ale Brenoch coś zauważył i zrobił się podejrzliwy. W końcu powiedziała mu o monetach, bo miała już dość jego utyskiwania. Wściekł się, potem opanowała go zazdrość, a wreszcie chciwość. Na koniec musiała go zabić, bo ukradł te cholerne monety, nawet jeśli zapewniał, że tego nie zrobił. Biedny Brenoch dołączył do długiej listy jej byłych kumpli.
Obecnie Cicha Woda nosiła tę apaszkę po to, by ukryć sznur wytatuowany na jej szyi. Niektórzy mogliby błędnie uznać go za pętlę, co było głupie, bo tatuowanie sobie pętli było proszeniem się o kłopoty. Natomiast złoty sznur grubości palca, otaczający szyję i niemający początku ani końca, symbolizował jej zawód oraz gotowość zabicia tylu ludzi, ilu będzie trzeba. To było eleganckie.
Z zajęciem skrytobójcy łączyło się pewne ryzyko. Nie zdecydowałaby się na ten zawód, gdyby nie jej noc objawienia. Który ze starych kumpli to był? Aha, Filbin. Znał trochę czarodziejskich sztuczek. To była Rashan, słodka magia cieni. Gdy w wolnej chwili próbował nauczyć ją paru rzeczy, nagle coś sobie uświadomiła.
Moim patronem jest Kotylion. Pan Skrytobójców. Ale chwileczkę, on był tylko połową całości, czyż nie tak? On i Tron Cienia wspólnie stworzyli imperium. Sztylet i magia. Złączone w jedno. Sznur i Cień. Ale dlaczego to miałoby być dwóch ludzi? Magskrytobójca! Czemu nikt przedtem na to nie wpadł?
Będzie pierwsza. Pierwsza i najlepsza. Nauczy się wszystkiego od Filbina, zanim… No cóż, biedny Filbin.
Kluczem było zachowanie magii w tajemnicy. Dlatego tatuaż był użyteczny, choć w pierwszej chwili mógł się wydawać idiotyczny. Wyobraźcie sobie kogoś, kto otwarcie ogłasza, że czci Pana Skrytobójców! Któż zrobiłby coś takiego? Ona by zrobiła, zwłaszcza że to była bardzo użyteczna zmyłka.
Jeśli wiesz, że ktoś jest zabójcą i może cię załatwić, skupiasz się na środkach obrony przed skrytobójczymi zamachami, a to otwiera ścieżkę przed magią cienia. Nim zdążysz się zorientować, wyjdę z cienia, który rzucasz, i ciachciachciach!
Krzywe Wiertło wiedział, jak cenna jest Cicha Woda, i wykorzystywał ją odpowiednio. Nigdy nie pytał, dlaczego zaciągnęła się do malazańskiej piechoty morskiej, podczas gdy mogła żyć dyskretnie i w dostatku, w którymś z wielkich miast imperium, przyjmując kontrakty od wiecznie oddającej się wendetom szlachty. Mogła ubierać się w jedwabie i dbać o to, by jej kruczoczarne włosy były długie, czyste i błyszczące. Co więcej, umiała być zmysłowa, a przynajmniej była pewna, że to umie, ale w piechocie morskiej nie było zapotrzebowania na zmysłowość. Nikt nigdy nie okazał jej zainteresowania.
Zdarzało się już, że w piechocie morskiej służyli skrytobójcy. Moczygęba, Lurvin Wodne Dziecko i Kalam Mekhar. Prędzej czy później trzeba było wykonać nocną robotę i Krzywe Wiertło zlecał ją jej.
Nosiła apaszkę z uwagi na skromność, a także dlatego, że nie chciała straszyć innych żołnierzy. Wszyscy wiedzieli o jej tatuażu, ale z jakiegoś powodu ten widok przyprawiał ich o dreszcze. Chyba że to nie tatuaż sprawiał, że robili się dziwnie nerwowi, gdy spojrzeli na jej szyję, lecz dwie bliźniacze plamy z miodu Kaptura na apaszce, wyglądające jak oczy. Oczywiście nie mogły nimi być. Nawet umarli nie potrafili patrzeć przez złote monety, nieprawdaż?
