Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 1 - Steven Erikson - ebook

Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 1 ebook

Steven Erikson

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Krwawy trop” – w portowym mieście Smętna Lalunia diaboliczny zabójca grasuje na ulicach i panika ogarnia mieszkańców niczym gorączka. Legendarny pech Emancipora Reese’a sprawia, że jego pracodawca jest ostatnią z ofiar zabójcy. Do miasta przybyło jednak dwóch nieznajomych, którzy umieścili na Rondzie Rybnym cuchnącą magią notatkę z informacją, że potrzebują lokaja.

„Męty Końca Śmiechu” – po szczęśliwym pobycie w Smętnej Laluni czarodzieje Bauchelain i Korbal Broach – wraz ze swym lokajem Emanciporem Reese’em – wyruszają na szerokie morza na statku Słoneczny Lok. Niestety, w jego ładowni kryją się rzeczy, których nie dostrzegają bystre oczy załogi, i budzi się odrażająca groza.

Panujący w mieście Dziwo zapał do dobra może mieć katastrofalne skutki. Nikt nie rozumie tego lepiej niż Bauchelain i Korbal Broach, dwaj dzielni obrońcy wszystkiego, co złe. Bezlitośni nekromanci i ich ogłupiały od nałogów lokaj, Emancipor Reese woplątują się w spisek mający doprowadzić do całkowitej ruiny dobra. Czasami trzeba zniszczyć cywilizację… w imię cywilizacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 310

Oceny
4,0 (51 ocen)
18
20
8
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mczyzj

Dobrze spędzony czas

Moim zdaniem najsłabsza pozycja z Eriksona. Natomiast trzeba przełknąć żeby przeczytać kontynuację w drugim tomie, który jest absolutnie genialny jak na Eriksona przystało.
00
nabooszka

Z braku laku…

Poległam po około 100 stronach. Książka bardzo chaotycznie napisana, sposób przedstawienia świata jak i postaci bardzo mi nie podszedł. Zawiodłam się, miałam duże oczekiwania wobec tej pozycji.
00

Popularność




Krwawy trop

Wstęp

Gdy mia­łem kil­ka­na­ście lat, raczej nie zda­wa­łem sobie sprawy z ist­nie­nia cze­goś takiego jak pod­tekst w powie­ściach i opo­wia­da­niach, jakie pochła­nia­łem żar­łocz­nie w cza­sie, który powi­nie­nem prze­zna­czyć na naukę. Z pew­no­ścią też przy­po­mi­nam sobie bar­dzo nie­wiele z więk­szo­ści szkol­nych lek­tur (wyjąt­kami są Władca much, Fol­wark zwie­rzęcy i Nowy wspa­niały świat), a zwłasz­cza dys­ku­sji o nich, do czego zmu­szali nas nauczy­ciele.

W grun­cie rze­czy, gdy cofam się myślą do tam­tych cza­sów, wąt­pię, by mój mózg funk­cjo­no­wał wów­czas nader inten­syw­nie. Kry­tyczna myśl wyda­wała mi się czymś obcym i onie­śmie­la­ją­cym, a jedy­nym, co pra­co­wało w moim umy­śle na peł­nych obro­tach, była wyobraź­nia. Przy­pusz­czam, że ta wła­śnie cha­rak­te­ry­styczna cecha mło­do­ści leży u pod­staw wszel­kiej nostal­gii. W końcu dzie­cinny zachwyt ozna­cza brak scep­ty­cy­zmu i dla­tego świat wolny od nie­pew­no­ści jest atrak­cją zarówno dla roman­tycz­nych ide­ali­stów, jak i spra­gnio­nych ucieczki od rze­czywistości. Tym, co wspo­mina się z łezką – albo z gorz­kim żalem – jest złu­dze­nie pro­stoty.

Dla mnie epoka bez­kry­tycz­nego zachwytu trwała do wieku kil­ku­na­stu lat życia, choć w dzi­siej­szych cza­sach wygląda na to, że dzieci wypa­lają się i wyra­stają z niej, gdy mają dzie­więć, dzie­sięć lat. Na­dal nie wiem, czy to źle, czy też jest to dla nich jedyne wyj­ście. Tak czy ina­czej, wąt­pię, by w wyka­zie pisa­rzy, któ­rych książki czy­ta­łem, było coś, co można by uznać za wyjąt­kowe. Teraz łatwo mi jest prze­śle­dzić nara­sta­jącą kom­pli­ka­cję moich lek­tur, w miarę jak z upły­wem lat nara­stało we mnie pra­gnie­nie lite­rac­kiego wyra­fi­no­wa­nia.

Jeśli cho­dzi o lite­ra­turę fan­tasy, moja wędrówka roz­po­częła się od E.R. Bur­ro­ughsa (któ­rego pozna­łem w wyda­niach Ace Books, ze wspa­nia­łymi okład­kami Franka Fra­zetty) i poprzez R.E. Howarda (znowu okładki Fra­zetty) dopro­wa­dziła mnie do Karla Edwarda Wagnera oraz Fritza Leibera. Można tu zaob­ser­wo­wać pewne oczy­wi­ste trendy – coraz więk­sze upodo­ba­nie do dark fan­tasy; bar­dzo realne praw­do­po­do­bień­stwo, że kupo­wa­łem książki, kie­ru­jąc się nazwi­skami auto­rów ich okła­dek; ude­rza­jąca nie­obec­ność Władcy pier­ścieni na tej liście; a także, jak sądzę, oznaki polep­sza­nia się gustu.

Bez względu na to wszystko (i by wró­cić z opóź­nie­niem do punktu, od któ­rego zaczą­łem), nie pamię­tam, bym zda­wał sobie sprawę z wywro­to­wego ładunku ukry­tego w dzie­łach tych ostat­nich pisa­rzy, a zwłasz­cza opo­wia­da­niach Fritza Leibera opie­wa­ją­cych przy­gody dwóch nie­zwy­kłych boha­te­rów. Nie doce­nia­łem też w pełni okrut­nego humoru zawar­tego w tych opo­wia­da­niach. Szcze­rze mówiąc, nie potra­fi­łem go doce­nić przez dłu­gie lata.

Mógł­bym prze­śle­dzić podobny postęp w moich lek­tu­rach, gdy cho­dzi o science fic­tion, gdzie punk­tem szczy­to­wym mojej drogi byli zapewne P.K. Dick i Roger Zela­zny.

Tak czy ina­czej, w owych latach ni­gdy nie przy­cho­dziła mi do głowy myśl o zaba­wie tro­pami cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla gatun­ków lite­rac­kich. Czy­ta­łem dla roz­rywki i owi wspa­niali pisa­rze dostar­czali mi jej bar­dzo wiele.

Przej­ście od roli czy­tel­nika do roli pisa­rza wiąże się z czymś w rodzaju kapi­tu­la­cji, ponie­waż przy­jem­ność pły­nąca z czy­ta­nia słab­nie, gdy czło­wiek zaczyna dostrze­gać tech­niczne nie­do­sko­na­ło­ści, nie­kiedy pokraczny szkie­let struk­tury, okle­pane banały i powta­rza­jące się regu­lar­no­ści w budo­wie zdań. W dzi­siej­szych cza­sach czy­ta­nie Bur­ro­ughsa przy­cho­dzi mi z trud­no­ścią i, szcze­rze mówiąc, żałuję tego.

Od czasu do czasu jed­nak zda­rza mi się ponow­nie odwie­dzić jakie­goś pisa­rza i czuję się wtedy tak, jak­bym czy­tał go po raz pierw­szy: oczy otwie­rają mi się nagle na sub­telne (a cza­sami nie takie znowu sub­telne) gry, jakim oddaje się sprytny autor. By­naj­mniej nie czuję się wów­czas roz­cza­ro­wany. Miłe wspo­mnie­nia sprzed lat łączą się ze współ­cze­sną świa­do­mo­ścią ukry­tych inten­cji, zamiast pozo­sta­wać w kon­flik­cie, i cichy, pod­stępny szept, który roz­lega się pod czaszką, ostrze­ga­jąc mnie przed ryzy­kiem powrotu do tego, co kie­dyś kocha­łem, milk­nie. Nie jestem roz­cza­ro­wany, ale daję się porwać. Przy­jem­ność czy­ta­nia jest rów­nie wielka, choć z odmien­nych powo­dów.

Więk­szość pisa­rzy, świa­do­mie bądź nie, składa swą twór­czo­ścią hołd auto­rom, na któ­rych się wycho­wali. Wszy­scy pró­bu­jemy ponow­nie odna­leźć zachwyt, jaki czu­li­śmy w dzie­ciń­stwie, i ofia­ro­wać go z kolei nowym odbior­com. Odbior­com, któ­rzy zapewne nie czy­tali Bur­ro­ughsa, Howarda, Wagnera czy Leibera.

Czę­sto ów hołd rów­nież ma wywro­towy cha­rak­ter. Autor uchyla kape­lu­sza, lecz jed­no­cze­śnie mruga zna­cząco, a potem wywraca na nice cały sche­mat opo­wie­ści.

