Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Krwawa i wyczerpująca wojna trwa już dwanaście lat. Rządzone twardą ręką Imperium Malazańskie podbija jedno Wolne Miasto po drugim. Jego niezwyciężone legiony, prowadzone przez potężnych czarodziejów prą coraz dalej na południe - w kierunku legendarnego Darudżystanu...Tam rozegra się ostatni akt dramatu. W eksplozji czarów z Malazańczykami zetrze się sam Anomander Rake, najpotężniejszy z żyjących magów, władca latającej fortecy Odprysk Księżyca...Wcześniej jednak na ulicach metropolii dojdzie do zaciekłych zmagań. Imperialni Podpalacze Mostów - elitarna jednostka cesarzowej Laseen - rzucą wyzwanie zabójcom Rake'a i ich sprzymierzeńcom...
"Ogrody księżyca" Stevena Eriksona są jednym z najlepszych debiutów fantasy ostatniej dekady - barwną, epicką opowieścią, oszałamiającą rozmachem kreowanej wizji, bogactwem świata i mnogością pomysłów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 879
Żadna powieść nie może powstać w izolacji. Autor chciałby podziękować za wieloletnie wsparcie następującym osobom: Clare Thomas, Bowenowi, Markowi Paxtonowi-MacRae, Davidowi Keckowi, Courtneyowi, Ryanowi, Chrisowi i Rickowi, Mireille Theriacelt, Dennisowi Valdronowi, Keithowi Addisonowi, Susan, Davidowi i Harriet, Clare i Davidowi Thomasowi juniorowi, Chrisowi Rodellowi, Patrickowi Carrollowi, Kate Peach, Peterowi Knowlsonowi, Rune, Kentowi, Val i dzieciakom, mojemu niestrudzonemu agentowi Patrickowi Walshowi oraz znakomitemu redaktorowi Simonowi Taylorowi.
Tattersail: kadrowa czarodziejka, Druga Armia, interpretatorka Talii Smoków
Loczek: kadrowy mag, Druga Armia, niesympatyczny rywal Tayschrenna
Calot: kadrowy mag, Druga Armia, kochanek Tattersail
Toc Młodszy: zwiadowca, Druga Armia, Agent Szponu, który odniósł poważne rany podczas oblężenia Pale
Sierżant Sójeczka: Dziewiąta Drużyna, dawny dowódca Drugiej Armii
Kapral Kalam: Dziewiąta Drużyna, były szpon z Siedmiu Miast
Szybki Ben: Dziewiąta Drużyna, mag z Siedmiu Miast
Żal: Dziewiąta Drużyna, śmiertelnie groźna morderczyni wyglądająca jak młoda dziewczyna
Płot: Dziewiąta Drużyna, saper
Skrzypek: Dziewiąta Drużyna, saper
Biegunek: Dziewiąta Drużyna, barghascki wojownik
Młotek: Dziewiąta Drużyna, uzdrowiciel
Sierżant Nerwusik: Siódma Drużyna
Wykałaczka: Siódma Drużyna
Stabro Ganoes Paran: szlachetnie urodzony oficer malazański
Dujek Jednoręki: wielka pięść, głównodowodzący Armii Malazańskich podczas wojny na Genabackis
Tayschrenn: wielki mag w służbie cesarzowej
Bellurdan: wielki mag w służbie cesarzowej
Nightchill: wielka czarodziejka w służbie cesarzowej
A’Karonys: wielki mag w służbie cesarzowej
Lorn: przyboczna cesarzowej
Topper: dowódca Szponu
Cesarzowa Laseen: władczyni Imperium Malazańskiego
Tavore: siostra Ganoesa (drugie dziecko)
Felisin: najmłodsza siostra Ganoesa
Gamet: weteran, strażnik domowy
Cesarz Kellanved: założyciel imperium, zamordowany przez Laseen
Tancerz: główny doradca cesarza, zamordowany przez Laseen
Gburka: dawne imię Laseen, w czasach gdy była dowódcą Szponu
Dassem Ultor: pierwszy miecz imperium, zabity pod Y’ghatan, jednym z Siedmiu Miast
Toc (Starszy): zaginiony podczas zarządzonej przez Laseen czystki starej gwardii
Kruppe: człowiek fałszywie skromny
Crokus Younghand: młody złodziej
Rallick Nom: skrytobójca z gildii
Murillio: bawidamek
Coll: pijak
Meese: regularna klientka
Irilta: regularna klientka
Scurve: oberżysta
Sulty: posługaczka
Chert: pechowy osiłek
Baruk: wielki alchemik
Derudan: czarownica władająca Tennes
Mammot: wielki kapłan D’riss i wybitny uczony, wuj Crokusa
Travale: pobożny żołnierz Koterii
Tholis: wielki mag
Parald: wielki mag
Turban Orr: wpływowy rajca i kochanek Simtal
Lim: sojusznik Turbana Orra
Simtal: pani Majątku Simtal
Estraysian D’Arle: rywal Turbana Orra
Challice D’Arle: córka Turbana Orra
Vorcan: władczyni gildii (znana też jako mistrzyni skrytobójców)
Ocelot: naczelnik klanu Rallicka Noma
Talo Krafar: skrytobójca z klanu Jurriga Denatte’a
Krute z Talientu: agent gildii
Węgorz: człowiek uważany za szefa siatki szpiegowskiej
Niszczyciel Kręgu: agent Węgorza
Vildrom: strażnik miejski
Kapitan Stillis: kapitan straży z Majątku Simtal
Anomander Rake: władca Odprysku Księżyca, Syn Ciemności, Rycerz Ciemności
Serrat: zastępczyni Rake’a
Korlat: nocna łowczyni, kuzynka Serrat
Orfantal: nocna łowczyni
Horult: nocny łowca
Logros: wódz klanów T’lan Imassów, służących Imperium Malazańskiemu
Onos T’oolan: bezklanowy wojownik
Pran Chole: rzucający kości (szaman) T’lan Imassów Krona
Kig Aven: wódz klanu
Starucha: Wielki Kruk, służka Anomandera Rake’a
Silanah:eleint, towarzyszka Anomandera Rake’a
Raest: jaghucki tyran
K’rul: pradawny bóg, Wytyczający Ścieżki
Caladan Brood: naczelnywódz walczący z malazańskimi armiami podczas kampanii północnej
Kallor: zastępca Brooda
Książę K’azz D’Avore: dowódca Karmazynowej Gwardii
Jorrick Ostra Lanca: oficer Karmazynowej Gwardii
Czepiec: wielki mag Karmazynowej Gwardii
Kapral Blues: Szóste Ostrze Karmazynowej Gwardii
Paluszek: Szóste Ostrze Karmazynowej Gwardii
Ogar Baran: Ogar Cienia
Ogar Blind: Ogar Cienia
Ogar Gear: Ogar Cienia
Ogar Rood: Ogar Cienia
Ogar Shan: Ogar Cienia
Ogar Doan: Ogar Cienia
Ogar Ganrod: Ogar Cienia
Tron Cienia/Ammanas: władca Groty Cienia
Sznur/Kotylion: towarzysz Tronu Cienia i patron skrytobójców
Icarium: budowniczy Koła Wieków w Darudżystanie
Mappo: towarzysz Icariuma
Pannioński Jasnowidz: prorok-tyran władający Pannion Domin
Popioły już ostygły i otwieramy starą księgę.
Na jej zatłuszczonych stronicach chłodne słowa mówią nam o poległych, o imperium w rozkładzie.
Ogień przygasł, jego blask i iskierki życia są już tylko wspomnieniem. Wzrok mi słabnie.
Jaki jest kolor mych myśli, gdy otwieram „Księgę poległych” i wciągam głęboko w płuca woń historii?Posłuchajcie przeto słów, które przyszły z tym oddechem.
Te wciąż powracające opowieści mówią o nas wszystkich.Jesteśmy powtórką historii, niczym więcej, a ona trwa bez końca, który jest wszystkim.
Cesarz nie żyje! I jego prawa ręka – zimna i odrąbana! Zważ jednak na niknące cienie, rozdwojone, okrwawione i pokonane, umykające przed wzrokiem śmiertelników… Berło straciło władzę, zgasły pozłacane kandelabry, a z wysadzanego twardymi klejnotami paleniska siedem lat umykało ciepło… Cesarz nie żyje. I jego sługa i towarzysz. Sznur przecięto. Zważ jednak na zwiastuny powrotu: słabnący mrok, strzęp całunu, który spowija dzieci w gasnącym blasku imperium. Usłysz słabą repryzę trenu. Nim słońce zajdzie, dzień spłynie czerwienią po wyboistym gruncie. A w obsydianowych oczach siedem razy zabrzmi kurant zemsty…
Wołanie do cienia (I. 1. 1-18) Felisin (ur. 1146)
1154 rok snu Pożogi 96 rok Imperium Malazańskiego Ostatni rok panowania cesarza Kellanveda
Czarną, pokrytą dziobami powierzchnię Chorągiewki Mocka pokrywały plamy rdzy przypominające krwawe morza. Liczyła sobie już sto lat. Przytwierdzono ją do końca starej piki, umocowanej sworzniami na szczycie murów. Wyglądała pokracznie i monstrualnie. Wyklepano ją na kształt uskrzydlonego demona, który szczerzył zęby w lubieżnym uśmiechu. Przy każdym powiewie wiatru poskrzypywała przeraźliwie.
Tego dnia, gdy nad Mysią Dzielnicą Malazu wzniosły się kolumny dymu, wiatry były zmienne. Chorągiewka umilkła, obwieszczając w ten sposób, że wiejąca od morza bryza, która uderzała w zniszczone mury Twierdzy Mocka, nagle ustała. Potem Chorągiewka zazgrzytała na nowo, gdy zakręcił nią gorący, pełen iskier i dymu oddech Mysiej Dzielnicy, który dotarł z drugiego końca miasta na szczyt wzgórza.
Ganoes Stabro Paran z rodu Paranów wspiął się na palce, by wyjrzeć za blanki. Za jego plecami wznosiła się Twierdza Mocka, która ongiś była stolicą imperium, lecz teraz, gdy podbito już kontynent, znowu stoczyła się do roli kwatery pięści. Po lewej stronie miał pikę i jej kapryśną ozdobę.
Zbyt dobrze znał starożytną, górującą nad miastem fortecę, by mogła jeszcze go interesować. Odwiedzał ją po raz trzeci w ciągu trzech lat i dawno już zbadał wyboisty, brukowany dziedziniec, Starą Twierdzę – obecnie służyła jako stajnie, a na jej górnej kondygnacji gnieździły się gołębie, jaskółki i nietoperze – a także cytadelę, w której jego ojciec prowadził teraz z portowymi urzędnikami negocjacje na temat kwot eksportowych wyspy. Rzecz jasna, znaczna część cytadeli była niedostępna, nawet dla szlacheckiego syna. Była ona kwaterą pięści, a w jej wewnętrznych komnatach spotykali się ludzie zarządzający wyspą w imieniu imperium.
Ganoes zapomniał o Twierdzy Mocka i skupił uwagę na obskurnym mieście poniżej oraz na zamieszkach, do których doszło w najbiedniejszej dzielnicy. Twierdzę Mocka wzniesiono na urwisku. Do Wieży prowadziły kręte schody wykute w wapiennym klifie. Od miasta dzieliło ją co najmniej osiemdziesiąt sążni, a poobtłukiwany mur Twierdzy dodawał jeszcze sześć. Mysia Dzielnica była częścią miasta położoną najdalej od morza. Jej pofałdowany teren zajmowały liczne rudery oraz porośnięte chwastami tarasy przecięte wpół przez gęstą od mułu rzekę, która powoli toczyła swe wody ku portowi. Ganoesa dzieliła od niej większa część miasta, a gęstniejące słupy czarnego dymu uniemożliwiały chłopcu dokładną obserwację rozgrywających się tam wydarzeń.
Było południe, lecz powietrze pociemniało od rozbłysków i eksplozji magii.
Wtem, obok, pojawił się pobrzękujący zbroją żołnierz, który wsparł na murze skryte pod naramiennikami ręce, skrobiąc pochwą miecza kamienie chodnika.
– Cieszysz się, że w twych żyłach płynie czysta krew, co? – zapytał, kierując spojrzenie szarych oczu na płonące w dole miasto.