Zawsze się zastanawiała, gdzie Brenoch ukrył te monety. Pewnie je połknął. Szkoda, że wtedy o tym nie pomyślała. Mogłaby rozpruć mu brzuch i je odzyskać.
– To nie było zbyt zabawne – poskarżył się Przekąska, gdy wracali do niewielkiego kręgu namiotów należących do ich drużyny. W koszarach było mnóstwo miejsca, ale nikt z ocalałych nie chciał spać tam, gdzie nie słyszało się niczego poza echami pustki.
– Nigdy nie jest – skwitowała Anyx Zygzak. – Srebrne Jezioro. Czy nie tam wybuchło powstanie Teblorów? Słyszałam, że spłonęła wtedy połowa miasteczka, a wraz z handlem niewolnikami skończył się dopływ pieniędzy. Czemu mieliby nas tam potrzebować?
– Rozkazy są skomplikowane – odparł Folibore. Cicha Woda zerknęła na niego i zauważyła, że zmarszczył czoło.
– Nie są – sprzeciwiła się. – Mamy wzmocnić tamtejszy garnizon. Bezterminowo.
Ciężki pokręcił głową.
– W tym właśnie problem. Jak długo trwa „bezterminowo”? Możemy tam się zestarzeć, marnować lata, aż umrzemy i pochowają nas w okropnym kopcu. No wiesz, zimy nad polodowcowym jeziorem są surowe. Umarłym i tak zawsze jest zimno, po co dodatkowo pogarszać sprawę? To mi się nie podoba. Poza tym uważam, że kapitan nie wyraził się wystarczająco precyzyjnie. Podobno garnizon przerzedzili niewolnicy. Ilu żołnierzy zostało? Siedmiu? Mówiąc ściśle, to oni wzmocnią nas, a nie my ich.
Ich sierżant szedł kilka kroków przed nimi, ale jak zwykle nie próbował niczego wyjaśniać.
– Jedziemy na północ, nad Srebrne Jezioro, Folibore – nie ustępował Przekąska. – To wszystko, co potrzebujesz wiedzieć.
– W takim razie dlaczego Mruk poprosił Trzpienia, żeby zaczekał? Chciał z nim porozmawiać w cztery oczy? W tym kryją się implikacje, można z tego wyciągnąć wnioski.
– Trzpień to Trzpień – odparła Anyx Zygzak, jakby to wszystko wyjaśniało.
Folibore przyjrzał się jej uważnie, ale nic nie powiedział.
Gdy przybyli do obozu, położonego tuż za zachodnim murem fortu, Koc był przy ognisku. Gotował herbatę. Anyx zakrztusiła się głośno i wycofała do namiotu. Krzywe Wiertło zrobił to samo, tylko bez krztuszenia. Zniknął w namiocie bez słowa. Przekąska poszedł po swój blaszany kubek, ale przechodząc obok Koca, najwyraźniej zmienił zdanie i ruszył do położonej niedaleko „Gospody Kupieckiej”, zasłaniając usta i nos.
Folibore usiadł na kłodzie obok drugiego ciężkiego.
– Śmierdzisz, Koc.
– Ale to triumfalny smród.
– To znaczy, że go znalazłeś?
– Zdumiałbyś się, co można znaleźć, kiedy brodzi się z sitem w rękach po kolana w gównie i szczynach.
– Z sitem? – zdziwiła się Cicha Woda, trzymając się na dystans. – Skąd wziąłeś sito?
– Pożyczyłem od Glinianego Talerza – odpowiedział Koc.
– A czy on o tym wie?
– Nie musi. Już mu je oddałem.
W tej samej chwili usłyszeli ryk wściekłości, dobiegający od obozowiska Drugiej Drużyny. Troje żołnierzy spojrzało w tamtym kierunku, ale tylko na jakieś uderzenie serca.
– Jak rozumiem, nie wyczyściłeś go – zauważyła Cicha Woda.
– Czy wyglądam na czystego?
– W forcie jest studnia.
– Nie dopuściliby mnie do niej. Garnizonowi wartownicy nas nie lubią.