Praw­dziwy hołd nie jest zwy­kłym naśla­dow­nic­twem. Celem nie jest pro­ste ski­nie­nie głową mistrza lub jego ducha. Nie, cho­dzi o to, żeby ten mistrz (albo jego duch) aż się wypro­sto­wał z wra­że­nia. To, rzecz jasna, ambitny zamiar, ale na tym wła­śnie polega praw­dziwy hołd.

„Krwawy trop” jest pierw­szą z opo­wie­ści mówią­cych o mniej lub bar­dziej incy­den­tal­nych przy­go­dach trzech postaci: lokaja, jego pana oraz towa­rzy­sza jego pana. Samo w sobie brzmi to cał­kiem zwy­czaj­nie i na pierw­szy rzut oka mogłoby się wyda­wać nie­złym spo­so­bem na przed­sta­wie­nie trzech nie­chęt­nych boha­te­rów, któ­rzy prze­ży­wają epi­zo­dyczne spo­tka­nia z siłami zła, zwy­cię­żają w star­ciach z nimi i ruszają w dal­szą drogę. Coś takiego mogłoby spo­wo­do­wać, że duch Leibera ski­nąłby głową raz albo dwa. To jed­nak za mało. To zde­cy­do­wa­nie nie­wy­star­cza­jący hołd. Osta­tecz­nie opo­wia­da­nia Leibera są zna­ko­mite. Były dla mnie inspi­ra­cją i na­dal nią pozo­stają.

Dla­tego posta­no­wi­łem posta­wić cały sche­mat na gło­wie.

Zło­ży­łem mu hołd. Mam nadzieję, że gdzieś tam jego duch wypro­stuje się z wra­że­nia. To by mnie ucie­szyło.

Ste­ven Erik­son

Nad całym Smęt­nym Mia­stem Lalu­nią sły­chać było bicie w dzwony. Ich dźwięk wypeł­niał wąskie, kręte zaułki, ude­rza­jąc we wsta­ją­cych o świ­cie, któ­rzy pośpiesz­nie roz­kła­dali swe towary na ron­dach han­dlo­wych. Dzwony huczały, a ich dźwięk toczył się po brud­nych bru­kow­cach ku nabrze­żom i sza­rym falom burz­li­wej zatoki. Ton żelaza pobrzmie­wał prze­ni­kliwą nutą histe­rii.

Echa owego prze­ra­ża­ją­cego, nie­milk­ną­cego dźwięku się­gały do głębi kry­tych łup­kową dachówką kur­ha­nów, któ­rym wszyst­kie dziel­nice Laluni zawdzię­czały swe wybrzu­szone ulice, pochyłe domy i cia­sne zaułki. Kopce te były star­sze niż samo Smętne Mia­sto i wszyst­kie dawno już dokład­nie prze­trzą­śnięto w bez­owoc­nym poszu­ki­wa­niu łupów. Przy­po­mi­nały strupy, dzioby pozo­stałe po jakiejś sta­ro­żyt­nej zara­zie. Odgłos dzwo­nów prze­ni­kał aż do roz­sy­pa­nych, poła­ma­nych kości, pocho­wa­nych w wydrą­żo­nych kło­dach wraz ze zbu­twia­łymi futrami, kamien­nymi narzę­dziami i bro­nią, pacior­kami oraz biżu­te­rią z kości bądź musze­lek, sku­lo­nymi szkie­le­tami myśliw­skich psów, a tu i ówdzie rów­nież końmi, któ­rych głowy ucięto i uło­żono u stóp ich panów. Wszyst­kie te czaszki miały mię­dzy lewym okiem a uchem dziurę po gwoź­dziu. Echa nio­sły się pośród umar­łych, budząc cie­nie z wie­lu­set­let­niej drzemki.

Kilka z owych prze­ra­ża­ją­cych duchów ock­nęło się w odpo­wie­dzi na zew i wyło­niło spod łupku, ziemi i cera­micz­nych sko­rup w poprze­dza­ją­cym nadej­ście świtu mroku, czu­jąc woń… kogoś, cze­goś. Potem wró­ciły do swych mrocz­nych domostw, a dla tych, któ­rzy je widzieli, dla tych, któ­rzy wie­dzieli cokol­wiek o tego rodzaju isto­tach, ich odej­ście przy­po­mi­nało raczej ucieczkę.

Na Ron­dzie Świą­tyn­nym, w miarę jak słońce wzno­siło się coraz wyżej nad poło­żo­nymi w głębi lądu wzgó­rzami, stud­nie, fon­tanny i kamienne misy wypeł­niały się nad­mia­rem monet. Na łożu z mie­dzi lśniło gdzie­nie­gdzie sre­bro i złoto. Pod oto­czo­nymi wyso­kimi murami sank­tu­ariami Pożogi gro­ma­dziły się tłumy – pełne ulgi i bez­pieczne w bla­sku wil­got­nego poranka – radu­jące się z odej­ścia nagłej śmierci i dzię­ku­jące Śpią­cej Bogini za to, że na­dal się nie budziła. Widziano też wielu loka­jów wycho­dzą­cych boczną furtką ze świą­tyni Kap­tura. To boga­cze pró­bo­wali prze­ku­pić Pana Śmierci, licząc na to, że obu­dzą się następ­nego dnia, uko­jeni na duchu, w swych mięk­kich łożach.

To dla mni­chów Kró­lo­wej Snów miniona noc była powo­dem do żałoby ze względu na swój brzę­czący tren żelaza, nazna­czoną bli­znami nocną twarz cywi­li­za­cji. Owa twarz miała bowiem imię, a brzmiało ono Mor­der­stwo. Dla­tego dzwony nie mil­kły, a na port Laluni opa­dał całun zło­wróżb­nego dźwięku – zim­nego, twar­dego dźwięku, przed któ­rym nie było ucieczki…

…pod­czas gdy w zaułku za nie­wielką rezy­den­cją przy Niskiej Dro­dze Kupiec­kiej, wróż­bita posłu­gu­jący się Talią Smo­ków hała­śli­wie uwal­niał się od swego śnia­da­nia zło­żo­nego z owo­ców gra­natu, chleba, suszo­nych śli­wek oraz roz­cień­czo­nego wina, oto­czony pier­ście­niem psów, które cier­pli­wie cze­kały na swoją kolej.

Drzwi zamknęły się z hukiem za Eman­ci­po­rem Reese’em, wstrzą­sa­jąc lichym zatrza­skiem, po czym znowu zwi­sły na wytar­tych, skó­rza­nych zawia­sach.

Męż­czy­zna wpa­trzył się w wąski, cuch­nący stę­chli­zną kory­tarz, który miał przed sobą. Ulo­ko­waną na wyso­ko­ści pasa wnękę po jego pra­wej stro­nie oświe­tlała poje­dyn­cza łojowa świeczka. W jej bla­sku widać było plamy wil­goci, spę­kany tynk oraz maleńki kamienny ołta­rzyk Sio­stry Soliel, pokryty zwię­dłymi głów­kami kwia­tów. Na tyl­nej ścia­nie, sześć kro­ków od miej­sca, w któ­rym stał, kory­tarz otwie­rał się na obie strony. Wisiał tam potężny pałasz z czar­nego żelaza o poprzecz­nym jelcu i gałce z brązu. Zapewne rdza połą­czyła go już w jedną całość ze spa­ty­no­waną pochwą. Gdy Eman­ci­por patrzył na broń swej mło­do­ści, jego poorana bruz­dami, ogo­rzała od słońca twarz wyra­żała przy­gnę­bie­nie, zwłasz­cza wokół oczu. Czuł każde z sze­ściu, może sied­miu dzie­się­cio­leci swego życia.

Jego żona uci­szyła się w kuchni, zajęta pod­grze­wa­niem mokrego pia­sku. Gar­nek po poran­nej owsiance oraz tale­rze sto­jące obok niego na drew­nia­nej ladzie na­dal cze­kały na wyszo­ro­wa­nie. Widział ją oczyma wyobraźni: grubą, nie­ru­chomą nie­wia­stę, oddy­cha­jącą coraz pły­cej i coraz bar­dziej ner­wowo.

– To ty, Mancy?

Zawa­hał się. Mógł to zro­bić. Cof­nąć się, wyjść na ulicę. Znał się na son­do­wa­niu i umiał wią­zać węzły. Wszyst­kie rodzaje węzłów. Nie­straszny mu był koły­szący się pokład. Mógł opu­ścić to cho­lerne, zawszone mia­sto, porzu­cić tę kobietę i wrzesz­czące, miz­drzące się bachory, które spło­dzili. Mógł… uciec.

– Tak, kocha­nie – odparł z wes­tchnie­niem.

– Czemu nie jesteś w pracy? – zapy­tała bar­dziej piskli­wym gło­sem.

Zaczerp­nął głę­boko tchu.

– Zosta­łem… – Prze­rwał, a potem dokoń­czył, wypo­wia­da­jąc dru­gie słowo gło­śno i wyraź­nie: – Bez­ro­bot­nym.