Chłopiec przypatrzył mu się uważnie. Wiedział, jak są wyekwipowane wszystkie imperialne pułki. Stojący obok człowiek był oficerem elitarnej Trzeciej Armii, jednym z ludzi cesarza. Na ciemnoszarej pelerynie miał srebrną broszę przedstawiającą kamienny most rozświetlony rubinowymi płomieniami. Podpalacze Mostów.
Wysocy rangą żołnierze i urzędnicy imperium byli częstymi gośćmi w Twierdzy Mocka. Wyspa Malaz nadal pełniła rolę ważnego portu, zwłaszcza teraz, gdy na południu trwały wojny korelskie. Ganoes widział już wielu ważnych ludzi, tak tutaj, jak i w stolicy, Uncie.
– A więc to prawda? – zapytał śmiało.
– Co?
– Że pierwszy miecz imperium, Dassem Ultor, nie żyje. Słyszeliśmy o tym w stolicy przed odjazdem. Czy to prawda?
Mężczyzna wzdrygnął się wyraźnie, nie odrywając wzroku od Mysiej Dzielnicy.
– Tak to już bywa na wojnie – mruknął pod nosem, jakby nie chciał, żeby usłyszał go ktoś postronny.
– Służysz w Trzeciej Armii. Myślałem, że jesteście z nim w Siedmiu Miastach. W Y’ghatan…
– Na oddech Kaptura, ciągle szukają jego ciała w dymiących jeszcze gruzach tego cholernego miasta, a ty, syn kupca, mieszkający dziesięć tysięcy mil od Siedmiu Miast, znasz informację, którą powinni posiadać tylko nieliczni. – Nadal się nie odwracał. – Nie znam twoich źródeł, ale dobrze ci radzę, zachowaj to, co wiesz, dla siebie.
– Mówią, że zdradził boga – zauważył Ganoes ze wzruszeniem ramion.
Nieznajomy wreszcie spojrzał na niego. Twarz miał naznaczoną blizną, a na szczęce i lewym policzku widniała plama, która mogła być śladem po oparzeniu. Mimo to wydawał się młody jak na oficera.
– Coś ci powiem, synku.
– A co?
– Każdą podjętą decyzją zmieniasz oblicze świata. Najlepiej jest żyć tak, żeby bogowie cię nie zauważali. Jeśli pragniesz wolności, chłopcze, żyj spokojnie.
– Chcę zostać żołnierzem. Bohaterem.
– Wyrośniesz z tego.
Chorągiewka Mocka skrzypnęła. Od morza nadciągnął wietrzyk, który rozproszył gęsty dym. Ganoes poczuł teraz odór gnijących ryb oraz tłoczących się w porcie ludzi.
Do oficera podszedł inny Podpalacz Mostów, który na plecach nosił rozbite, nadpalone skrzypce. Był żylasty i jeszcze młodszy od swego dowódcy – tylko kilka lat starszy od Ganoesa, który był dwunastoletnim chłopcem. Twarz i grzbiety obu dłoni pokrywały mu dziwaczne dzioby, a jego zbroja stanowiła osobliwe połączenie różnych egzotycznych elementów, nałożonych na wytarty, brudny mundur. U pasa miał krótki miecz w pękniętej drewnianej pochwie. Oparł się o blanki obok pierwszego mężczyzny i przyjął swobodną pozę, świadczącą, że znają się od dawna.
– Kiedy czarodzieje wpadają w panikę, smród jest paskudny – zauważył przybysz. – Wyraźnie ich poniosło. Nie potrzeba całej kadry magów, żeby załatwić parę woskowych wiedźm.
Oficer westchnął.
– Chciałem tu zaczekać, żeby zobaczyć, czy się opanują.
Żołnierz chrząknął.
– Są młodzi i niedoświadczeni – zauważył. – Niektórym na zawsze zostaną po tym blizny. Poza tym – dodał – wielu z nich wykonuje rozkazy kogoś innego.
– To tylko podejrzenia.
– Dowody mamy przed oczyma. W Mysiej Dzielnicy.
– Być może.
– Jesteś zbyt ostrożny. Gburka twierdzi, że to twoja największa wada.
– Gburka to zmartwienie cesarza, nie moje.
Odpowiedziało mu ponowne chrząknięcie.
– Może wkrótce stać się zmartwieniem nas wszystkich.
Oficer odwrócił się bez słowa i popatrzył na towarzysza.
Ten wzruszył ramionami.
– Mam takie przeczucie. Słyszałeś, że przybrała nowe imię? Laseen.
– Laseen?
– To napańskie słowo. Znaczy…
– Wiem, co znaczy.
– Mam nadzieję, że cesarz też to wie.
– Władczyni tronu – wtrącił Ganoes.
Obaj mężczyźni skierowali wzrok na niego.
Wiatr znowu zmienił kierunek, przynosząc ze sobą woń chłodnego kamienia, z którego zbudowano twierdzę. Żelazny demon jęknął na swej pice.
– Mój nauczyciel jest Napańczykiem – wyjaśnił Ganoes.
Wtem za ich plecami rozległ się nowy głos, władczy i zimny. Mówiła kobieta.
– Dowódco.
Obaj żołnierze odwrócili się, choć bez zbytniego pośpiechu.
– Ta nowa kompania będzie potrzebowała pomocy – rzekł oficer do swego towarzysza. – Wyślij Dujeka ze skrzydłem i kilku saperów, żeby opanowali pożary. Inaczej całe miasto pójdzie z dymem.
Żołnierz skinął głową i odmaszerował, nawet nie spoglądając na kobietę.
Stała przy bramie prowadzącej do kwadratowej wieży cytadeli, w towarzystwie dwóch strażników. Ciemnoniebieska skóra świadczyła, że jest Napanką, lecz poza tym nie wyróżniała się niczym szczególnym. Jej szarą szatę pokrywały plamy soli, brązowawe włosy były ścięte krótko jak u żołnierza, a szczupła twarz nie zapadała w pamięć. Jednakże na widok strażników Ganoesa przeszył dreszcz. Stali po obu stronach kobiety, wysocy i spowici w czerń. Dłonie mieli skryte w rękawach, a twarze ginęły pod kapturami. Chłopiec nigdy jeszcze nie widział szpona, instynkt podpowiadał mu jednak, że to akolici kultu. Co znaczyło, że ta kobieta…
– Ty wpakowałaś nas w tę kabałę, Gburko – odezwał się oficer. – Ale wygląda na to, że porządek będę musiał zrobić ja.
Ganoesa zdumiewało, że żołnierz nie okazywał strachu, a jego ton był bliski pogardy. To Gburka stworzyła Szpon i uczyniła z niego potęgę, której mógł dorównać tylko sam cesarz.
– Noszę teraz inne imię, dowódco.
– Słyszałem – odparł mężczyzna, krzywiąc wściekle twarz. – Chyba czujesz się bardzo pewna siebie pod nieobecność cesarza. Nie on jeden pamięta, że kiedyś byłaś zwykłą dziewką służebną w Starej Dzielnicy. Widzę, że dawno już zapomniałaś o wdzięczności.
Jeśli nawet te słowa poirytowały Gburkę, jej twarz tego nie zdradzała.
– To było proste zadanie – zauważyła. – Ale wygląda na to, że twoi nowi oficerowie nie potrafią sobie z nim poradzić.
– Sytuacja wymknęła się spod kontroli – tłumaczył się dowódca. – Są niedoświadczeni…
– To nie moja sprawa – warknęła. – Zresztą nie martwi mnie to zbytnio. W ten sposób ci, którzy się nam sprzeciwiają, otrzymają jeszcze dotkliwszą nauczkę.
– Sprzeciwiają? Garstka domorosłych wiedźm sprzedających swe niewielkie talenty? I jaki to złowieszczy użytek z nich robiły? Wyszukiwały ławice korawali na płyciznach zatoki. Na oddech Kaptura, kobieto, to nie jest groźba dla imperium.
– Nieusankcjonowane czary. Złamanie nowego prawa…
– Twojego prawa, Gburko. Ono się nie utrzyma. Możesz być pewna, że kiedy cesarz wróci, natychmiast odwoła twój zakaz uprawiania czarów.
Kobieta uśmiechnęła się zimno.
– Na pewno z radością usłyszysz, że z Wieży zameldowano o zbliżaniu się transportowców, które mają zabrać twych nowych rekrutów. Bez żalu rozstaniemy się z tobą i twoimi niespokojnymi, skorymi do buntu żołnierzami, dowódco.
Kobieta odwróciła się bez słowa i – nawet nie spoglądając na chłopca stojącego obok żołnierza – wróciła do cytadeli w towarzystwie swych milczących strażników.
Ganoes i dowódca znowu skierowali spojrzenia na ogarniętą zamieszkami Mysią Dzielnicę. Za zasłoną dymu było teraz widać płomienie.
– Pewnego dnia zostanę żołnierzem – oznajmił chłopiec.
Mężczyzna chrząknął.
– Tylko wtedy, gdy nie nadasz się do niczego innego, synku. Za miecz chwytają wyłącznie zdesperowani ludzie, którym nie pozostało nic innego. Zapamiętaj moje słowa i znajdź sobie jakiś szczytniejszy cel.
– Nie jesteś podobny do innych żołnierzy, z którymi rozmawiałem – zauważył Ganoes, krzywiąc się. – Przypominasz raczej mojego ojca.
– Nie jestem twoim ojcem, chłopcze – warknął oficer.
– Świat nie potrzebuje jeszcze jednego kupca winnego – skontrował Ganoes.
Żołnierz zmrużył oczy, przyglądając mu się uważnie. Otworzył usta, by udzielić narzucającej się odpowiedzi, zamknął je jednak gwałtownie.
Zadowolony z siebie Ganoes Paran spojrzał na płonącą dzielnicę.
Nawet małemu chłopcu może się udać celna riposta, dowódco.
Chorągiewka Mocka zawirowała raz jeszcze. Znad miasta nadciągnęły kłęby dymu, które ogarnęły patrzących. Niosły ze sobą smród płonącej tkaniny, farby i kamienia, a także jakiś inny, słodkawy zapach.
– To rzeźnia – odezwał się Ganoes. – Świnie się palą.
Oficer skrzywił twarz. Po długiej chwili oparł się z westchnieniem o mur.
– Skoro tak mówisz, chłopcze. Skoro tak mówisz…
Pale
…W ósmym roku Wolne Miasta Genabackis nawiązały kontakt z kilkoma zaciężnymi armiami, które miały im pomóc w odparciu ofensywy imperium. Najbardziej znaczącymi z nich były Karmazynowa Gwardia pod dowództwem księcia K’azza D’Avore (zob. tom III i V) oraz pułki Tiste Andii z Odprysku Księżyca, którymi dowodził między innymi Caladan Brood.
Siły Imperium Malazańskiego, które wiódł wielka pięść Dujek Jednoręki, składały się w owym roku z Drugiej, Piątej i Szóstej Armii, a także legionów Moranthów.
Gdy spoglądamy wstecz na te wydarzenia, narzucają się dwa spostrzeżenia. Po pierwsze, zawarty w roku 1156 sojusz z Moranthami spowodował fundamentalną zmianę w sztuce wojennej Imperium Malazańskiego, która na krótką metę okazała się korzystna. Po drugie, warto zauważyć, że przystąpienie do wojny władających czarami Tiste Andii z Odprysku Księżyca oznaczało początek Czarodziejskiej Kanonady, która zdewastowała cały kontynent.
W roku 1163 snu Pożogi oblężenie Pale zakończyło się eksplozją czarów, która przeszła już do legendy.
Wojny imperialne 1158-1194 Tom IV, Genabackis Imrygyn Tallobant (ur. 1151)
Stare kamienie traktu rozbrzmiewają tętentem podkutych żelazem kopyt i łoskotem bębnów. Widziałam, jak szedł od morza aż po skąpane w czerwieni wzgórza. Przyszedł z zachodem słońca, jeden chłopiec pośród ech synów i braci, szeregów żołnierskich duchów. A ja siedziałam na ostatnim, wytartym milowym kamieniu o zmierzchu dnia. Jego głośne kroki mówiły mi wszystko, co musiałam wiedzieć, o chłopcu maszerującym po kamiennej drodze, jeszcze jednym żołnierzu, kolejnym gorejącym sercu, którego dotąd nie ostudziło twarde żelazo.
Lament matki Anonim
1161 rok snu Pożogi 103 rok Imperium Malazańskiego 7 rok panowania cesarzowej Laseen
– Pchnąć i pociągnąć – mówiła staruszka. – Oto metoda cesarzowej. Jest taka sama jak bogowie. – Pochyliła się w bok i splunęła, po czym otarła pomarszczone wargi brudną chustką. – Oddałam już na wojnę trzech mężów i dwóch synów.