Herbata była gotowa. Folibore wyciągnął kubek, a Koc wykazał się dobrymi manierami, wypełniając go przed własnym. Podobne gesty były dziwne. Cicha Woda nie ufała dobrze wychowanym ludziom. Taktownym, miłym i pomocnym. Co było z nimi nie w porządku? Na pewno coś. Była tego pewna.
– Dostaliśmy nowe rozkazy – oznajmił Folibore, dmuchając na herbatę. – Srebrne Jezioro.
– To niepokojące – stwierdził Koc.
– Wiem – zgodził się drugi ciężki. – Mówiłem im, ale nikt nie chciał mnie słuchać. A kapitan zatrzymał Trzpienia, żeby porozmawiać z nim na osobności.
– To jeszcze gorzej.
– Tak właśnie powiedziałem.
Koc wydął umazane gównem policzki.
– Srebrne Jezioro. Tam Bóg o Roztrzaskanym Obliczu po raz pierwszy starł się z imperium.
– Co takiego? – zdumiała się Cicha Woda.
– Też chciałem o tym wspomnieć, ale i tak nikt mnie nie słuchał – oznajmił Folibore.
– Koc… – Cicha Woda zrobiła krok w jego stronę, ale zaraz się cofnęła. – Co przed chwilą powiedziałeś?
– Bóg o Roz…
– Masz na myśli Toblakai. Ale on wyłonił się z popiołów rebelii sha’ik. W Siedmiu Miastach na Raraku, nie nad pierdolonym Srebrnym Jeziorem.
– Nad Srebrnym Jeziorem – upierał się Koc. – To było jeszcze przed Raraku. Nie jest też prawdziwym Toblakai, tylko Teblorem. To zgraja ciemnych, upadłych dzikusów, mieszkających w górach na północ od jeziora. Pamiętasz opowieść o Ataku Idiotów? Trzech Teblorów próbowało zdobyć garnizonowe miasto. To było nad Srebrnym Jeziorem.
– Naprawdę? Myślałam, że w Stopie Nosiciela.
– Stopa Nosiciela jeszcze wtedy nie istniała – wyjaśnił Koc. – Osadnicy docierali tylko do Srebrnego Jeziora. – Tam właśnie wydarzył się Atak Idiotów, Cicha. Dowodził nim ten, kto później został Bogiem o Roztrzaskanym Obliczu.
– Omeny… – mamrotał Folibore w przerwach między siorbnięciami. – Permutacje… implikacje… tajemnice poruszające się pod zwodniczo spokojną taflą.
– Jeden z tych trzech myślał, że jest psem.
Cicha Woda spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– A co to właściwie znaczy?
– Trudno wyczuć – odparł Koc, wzruszając ramionami.
– Ale coś z pewnością znaczy – dodał Folibore.
Obaj mężczyźni pokiwali głowami i wrócili do picia herbaty.
Cicha Woda potrząsnęła głową.
– Myślałam, że Atak Idiotów wydarzył się, bo ja wiem, ze sto lat temu. Z pewnością nie w Stopie Nosiciela, bo, jak mówisz, to nowa osada – dodała. – Ma dopiero dziesięć lat. Nie wiem, dlaczego myślałam, że to było tam, skoro uważam, że było sto lat temu. Ale z drugiej strony nie wiem zbyt wiele o północnych osadach, prawda?
– Najwyraźniej nie wiesz – zgodził się Koc.
Skrzywiła się.
– Nie musisz mi tego tak wypominać. Rzecz w tym, że nigdy nie łączyłam Toblakai z Atakiem Idiotów. Ani w ogóle z niczym na Genabackis. Mówisz, że jest Teblorem? Z którego klanu? Z Sunydów czy z Rathydów?
– Z żadnego z nich – odpowiedział Folibore, unosząc kubek, by nalano mu więcej herbaty. Koc spełnił jego prośbę. – Dalej na północy, wysoko w górach, mieszkają inne klany. Sunydów i Rathydów przerzedzili handlarze niewolnikami, choć okazało się, że trochę ich jeszcze zostało. Powstanie było w rzeczywistości wyzwoleniem przez krewniaków. Jeśli mam zgadywać, przenoszą nas do Srebrnego Jeziora, bo coś podekscytowało Teblorów. Po raz kolejny.