– Słu­cham?

– Bez­ro­bot­nym.

– Wylał cię? Wylał? Ty głupi, nie­udolny…

– Dzwony! – krzyk­nął. – Dzwony! Nie sły­szysz dzwo­nów?

W kuchni zale­gła cisza.

– Sio­stry, zmi­łuj­cie się! – usły­szał nagle. – Ty idioto! Czemu nie idziesz szu­kać pracy? Znajdź sobie nową robotę. Jeśli wydaje ci się, że pozwolę ci się tu obi­jać, pod­czas gdy nasze dzieci stracą moż­li­wość nauki…

Eman­ci­por wes­tchnął.

Kochana Subly. Zawsze była taka prak­tyczna.

– Już idę, kocha­nie.

– Wróć, jak znaj­dziesz robotę. Dobrą robotę. Przy­szłość naszych dzieci…

Zatrza­snął za sobą drzwi i wbił wzrok w ulicę. Dzwony na­dal nie mil­kły. Robiło się coraz upal­niej. W powie­trzu uno­sił się fetor nie­czy­sto­ści, gni­ją­cych małży oraz ludz­kiego i zwie­rzę­cego potu. Subly nie­malże sprze­dała wła­sną duszę w zamian za stary, znisz­czony dom, który miał za ple­cami – czy raczej za dziel­nicę, w któ­rej się znaj­do­wał. Zda­niem Eman­ci­pora śmier­działo tu tak samo, jak we wszyst­kich innych dziel­ni­cach, w któ­rych wcze­śniej miesz­kali. Pomi­ja­jąc być może fakt, że roz­ma­itość gni­ją­cych w rynsz­to­kach warzyw była tu więk­sza.

„Loka­li­za­cja, Mancy. Wszystko zależy od loka­li­za­cji”.

Po dru­giej stro­nie ulicy Sturge Weaver wylazł przed swój sklep, by otwo­rzyć zamek żalu­zji i odsu­nąć je na boki. Co chwila spo­glą­dał zna­cząco na niskie wzgó­rze kur­hanu wzno­szące się na ulicy mię­dzy ich domami.

Ten ospały pier­dziel wszystko sły­szał. Nie szko­dzi. Subly upora się z garn­kiem i tale­rzami w rekor­do­wym cza­sie, a potem wyj­dzie na ulicę i zacznie trze­pać jadaczką, wytrzesz­cza­jąc oczy w poszu­ki­wa­niu współ­czu­cia czy czego tam.

To prawda, że musiał zna­leźć nową robotę przed zmierz­chem, bo ina­czej cały sza­cu­nek, który udało mu się zdo­być w ciągu sze­ściu ostat­nich mie­sięcy, znik­nie szyb­ciej niż pło­mień świecy pod­czas hura­ganu, wróci ponure prze­zwi­sko „Nie­far­towny Mancy”, duch daw­nych cza­sów podą­ża­jący za jego cie­niem, i sąsie­dzi tacy jak Sturge Weaver znowu zaczną czy­nić znaki chro­niące przed złem, gdy tylko ich drogi się skrzy­żują.

Robota. W tej chwili nie liczyło się nic innego. Mniej­sza z tym, że, odkąd nastała nowa pora roku, w mie­ście gra­so­wał jakiś sza­le­niec i co rano znaj­do­wano strasz­li­wie oka­le­czone ciała miesz­kań­ców Smęt­nej Laluni. Ich oczy nic nie wyra­żały – o ile na­dal mieli oczy – a ich ciała… wszyst­kie te bra­ku­jące czę­ści. Eman­ci­por zadrżał. Mniej­sza z tym, że pan Bal­tro nie będzie już ni­gdy potrze­bo­wał stan­greta – pomi­ja­jąc garstkę bla­dych, zgar­bio­nych gra­ba­rzy, któ­rzy zabiorą go w ostat­nią podróż do kata­kumb, w któ­rych spo­czy­wali jego przod­ko­wie, na zawsze kła­dącą kres jego rodowi.

Eman­ci­por otrzą­snął się. Gdyby nie maka­bryczny etap przej­ściowy, mógłby nie­mal zazdro­ścić kup­cowi tej ostat­niej podróży.

Przy­naj­mniej zna­la­zł­bym wresz­cie ciszę. Nie cho­dzi mi oczy­wi­ście o Subly, ale o dzwony. Cho­lerne, jękliwe, wiecz­nie gde­ra­jące dzwony…

***

– Znajdź mni­cha na końcu tego sznura i skręć mu kark.

Kapral spoj­rzał, mru­ga­jąc, na sier­żanta. Wier­cił się nie­spo­koj­nie pod cię­ża­rem stroju pod­od­działu pogrze­bo­wego, na który skła­dały się: pier­ście­niowa kol­czuga z brązu upstrzona nie­bie­skimi pla­mami, garncz­kowy hełm z nakarcz­kiem oraz cięż­kie, wyście­łane skórą nara­mien­niki.

Cho­lera, chło­pak wręcz pływa w tej prze­klę­tej zbroi. Nie udało mu się też zaim­po­no­wać gapiom. Nawet nie wyj­mo­wał tego krót­kiego mie­cza. Pochwę ma na­dal zala­ko­waną, do Kap­tura.

Guld odwró­cił się.

– Ruszaj, synu.

Słu­chał odgłosu cich­ną­cych za jego ple­cami kro­ków chło­paka i obser­wo­wał z ponurą miną, jak jego oddział stara się oto­czyć kor­do­nem ciało oraz stary kur­han, w któ­rym je pozo­sta­wiono, utrzy­mu­jąc na dystans gapiów i wałę­sa­jące się psy, a także pró­bu­jąc kopać gołę­bie i mewy. Dzięki ich wysił­kom to, co zostało z zabi­tego, spo­czy­wało w pokoju pod kawał­kiem strze­chy, któ­rym nakrył go jakiś lito­ściwy prze­cho­dzień.

Wróż­bita wynu­rzył się chwiej­nym kro­kiem z sąsied­niego zaułka. Twarz miał popie­latą. Nadworny mag króla nie był czło­wie­kiem miesz­ka­ją­cym na ulicy, lecz w tej chwili na kola­nach jego bia­łych pan­ta­lo­nów wid­niały ślady bez­po­śred­niego kon­taktu z brud­nymi kamie­niami bruku.

Guld miał nie­wiele sza­cunku dla roz­piesz­czo­nych magów. Byli zbyt odda­leni od ludz­kich spraw, pogrą­żeni w księ­gach, naiwni i dora­stali za wolno. Ophan zbli­żał się już do sześć­dzie­siątki, ale na­dal miał twarz małego brzdąca.

To oczy­wi­ście zasługa alche­mii. A wszystko w imię próż­no­ści.

– Stulu Ophan! – zawo­łał, spo­glą­da­jąc w załza­wione oczy maga. – Skoń­czy­łeś już swój odczyt?

To pyta­nie świad­czyło o braku wraż­li­wo­ści, ale takie wła­śnie Guld naj­bar­dziej lubił zada­wać.

Pękaty mag pod­szedł do niego.

– Skoń­czy­łem – potwier­dził ochry­płym gło­sem, obli­zu­jąc sinawe wargi.

To wymaga opa­no­wa­nia. Inter­pre­ta­cja talii chwilę po mor­der­stwie.

– I co?

– To nie był demon, Sekull ani Jhor­ligg. To był czło­wiek.

Sier­żant Guld skrzy­wił się, popra­wia­jąc hełm w miej­scu, gdzie weł­niana wyściółka otarła mu czoło do żywego.

– O tym już wie­dzie­li­śmy. To samo powie­dział nam ostatni uliczny wróż­bita. Za co wła­ści­wie król dał ci wieżę w swo­jej twier­dzy?

Twarz Stula Ophana pomrocz­niała.

– To na roz­kaz króla tu przy­sze­dłem – wark­nął. – Jestem nadwor­nym magiem. Moje wróżby mają bar­dziej… – zająk­nął się. – Bar­dziej biu­ro­kra­tyczną naturę. Takie krwawe mor­der­stwo to nie moja spe­cjal­ność, prawda?

Guld zasę­pił się.

– Uży­wasz talii do pro­wa­dze­nia reje­strów? To dla mnie nowość, magu.

– Nie bądź głup­cem. Mia­łem na myśli to, że moja magia kon­cen­truje się na zagad­nie­niach admi­ni­stra­cji. Na spra­wach kró­le­stwa i tak dalej. – Stul Ophan rozej­rzał się wokół, gar­biąc zaokrą­glone plecy. Gdy wresz­cie odna­lazł wzro­kiem przy­kryte zwłoki, jego ciało prze­biegł dreszcz. – To… to są naj­ohyd­niej­sze czary, uczy­nek sza­leńca…

– Chwi­leczkę – prze­rwał mu Guld. – Zabójca jest cza­ro­dzie­jem?

Stul ski­nął głową. Usta mu drżały.