Córka rybaka gapiła się z błyskiem w oczach na kolumnę jeźdźców, którzy podążali traktem. Prawie nie słuchała stojącej obok starowinki. Oddychała szybko w rytm tętentu pięknych rumaków. Czuła, że twarz jej płonie, z powodów niemających nic wspólnego z upałem. Dzień chylił się już ku zachodowi. Czerwona plama słońca wisiała nad drzewami po prawej stronie, a owiewająca twarz dziewczyny morska bryza stała się chłodna.
– To było w czasach cesarza – ciągnęła staruszka. – Niech Kaptur upiecze na rożnie jego bękarcią duszę. Ale popatrz tylko, dziewczynko: Laseen rozrzuca kości niczym najlepsi gracze. Ha, zaczęła przecież od jego kości, mam rację?
Córka rybaka słabo skinęła głową. Czekały przy gościńcu, jak przystało nisko urodzonym. Staruszka dźwigała worek pełen rzep, a dziewczyna niosła na głowie ciężki kosz. Mniej więcej co minutę kobieta przekładała tobół z jednego kościstego barku na drugi. Całą drogę zajmowali jeźdźcy, a za jej plecami znajdował się głęboki, kamienisty rów, nie miała więc gdzie postawić worka.
– Mówię ci, że rozrzuca kości. Kości mężów i synów, żon i córek. Dla niej to bez różnicy. Dla niej i dla imperium. – Staruszka splunęła raz jeszcze. – Trzech mężów i dwóch synów, po dziesięć monet rocznie za każdego. Pięć razy dziesięć to pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt monet rocznie, dziewczynko. Ale co mi z tego? Marznę zimą i marznę w łożu.
Córka rybaka otarła pył z czoła. Jej jasne oczy śledziły mijających ich żołnierzy. Młodzi mężczyźni siedzieli na siodłach o wysokich oparciach, wbijając w dal swe poważne spojrzenia. Nieliczne towarzyszące im kobiety były rosłe i z jakiegoś powodu wydawały się gwałtowniejsze od mężczyzn. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w hełmach czerwonym blaskiem, który tak raził oczy dziewczyny, że aż zaszły łzami.
– Jesteś córką rybaka – zauważyła staruszka. – Widywałam cię już na gościńcu, na plaży i na rynku, z tatą. To ten bez ręki, co? Pewnikiem kości do jej kolekcji? – Wykonała ręką gest naśladujący rąbanie, po czym skinęła głową. – Ja mieszkam w pierwszym domu przy drodze. Za te monety kupuję świece. Co noc palę pięć świec, żeby stara Rigga miała towarzystwo. To stary dom i wszystko w nim jest stare. Ja też, dziewczynko. Co masz w tym koszu?
Do córki rybaka dotarło powoli, że zadano jej pytanie. Odwróciła wzrok od żołnierzy i uśmiechnęła się do staruszki.
– Przepraszam. Konie robią okropny hałas.
– Pytałam, co masz w tym koszu, dziewczynko? – powtórzyła Rigga podniesionym głosem.
– Sznurek. Tyle sznurka, że wystarczy na trzy sieci. Jedną musimy zrobić już na jutro. Tatunio stracił ostatnią. Coś porwało ją na głębinie razem ze wszystkim, co złowił. Lichwiarz Ilgrand chce odzyskać pieniądze, które nam pożyczył, i musimy jutro nałapać dużo ryb. – Uśmiechnęła się po raz drugi i ponownie zerknęła na żołnierzy. – Czy nie są cudowni?
Rigga wyciągnęła nagle rękę, złapała dziewczynę za gęste, czarne włosy i szarpnęła je z całej siły.
Córka rybaka krzyknęła. Kosz zachwiał się na jej głowie i ześliznął na bark. Próbowała powstrzymać go rozpaczliwym gestem, był jednak zbyt ciężki. Runął na ziemię i pękł.
– Aaai! – krzyknęła dziewczyna. Spróbowała uklęknąć, lecz Rigga znów szarpnęła ją za włosy i odwróciła do siebie.
– Wysłuchaj mnie, dziewczynko! – wysyczała, owiewając jej twarz kwaśnym oddechem. – Imperium gnębi ten kraj już od stu lat. Ty się urodziłaś pod jego władzą, ale ja nie. Kiedy miałam twoje lata, Itko Kan było niezależnym państwem. Mieliśmy własną flagę i nikt nam nie rozkazywał. Byliśmy wolni, dziewczynko.
Córkę rybaka dopadły mdłości od jej oddechu. Zacisnęła powieki.
– Zapamiętaj sobie tę prawdę, dziecko, bo inaczej Płaszcz Kłamstw oślepi cię na zawsze. – Głos Riggi przeszedł w monotonny zaśpiew i dziewczyna natychmiast zesztywniała. Rigga, Riggalai Jasnowidząca, woskowa wiedźma, która więzi dusze w świecach, a potem je pali. Dusze strawione w płomieniach… W słowach staruszki pobrzmiewał mrożący krew w żyłach ton proroctwa. – Zapamiętaj sobie tę prawdę. Jestem ostatnią osobą, która z tobą rozmawia, a ty ostatnią, która mnie usłyszy. Dlatego łączy nas więź, która przetrwa wszystko.
Rigga zacisnęła silniej palce.
– Za morzem cesarzowa wbiła nóż w dziewiczą glebę. Nadchodzi potop krwi, który zaleje cię, dziecko, jeśli nie będziesz ostrożna. Dadzą ci miecz i pięknego konia, a potem wyślą za morze. Ale twoją duszę pochłonie cień. Słuchaj uważnie! Ukryj me słowa głęboko! Rigga cię ocali, ponieważ łączy nas więź. Ale nie mogę uczynić nic więcej. Rozumiesz? Czekaj na władcę zrodzonego w ciemności. To jego dłoń cię uwolni, choć on o tym nie wie…
– Co to, do licha?! – ryknął ktoś.
Rigga zwróciła się w stronę traktu. Jeden z jeźdźców zwolnił. Jasnowidząca puściła włosy dziewczyny.
Ta zatoczyła się do tyłu, potknęła o przydrożny kamień i runęła na ziemię. Kiedy podniosła wzrok, jeździec oddalał się już kłusem, a na jego miejsce przybył następny.
– Zostaw tę ślicznotkę, starucho – warknął.
Przemykając obok, pochylił się, wyciągnął otwartą dłoń i walnął żelazną rękawicą w głowę Riggi. Staruszka zatoczyła się i padła ciężko na uda córki rybaka, która głośno krzyknęła. Po twarzy kobiety spływała strużka karmazynowej plwociny. Dziewczyna pisnęła głośno, odpełzła kawałek po żwirze, zrzuciła z siebie ciało Riggi i dźwignęła się na kolana.
Przepowiednia staruszki zapadła w jej umysł, ciężka jak kamień i ukryta przed wzrokiem. Dziewczyna przekonała się, że nie pamięta ani jednego słowa jasnowidzącej. Złapała wełniany szal Riggi i przetoczyła ją ostrożnie na drugi bok. Połowę twarzy staruszki zbroczyła wypływająca zza ucha krew. Plamy pokrywały również pomarszczony podbródek oraz usta. Oczy spoglądały w pustkę.
Córka rybaka odsunęła się niezdolna zaczerpnąć tchu. Rozejrzała się wokół zdesperowana. Kolumna żołnierzy odjechała, pozostawiając po sobie jedynie kurz oraz odległy tętent kopyt. Rzepy Riggi wysypały się na drogę. Między stratowanymi jarzynami widać było pięć łojowych świec. Dziewczyna pochwyciła z wysiłkiem haust pełnego pyłu powietrza. Wytarła nos i rozejrzała się za swym koszem.
– Mniejsza o świece – wymamrotała dziwnym, ochrypłym głosem. – Już po nich, prawda? Zostały tylko stare kości. Mniejsza z tym. – Poczołgała się ku zwojom sznurka, które wypadły z pękniętego kosza, a gdy przemówiła znowu, jej głos brzmiał młodo, tak jak zawsze. – Potrzebujemy sznurka. Będziemy pracowali całą noc i zrobimy nową sieć. Tatunio czeka. Stoi przy drzwiach i patrzy na ścieżkę. Czeka na mnie.
Nagle umilkła. Przeszył ją dreszcz. Słońce niemal już zaszło. Z cieni sączył się nietypowy dla tej pory roku chłód, który zalał trakt niczym woda.
– To teraz – wychrypiała głosem, który nie należał do niej.
Na jej bark opadła spowita w miękką rękawicę dłoń. Córka rybaka pochyliła się przerażona.
– Spokój, dziewczyno – zabrzmiał męski głos. – To koniec. Nie można już jej pomóc.
Podniosła wzrok. Nachylał się nad nią odziany w czerń mężczyzna o twarzy skrytej pod kapturem.
– Ale on ją uderzył – zaprotestowała dziecinnym głosem. – A ja muszę wiązać sieci z tatuniem…
– Wstawaj już – rozkazał mężczyzna, chwytając ją pod pachy dłońmi o długich palcach. Wyprostował się i bez wysiłku podniósł dziewczynę. Nim postawił ją na ziemi, zamachała w powietrzu obutymi w sandały stopami.
Zobaczyła drugiego mężczyznę, który był niższy i również ubrany na czarno. Stał na drodze, odwrócony do niej plecami, i spoglądał w ślad za żołnierzami.
– Marne to było życie – odezwał się piskliwym głosem, nadal nie patrząc na dziewczynę. – Mizerny talent, dawno już pozbawiony daru. Och, mogłoby się jej udać jeszcze raz, ale tego już się nie dowiemy, prawda?
Córka rybaka podeszła do torby Riggi i wzięła jedną ze świec. Gdy się wyprostowała, jej oczy nabrały nagle twardego wyrazu. Splunęła na drogę.
Niższy mężczyzna odwrócił gwałtownie głowę. Wydawało się, że pod jego kapturem kryją się tylko cienie.
Dziewczyna cofnęła się o krok.
– To było dobre życie – wyszeptała. – No wiesz, miała te świece. Pięć świec. Po jednej dla…
– Nekromancja – przerwał jej nieznajomy.
– Widzę je, dziecko. Rozumiem, co oznaczają – wtrącił łagodnie wyższy z mężczyzn, który wciąż stał u jej boku.
Niższy żachnął się gniewnie.
– Wiedźma udzieliła schronienia pięciu wątłym, słabym duszom. To nic wielkiego. – Uniósł głowę. – Słyszę je. Wołają ją.
Oczy córki rybaka wypełniły się łzami. Z czarnego kamienia, który zapadł w jej umysł, wypłynął niewysłowiony ból. Otarła policzki.
– Skąd się tu wzięliście? – zapytała nagle. – Nie widziałyśmy was na drodze.
Stojący obok mężczyzna zwrócił się ku wysypanemu żwirem traktowi.
– Byliśmy po drugiej stronie – wyjaśnił z nutą wesołości w głosie. – Czekaliśmy, tak samo jak wy.
– Tak jest, po drugiej stronie – zgodził się z chichotem drugi. Ponownie spojrzał na drogę i uniósł ręce.
Gdy z góry opadła ciemność, dziewczyna zaczerpnęła tchu. Na moment powietrze wypełnił ostry dźwięk, jakby coś się rozdzierało. Potem mrok się rozproszył i córka rybaka wybałuszyła oczy.
Wokół stojącego na gościńcu człowieka siedziało siedem potężnych Ogarów. Ich oczy lśniły żółtym blaskiem. Wszystkie patrzyły w tę samą stronę co on.
– Jesteście głodne, co? – Usłyszała jego syk. – No to, huzia!
Ogary pomknęły bezszelestnie przed siebie.
Ich pan odwrócił się.
– Laseen będzie miała o czym myśleć – rzekł do człowieka, który stał obok niej. Znowu zachichotał.
– Czy musisz komplikować sprawy? – zapytał drugi znużonym tonem.
Niższy mężczyzna zesztywniał.
– Już doganiają kolumnę. – Uniósł głowę. Z oddali dobiegł kwik koni. – Podjąłeś decyzję, Kotylionie? – zapytał z westchnieniem.
Drugi nieznajomy mruknął rozbawieniony.