– Tym razem podekscytował ich Bóg o Roztrzaskanym Obliczu – zasugerował Koc.
– Słucham? On tu jest?
– Nie, Cicha, nie ma go tu. – Śmierdzący ciężki zmarszczył brwi. – Przynajmniej nic o tym nie słyszałem. – Ale z drugiej strony, kto wie, gdzie krążą bogowie i czym się zajmują?
– Bóg o Roztrzaskanym Obliczu mieszka w chacie pod Darudżystanem – oznajmił Folibore.
Cicha Woda spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Naprawdę? A po co, do chuja? Co właściwie tam robi?
– Nikt tego nie wie – odpowiedział Folibore. – Nie ruszył się stamtąd od lat. Mówią, że nie przyjmuje Ascendencji. Że bije swoich wyznawców, gdy tylko jacyś się zjawią. Wiesz, jaki skutek to wywołuje? Zwabia kolejnych czcicieli. Wiem, to nie ma sensu. Nic, co robimy, nigdy go nie miało. I nigdy nie będzie miało. Możesz kogoś przegnać. Ale on następnego dnia wróci z kilkoma kumplami.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Jestem pewien, że kult upowszechnił się już wśród Teblorów – dodał Koc.
– Och – wyszeptał Folibore. – Masz rację.
Poły namiotu Anyx Zygzak poruszyły się głośno . Kobieta wystawiła głowę na zewnątrz.
– Moglibyście się wreszcie zamknąć? Chcę się trochę przespać.
– Jest środek dnia, Anyx! – warknęła Cicha Woda. – W tym namiocie musi być cholernie gorąco!
– Dlatego chciałam, żebyśmy rozbili obóz po wschodniej stronie fortu.
– Wtedy słońce świeciłoby na nas o świcie i budzilibyśmy się spoceni. Mówiliśmy ci o tym.
– A ja wam mówiłam, że zawsze wcześnie wstaję!
– To rozbij namiot po drugiej stronie!
– Może właśnie tak zrobię! – odpowiedziała i schowała głowę.
Na parę chwil zapadła cisza.
– Znalazłeś wreszcie bezpieczne miejsce dla amuletu? – zapytała wreszcie Koca Cicha Woda.
– Chcesz zobaczyć ognistego pierda?
Kapitan Mruk spacerował w kółko.
– Mimo to chciałbym zobaczyć, jak próbujesz to zrobić.
Zatrzymał się, by przyjrzeć się z uwagą sierżantowi Trzpieniowi. Prawdziwy były Podpalacz Mostów. Dziwne, nieprawdaż? Wyglądał całkowicie normalnie, pomijając tę cuchnącą włosienicę. Mruka zawsze zachwycały ekstrawaganckie stroje, ale są pewne granice.
Niemniej mężczyzna, który siedział skulony na krześle siodłowym, był jedną z legend. Nie zaliczał się do tych najsławniejszych, ale tylko on pozostał przy życiu, a to samo w sobie zapewniało pewien prestiż. Poniekąd. Był ostatnim Podpalaczem Mostów, a być może również najmniej ważnym. Z pewnością wiązało się to ze szczególnym spojrzeniem na świat. To mogło tłumaczyć, dlaczego Trzpień jest najbardziej lakonicznym człowiekiem, jakiego Mruk w życiu spotkał.
– Spróbujesz, prawda?
– Jest jeszcze kwestia lojalności, kapitanie.
Mruk obrócił się zgrabnie na jednej nodze i znowu zaczął spacerować w kółko.
– Być może cię to zdziwi, mój drogi, ale bardzo mało przejmuję się tą kwestią. – Zatrzymał się i zerknął na sierżanta. – Zastanawiasz się, dlaczego? – podjął, unosząc jedną brew. – To prawda, że ciekawość jest cnotą. W związku z tym zaspokoję twoją. Najpierw jednak muszę przyznać, że trochę się niepokoję, jak moja kompania przyjmie tę wiadomość.