– Jest potęż­nym nekro­mantą i bie­gle maskuje swój ślad. Nawet szczury nic nie widziały. A przy­naj­mniej nic, co zosta­łoby w ich mózgach…

Szczury. Czy­ta­nie ich myśli stało się w Laluni sztuką. Żądni łupów czar­no­księż­nicy tre­sują te cho­ler­stwa i wpusz­czają je do kur­ha­nów, gdzie spo­czy­wają kości ludu mar­twego od tak dawna, że nawet jego nazwa nie zacho­wała się w pamięci mia­sta.

Ta myśl uspo­ko­iła go nieco. Jeśli mago­wie i szczury widzieli to samo, zna­czyło to, że na świe­cie jest jed­nak prawda.

Dzię­kujmy Kap­tu­rowi za szczu­ro­ła­pów. Nie­ustra­szone skur­czy­byki splu­nę­łyby czar­no­księż­ni­kowi pod nogi, nawet gdyby ta ślina była ostat­nią kro­plą wil­goci na świe­cie.

– A gołę­bie? – zapy­tał nie­win­nie.

– Gołę­bie w nocy śpią – odparł Stul, spo­glą­da­jąc z nie­sma­kiem na sier­żanta. – Pew­nych gra­nic nie zamie­rzam prze­kra­czać. Szczury są w porządku. Ale gołę­bie… – Pokrę­cił głową, odchrząk­nął i rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu splu­waczki. Rzecz jasna, nie zna­lazł jej, zatem odwró­cił się i splu­nął na bruk. – Ponadto w zabójcy zro­dziło się upodo­ba­nie do szlachty…

Guld prych­nął pogar­dli­wie.

– Nie wycią­gaj pochop­nych wnio­sków, magu. To był daleki kuzyn dale­kiego kuzyna. Śred­nio zamożny kupiec tek­stylny, który nie pozo­sta­wił spad­ko­bier­ców…

– To wystar­cza­jąco bli­sko. Król żąda rezul­ta­tów. – Stul Ophan przy­glą­dał się sier­żan­towi z wyra­zem twa­rzy mają­cym suge­ro­wać wzgardę. – Tu cho­dzi o twoją repu­ta­cję, Guld.

– Repu­ta­cję?

Sier­żant roze­śmiał się z gory­czą, po czym odwró­cił się, zapo­mi­na­jąc na moment o magu.

O repu­ta­cję? To moja głowa spo­czywa na katow­skim pieńku, a szary układa już kamie­nie na stos. Szla­chec­kie rody ogar­nął popłoch. Pod­gry­zają pomarsz­czone nogi króla, gdy tylko nie całują ich uni­że­nie. Jede­na­ście nocy, jede­na­ście ofiar. Żad­nych świad­ków. Całe mia­sto jest prze­ra­żone. Sytu­acja może się wymknąć spod kon­troli. Muszę zna­leźć tego skur­wy­syna. Muszę zoba­czyć, jak wije się nadziany na szpi­kulce u Bramy Pała­co­wej. Cza­ro­dziej to coś nowego. Wresz­cie mam jakąś wska­zówkę.

Spoj­rzał na przy­kryte kawał­kiem strze­chy ciało kupca.

Od ofiar nie dowie­dzie­li­śmy się niczego. To powinno było dać mi do myśle­nia. A uliczni wróż­bici byli dziw­nie spięci i ner­wowi. To mag wystar­cza­jąco potężny, by zastra­szyć prze­cięt­nego użyt­kow­nika. I, co jesz­cze gor­sze, nekro­manta, ktoś, kto potrafi uci­szać dusze albo wysy­łać je do Kap­tura, nim jesz­cze krew osty­gnie.

Stul Ophan odchrząk­nął po raz drugi.

– No cóż – ode­zwał się. – W takim razie do jutra rana.

Guld wzdry­gnął się, a potem otrzą­snął.

– On w końcu popełni błąd… Jesteś pewien, że zabójca jest męż­czy­zną?

– Pra­wie.

Guld wbił wzrok w maga. Stul Ophan cof­nął się o krok.

– Pra­wie? A co to wła­ści­wie zna­czy?

– No więc wszystko wska­zuje na to, że mamy do czy­nie­nia z męż­czy­zną, ale jest w tym coś dziw­nego. Przy­ją­łem zało­że­nie, że po pro­stu sta­rał się zama­sko­wać ten fakt przez jakieś nie­skom­pli­ko­wane zaklątka i tak dalej…

– Kiep­sko rzu­cone? Czy to pasuje do maga, który potrafi uci­szać dusze i usu­wać wspo­mnie­nia ze szczu­rzych mózgów?

Stul Ophan zmarsz­czył brwi.

– Hmm, nie, to fak­tycz­nie raczej nie ma sensu.

– Pomyśl nad tym jesz­cze tro­chę, magu – roz­ka­zał Guld i choć był tylko sier­żan­tem w Straży Miej­skiej, Ophan odpo­wie­dział na jego pole­ce­nie pośpiesz­nym ski­nie­niem głowy.

– Co mam powie­dzieć kró­lowi? – zapy­tał mag.

Guld wepchnął kciuki za pas do mie­cza. Minęły lata, odkąd ostat­nio wycią­gał broń, ale w tej chwili wielce by się ucie­szył, gdyby tra­fiła się oka­zja. Przyj­rzał się tłu­mowi, morzu twa­rzy, które napie­rało na pier­ścień straż­ni­ków, zaci­ska­jąc go coraz bar­dziej.

To może być każde z nich. Ten char­czący żebrak o opa­da­ją­cych kąci­kach ust. Tych dwóch szczu­ro­ła­pów. Tamta sta­ruszka ze swymi lal­kami u pasa. To jakie­goś rodzaju cza­row­nica, widzia­łem ją już przed­tem, na miej­scu każ­dej z tych zbrodni. Teraz gorąco pra­gnie zabrać się do roboty nad kolejną lalką, jede­na­stą. Prze­słu­chi­wa­łem ją przed sze­ścioma dniami. Nie należy zapo­mi­nać, że ma tyle wło­sów na pod­bródku, że można by ją wziąć za męż­czy­znę. Albo może ów nie­zna­jomy o sma­głej twa­rzy. Pod tym pięk­nym płasz­czem ma zbroję, a u pasa broń zna­ko­mi­tej roboty. To z pew­no­ścią cudzo­zie­miec, bo w tych oko­li­cach nikt nie używa jed­no­siecz­nych buła­tów. To może być każde z nich. Mor­derca mógł przyjść tu, by obej­rzeć swe dzieło w świe­tle dnia, przy­glą­dać się z trium­fem temu z miej­skich straż­ni­ków, który ma naj­wię­cej doświad­cze­nia, gdy cho­dzi o takie sprawy.

– Powiedz Jego Kró­lew­skiej Mości, że mam już listę podej­rza­nych.

W gar­dle Stula Ophana zro­dził się dźwięk, który mógł wyra­żać nie­do­wie­rza­nie.

– Poin­for­muj też króla Sel­jure’a, że jego nadworny mag oka­zał się w miarę pomocny i że mam jesz­cze do niego wiele pytań, ocze­kuję więc, że poświęci wszyst­kie swe siły pomocy w moich docie­ka­niach – cią­gnął z prze­ką­sem sier­żant.

– Oczy­wi­ście – wychry­piał Stul Ophan. – Z woli króla jestem na twe roz­kazy, sier­żan­cie.

Odwró­cił się i odszedł do cze­ka­ją­cej nań karety.

Guld wes­tchnął.

Lista podej­rza­nych. Ilu jest magów w Smęt­nej Laluni? Stu? Dwu­stu? A ile jest wśród nich praw­dzi­wych talen­tów? Ilu przy­pływa tu na stat­kach kupiec­kich? Czy zabójca to cudzo­zie­miec, czy też ktoś z miej­sco­wych zszedł na złą drogę? Zaawan­so­wana magia ukrywa w sobie głę­biny, mogące wypa­czyć nawet naj­spo­koj­niej­szy umysł. A może to cień, który wyrwał się na swo­bodę, wylazł z jakie­goś poobi­ja­nego kur­hanu, cały wście­kły i nie­szczę­śliwy? Czy kopano ostat­nio jakieś głę­bo­kie doły? Lepiej zapy­tać wyrów­ny­wa­czy. Ale cie­nie? To nie w ich stylu…

Dzwony zadźwię­czały jak sza­lone i nagle umil­kły. Guld zmarsz­czył brwi, po czym przy­po­mniał sobie roz­kaz, który wydał mło­demu kapra­lowi.

O cho­lera, czyżby chło­pak potrak­to­wał to dosłow­nie?

***

W sali „Sma­ko­wi­tego Baru”, zagra­co­nej, lecz nie­mal pozba­wio­nej gości, snuł się poranny dym z pale­ni­ska, na któ­rym przy­go­to­wy­wano śnia­da­nie. Eman­ci­por zasiadł za jedy­nym tu okrą­głym sto­li­kiem, nie­opo­dal tyl­nej ściany, w towa­rzy­stwie Kre­ege’a i Dully’ego, któ­rzy zama­wiali wciąż nowe dzbanki, aż wresz­cie ranek prze­szedł w popo­łu­dnie. Nie­smak, jakim zwy­kle wypeł­niała Eman­ci­pora ta para szczu­rów por­to­wych, zmniej­szał się z każ­dym kuflem pie­ni­stego ale. Zaczął nawet słu­chać pro­wa­dzo­nej przez nich roz­mowy.