– Nazwałeś mnie po imieniu, Ammanasie, a to oznacza, że zdecydowałeś już za mnie. Przecież nie możemy jej tu teraz zostawić.
– Oczywiście, że możemy, stary druhu. Tyle że martwą.
Kotylion przyjrzał się dziewczynie.
– Nie – sprzeciwił się cicho. – Będzie w sam raz.
Córka rybaka przygryzła wargę. Cofnęła się o krok, nie wypuszczając z dłoni świecy Riggi. Wytrzeszczała oczy, przenosząc wzrok z jednego na drugiego z nieznajomych.
– Szkoda – zauważył Ammanas.
Kotylion skinął lekko głową i odchrząknął.
– Potrzeba będzie trochę czasu.
W odpowiedzi Ammanasa brzmiała nuta rozbawienia.
– A czy mamy czas? Prawdziwa zemsta wymaga długiego i starannego podchodzenia ofiary. Czy zapomniałeś o bólu, który nam ongiś sprawiła? Laseen jest przyparta do muru. Może upaść bez naszego udziału. Gdzie by w tym była satysfakcja?
– Nigdy nie doceniałeś cesarzowej – zaprotestował chłodnym, ostrym tonem Kotylion. – I dlatego jesteśmy teraz w takiej sytuacji… Nie. – Wskazał na córkę rybaka. – Będzie nam potrzebna. Laseen zadarła z Odpryskiem Księżyca, a to istne gniazdo szerszeni. Chwila jest idealna.
Przez kwik koni przebijały się teraz odległe krzyki mężczyzn i kobiet. Ten dźwięk przeszył serce dziewczyny nagłym bólem. Spojrzała na leżącą przy drodze nieruchomą postać Riggi, a potem na Ammanasa, który podszedł do niej. Chciała uciekać, lecz nogi drżały pod nią bezsilnie. Był już blisko. Miała wrażenie, że przygląda się jej uważnie, choć nadal nie potrafiła przeniknąć wzrokiem cieni pod jego kapturem.
– Jesteś córką rybaka? – zapytał łagodnie.
Skinęła głową.
– A jak masz na imię?
– Dość już tego! – warknął Kotylion. – To nie jest mysz, którą sobie złapałeś, Ammanasie. Poza tym to ja ją znalazłem i ja wybiorę dla niej imię.
Ammanas cofnął się.
– Szkoda – powtórzył.
Wzniosła ręce w błagalnym geście.
– Proszę – mówiła do Kotyliona. – Nie zrobiłam nic złego! Mój ojciec jest biedny, ale zapłaci wam, ile tylko będzie mógł. Jestem mu potrzebna, i ten sznurek też. Ojciec czeka na mnie! – Nagle poczuła wilgoć na udach i usiadła na ziemi. – Nie zrobiłam nic złego! – Zalała ją fala wstydu. Złożyła ręce na kolanach. – Proszę.
– Nie mam wyboru, dziecko – odparł Kotylion. – Przecież znasz nasze imiona.
– Nigdy w życiu ich nie słyszałam! – krzyknęła dziewczyna.
– Po tym, co wydarzyło się na trakcie, z pewnością cię przesłuchają – wyjaśnił z westchnieniem mężczyzna. – W bardzo nieprzyjemny sposób. Są tacy, którzy o nas słyszeli.
– Widzisz, dziewczynko – wtrącił Ammanas, tłumiąc chichot – nie powinno nas tu być. Są imiona i imiona. – Zwrócił się w stronę Kotyliona. – Trzeba coś zrobić z jej ojcem – oznajmił mrożącym krew w żyłach głosem. – Moje pieski?
– Nie – sprzeciwił się Kotylion. – Darujemy mu życie.
– To co postanawiamy?
– Podejrzewam, że wystarczy chciwość – odpowiedział Kotylion. Jego następne słowa były pełne sarkazmu. – Chyba potrafisz sobie poradzić z niezbędnymi czarami?
Ammanas zachichotał.
– Strzeż się cieni, nawet gdy przynoszą dary.
Kotylion ponownie spojrzał na dziewczynę, wyciągając obie ręce na boki. Skrywająca jego twarz zasłona cieni spłynęła na całą postać.
– Nadaje się idealnie – mówił Ammanas. Miała wrażenie, że jego słowa docierają do niej z bardzo daleka. – Cesarzowa nigdy jej nie wytropi, niczego się nawet nie domyśli. Być pionkiem boga nie jest tak źle, dziewczynko – dodał podniesionym głosem.
– Pchnąć i pociągnąć – powiedziała szybko córka rybaka.
Kotylion zawahał się, słysząc tę dziwną uwagę, po czym wzruszył ramionami. Cienie rozszerzyły się, tworząc wir, który ogarnął dziewczynę. Gdy nadszedł ich zimny dotyk, jej umysł zapadł w ciemność. Ostatnim, co poczuła, był ulotny dotyk miękkiej świecy, którą trzymała w prawej dłoni. Miała wrażenie, że łój wypływa między palcami jej zaciskającej się pięści.
***
Kapitan przesunął się w siodle, by popatrzeć na jadącą obok kobietę.
– Zamknęliśmy drogę z obu stron, przyboczna. Cały ruch skierowaliśmy w głąb lądu. Jak dotąd nie ma żadnych przecieków.
Skrzywił się, ocierając pot z czoła. Ciepły wełniany czepiec pod hełmem otarł mu czoło aż do krwi.
– Coś nie w porządku, kapitanie?
Potrząsnął głową, obserwując uważnie drogę.
– Mam za luźny hełm. Kiedy go ostatnio wkładałem, miałem więcej włosów.
Przyboczna cesarzowej nie odpowiedziała.
Był późny poranek i zakurzony gościniec lśnił w promieniach słońca białym, niemal oślepiającym blaskiem. Żołnierz czuł, że zalewa go pot, a nakarczek hełmu wyrywa włoski z szyi. Plecy już zaczęły go pobolewać. Od wielu lat nie jeździł konno i całkowicie utracił wprawę. Przy każdym ruchu rumaka jeźdźcowi trzeszczały kręgi.
Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio poderwał się na baczność, słysząc czyjś tytuł. To jednak była przyboczna cesarzowej, osobista służka Laseen, przedłużenie cesarskiej woli. Za nic w świecie nie chciałby, żeby ta młoda, niebezpieczna kobieta zorientowała się, jak bardzo on cierpi.
Trakt przed nimi wił się powoli w górę. Wiejący z lewej, niosący zapach soli wiatr kołysał rosnącymi z tej strony drogi drzewkami, których gałązki pokrywały świeże pączki. Po południu stanie się gorący jak tchnienie piekarskiego pieca, a zapach morza ustąpi miejsca odorowi bagien. Upał przyniesie też ze sobą coś innego. Kapitan miał nadzieję, że będzie już wtedy w Kan.
Starał się nie myśleć o celu, do którego zmierzali. Niech się tym martwi przyboczna. Służył imperium już od wielu lat i wiedział, że niekiedy najlepiej jest skryć wszystko głęboko pod czaszką. To właśnie była jedna z takich chwil.
– Długo już tu stacjonujesz, kapitanie? – zainteresowała się przyboczna.
– Długo – warknął.
– A jak długo? – zapytała po chwili.
Zawahał się.
– Trzynaście lat, przyboczna.
– To znaczy, że walczyłeś za cesarza.
– Tak jest.
– I ocalałeś z czystki.
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Jeśli nawet to dostrzegła, nic po sobie nie okazała. Kołysała się swobodnie w siodle wpatrzona w trakt przed nimi. Długi, skryty w pochwie miecz przytroczyła sobie wysoko pod lewą pachą, tak by w każdej chwili można go było wyciągnąć. Włosy miała krótko obcięte albo wciśnięte pod hełm. Przemknęło mu przez głowę, że ma bardzo gibką figurę.
– Skończyłeś? – rzuciła. – Pytałam o czystki, które rozkazała przeprowadzić cesarzowa Laseen po przedwczesnej śmierci swego poprzednika.
Kapitan zgrzytnął zębami i uniósł podbródek, by poprawić rzemyk hełmu. Nie miał czasu się ogolić i sprzączka ocierała mu skórę.
– Nie wszystkich zabito, przyboczna. Ludzie z Itko Kan nie są skorzy do szaleństw. Nie mieliśmy tu zamieszek ani masowych egzekucji, jakie dotknęły innych części imperium. Po prostu siedzieliśmy spokojnie i przeczekaliśmy całą burzę.
– Jak rozumiem, nie jesteś szlachetnie urodzony, kapitanie – stwierdziła przyboczna z bladym uśmiechem.
Chrząknął.
– Gdybym był, z pewnością bym nie ocalał, nawet tu, w Itko Kan. Oboje o tym wiemy. Jej rozkazy były jasne, a nawet kańskie błazny nie ważą się okazywać nieposłuszeństwa cesarzowej. – Skrzywił się. – Nie, zaczynałem służbę jako prosty żołnierz, przyboczna.
– A gdzie ostatnio walczyłeś?
– Na Równinie Wickańskiej.
Przez chwilę jechali bez słowa, od czasu do czasu mijając żołnierzy pełniących służbę przy trakcie. Drzewa po lewej ustąpiły miejsca pagórkowatemu wrzosowisku, za którym widać było pokryte białymi grzywaczami morze.
– Ilu gwardzistów skierowałeś do patrolowania otoczonego obszaru? – zapytała przyboczna.
– Tysiąc stu – odparł kapitan.
Odwróciła nagle głowę. Oczy pod brzegiem hełmu rozbłysły zimnym blaskiem.
Kapitan przyjrzał się jej twarzy.
– Trupy są rozsiane na odcinku półtorej mili wybrzeża, na obszarze sięgającym prawie milę w głąb lądu, przyboczna.
Kobieta milczała.
Wreszcie podjechali do szczytu. Zebrało się tam dwudziestu żołnierzy. Inni czekali na zboczu. Wszyscy zwrócili się ku nim.
– Przygotuj się, przyboczna.
Przyjrzała się twarzom oczekujących mężczyzn i kobiet. Wiedziała, że to zahartowani ludzie, weterani oblężenia Li Heng i wojen wickańskich na północnych równinach. Coś jednak wżarło się im w oczy, pozbawiając ich środków obrony. Spoglądali na nią z niepokojącą tęsknotą, złaknieni odpowiedzi. Stłumiła pragnienie przemówienia do nich, wygłoszenia jakichś słów pociechy. Nie mogła im tego dać ani teraz, ani nigdy przedtem. Pod tym względem niczym się nie różniła od cesarzowej.
Zza szczytu dobiegały krzyki mew i wron, które, w miarę jak się wspinali, przechodziły w wysoko brzmiący wrzask. Przyboczna skierowała konia naprzód, ignorując stojących po obu stronach traktu żołnierzy. Kapitan podążył za nią. Dotarli do szczytu wzniesienia i spojrzeli w dół. Na odcinku ponad połowy mili trakt opadał w głąb kotliny, a potem wpełzał na następne wzgórze.
Ziemię pokrywały tu tysiące mew i wron, które tłoczyły się w rowach oraz na falistym terenie porośniętym niskim wrzosem i janowcem. Pod tym kipiącym czarno-białym morzem grunt był jednolicie czerwony. Tu i ówdzie uwidaczniały się najeżone żebrami pagórki końskich ciał, a pośród rozwrzeszczanego ptactwa można było dostrzec błysk żelaza.
Kapitan rozpiął rzemyk hełmu, zdjął go powoli z głowy i położył na przednim łęku siodła.
– Przyboczna…
– Mam na imię Lorn – powiedziała cicho kobieta.
– Sto siedemdziesięcioro pięcioro mężczyzn i kobiet. Dwieście dziesięć koni. Dziewiętnasty Pułk Ósmej Itkokańskiej Armii Konnej. – Ścisnęło go na moment w gardle. Spojrzał na Lorn. – Zginęli. – Rumak spłoszył się pod nim, gdy wiatr przyniósł odór trupów. Kapitan szarpnął brutalnie wodze i zwierzę znieruchomiało. Chrapy miało rozdęte, uszy położyło po sobie, a mięśnie mu drżały. Ogier przybocznej nawet nie drgnął. – Wszyscy wyciągnęli broń. Walczyli z tymi, którzy ich zaatakowali. Ale leżą tu tylko zwłoki naszych.
– Sprawdzaliście plażę na dole? – zapytała Lorn, ciągle gapiąc się na drogę.