– Przyjmie ją – zapewnił Trzpień.
– Ach! Wotum zaufania? Cóż za ulga!
– Przyjmie ją, kapitanie. Inna sprawa, czy będzie mogła z nią żyć.
– Och. Hmm, dostrzegam różnicę. – Rozpromienił się. – Ale z drugiej strony mądre, uspokajające słowa z twoich ust? Z pewnością to z nawiązką wystarczy… Ojej, nie sprawiasz wrażenia przekonanego.
– Mogę z tym żyć – odparł sierżant po paru chwilach.
Słowa tak całkowicie pozbawione wszelkiej intonacji z pewnością nie mogły uspokoić słuchacza.
– Och, słodyczy. To podważa moją wiarę.
– Dostrzegam to, kapitanie.
Po krótkiej chwili Mruk rozpostarł dłonie.
– Posłuchaj nas tylko! Znowu niepotrzebnie wybiegamy naprzód! Nie martwmy się na zapas, jak to mówią. I słusznie. Pierwsze pytanie, i w związku z tym jedyne, jakie wymaga odpowiedzi już w tej chwili, brzmi następująco: „Czy zgodzisz się to zrobić, sierżancie Trzpień?”.
Były Podpalacz Mostów wstał z krzesła i zaczął ugniatać krzyż.
– To nie będzie łatwe.
– Tak?
Trzpień wzruszył ramionami.
– Przedstawiłem się, przystawiając mu nóż do gardła, kapitanie.
– Co było, to było!
– A teraz pragniesz, by jego kompania połączyła się z naszą.
– Z pewnością. Czyż to nie byłoby rozwiązanie godne poematu?
– Oczywiście. Jak łyk trucizny dla duszy, kapitanie.
Mruk pobladł.
– Ojej, jakiego rodzaju poezję czytasz? Ale mniejsza z tym. To eleganckie rozwiązanie problemu naszej zmniejszonej liczebności.
– Nie zapominaj, że to oni zmniejszyli tę liczebność, kapitanie.
– Co było, to było!
Trzpień gapił się na przełożonego, jakby nadal nie był pewny, co o nim sądzić.
– Wspominałeś coś o pewności siebie.
– W rzeczy samej. Chodzi o pozycję społeczną Balka, sierżancie. Jesteśmy do siebie podobni.
– Naprawdę?
– Ranga, mój drogi. Ranga. Pewne cnoty nie znikają.
– Masz na myśli jego rangę, kapitanie? – zapytał Trzpień po chwili milczenia.
– Ach… no tak, wiem. Porucznik Balk. To brzmi atrakcyjnie.
– Tak jest, kapitanie.
– Trzpień, rozumiesz, że to ty musisz go poprosić. Z całą pewnością nie ja.
– Nie rozumiem.
– To był twój nóż! Ty zmusiłeś ich do kapitulacji.
– To czyni mnie ich ulubionym żołnierzem piechoty morskiej, czyż nie tak?
– No cóż, gdybyś poderżnął Balkowi gardło… – Trzpień nie przestawał się na niego gapić, aż wreszcie Mruk uświadomił sobie z westchnieniem, że potrzebne będzie coś bardziej bezpośredniego. Spojrzał żołnierzowi prosto w oczy. – Sierżancie, gdybym to ja w tamtej chwili przystawił Balkowi nóż do gardła, oderżnąłbym mu głowę – oznajmił nieco spokojniejszym tonem.
Trzpień otworzył szerzej oczy. Cisza się przeciągała. Wreszcie odchrząknął.
– W porządku, poproszę go.
Mruk uśmiechnął się wyraźnie uspokojony.
– Znakomicie, mój drogi sierżancie Trzpień!
Były Podpalacz Mostów zatrzymał się przy wyjściu z namiotu i obejrzał za siebie.
– Kapitanie?
– Słucham?
– Czy kiedyś zmoczyłeś sobie ręce… w ten sposób?
– Słodyczy! Więcej razy, niż potrafię zliczyć.
Trzpień mu nie odpowiedział. Skinął tylko głową i wyszedł z namiotu.