– Sel­jure zawsze chwiej­nie sie­dział na tro­nie – mówił Dully, dra­piąc się w barył­ko­watą pierś pod pokrytą pla­mami soli kami­zelką. – Już od cza­sów, gdy Jhec­ko­wie zdo­byli Stygg, a on nie zde­cy­do­wał się na inwa­zję. Teraz mamy hordę dzi­ku­sów po dru­giej stro­nie cie­śniny, a Sel­jure nie potrafi zdo­być się na nic poza czczymi groź­bami.

Zna­lazł wesz i uniósł ją, by przyj­rzeć się insek­towi, nim wsa­dzi go sobie do ust.

– To nie są do końca dzi­kusy – sprze­ci­wił się Kre­ege, cedząc powoli słowa. Potarł szcze­cinę pora­sta­jącą jego masywną żuchwę i przy­mru­żył powieki małych, ciem­nych oczek. – Jhec­ko­wie nie należą do pro­stych hord. W ich pan­te­onie roi się od duchów, demo­nów i tak dalej, a wódz wojenny jest odpo­wie­dzialny przed star­szymi w każ­dej kwe­stii, pomi­ja­jąc plany bitew. Nie­wy­klu­czone też, że naprawdę jest kimś szcze­gól­nym, bio­rąc pod uwagę jego suk­cesy. W końcu Stygg padł w ciągu jed­nego dnia i jed­nej nocy, a kto wie, jaką magią włada sam wódz. Ale jeśli starsi…

– To mnie nie obcho­dzi… – prze­rwał mu Dully, wyma­chu­jąc wysma­ro­waną tłusz­czem dło­nią, jakby opę­dzał się od por­to­wych much. – Ciesz się, że Jhec­ko­wie nie potra­fią wyty­czyć pro­stego kursu na Mętach. Sły­sza­łem, że spa­lili styg­gij­skie galery w por­tach. Jeśli ten przy­kład tępo­gło­wej głu­poty nie kosz­to­wał wodza wojen­nego jego kape­lu­sza z pió­rami, to ci starsi mają mniej rozumu niż jeżowce. To wszystko, co mam do powie­dze­nia. To Sel­jure, który chwiej­nie sie­dzi na tro­nie, może uczy­nić ze Smęt­nej Laluni łatwą zdo­bycz.

– To szlachta nakłada mia­stu kaj­dany – nie ustę­po­wał Kre­ege. – I Sel­jure’owi też. Do tego w niczym mu nie pomaga fakt, że jego jedyną dzie­dziczką jest nie­wy­żyta ladacz­nica, zde­ter­mi­no­wana pójść do łóżka z każ­dym szlach­ci­cem czy­stej krwi w całej Laluni. Są rów­nież kapłani, któ­rzy także mu nie poma­gają tymi wszyst­kimi zapo­wie­dziami zagłady i innymi takimi bzdu­rami. Na tym wła­śnie polega pro­blem, i to nie tylko w Smęt­nej Laluni. Tak samo wygląda to we wszyst­kich mia­stach na świe­cie. Zde­ge­ne­ro­wane dyna­stie i wiecz­nie jęczący kapłani. Kla­syczny przy­kład podziału wła­dzy i walki o bogac­twa złu­pione z pro­stych ludzi. A my jeste­śmy tylko mułami dźwi­ga­ją­cymi jarzmo.

– Potrzebny nam król, który miałby kawa­łek krę­go­słupa, i to wszystko – poskar­żył się Dully.

– Tak wła­śnie mówili w Korelu, kiedy ten nadęty kapi­tan, Sza­lony Jelec, zagar­nął tron. Ale wkrótce potem nikt już nic nie mówił, bo wszy­scy byli mar­twi albo i gorzej.

– Wyją­tek potwier­dza regułę…

– Nie w poli­tyce.

Obaj sta­rusz­ko­wie łypali na sie­bie spode łba. Potem Dully trą­cił Kre­ege’a łok­ciem i powie­dział do Eman­ci­pora:

– I co Mancy, znowu szu­kasz pracy, hę? – Obaj robot­nicy por­towi uśmiech­nęli się sze­roko. – Wygląda na to, że mia­łeś ostat­nio szczę­ście Chło­paka do pra­co­daw­ców. Niech Pani ma w opiece bied­nego głupka, który się zgo­dzi cię zatrud­nić. Nie chcę powie­dzieć, że jesteś złym pra­cow­ni­kiem, oczy­wi­ście.

Kre­ege uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej, odsła­nia­jąc nie­równe, próch­ni­cze pieńki zębów.

– A może Kap­tur zro­bił cię swoim Herol­dem? – zauwa­żył. – Zasta­na­wia­łeś się nad tym? No wiesz, to się zda­rza. Ostat­nio nie mamy tu zbyt wielu wróż­bi­tów czy­ta­ją­cych talię, więc trudno to okre­ślić. Pan Śmierci wybiera sobie, kogo chce, i nie można nic na to pora­dzić, nie­praw­daż?

– Kre­ege ma tro­chę racji – poparł go Dully. – Jak umarł twój pierw­szy pra­co­dawca? Sły­sza­łem, że uto­pił się we wła­snym łożu. Miał płuca pełne wody i odcisk dłoni na ustach. Na oddech Kap­tura, cóż za śmierć…

Eman­ci­por chrząk­nął, spo­glą­da­jąc na swój kufel.

– Sier­żant Guld usta­lił prawdę, Kre­ege. To było skry­to­bój­stwo. Luk­sor wdał się w nie­wła­ściwą grę z nie­od­po­wied­nimi ludźmi. Guld szybko zna­lazł zabójcę i skur­wy­syn wisiał na haku przez dłu­gie dni, zanim wyśpie­wał, kto pocią­gał za jego sznurki.

Wypił długi łyk, by uczcić prze­klętą pamięć Luk­sora.

Dully pochy­lił się nad bla­tem. Jego prze­krwione oczy błysz­czały.

– Ale co z następ­nym, Mancy? Cyru­lik powie­dział, że jego serce eks­plo­do­wało. Wyobraź to sobie tylko. Do tego był jesz­cze taki młody, że mógłby być twoim synem.

– I taki gruby, że mógłby prze­chy­lić karetę, gdyby nie sie­dział pośrodku – odwark­nął Eman­ci­por. – Ja wiem to naj­le­piej, bo sam wpy­cha­łem go do środka i wycią­ga­łem na zewnątrz. Zawsze powta­rzam, że każdy sam decy­duje o wła­snym losie.

Wypił resztę ale, by uczcić pamięć bied­nego, gru­bego Sep­tryla.

– A teraz kupiec Bal­tro – cią­gnął Kre­ege. – Sły­sza­łem, że ktoś wyciął mu flaki, a do tego język, żeby śled­czy nie mogli zmu­sić ducha do mówie­nia. Ludzie gadają, że był tam nadworny mag kró­lew­ski, który obwą­chi­wał buty Gulda.

Eman­ci­por uniósł wzrok i popa­trzył, mru­ga­jąc, na Kre­ege’a. Krę­ciło mu się w gło­wie.

– Nadworny mag? Naprawdę?

– Chyba nie masz się czego bać, co? – zapy­tał Dully, uno­sząc brwi.

– Bal­tro był szla­chet­nie uro­dzony – stwier­dził z drże­niem Kre­ege. – To, co mu zro­biono mię­dzy nogami…

– Zamknij się – wark­nął Eman­ci­por. – Był dobrym czło­wie­kiem, na swój spo­sób. Pamię­taj, że plu­cie do morza nie uspo­koi wia­tru.

– Jesz­cze jedną kolejkę? – zapy­tał Dully, chcąc zała­go­dzić spór.

Eman­ci­por skrzy­wił się wście­kle.

– Skąd masz tyle forsy?

Dully uśmiech­nął się, dłu­biąc w zębach.

– Pozby­wamy się ciał – wyja­śnił, robiąc prze­rwę na bek­nię­cie. – Nie ma dusz, zga­dza się? Znik­nęły, nie zosta­wia­jąc żad­nego śladu. Tak, jakby ni­gdy ich nie było. Kapłani mówią, że to tylko mięso. Nie zga­dzają się odpra­wiać obrząd­ków ani uczcić ich pamięci, bez względu na to, ile bli­scy zapła­cili im z góry. Nie chcą nawet dotknąć tych ciał i kropka.

– Naszym zada­niem jest zabie­rać je na plażę – wyja­śnił Kre­ege. Kłap­nął zębami. – Dzięki temu kraby są tłu­ste i smaczne.

Eman­ci­por wytrzesz­czył oczy.