– Nie ma śladów lądowania statku – odparł kapitan. – Nie odkryliśmy nic ani nad morzem, ani w głębi lądu. Znaleźliśmy za to więcej zabitych. Wieśniaków, rybaków, wędrowców na szlaku. Wszyscy byli porozdzierani na strzępy: dzieci, zwierzęta gospodarskie, psy. – Przerwał nagle i odwrócił się. – Ponad czterysta ofiar – wychrypiał. – Nie znamy dokładnej liczby.
– Świadków oczywiście nie ma – domyśliła się Lorn. Jej głos był wyprany z wszelkich uczuć.
– Nie ma.
Na dole jechał ku nim jakiś mężczyzna, który – pochylony nisko w siodle – szeptał do końskiego ucha uspokajające słowa, by pomóc przerażonemu zwierzęciu przedostać się przez usiany trupami obszar. Ptaki zrywały się do lotu z głośnym wrzaskiem, a gdy przejechał, znowu siadały na ziemi.
– Kto to? – zapytała przyboczna.
– Porucznik Ganoes Paran – odparł z jęknięciem kapitan. – Jest nowy w moim oddziale. Pochodzi z Unty.
Lorn przyjrzała się młodzieńcowi, mrużąc powieki. Dotarł już do granicy niecki i zatrzymał się, by przekazać rozkazy brygadom roboczym. Potem odchylił się w siodle i spojrzał w ich stronę.
– Paran. Z rodu Paranów?
– Tak jest. Ma złoto w żyłach i tak dalej.
– Przywołaj go.
Kapitan skinął na przybysza. Porucznik dźgnął piętami boki wierzchowca. Po paru chwilach ściągnął wodze, osadzając konia przed dowódcą, i zasalutował.
Jeźdźca i konia od stóp do głów pokrywały kawałki mięsa i krew. Wokół nich brzęczały natrętne muchy i osy. Lorn nie dostrzegała w twarzy porucznika Parana młodości, którą powinno się tam widzieć. Mimo to jego oblicze przyciągało wzrok.
– Sprawdziłeś po drugiej stronie, poruczniku? – zapytał kapitan.
Paran skinął głową.
– Tak jest. Za pagórkiem jest mała rybacka osada. Wszystkiego ze dwanaście chat. Tylko w dwóch nie ma ciał. Wygląda na to, że większość barkasów stoi przy brzegu, choć jeden słup cumowniczy jest wolny.
– Poruczniku, proszę opisać puste chaty – wtrąciła Lorn.
Nim spełnił jej żądanie, odpędził natrętną osę.
– Jedna stała na samej górze, najbliżej traktu. Jesteśmy przekonani, że należała do staruszki, którą znaleźliśmy martwą przy gościńcu, jakieś półtorej mili na południe stąd.
– Dlaczego?
– Przyboczna, sugeruje to zawartość chaty. Ponadto jej lokatorka najwyraźniej miała w zwyczaju palić świece. I to łojowe. Staruszka przy drodze miała worek pełen rzep i garstkę łojowych świec. Łój jest tu drogi, przyboczna.
– Ile razy przejeżdżałeś już przez to pobojowisko, poruczniku? – zapytała Lorn.
– Wystarczająco wiele, by się do niego przyzwyczaić, przyboczna – odparł, krzywiąc twarz.
– A druga pusta chata?
– Chyba należała do mężczyzny i młodej dziewczyny. Stoi blisko znaku zasięgu wód pływowych, naprzeciwko wolnego słupa cumowniczego.
– Znaleźliście jakiś ślad po mieszkańcach?
– Nie, przyboczna. Oczywiście, ciągle jeszcze odkrywamy nowe ciała, przy trakcie i na polach.
– Ale nie na plaży.
– Nie.
Przyboczna zmarszczyła brwi, zdając sobie sprawę, że obaj mężczyźni przyglądają się jej z uwagą.
– Kapitanie, jaką bronią zabito twoich żołnierzy?
Mężczyzna zawahał się, po czym łypnął spode łba na porucznika.
– Ty widziałeś trupy z bliska, Paran. Powiedz, co o tym sądzisz.
Porucznik rozciągnął zaciśnięte wargi w bladym uśmiechu.
– Tak jest. Naturalną bronią.
Kapitana dopadł nagły atak mdłości. Miał nadzieję, że jego przypuszczenia okażą się błędne.
– Co to znaczy „naturalną”? – nie ustępowała Lorn.
– Głównie zębami. Bardzo dużymi i ostrymi.
Kapitan odchrząknął.
– W Itko Kan już od stu lat nie ma wilków. Zresztą nie znaleźliśmy żadnych zabitych sztuk…
– Gdyby to były wilki, musiałyby być wielkie jak muły – zauważył Paran, spoglądając ku niecce. – Nie ma żadnych śladów, przyboczna. Ani kosmyka sierści.
– A więc nie wilki – stwierdziła Lorn.
Paran wzruszył ramionami.
Przyboczna zaczerpnęła głęboko tchu, zatrzymała na chwilę powietrze w płucach, a potem wypuściła je powoli.
– Chciałabym zobaczyć tę wioskę rybacką.
Kapitan uniósł hełm, lecz kobieta potrząsnęła głową.
– Wystarczy mi porucznik Paran, kapitanie. Sugeruję, byś tymczasem osobiście przejął dowództwo nad swą gwardią. Trzeba jak najszybciej uprzątnąć trupy i usunąć wszelkie ślady masakry.
– Rozumiem, przyboczna – odparł kapitan. Miał nadzieję, że w jego głosie nie słychać ulgi.
Lorn zwróciła się ku młodemu szlachcicowi.
– Jedziemy, poruczniku?
Skinął głową i cmoknął na konia, nakazując mu ruszyć naprzód.
Dopiero gdy ptaki poderwały się do lotu, pierzchając przed nimi, przyboczna poczuła, że zazdrości kapitanowi. Umykający padlinożercy odsłonili pokrywający ziemię gruby dywan zbroi, połamanych kości i mięsa. Powietrze było gorące, wilgotne i przesycone słodkawym zapachem. Widziała żołnierzy w hełmach, pod którymi kryły się czaszki zmiażdżone przez coś, co z pewnością było straszliwymi, potężnymi szczękami. Widziała porozdzierane kolczugi, roztrzaskane tarcze i oderwane od ciał kończyny. Poświęciła zaledwie kilka chwil na dokładne oględziny tej sceny. Potem wbiła wzrok w widoczny przed nimi pagórek, nie potrafiąc ogarnąć skali rzezi. Jej ogier, najczystszej krwi rumak z Siedmiu Miast, potomek wielu pokoleń ćwiczonych do boju koni, nie stąpał już dumnie i wyniośle, lecz stawiał kopyta bardzo ostrożnie.
Zdała sobie sprawę, że musi znaleźć coś, co odwróci jej uwagę od trupów. Postanowiła nawiązać rozmowę.
– Poruczniku, czy otrzymałeś już przydział?
– Nie, przyboczna. Liczę na to, że będę stacjonował w stolicy.
Uniosła brwi.
– Doprawdy? A jak zamierzasz to załatwić?
Paran wpatrywał się w dal, uśmiechając się pod nosem.
– Są sposoby.
– Rozumiem. – Lorn umilkła na chwilę. – Szlachetnie urodzeni od dawna nie ubiegali się o stanowiska w wojsku. Woleli się nie wychylać, prawda?
– Już od pierwszych dni imperium. Cesarz nie darzył nas miłością. Cesarzowa Laseen sprawia wrażenie zainteresowanej innymi sprawami.
Lorn przyjrzała się uważnie młodzieńcowi.
– Widzę, że lubisz ryzyko, poruczniku – zauważyła. – Albo jesteś tak bezczelny, że wydaje ci się, iż możesz prowokować przyboczną cesarzowej. Czy aż tak mocno wierzysz, że twa krew jest niezwyciężona?
– Odkąd to tego, kto mówi prawdę, oskarża się o bezczelność?
– Jesteś bardzo młody, prawda?
Te słowa wyraźnie ubodły Parana. Na jego gładko wygolone policzki wypłynął rumieniec.
– Przyboczna, przez siedem ostatnich godzin brodziłem po kolana w rozszarpanych ciałach i przelanej krwi. Odganiałem od trupów wrony i mewy. Chcesz usłyszeć, co te ptaki tam robią? Dokładnie? Odrywają kawały mięsa i walczą o nie, obżerają się oczami i językami, wątrobami i sercami. W swym zapamiętaniu rozrzucają wokół strzępki zwłok… – Przerwał, wyraźnie starając się odzyskać panowanie nad sobą. Wyprostował się w siodle. – Nie jestem już młody, przyboczna. A jeśli chodzi o bezczelność, to, szczerze mówiąc, nie dbam o to. Prawdy nie da się ominąć. Nie po tym, co się tu stało.
Wreszcie dotarli do przeciwległego stoku. Po lewej od szlaku odchodziła wąska ścieżka, która wiodła ku morzu. Paran wskazał na nią i popędził konia.
Lorn podążyła za nim. Przez chwilę w zamyśleniu wpatrywała się w jego barczyste plecy, po czym przeniosła uwagę na szlak, którym podążali. Wąska ścieżyna biegła przez stok pagórka. Po lewej urwisko opadało gwałtownie ku leżącym sześćdziesiąt stóp niżej kamieniom. Był odpływ i fale rozbijały się na rafach w odległości kilkuset jardów od brzegu. Pęknięcia i zagłębienia w czarnej skale wypełniała woda, w której odbijało się zachmurzone niebo.
Minęli zakręt i ujrzeli w dole łuk plaży. Nad nią, u podstawy wzniesienia, znajdowała się szeroka, porośnięta trawą skalna półka, na której przycupnął tuzin chat.
Przyboczna spojrzała na morze. Przy słupach cumowniczych leżały przewrócone na burty barkasy. Nad plażą i zalewaną w czasie przypływu mielizną nie widziało się ani jednego ptaka.
Zatrzymała wierzchowca. Po chwili Paran obejrzał się na nią i uczynił to samo. Przyglądał się, jak kobieta zdejmuje hełm i rozpuszcza długie kasztanowe włosy. Były wilgotne i pozlepiane od potu. Podjechał do niej z pytaniem w oczach.
– Poruczniku Paran, twe słowa przypadły mi do gustu. – Wciągnęła w płuca słone powietrze, po czym popatrzyła na niego. – Obawiam się, że nie będziesz stacjonował w Uncie. Zostaniesz oficerem mojego sztabu i będziesz wykonywał moje rozkazy.
Przymrużył powieki.
– Co się stało z tymi żołnierzami, przyboczna?
Nie odpowiadała mu przez chwilę. Odchyliła się w siodle, spoglądając na morze.
– Ktoś tu był – powiedziała wreszcie. – Bardzo potężny czarodziej. Coś się wydarzyło i ten ktoś próbuje odwrócić naszą uwagę, żebyśmy tego nie odkryli.
Paran rozdziawił usta.
– Zabili czterystu ludzi po to, by odwrócić naszą uwagę?
– Gdyby ten człowiek i jego córka wypłynęli na ryby, wróciliby z przypływem.
– Ale…
– Nie znajdziecie ich ciał, poruczniku.
– I co teraz? – zapytał zdziwiony Paran.
Zerknęła na niego, po czym zawróciła konia.
– Wracamy.
– I to wszystko? – Popatrzył w ślad za nią i popędził wierzchowca. – Chwileczkę, przyboczna! – zawołał, gdy ją dopędził.
Obrzuciła go ostrzegawczym spojrzeniem.
Potrząsnął głową.
– Jeśli mam być członkiem twojego sztabu, muszę się dowiedzieć czegoś więcej.
Włożyła hełm, zaciągając mocno rzemień pod brodą. Jej długie włosy opadały w strąkach na imperialną pelerynę.
– Proszę bardzo. Jak ci wiadomo, poruczniku, nie jestem magiem…
– To fakt – wtrącił Paran, uśmiechając się zimno. – Ty tylko ich tropisz i zabijasz.
– Nie przerywaj mi więcej. Jak sam wspomniałeś, jestem biczem na czary. To znaczy, poruczniku, że choć sama ich nie praktykuję, łączy mnie z nimi szczególna więź. Można ją nazwać osobistą znajomością. Znam charakterystyczne cechy czarów oraz umysły tych, którzy się nimi posługują. Mieliśmy dojść do wniosku, że rzezi dokonano na oślep i że zginęli wszyscy. Tak jednak nie było. Zostawiono tu jakiś ślad, a my musimy go odnaleźć.
Paran skinął powoli głową.
– Twoim pierwszym zadaniem, poruczniku, będzie wypad do miasta targowego… jak ono się nazywa?
– Gerrom.
– Tak, do Gerromu. Na pewno mieszkańcy znają tę wioskę, bo rybacy tam właśnie sprzedawali swe połowy. Dowiedz się, która z rodzin składała się z ojca i córki. Przekaż mi ich imiona i rysopisy. Jeśli tubylcy będą krnąbrni, posłuż się milicją.
– Nie będą – zapewnił ją Paran. – Kańczycy to potulny naród.
Dotarli do końca ścieżki i zatrzymali się na trakcie. Na dole między trupami przejeżdżały kołyszące się wozy, a woły porykiwały, tupiąc zbroczonymi posoką kopytami. Żołnierze krzyczeli głośno, a nad ich głowami krążyły tysiące ptaków. Całej scenie towarzyszyła aura paniki. Na drugim końcu dolinki stał kapitan, który ściskał w dłoni rzemień hełmu.
Przyboczna patrzyła na to wszystko twardym wzrokiem.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz, poruczniku.
***
Kapitan przyglądał się dwojgu zbliżającym się jeźdźcom. Coś mu mówiło, że dni jego spokojnego życia w Itko Kan dobiegają końca. Hełm ciążył mu w dłoni. Wbił wzrok w Parana. Ten rzadkokrwisty skurwiel dopiął swego.
Na każdym kroku setki sznurków kierują go ku wygodnej posadce w jakimś spokojnym mieście.
Gdy wjechali na wzgórze, Lorn spojrzała na niego.
– Kapitanie, mam do ciebie prośbę.
Oficer odchrząknął.
Prośbę, niech to szlag. Cesarzowa pewnie musi co rano sprawdzać swoje biurko, żeby się upewnić, czy ta baba już za nim nie siedzi.
– Słucham, przyboczna.
Zsunęła się z konia. Paran podążył za jej przykładem. Mina porucznika nic nie wyrażała. Czy był to przejaw arogancji, czy też usłyszał od przybocznej coś, co dało mu do myślenia?
– Kapitanie – zaczęła Lorn. – Jak rozumiem, w Kan trwa pobór. Czy rekrutujecie również ludzi spoza miasta?
– Oczywiście. Przede wszystkim takich. Mieszczanie mają zbyt wiele do stracenia. Poza tym szybciej docierają do nich złe wieści. Większość wieśniaków nie wie, że w Genabackis idzie nam jak po grudzie. A nawet jeśli o tym słyszeli, to są skłonni uważać, że mieszczuchy po prostu lubią narzekać. Czy mogę zapytać, o co chodzi?
– Możesz. – Lorn odwróciła się, by popatrzeć na żołnierzy uprzątających trupy. – Potrzebna mi lista rekrutów. Z ostatnich dwóch dni. Możesz zapomnieć o tych, którzy urodzili się w mieście. Interesują mnie tylko ludzie pochodzący ze wsi. Kobiety i starzy mężczyźni.
Kapitan odchrząknął raz jeszcze.
– Lista powinna być krótka, przyboczna.
– Mam taką nadzieję, kapitanie.
– Wiesz już, co się za tym kryje?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od poczynań żołnierzy.
No pewnie, pomyślał kapitan. A ja jestem nowym wcieleniem cesarza.
– Fatalnie – mruknął.
– Aha. – Spojrzała na niego. – Porucznik Paran jest teraz członkiem mojego sztabu. Mam nadzieję, że załatwisz wszystkie niezbędne formalności.
– Oczywiście, przyboczna. Uwielbiam papierkową robotę.
Wynagrodziła go bladym uśmiechem, który jednak natychmiast zniknął.
– Porucznik Paran musi już jechać.
Kapitan popatrzył na młodego szlachcica, z uśmiechem, który mówił wszystko. Człowiek pracujący dla przybocznej przypominał robaka na haczyku. Haczykiem była przyboczna, a na drugim końcu linki czekała cesarzowa. Niech się wije.
Twarz Parana wykrzywiła się w kwaśnym grymasie.
– Tak jest, przyboczna.
Wdrapał się na siodło, zasalutował i ruszył w drogę.
Kapitan śledził go spojrzeniem.
– Coś jeszcze, przyboczna? – zapytał po chwili.
– Tak.
Jej ton kazał mu się odwrócić.
– Chciałabym usłyszeć twą żołnierską opinię o tym, w jaki sposób szlachta przenika do imperialnej hierarchii dowodzenia.
Przeszył ją wzrokiem.
– Sytuacja nie wygląda dobrze, przyboczna.
– Słucham.
***
Kapitan zaczął mówić.
Pobór trwał już ósmy dzień. Sierżant sztabowy Aragan siedział z załzawionymi oczyma za biurkiem, przyglądając się kolejnemu dzieciakowi wprowadzonemu przez kaprala. W Kan sprzyjało im szczęście. Kańska pięść utrzymywała, że najlepiej jest łowić na cichych wodach. Na prowincji ludzie znają tylko opowieści. Od opowieści ludzie nie krwawią, nie głodują ani nie bolą ich stopy. Jeśli ktoś jest młody, śmierdzi świńskim łajnem i jest przekonany, że żadna broń na świecie się go nie ima, słysząc opowieści, chce tylko przeżyć to wszystko osobiście.
To stare babsko miało rację. Jak zwykle. Tutejsi ludzie tak długo już żyli pod imperialnym butem, że to polubili. No cóż, pomyślał Aragan. W tym miejscu zaczynają pobierać nauki.
Dzień nie zaczął się dobrze. Miejscowy kapitan zabrał trzy kompanie i pomknął w siną dal. Nikt nie miał pojęcia, co się stało. Jakby tego było mało, niespełna dziesięć minut później z Unty dotarła przyboczna Laseen. Przyniosła ją tu jedna z niesamowitych magicznych grot. Choć nigdy w życiu nie widział tej kobiety, wystarczyło, że gorący, suchy wiatr przyniósł jej imię, by zadrżał ze strachu. Zabójczyni magów, skorpion w kieszeni cesarzowej.
Skrzywił się, spoglądając na tabliczkę, na której zapisywał imiona rekrutów. Zaczekał, aż kapral odchrząknie, i dopiero wtedy podniósł wzrok.
Nie zachwycił go widok stojącej przed nim rekrutki. Otworzył usta, gotów wygłosić ostrą tyradę, która miała za zadanie odstraszać zbyt młodych kandydatów. Zamknął je jednak niemal natychmiast. Kańska pięść wydała mu wyraźne rozkazy. Miał przyjmować wszystkich, którzy mają dwie ręce, dwie nogi i głowę. Kampania na Genabackis ugrzęzła w błocie i potrzeba było świeżych ciał.
Uśmiechnął się do dziewczyny. Doskonale pasowała do opisu, który podała mu pięść. Postanowił jednak spróbować.
– Dziewczynko, czy zdajesz sobie sprawę, że za chwilę zostaniesz wcielona do Malazańskiej Piechoty Morskiej?
Skinęła głową, wbijając w Aragana zimne spojrzenie.
Twarz sierżanta stężała.
Do licha, ma dwanaście, góra trzynaście lat. Gdyby była moją córką…
Ale dlaczego jej oczy są tak piekielnie stare?
Ostatni raz widział coś podobnego pod Puszczą Mott na Genabackis. Maszerowali przez rolnicze tereny, od pięciu lat dotknięte suszą, a od dziesięciu wojną. Takie stare spojrzenie mieli ci, którzy zetknęli się z głodem albo śmiercią. Spojrzał na nią spode łba.
– Jak masz na imię?
– To znaczy, że jestem przyjęta? – zapytała cicho.
Aragan skinął głową. Jego czaszkę przeszył nagły ból.
– Przydział dostaniesz za tydzień, chyba że masz jakieś preferencje.
– Kampania na Genabackis – odpowiedziała natychmiast. – Pod dowództwem wielkiej pięści Dujeka Jednorękiego. Zastęp Jednorękiego.
Aragan zamrugał z wrażenia.
– Zanotuję to sobie – rzekł cicho. – Jak masz na imię, żołnierko?
– Żal. Nazywam się Żal.
Aragan zapisał imię na tabliczce.
– Możesz odejść, żołnierko. Kapral wskaże ci drogę. – Gdy była już blisko drzwi, uniósł wzrok. – I zmyj z nóg to błoto.
Sierżant pisał jeszcze przez chwilę, po czym przerwał nagle. Deszcz nie padał od wielu tygodni, a błoto w tych okolicach było zielonoszare, nie ciemnoczerwone. Odrzucił rylec i zaczął masować skronie.
Dobrze, że chociaż ból głowy mi odpuszcza.
***
Gerrom leżał pięć mil w głąb lądu, przy Starym Trakcie Kańskim. Z owego przedimperialnego gościńca korzystano teraz rzadko, gdyż w czasach imperium wybudowano nową drogę, biegnącą po przybrzeżnym tarasie. Ostatnio wędrowali nim głównie piesi – miejscowi wieśniacy i rybacy, niosący towary na targ. Teraz leżały tu tylko stosy rozszarpanych ubrań, rozbite kosze i stratowane jarzyny. Kulawy muł, ostatni świadek pełniący straż przy pozostałościach exodusu, stał po kostki w wodzie na polu ryżowym. Zwierzę obrzuciło przejeżdżającego obok Parana żałosnym spojrzeniem.
Szczątki sprawiały wrażenie leżących tu najwyżej od wczoraj. Owoce i zielone warzywa zaczynały dopiero gnić w popołudniowym żarze.
Koń szedł stępa. Paran dostrzegał już przez mgiełkę pierwsze budynki targowego miasteczka. Między obskurnymi chatami z gliny nikt się nie poruszał. Nie przywitało go szczekanie psów, a jedyny widoczny wóz wspierał się na jednym kole. Powietrze stało nieruchomo i nie słyszało się śpiewu ptaków, co pogłębiało jeszcze niesamowite wrażenie. Porucznik poluzował miecz w pochwie.
Zbliżając się do pierwszych budynków, zatrzymał wierzchowca. Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy uciekli pośpiesznie ogarnięci paniką. Nie widział jednak ciał ani żadnych śladów przemocy. Zaczerpnął głęboko tchu i wypuścił powoli powietrze z płuc, po czym cmoknął na klacz, nakazując jej ruszyć naprzód. Główna uliczka była właściwie jedyną w osadzie. Kończyła się skrzyżowaniem o kształcie litery „T”, przy którym stał – jedyny tu dwupiętrowy – kamienny budynek, Cesarski Komisariat. Jego obite cynową blachą okiennice były zamknięte, podobnie jak masywne drzwi z okuciami. Paran ruszył w tamtą stronę, nie spuszczając wzroku z budowli.
Zsiadł z klaczy i przywiązał ją przed wejściem, po czym spojrzał na ulicę. Nic tam się nie ruszało. Wyciągnął miecz i podszedł do drzwi.
Powstrzymał go dobiegający ze środka cichy, miarowy dźwięk. Był zbyt słaby, by porucznik mógł go usłyszeć z daleka, teraz jednak, gdy stał przed potężnymi drzwiami, jego uszu dobiegł melodyjny szmer, od którego włoski mu się zjeżyły na karku. Uniósł miecz, wsunął sztych pod zatrzask i podważał go tak długo, aż metal puścił. Potem otworzył drzwi.
W półmroku coś się poruszyło, załopotało. Wietrzyk przyniósł do nozdrzy Parana intensywny zaduch rozkładających się ciał. Porucznik dyszał ciężko. W ustach miał sucho jak na pustyni. Czekał, aż oczy przyzwyczają mu się do ciemności.
Wpatrzył się w hol komisariatu. Coś tam się ruszało, z licznych gardeł wydobywał się cichy, syczący dźwięk, od którego przeszywał go dreszcz. W pomieszczeniu roiło się od czarnych gołębi, które gruchały z niewzruszonym spokojem. Pośród nich leżeli umundurowani ludzie, porozrzucani bezładnie po podłodze. Pokrywały ich ptasie odchody i czarny puch unoszony podmuchami wiatru. Pokój wypełniał gęsty smród potu i śmierci.
Paran postąpił krok naprzód. Gołębie zaszeleściły skrzydłami, lecz poza tym nie zwracały na niego uwagi.