– Łapie­cie kraby i potem je sprze­da­je­cie!

– Czemu by nie? Chyba nie sma­kują ina­czej, prawda? Trzy emolle na funt. Cał­kiem nie­źle na tym wycho­dzimy.

– To… okropne.

– To zwy­kły inte­res – sprze­ci­wił się Dully. – Zresztą pijesz za te pie­nią­dze, Mancy.

– No jasne – dodał Kre­ege.

Eman­ci­por potarł twarz, która nagle mu zdrę­twiała.

– No, ale jestem w żało­bie, prawda?

– Hej! – zawo­łał Dully, pro­stu­jąc się. – Widzia­łem na placu ogło­sze­nie. Ktoś szuka lokaja. Jeśli możesz jesz­cze cho­dzić pro­sto, mógł­byś tam zaj­rzeć.

– Zacze­kaj… – ode­zwał się Kre­ege z zakło­po­taną miną, ale Dully wymie­rzył mu kuk­sańca w bok.

– To jest jakiś pomysł – pod­jął Dully. – Ta twoja żona nie lubi, jak jesteś bez­ro­botny, prawda? Nie cho­dzi o to, że jestem wścib­ski. Chcę ci tylko pomóc.

– Na cen­tral­nym słu­pie?

– Ehe.

Na oddech Kap­tura. Tych dwóch han­dla­rzy kra­bami lituje się nade mną.

– Lokaja, tak? – Zmarsz­czył brwi. Powo­że­nie kare­tami było dobrą robotą. Wolał konie od więk­szo­ści ludzi. Ale lokaj­stwo… musiałby się cią­gle płasz­czyć. – Nalej mi jesz­cze jeden kufel, dla uczcze­nia pamięci Bal­tra, a potem pójdę to zoba­czyć.

Dully wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– W takim wła­śnie duchu… hmm… – Poczer­wie­niał na twa­rzy. – Nie cho­dzi mi o Bal­tra, oczy­wi­ście.

***

Idąc w stronę Ronda Ryb­nego, Eman­ci­por prze­ko­nał się, że wypił za dużo piwa. Widział mnó­stwo pro­stych linii, ale trudno mu się było ich trzy­mać. Gdy dotarł na rondo, świat wiro­wał już wokół niego, a kiedy zamknął oczy, czuł się tak, jakby jego umysł spa­dał przez mroczny tunel. A gdzieś na jego dnie cze­kała Subly, która zawsze powta­rzała mężowi, że podąży za nim przez Bramę Kap­tura, jeśli, umie­ra­jąc, zostawi jej dług albo wpę­dzi ją w jakieś inne kło­poty. Mógł nie­mal sły­szeć, jak pyskuje demo­nom, gdzieś tam na dole. Zaklął pod nosem i poprzy­siągł, że będzie miał oczy otwarte.

– Nie mogę umrzeć – mruk­nął. – Poza tym to tylko tru­nek. Nie umie­ram ani nie spa­dam. Jesz­cze nie. Czło­wiek potrze­buje pracy, potrze­buje gro­sza, ma obo­wiązki.

Słońce pra­wie już zaszło i rondo opu­sto­szało. Han­dla­rze i rze­mieśl­nicy napra­wia­jący sieci zamknęli swe stra­gany, a gołę­bie i mewy prze­cha­dzały się nie nie­po­ko­jone przez nikogo pośród nagro­ma­dzo­nych w ciągu dnia śmieci. Nawet opie­ra­jący się o mur przy wej­ściu na rondo Eman­ci­por wyczu­wał ner­wowy pośpiech han­dla­rzy ryb. Noc przy­no­siła teraz ze sobą w Smęt­nej Laluni nową grozę i nikt nie był skłonny zwle­kać, gdy cie­nie się wydłu­żały. Eman­ci­por zasta­na­wiał się, dla­czego nie czuje stra­chu. Z pew­no­ścią była to odwaga zro­dzona z ale. Ponadto kroki Kap­tura nie­raz już zbli­żały się bar­dzo do ścieżki jego życia i z jakie­goś powodu prze­ko­nało go to, że dzi­siej­szej nocy nie może go spo­tkać nic złego.

– Oczy­wi­ście, jeśli dostanę tę robotę, wszystko może się zda­rzyć – wymam­ro­tał. – Muszę mieć oczy otwarte, tak jest.

Miej­ski straż­nik śle­dził wzro­kiem Eman­ci­pora, gdy ten pod­szedł chwiej­nym kro­kiem do słupa ogło­sze­nio­wego sto­ją­cego pośrodku ronda, w pobliżu Fon­tanny Beru. Spie­niona broda boga spły­wała ospale do wypeł­nio­nej pie­rzem sadzawki. Eman­ci­por mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką do straż­nika, który przy­glą­dał się mu z kamienną twa­rzą.

– Czuję się bez­pieczny! – zawo­łał. – Herold Kap­tura! To ja nim jestem, he, he! – Zmarsz­czył brwi, gdy męż­czy­zna pośpiesz­nie nakre­ślił dło­nią znak chro­niący przed złem i odsu­nął się od niego. – To był żart! – krzyk­nął do niego. – Przy­się­gam na Kap­tura… to zna­czy na Sio­stry! Niech Zdro­wie i Zaraza wzbo­gacą mój sos… to zna­czy los. Wra­caj, czło­wieku! Żar­to­wa­łem!

Eman­ci­por znowu zaczął mam­ro­tać. Rozej­rzał się i prze­ko­nał, że został sam. Wokół nie było żywej duszy. Wszy­scy ulot­nili się z nad­zwy­czajną szyb­ko­ścią. Wzru­szył ramio­nami i sku­pił uwagę na usma­ro­wa­nym smołą drew­nia­nym słu­pie.

Wisiała na nim tylko jedna kartka. Przy­bito ją na wyso­ko­ści jego piersi. Papier był dobrej jako­ści, ze szmat. Eman­ci­por chrząk­nął.

– To drogi papier, kur­czę. Dziwne, że wisi tu tak długo.

Nagle zauwa­żył blady znak osłony, nakre­ślony inkau­stem w pra­wym dol­nym rogu. To nie było pomniej­sze zaklątko, mające wywo­łać czy­raki u rodziny tego, kto byłby na tyle głupi, by ukraść kartkę, ani nawet coś umiar­ko­wa­nie paskud­nego, jak impo­ten­cja czy utrata wło­sów. Nie, wewnątrz okrą­głego znaku nakre­ślono wprawną kre­ską czaszkę.

– Na brodę Beru – wyszep­tał Eman­ci­por. – Śmierć. Ta cho­lerna kartka prze­żyje sam słup.

Zbli­żył się pode­ner­wo­wany, by odczy­tać słowa. Ich wygląd wska­zy­wał na rękę wyna­ję­tego skryby, i to dobrego. Gdyby Eman­ci­por był trzeźwy, mógłby coś wywnio­sko­wać z tych wszyst­kich szcze­gó­łów. Był jed­nak pijany – i zda­wał sobie z tego sprawę – zatem wysi­łek zwią­zany z poważ­nym namy­słem wyda­wał mu się sta­now­czo zbyt wielki. Wie­dział, że zacho­wuje się nie­roz­waż­nie, ale jeśli nie chciał wra­cać do Subly nie­odziany w płaszcz zatrud­nio­nego, musiał pod­jąć ryzyko.

Oparł się ręką o słup i nachy­lił nad kartką, mru­żąc oczy. Na szczę­ście tekst był krótki.

Potrzebny lokaj. Pełne godziny pracy. Podróże.Pen­sja do uzgod­nie­nia, zależ­nie od doświad­cze­nia.Cze­kamy w gospo­dzie „Pod Żałob­ni­kiem”.

„Pod Żałob­ni­kiem”… to tuż za rogiem. I „podróże”. Na kapuzę Kap­tura, to by zna­czyło… no cóż, zna­czyłoby dokład­nie to, co miało zna­czyć…

Poczuł, że jego gumo­wata twarz roz­ciąga się w sze­ro­kim uśmie­chu, aż wresz­cie zaczęła go boleć z czy­stego zachwytu.

Żoneczka dosta­nie pie­niążki, a ja będę daleko, daleko od domu. He, he.

Jego ręka zsu­nęła się ze słupa. Gdy się ock­nął, leżał na bruku, wpa­tru­jąc się w bez­chmurne nocne niebo. Bolał go nos, lecz było to odle­głe cier­pie­nie. Usiadł i rozej­rzał się na­dal mocno zamro­czony. Na ron­dzie nie było nikogo oprócz kilku ulicz­ni­ków, któ­rzy przy­glą­dali się mu z wylotu zaułka. Wszy­scy spra­wiali wra­że­nie roz­cza­ro­wa­nych, że się obu­dził.

– Ule­ga­cie złu­dze­niom – mruk­nął, wsta­jąc. – Idę zna­leźć nową robotę, natych­miast.