Z półmroku spoglądały na niego martwe oczy, osadzone w obrzmiałych twarzach, które były sine, jakby żołnierze się udusili. Porucznik popatrzył na jednego z nich.
– W dzisiejszych czasach niezdrowo jest nosić te mundury – mruknął.
Wyczarowali ptaki, żeby odgrywały parodię czuwania przy zwłokach. Chyba przestanę lubić czarny humor.
Drżąc, wszedł do środka. Gołębie z gruchaniem pierzchały przed jego butami. Drzwi gabinetu kapitana były uchylone. Przez nierówne spoiny okiennicy sączyło się blade światło. Paran wsunął miecz do pochwy i ruszył dalej. Kapitan siedział na krześle. Jego obrzmiałą twarz pokrywały sine, zielone i szare plamy.
Porucznik strącił z biurka wilgotne pióra i zaczął przerzucać leżące tam zwoje. Papirus rozpadał się pod jego palcami. Arkusze były tłuste i zbutwiałe. Dokładnie zatarli wszystkie ślady.
Odwrócił się, przemknął przez hol, a potem wyszedł w ciepło i światło. Zamknął za sobą drzwi, tak jak z pewnością wcześniej zrobili to miejscowi.
Tylko nieliczni mieli ochotę uważnie przyglądać się mrocznemu kwieciu czarów. Ta skaza zwykła się szerzyć.
Odwiązał klacz, wdrapał się na siodło i odjechał z opuszczonego miasteczka, nie oglądając się za siebie.
***
Ciężkie, ogromne słońce wisiało nad horyzontem spowite w karmazynowe obłoki. Paran starał się powstrzymać opadanie powiek. Miał za sobą długi dzień. Przerażający. Otaczająca go okolica, która ongiś wydawała się znana i bezpieczna, przerodziła się w coś innego. Przepływały przez nią mroczne strumienie czarów. Nie uśmiechało mu się spędzenie nocy pod gołym niebem.
Klacz wlokła się w zapadającym z wolna zmierzchu. Pogrążony w przygnębiających myślach Paran starał się zrozumieć coś z wydarzeń, które zaszły od rana.
Wyrwany z cienia skwaszonego, małomównego kapitana i kańskiego garnizonu miał wrażenie, że otwierają się przed nim nowe perspektywy. Pozycja adiutanta przybocznej oznaczała awans, o jakim przed tygodniem nawet nie mógł marzyć. Choć ojciec i siostry nie byli zadowoleni, że wybrał sobie taki zawód, z pewnością będą pod wrażeniem, a może nawet wpadną w zachwyt. Podobnie jak mnóstwo szlacheckich synów i córek, od dawna myślał tylko o karierze w cesarskiej armii. Pragnął prestiżu i czuł się znudzony biernym samozadowoleniem, w jakim żyła szlachta. Chciał od życia czegoś ciekawszego niż nadzór nad transportem wina albo hodowlą koni.
Nie był też bynajmniej pierwszym, który postanowił się zaciągnąć. Inni utorowali mu drogę do stopnia oficerskiego i dobrego przydziału. Tylko pech sprawił, że wysłano go do Kan, gdzie garnizon weteranów od prawie sześciu lat lizał rany. Tacy żołnierze nie mogli szanować niedoświadczonego porucznika, zwłaszcza że był szlachcicem.
Paran podejrzewał, że po rzezi na trakcie sytuacja się zmieniła. Spisał się lepiej niż wielu wytrawnych żołnierzy, choć bardzo pomógł mu w tym znakomity wierzchowiec. Ponadto, by dowieść im, że jest chłodnym, opanowanym profesjonalistą, sam zaproponował, że poprowadzi oddział inspekcyjny.
Poradził sobie z tym zadaniem, choć okazało się… trudne. Patrząc z bliska na trupy, słyszał krzyki, które dobiegały z głębi jego jaźni. Skupił wzrok na szczegółach – tu specyficzne ułożenie ciała, tam niewytłumaczalny uśmiech na twarzy zabitego żołnierza – najgorsze jednak okazało się to, co uczyniono koniom. Zatkane stężałą pianą chrapy i pyski – piętna przerażenia – wyglądały straszliwie, podobnie jak rany – ogromne i mordercze. Dumne ongiś wierzchowce splamiły żółć i kał, a wszystko pokrywał połyskliwy dywan krwi i ochłapów czerwonego mięsa. Omal nie zapłakał nad tymi rumakami.
Przesunął się niepewnie w siodle. Zaciśnięte na ozdobnym łęku dłonie miał lepkie od potu. Wówczas demonstrował niewzruszone opanowanie, teraz jednak, gdy wracał myślami do tej straszliwej sceny, czuł się tak, jakby coś, co zawsze było w nim niezachwiane, spłoszyło się, zagrażając równowadze jego umysłu. Gdy weterani z prowadzonego przezeń oddziału klękali przy drodze, dręczeni mdłościami, czuł wobec nich lekką pogardę, która teraz nabrała w jego oczach makabrycznego odcienia. Echo tego, co zobaczył w gerromskim komisariacie, stało się dodatkowym ciosem dla jego udręczonej duszy, nadwerężyło barierę nieczułości, którą się otoczył.
Wyprostował się z wysiłkiem. Oznajmił przybocznej, że jego młodość minęła. Opowiadał jej też inne rzeczy. Czuł się nieustraszony, zapomniał o ostrożności, z którą ojciec kazał mu traktować rozmaite oblicza imperium.
Z głębin jego pamięci dobiegły dawno usłyszane słowa: „żyj spokojnie”. Odrzucił wówczas tę radę i nadal nie zamierzał jej przyjmować. Przyciągnął jednak uwagę przybocznej. Po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy duma mu nie zaszkodziła. Gdyby ten twardy oficer, którego spotkał przed laty na murach Twierdzy Mocka, zobaczył go teraz, splunąłby mu z pogardą pod stopy. Nie był już chłopcem, a stał się mężczyzną.
Trzeba mnie było posłuchać, synku. Zobacz, co się z tobą stało.
Jego klacz zatrzymała się nagle, uderzając głośno kopytami w pociętą koleinami drogę. Paran sięgnął po broń, rozglądając się z niepokojem w półmroku. Trakt biegł przez pola ryżowe. Najbliższe chłopskie chaty znajdowały się w odległości stu kroków, na równoległej do gościńca grobli. Mimo to drogę blokowała jakaś postać.
Bił od niej chłodny powiew. Klacz spłoszyła się, kładąc uszy i rozwierając chrapy.
Nieznajomy – sądząc po wzroście, mężczyzna – był spowity w różne odcienie zieleni: płaszcz, kaptur, wyblakła bluza i lniane nogawice nad pociągniętymi zieloną farbą skórzanymi buciorami. Za cienkim pasem zatknięty miał długi nóż, ulubioną broń wojowników z Siedmiu Miast. Jego dłonie, które w świetle popołudnia miały szarawą barwę, lśniły od pierścieni. Miał je na każdym paliczku każdego palca. Uniósł rękę, w której trzymał gliniany dzban.
– Chce ci się pić, poruczniku?
Jego głos był cichy i brzmiał dziwnie melodyjnie.
– Masz do mnie jakiś interes? – zapytał Paran, nie odrywając dłoni od rękojeści miecza.
Mężczyzna uśmiechnął się, zdejmując kaptur. Twarz miał pociągłą, jasnoszarą, a oczy ciemne i dziwnie skośne. Wyglądał na trzydzieści parę lat, choć jego włosy były białe.
– Przyboczna prosiła mnie o przysługę – powiedział. – Z wielką niecierpliwością oczekuje twego raportu. Mam cię doprowadzić na miejsce… i to szybko. – Potrząsnął dzbankiem. – Najpierw jednak musisz się pokrzepić. To, co mam w kieszeniach, wystarczy, by urządzić prawdziwą ucztę, znacznie lepszą niż to, co mogą zaoferować zastraszeni kańscy chłopi. Usiądźmy przy drodze. Z chęcią oddam się na chwilę rozmowie i biernej obserwacji trudzących się bez końca wieśniaków. Na imię mam Topper.
– Słyszałem o tobie – odparł Paran.
– Nic dziwnego. Niestety, to ja. W moich żyłach płynie krew Tiste Andii. Z pewnością szuka ujścia z mniej szlachetnego ludzkiego nurtu. Moja to ręka pozbawiła życia królewską rodzinę Unty, króla, królową, synów i córki.
– I kuzynów pierwszego, drugiego, trzeciego…
– Trzeba było zgasić wszelką nadzieję. To był mój obowiązek jako szpona o nieporównanych talentach. Nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie.
– A jak ono brzmiało?
– Chce ci się pić?
Paran skrzywił się. Zsiadł z konia.
– Zdawało mi się, że mówiłeś, iż przyboczna żąda pośpiechu.
– I z pewnością się pośpieszymy, poruczniku, gdy tylko napełnimy brzuchy i porozmawiamy chwilę uprzejmie.
– Sądząc po otaczającej cię sławie, uprzejmość zajmuje raczej niską pozycję na liście twych talentów, szponie.
– Niemniej tę właśnie umiejętność cenię najwyżej. Niestety w tych okrutnych dniach mam stanowczo zbyt mało okazji, by oddawać się jej doskonaleniu, poruczniku. Z pewnością możesz mi poświęcić trochę swego cennego czasu, skoro mam ci służyć jako przewodnik?
– Umowa, jaką zawarłeś z przyboczną, obchodzi tylko was dwoje – burknął Paran, podchodząc bliżej. – Ja nie jestem ci winien nic poza wrogością, Topper.
Szpon przykucnął, wyjmując z kieszeni liczne pakunki oraz dwa kryształowe puchary. Odchylił pokrywkę dzbanka.
– To stare rany. Mówiono mi, że wybrałeś nową ścieżkę, opuściłeś nudne i tłoczne szeregi szlachty. – Napełnił puchary winem o bursztynowej barwie. – Stałeś się teraz jednością z imperium, poruczniku. To ono wydaje ci rozkazy, a ty bez zastrzeżeń wykonujesz jego wolę. Jesteś tylko małym mięśniem w jego ciele. Niczym więcej ani niczym mniej. Najwyższy czas zapomnieć o dawnych urazach. – Odstawił naczynie i wręczył puchar oficerowi – Dlatego wypijemy za nowe początki, poruczniku Ganoesie Paran, adiutancie przybocznej Lorn.
Paran przyjął kielich z grymasem na twarzy.
Wypili wino.
Topper z uśmiechem wydobył jedwabną chusteczkę, którą otarł usta.
– To nie było takie trudne, prawda? Czy mogę ci mówić po wybranym imieniu?
– Wystarczy Paran. A ty? Jaki tytuł nosi dowódca Szponu?
Topper uśmiechnął się po raz kolejny.
– Szponem nadal dowodzi Laseen. Ja tylko jej pomagam. Można powiedzieć, że też jestem adiutantem. Możesz mi mówić po wybranym imieniu. Nie jestem zwolennikiem przestrzegania zbędnych formalności, gdy znajomość osiągnie już odpowiedni stopień.
Paran usiadł na błotnistej drodze.
– A my go osiągnęliśmy?
– W rzeczy samej.
– A jak zwykłeś to rozstrzygać?
– Hmm. – Topper zaczął rozwijać paczuszki, wydobywając z nich ser, pięściochleb, jagody i inne owoce. – Zawieram znajomości tylko na dwa sposoby. Właśnie byłeś świadkiem drugiego z nich.
– A pierwszy?
– Wtedy, niestety, nie miałem czasu przedstawić się jak należy.
Paran odpiął znużonym gestem hełm i zdjął go z głowy.
– Chcesz się dowiedzieć, co znalazłem w Gerromie? – zapytał, przebiegając dłonią po czarnych włosach.
– Jeśli czujesz taką potrzebę – odparł Topper ze wzruszeniem ramion.
– Może lepiej zaczekam na audiencję u przybocznej.
Szpon rozciągnął usta w uśmiechu.
– Zaczynasz się uczyć, Paran. Nigdy nie dziel się posiadaną informacją zbyt łatwo. Słowa są jak monety. Opłaca się je oszczędzać.
– A potem umrzeć na łożu pełnym złota – zauważył Paran.
– Jesteś głodny? Nie znoszę jeść sam.
Porucznik przyjął kawałek pięściochleba.
– Przyboczna naprawdę się śpieszyła czy też przybyłeś tu z innych powodów?
Szpon podniósł się z uśmiechem na twarzy.