Zachwiał się, nim zdo­łał się wypro­sto­wać. Obma­cał kurtkę i spodnie stan­greta, było jed­nak za ciemno, by potra­fił okre­ślić, w jakim są sta­nie. Rzecz jasna, były wil­gotne, ale to nie sta­no­wiło dlań nie­spo­dzianki, bio­rąc pod uwagę gęsty splot sztyw­nego w ramio­nach płasz­cza oraz jego dłu­gie rękawy o cia­snych man­kie­tach.

– Zresztą pew­nie dadzą mi libe­rię – mruk­nął. – Może nawet szytą na zamó­wie­nie.

„Pod Żałob­ni­kiem”. Tędy.

Wyda­wało mu się, że droga trwa bez końca, wresz­cie jed­nak ujrzał szyld z pła­czą­cym męż­czy­zną umiesz­czony nad wej­ściem do wąskiej trzy­pię­tro­wej gospody. W żół­tym świe­tle zawie­szo­nej na haku pod szyl­dem lampy widać było odźwier­nego, który opie­rał się o zdobną fra­mugę. U jego skó­rza­nego pasa wisiał masywny knut. Gdy zoba­czył zbli­ża­ją­cego się Eman­ci­pora, jedna z jego mię­si­stych dłoni prze­su­nęła się na uchwyt.

– Zmia­taj, sta­ruszku – wark­nął.

Eman­ci­por zatrzy­mał się na gra­nicy oświe­tlo­nego obszaru, chwie­jąc się lekko na nogach.

– Jestem umó­wiony – oznaj­mił, pro­stu­jąc się i wysu­wa­jąc pod­bró­dek.

– Nie tutaj.

– Jestem loka­jem. Mam tu robotę, tak jest.

Odźwierny uniósł rękę i podra­pał się po cie­mie­niu tuż nad guzo­wa­tym czo­łem.

– Chyba nie na długo, sądząc z tego, jak wyglą­dasz i cuch­niesz. No, ale… – Podra­pał się znowu, a potem uśmiech­nął sze­roko. – Zja­wiasz się o odpo­wied­niej porze. No wiesz, teraz pew­nie nie śpią. Właź do środka i przed­staw się skry­bie. On cię do nich zapro­wa­dzi.

– Tak wła­śnie zro­bię, dobry czło­wieku.

Odźwierny otwo­rzył drzwi. Eman­ci­por posu­wał się naprzód ostroż­nie i zdo­łał wejść do środka, nie obi­ja­jąc się o fra­mugę. Przy­sta­nął, gdy drzwi zamknęły się za nim, i zamru­gał ośle­piony jasnym bla­skiem sze­ściu świec sto­ją­cych na pół­kach naprze­ciwko wie­szaka z ubra­niami. Sądząc z wyglądu pozła­ca­nej miski, która stała na półce poni­żej świec, zapa­lił je jakiś wyznawca D’rek.

Pod­szedł bli­żej i zaj­rzał do miski. Wypeł­niała ją kłę­biąca się masa bia­łych roba­ków, któ­rym krew jakie­goś nie­szczę­snego zwie­rzę­cia nadała lekko różową barwę. Eman­ci­pora dopa­dły mdło­ści. Oparł się dłońmi o ścianę, czu­jąc, że gar­dło wypeł­nia mu gorz­kie pie­ni­ste ale. Zwy­mio­to­wał do naczy­nia, nie widząc żad­nego innego miej­sca, w któ­rym mógłby to zro­bić.

Robaki mio­tały się w bursz­ty­no­wej, usia­nej plam­kami piany żółci, jakby tonęły.

Eman­ci­por zachwiał się, otarł usta, a potem brzeg miski, i odwró­cił się od ściany. W powie­trzu uno­siła się woń jakie­goś styg­gij­skiego kadzi­dła, słodka jak gni­jące owoce. Miał nadzieję, że to wystar­czy, by ukryć smród wymio­cin. Stłu­mił kolejny atak mdło­ści, a potem głę­boko ode­tchnął, powoli i ostroż­nie.

– Kto idzie? – ode­zwał się ktoś po pra­wej w głębi kory­ta­rza.

Na kory­tarz wyszedł z bojaź­liwą miną chudy, zgar­biony sta­ru­szek o pal­cach czar­nych od inkau­stu. Gdy tylko zauwa­żył Eman­ci­pora, wypro­sto­wał się, pio­ru­nu­jąc intruza spoj­rze­niem.

– Czy ten tępo­głowy wół Dalg do cna osza­lał? – Skryba pod­biegł do Eman­ci­pora. – Wyno­cha, wyno­cha! – zawo­łał, wyma­chu­jąc rękami.

Sta­nął jed­nak jak wryty, gdy intruz odpo­wie­dział śmiało:

– Wię­cej uprzej­mo­ści, mój panie! Zatrzy­ma­łem się tu na chwilę, żeby, hmm, zło­żyć ofiarę Roba­kowi Jesieni. Jesz­tem loka­jem, jeszli łaszka. Szta­wi­łem się punk­tu­al­nie, tak jak mi zle­cono. Zapro­wadź mnie do pra­co­dawcy, i to migiem.

Zanim będę musiał zło­żyć kolejną ofiarę, niech mi D’rek wyba­czy.

Po pomarsz­czo­nej twa­rzy skryby prze­biegł godny aktora ciąg uczuć. Ostat­nim z nich był pod­szyty stra­chem sza­cu­nek. Sta­ru­szek wciąż prze­su­wał czar­nym koniusz­kiem języka po suchych war­gach. Po chwili skryba uśmiech­nął się do Eman­ci­pora, który obser­wo­wał go zafa­scy­no­wany.

– Sprytny jesteś, co? To trafna decy­zja. – Dotknął pal­cem czubka nosa. – Tak jest. Pożoga wie, że do pracy dla tych dwóch przy­szedł­bym tylko w takim sta­nie. To nie zna­czy, że źle im życzę, no wiesz. Ale mam swój rozum i wiem, że zalany w pestkę lokaj świet­nie pasuje do godziny i do cie­nia, jaki oni rzu­cają. To odpo­wied­nia postawa i tak dalej, hę? No wiesz… – Ujął Eman­ci­pora za ramię i popro­wa­dził go w stronę wio­dą­cych na górę scho­dów. – Pew­nie cię wyleją, bo to twoja pierw­sza noc i tak dalej, ale i tak warto było. Są na naj­wyż­szym pię­trze. To naj­lep­sze pokoje w całej gospo­dzie, jeśli komuś nie prze­szka­dzają nie­to­pe­rze pod oka­pem. Idę o zakład, że dla nich to chleb z masłem.

Wspi­naczka po scho­dach i nagła lek­kość w żołądku otrzeź­wiły nieco Eman­ci­pora. Gdy dotarli ze skrybą na czwarty pomost, prze­szli wąskim kory­ta­rzem i zatrzy­mali się przed ostat­nimi drzwiami po pra­wej, zaczęło do niego docie­rać, że z bez­ład­nej gada­niny skryby można było wyczy­tać jakieś dziwne fakty na temat jego nowych pra­co­daw­ców.

Nowych? To zna­czy, że już mnie przy­jęli? Nie, nie przy­po­mi­nam sobie niczego w tym rodzaju.

Spró­bo­wał zasta­no­wić się, o co tu może cho­dzić… ale bez powo­dze­nia. Oprzy­tom­niał już na tyle, że przy­gła­dził dło­nią upstrzone siwi­zną włosy, w tej samej chwili gdy zdy­szany skryba zaskro­bał cicho w drzwi. Po chwili rygiel się odsu­nął i drzwi otwo­rzyły się bez­gło­śnie.

– Łaskawy panie, przy­szedł wasz lokaj – ode­zwał się pośpiesz­nie sta­ru­szek, pochy­la­jąc głowę.

Pokło­nił się jesz­cze niżej i ruszył z powro­tem ku scho­dom.

Eman­ci­por zaczerp­nął głę­boko tchu i pod­niósł wzrok na przy­glą­da­ją­cego mu się zimno męż­czy­znę. Gdy poczuł na sobie pełen cię­żar spoj­rze­nia jego mar­twych, sza­rych oczu, wzdłuż krę­go­słupa prze­biegł mu dreszcz, zdo­łał jed­nak się nie wzdry­gnąć. Nie spu­ścił też wzroku, przyj­rzał się więc nie­zna­jo­memu rów­nie uważ­nie, jak tam­ten przy­glą­dał się jemu. Jasne oczy miał głę­boko osa­dzone w bia­łej jak kreda twa­rzy o wyra­zi­stych rysach. Jego czoło było wyso­kie i kwa­dra­towe, a siwie­jące, zacze­sane do góry włosy dłu­gie jak u mary­na­rza i zwią­zane w koń­ski ogon. Z kan­cia­stego, wysta­ją­cego pod­bródka ster­czała ostro zakoń­czona broda, poprze­szy­wana pasmami barwy żelaza. Męż­czy­zna wyglą­dał na czter­dzie­ści parę lat i był odziany w długi, pod­szyty futrem szla­frok, sta­now­czo za cie­pły na Smętną Lalu­nię. Dłu­go­palce dło­nie, na któ­rych nie nosił pier­ścieni, splótł przed jedwab­nym sznu­rem zastę­pu­ją­cym mu pas.