– Niestety, czas na uprzejmą konwersację dobiegł końca. Otwiera się przed nami droga.
Spojrzał w stronę traktu.
Paran odwrócił się i ujrzał, że powietrze rozdarło się niby zasłona. Z otworu wydobywało się matowe żółte światło.
Grota. Tajemna droga czarów.
– Na oddech Kaptura.
Westchnął, tłumiąc nagły dreszcz. Wewnątrz wiła się szarawa ścieżka. Z obu stron otaczały ją niskie nasypy, wyżej zaś unosiła się nieprzenikniona mgła koloru ochry. Powietrze popłynęło nagle do środka, jakby portal zaczerpnął tchu. Okazało się, że nawierzchnię dróżki stanowi popiół. Niewidzialny powiew poruszył nią, wzbijając obłoki szarej substancji.
– Będziesz się musiał do tego przyzwyczaić – stwierdził Topper.
Paran chwycił wodze klaczy i zarzucił hełm na łęk siodła.
– Prowadź – polecił.
Szpon omiótł go pośpiesznym spojrzeniem, po czym wszedł do groty.
Porucznik podążył za nim. Portal zamknął się za ich plecami. Zamiast niego pojawiło się przedłużenie ścieżki. Itko Kan zniknęło, a wraz z nim wszelkie ślady życia. Świat, w którym się znaleźli, był jałowy i martwy. Otaczające drogę usypiska również składały się z popiołu, unoszącego się w powietrzu i nadającego mu metaliczny posmak.
– Witaj w Cesarskiej Grocie – rzucił Topper ze śladem drwiny w głosie.
– Miło tu.
– Moc utworzyła ją z… tego, co znajdowało się tu przedtem. Czy kiedykolwiek w historii dokonano już podobnej sztuki? Tylko bogowie to wiedzą.
Ruszyli w drogę.
– Jak rozumiem, tą grotą nie włada żaden bóg – odezwał się Paran. – W ten sposób możecie uniknąć pobierających myto odźwiernych, strażników niewidzialnych mostów oraz innych podobnych istot, które jakoby mieszkają w grotach i służą swym nieśmiertelnym panom.
Topper chrząknął.
– Wydaje ci się, że w grotach panuje taki tłok? No cóż, wierzenia ignorantów zawsze są zabawne. Będę miał podczas tej krótkiej podróży niezłą rozrywkę.
Paran umilkł. Przesłonięty stertami popiołu horyzont wydawał się bliski. Ochrowe niebo i ciemnoszary grunt przechodziły w siebie płynnie. Pod kolczugą pot płynął mu strumieniami. Klacz parsknęła głośno.
– Jeśli zastanawiałeś się, dokąd jedziemy – odezwał się po chwili Topper – to dowiedz się, że przyboczna przebywa w Uncie. Dotrzemy tam za pośrednictwem tej groty. Pokonamy dziewięćset mil w kilkagodzin. Niektórzy sądzą, że imperium za bardzo się rozrosło. Są nawet tacy, którym się wydaje, że dalej położone prowincje znajdują się poza zasięgiem cesarzowej Laseen. Jak widzisz, Paran, ci ludzie są głupcami.
Klacz parsknęła po raz drugi.
– Wstyd skłania cię do milczenia, poruczniku? Przepraszam, że drwiłem z twej ignorancji…
– Będziesz się musiał do niej przyzwyczaić – rzucił Paran.
Przez następne tysiąc kroków milczał Topper.
***
Choć mijały godziny, wciąż padało na nich takie samo światło. Kilkakrotnie natknęli się na miejsca, w których hałdy popiołu były poruszone, jakby przeszło tamtędy coś wielkiego i ociężałego. Szerokie, śliskie ślady niknęły w mroku. W jednym z tych miejsc znaleźli ciemną zaskorupiałą plamę oraz ogniwa łańcucha, rozsypane w popiele niczym monety. Topper przyjrzał się uważnie tej scenie.
Droga nie jest tak bezpieczna, jak chciał mnie przekonać, pomyślał Paran. Kręcą się tu obcy, i to wrogo nastawieni.
Nie zdziwił się, gdy Topper zwiększył tempo. Po krótkiej chwili dotarli do kamiennej bramy. Zbudowano ją niedawno. Paran rozpoznał untański bazalt, pochodzący z cesarskich kamieniołomów położonych nieopodal stolicy. Mury jego rodzinnej posiadłości wzniesiono z tego samego szaroczarnego, połyskliwego materiału. Pośrodku łuku, wysoko nad ich głowami, wyrzeźbiono szponiastą dłoń zaciśniętą na kryształowej kuli: godło malazańskich cesarzy.
Za bramą była ciemność.
Paran odchrząknął.
– Jesteśmy na miejscu?
Topper odwrócił się gwałtownie ku niemu.
– Odpłacasz za uprzejmość arogancją, poruczniku. Lepiej dla ciebie będzie, jak się pozbędziesz tej szlacheckiej wyniosłości.
Paran uśmiechnął się i wskazał ręką przed siebie.
– Prowadź, przewodniku.
Topper, zamiatając płaszczem, przeszedł przez bramę i zniknął.
Gdy Paran przyciągnął klacz do przejścia, zaczęła miotać głową i wierzgać. Próbował ją uspokoić, lecz bezskutecznie. W końcu wdrapał się na siodło i złapał wodze. Skierował głowę zwierzęcia w stronę bramy, po czym wbił mocno ostrogi w boki konia. Klacz zerwała się do biegu i skoczyła w pustkę.
Wokół eksplodowały kolory i światło, które pochłonęły zwierzę i jeźdźca. Kopyta klaczy uderzyły z trzaskiem o grunt. We wszystkie strony trysnęło coś, co mogło być żwirem. Paran osadził wierzchowca i mrugając gwałtownie, rozejrzał się wokół. Znajdował się w olbrzymiej komnacie. Wysoko w górze lśnił sufit ze złota, na ścianach wisiały gobeliny, a ze wszystkich stron zbliżało się do niego około dwudziestu zakutych w zbroje strażników.
Przestraszona klacz odskoczyła w bok, przewracając Toppera na podłogę. Kopyto przeszyło powietrze, chybiając celu tylko o piędź. Znowu rozległ się chrzęst, Paran zauważył jednak, że koń nie depcze żwiru, ale kamienie mozaiki. Topper zerwał się na nogi z przekleństwem na ustach, przeszywając porucznika wściekłym spojrzeniem.
Strażnicy cofnęli się powoli pod ściany, najwyraźniej reagując na jakiś niewypowiedziany rozkaz. Paran odwrócił wzrok od Toppera. Przed nim znajdowało się podium, na którym stał tron z powykręcanej kości. Zasiadała na nim cesarzowa.
Panującą w komnacie ciszę mącił jedynie chrzęst deptanych końskimi kopytami półszlachetnych kamieni. Paran zsunął się z siodła z grymasem na twarzy, przyglądając się z uwagą siedzącej na tronie kobiecie.
Laseen nie zmieniła się zbytnio od chwili ich jedynego dotąd spotkania. Była nieładna i nie nosiła żadnych ozdób, włosy miała jasne i krótko przystrzyżone, a niebieskawa twarz nie zapadała w pamięć. Przyglądała mu się, mrużąc brązowe oczy.
Paran poprawił pas, splótł dłonie i pokłonił się nisko.
– Cesarzowo.
– Widzę, że nie usłuchałeś rady, której udzielił ci ten oficer przed siedmiu laty – wycedziła Laseen.
Zamrugał zaskoczony.
– Oczywiście on również nie skorzystał z rady, której mu wówczas udzielono – ciągnęła. – Ciekawe, który to bóg sprawił, że spotkaliście się wtedy na murze. Powinnam wyprawić na jego cześć nabożeństwo. Podobne poczucie humoru zasługuje na nagrodę. Sądziłeś, że Cesarska Brama wiedzie do stajni, poruczniku?
– Moja klacz bała się przez nią przejść, cesarzowo.
– Trudno się jej dziwić.
– W przeciwieństwie do mnie pochodzi z rodu słynącego z inteligencji – wyjaśnił z uśmiechem Paran. – Przyjmij, proszę, moje najszczersze przeprosiny.
– Topper zaprowadzi cię do przybocznej.
Na jej skinienie jeden ze strażników wziął w rękę wodze klaczy.
Paran pokłonił się po raz drugi, a następnie z uśmiechem na twarzy spojrzał na szpona.
Topper poprowadził go do bocznych drzwi.
– Ty durniu! – warknął, gdy te zamknęły się za nimi. Pomaszerował szybko wąskim korytarzem. Paran nie próbował dotrzymywać mu kroku, zmuszając go w ten sposób do zaczekania pod prowadzącymi w górę krętymi schodami. Twarz Toppera pociemniała z wściekłości. – O co chodziło z tym murem? Kiedy ją poznałeś?
– Ponieważ nie zechciała tego wyjaśnić, jestem zmuszony podążyć za jej przykładem – odparł Paran, spoglądając na wytarte stopnie. – To z pewnością będzie zachodnia baszta. Wieża Pyłu…
– Musisz wejść na sam szczyt. Przyboczna oczekuje cię w swych komnatach. Nie ma tu innych drzwi, więc nie zabłądzisz. Idź prosto przed siebie, aż dotrzesz do celu.
Paran skinął głową i ruszył w górę.
Drzwi szczytowej komnaty były uchylone. Paran zastukał w nie głośno i wszedł do środka. Przyboczna siedziała na ławie na przeciwległym końcu pomieszczenia, zwrócona plecami do dużego okna. Za szeroko otwartymi okiennicami widać było czerwony wschód słońca. Lorn się ubierała. Paran przystanął zawstydzony.
– Nie przywiązuję zbyt wielkiej wagi do skromności – oznajmiła. – Wejdź i zamknij za sobą drzwi.
Porucznik wykonał jej polecenie. Rozejrzał się po komnacie. Na ścianach wisiały wyblakłe gobeliny, a kamienną posadzkę pokrywały wyleniałe zwierzęce skóry. Meble były nieliczne i stare, w niegustownym napańskim stylu.
Przyboczna wstała z ławy, by wśliznąć się w skórzaną zbroję. Jej włosy zalśniły w czerwonym blasku słońca.
– Wyglądasz na wykończonego, poruczniku. Usiądź, proszę.
Rozejrzał się, znalazł krzesło i opadł na nie z radością.
– Ślady zatarto bardzo starannie, przyboczna. Jedyni ludzie, którzy zostali w Gerromie, nic już nie powiedzą.
Zapięła ostatnią klamrę.
– Chyba żebym wysłała nekromantę.
Chrząknął.
– Opowieści o gołębiach… wydaje mi się, że przewidziano tę możliwość.
Spojrzała na niego, unosząc brwi.
– Wybacz, przyboczna. Wygląda na to, że zwiastunami śmierci były… ptaki.
– I gdybyśmy spojrzeli na to, co się stało, oczyma martwych żołnierzy, nie zobaczylibyśmy wiele poza nimi. Powiedziałeś gołębie?
Skinął głową.
– Ciekawe.
Umilkła.
Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę.
– Czy byłem przynętą, przyboczna?
– Nie.
– To dlaczego wysłałaś Toppera?
– Żeby przyśpieszyć sprawę.
Umilkł i zamknął oczy. Zakręciło mu się w głowie. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo jest zmęczony. Minął moment, nim dotarło do niego, że przyboczna coś mówi. Wziął się w garść i wyprostował plecy.
Stała przed nim.
– Wyśpisz się później, poruczniku. Nie w tej chwili. Właśnie mówiłam o czekającej cię przyszłości. Dobrze byłoby, gdybyś słuchał mnie uważnie. Wykonałeś zlecone ci zadanie, a nawet wykazałeś się znaczną… odpornością. Musimy wywołać wrażenie, że nic nas już nie łączy. Wrócisz do korpusu oficerskiego, tutaj, w Uncie. Potem otrzymasz szereg przydziałów, które dopełnią twego oficjalnego szkolenia. Jeśli chodzi o czas, który spędziłeś w Itko Kan, nie wydarzyło się tam nic nadzwyczajnego. Zrozumiałeś?
– Tak jest.
– Świetnie.
– Ale co zrobimy w tej sprawie, przyboczna? Czy zrezygnujemy z poszukiwań? Pogodzimy się z myślą, że nigdy się nie dowiemy, co i dlaczego się wydarzyło? A może to po prostu ze mnie chcesz zrezygnować?