Eman­ci­por odchrząk­nął.

– Wielce szla­chetny panie! – zagrzmiał.

Za gło­śno, niech to szlag.

Skóra wokół oczu męż­czy­zny napięła się led­wie dostrze­gal­nie.

– Jestem Eman­ci­por Reese, zna­mie­nity lokaj, stan­gret, kucharz… – dodał nieco ciszej.

– Jesteś pijany – prze­rwał mu męż­czy­zna. Eman­ci­por ni­gdy w życiu nie sły­szał takiego akcentu. – I masz zła­many nos, cho­ciaż wygląda na to, że krwawi coraz sła­biej.

– Naj­po­kor­niej prze­pra­szam, panie – zdo­łał wykrztu­sić Eman­ci­por. – Za mój stan winą obcią­żam żałobę. Za nos słup ogło­sze­niowy albo może bru­kowce.

– Żałobę?

– Tak, panie. Prze­ży­łem sztrasz­liwą, oszo­bisztą tra­ge­dię.

– To bar­dzo przy­kre. Wejdź do środka, panie Reese.

Pomiesz­cze­nie zaj­mo­wało czwartą część naj­wyż­szego pię­tra. Stały w nim dwa łoża z bal­da­chi­mami, zasłane wymiętą pościelą, biurko skryby z szu­fla­dami i skó­rza­nym blo­kiem listo­wym, a przed biur­kiem tabo­ret. Ściany zdo­biły kiep­sko nama­lo­wane fre­ski, wpra­wione w tanie pły­ciny. Po lewej stro­nie biurka znaj­do­wała się wielka gar­de­roba. Przez otwarte drzwi było widać, że jest pusta. Obok szafy ulo­ko­wano wej­ście do pry­wat­nej łazienki, zasło­nięte wyszy­waną pacior­kami kotarą z mięk­kiej skóry. Pod jedną ze ścian usta­wiono cztery poobi­jane, się­ga­jące piersi Eman­ci­pora kufry podróżne. Tylko jeden miał otwartą pokrywę i widać w nim było piękne stroje cudzo­ziem­skiego kroju, umiesz­czone na żela­znych wie­sza­kach. W pokoju nie było nikogo wię­cej, lecz wyczu­wało się tu obec­ność dru­giej osoby, co potwier­dzało rów­nież nie­po­ście­lone łoże. Jedyną naprawdę oso­bliwą rzecz sta­no­wiła tu leżąca na bliż­szym łożu płyta sza­rego łupku wiel­ko­ści tale­rza. Eman­ci­por zmarsz­czył brwi na jej widok, a potem wes­tchnął i uśmiech­nął się pogod­nie do męż­czy­zny, który stał spo­koj­nie przy drzwiach. Zdą­żył je już zamknąć, zaci­ska­jąc pętlę.

Jest wysoki. To uła­twia symu­lo­wa­nie ukło­nów.

– Czy możesz przed­sta­wić mi jakieś refe­ren­cje, panie Reese?

– Och tak, oczy­wi­ście! – Eman­ci­por zła­pał się na tym, że kiwa bez prze­rwy głową. Spró­bo­wał prze­stać, ale bez powo­dze­nia. – Od mojej żony Subly. Trzy­dzie­ści jeden lat…

– Cho­dziło mi o poprzed­niego pra­co­dawcę.

– On nie żyje.

– To od jesz­cze poprzed­niego.

– Też nie żyje.

Męż­czy­zna uniósł cienką brew.

– A ten, który był jesz­cze przed­tem?

– Rów­nież nie żyje.

– A przed­tem?

– Przed­tem byłem ster­ni­kiem na żaglowcu kupiec­kim Słony Osad. Przez dwa­dzie­ścia lat pły­wa­łem do Styggu Krwa­wym Spa­ce­rem.

– A co się stało z tym stat­kiem i jego kapi­ta­nem?

– Leżą sześć­dzie­siąt sążni pod wodą, nie­opo­dal Szelfu Ridry.

Druga brew unio­sła się, dołą­cza­jąc do pierw­szej.

– Masz impo­nu­jącą histo­rię, panie Reese.

Eman­ci­por zamru­gał.

Jak on to robi z tymi brwiami?

– To prawda. A wszystko to byli dobrzy ludzie.

– A czy… obcho­dzisz po nich żałobę co noc?

– Słu­cham? Aha. Nie, nie. Tylko następ­nego dnia, łaskawy panie. Tylko wtedy. Biedny Bal­tro był uczci­wym czło­wie­kiem…

– Bal­tro? Kupiec Bal­tro? Czy to nie on był ostat­nią ofiarą tego sza­leńca, który gra­suje nocami po mie­ście?

– W rze­czy samej. Byłem ostat­nim czło­wie­kiem, który go widział żywego.

Brwi męż­czy­zny unio­sły się jesz­cze wyżej.

– Oprócz zabójcy oczy­wi­ście – dodał Eman­ci­por.

– Oczy­wi­ście.

– Nikt ni­gdy się na mnie nie skar­żył.

– Wywnio­sko­wa­łem to z two­ich słów, panie Reese. – Męż­czy­zna roz­pro­sto­wał ręce i wska­zał na sto­jący przy biurku tabo­ret. – Usiądź, pro­szę. Spró­buję ci opi­sać, czego ocze­kuję od swego lokaja.

Eman­ci­por ponow­nie się uśmiech­nął i usiadł na stołku.

– Czy­ta­łem w ogło­sze­niu, że w grę wcho­dzą podróże.

– To ci nie odpo­wiada, panie Reese?

Męż­czy­zna przy­sta­nął u stóp jed­nego z łóżek, ponow­nie krzy­żu­jąc ręce przed sobą.

– By­naj­mniej. To zaleta. Teraz, gdy na morzach się uspo­ko­iło i można zapo­mnieć o krwa­wym mycie, ogar­nęła mnie tęsk­nota za mor­ską pianą, za koły­sa­niem się pokładu i hory­zontu, za por­tami, zwro­tami i szo­tami… Czy coś się stało, panie?

Męż­czy­zna zaczął się wier­cić ner­wowo, a jego już przed­tem blada twarz nabrała sza­ra­wego odcie­nia.

– Nie, po pro­stu wolę podró­żo­wać lądem. Jak rozu­miem, umiesz czy­tać? Czy może kogoś wynaj­mo­wa­łeś?

– Nie, nie, umiem czy­tać, panie. Mam do tego talent. Czy­tam po lalu­nio­wemu, kra­dzie­żo­wemu i styg­gij­sku. Nauczy­łem, się tego z map mor­skich. No wiesz, panie, nasz pilot lubił miód pitny…

– A czy potra­fisz rów­nież pisać w tych języ­kach, panie Reese?

– Tak jest. Czy­ta­nie i pisa­nie. Hej, umiem nawet czy­tać po mell’zań­sku!

– Po mala­zań­sku?

– Nie, mell’zań­sku. Cho­dzi o impe­rium.

– Oczy­wi­ście. Powiedz mi, czy masz coś prze­ciwko temu, żeby pra­co­wać nocą, a spać za dnia? Jak rozu­miem, jesteś żonaty…

– To bar­dzo mi odpo­wiada, panie.

Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi, a potem ski­nął głową.

– Bar­dzo dobrze. W skład obo­wiąz­ków wcho­dzi zała­twia­nie codzien­nych spraw zwią­za­nych z wymo­gami podróży. Rezer­wa­cja miejsc na statku, nego­cja­cje z wła­dzami por­to­wymi, wyszu­ki­wa­nie lokum odpo­wia­da­ją­cego naszym potrze­bom, dba­nie o to, by nasze ubiory były czy­ste, wypach­nione i wolne od robac­twa, i tak dalej. Robi­łeś już takie rze­czy, panie Reese?

– Takie i gor­sze… chcia­łem powie­dzieć: takie i wię­cej, panie. Umiem też cze­sać i pod­ku­wać konie, napra­wiać uprząż, szyć, czy­tać mapy, orien­to­wać się według gwiazd, wią­zać węzły, spla­tać liny…

– Tak, tak, bar­dzo dobrze. A teraz pomówmy o zapła­cie…

Eman­ci­por uśmiech­nął się.

– Jestem wyjąt­kowo tani, panie. Wyjąt­kowo tani.

Męż­czy­zna wes­tchnął.

– Z takimi talen­tami? Non­sens, panie Reese. Nie doce­niasz sie­bie. Zapro­po­nuję ci roczny kon­trakt i zde­po­nuję odpo­wied­nią sumę w sza­no­wa­nej agen­cji, by zapew­nić regu­larny trans­fer środ­ków do two­jej rodziny. Gdy będziesz nam towa­rzy­szył w dro­dze, o twoje oso­bi­ste potrzeby zadbamy gra­tis. Czy suma tysiąca dwu­stu stan­dar­do­wych sztuk sre­bra rocz­nie będzie do zaak­cep­to­wa­nia?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki