Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 2 - Steven Erikson - ebook

Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 2 ebook

Steven Erikson

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nekromanci Bauchelain i Korbal Broach – wrogowie cywilizacji, wskrzesiciele umarłych, kosiarze dusz żyjących, pożeracze nadziei, zdrajcy wiary, zabójcy niewinnych i skromne uosobienia zła – muszą odpowiedzieć za wiele czynów i w końcu za nie odpowiedzą, ale najpierw muszą za pomocą kłamstw, morderstw i oszustw utorować sobie drogę przez trzy kolejne opowieści rozgrywające się w wyjątkowo nędznych i zubożałych zakątkach malazańskiego świata, ku wielkiemu wstydowi ich cierpliwego sługi, Emancipora Reese’a. W tej książce prezentujemy czytelnikom trzy kolejne nowele o ich przygodach: Żmijce przy Plamoujściu, Szlak Potłuczonych Dzbanów i Biesy z Koszmarii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 508

Oceny
3,8 (24 oceny)
7
8
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malirth

Całkiem niezła

nie wiem co o tej książce myśleć, momentami genialna, chwilami niesmaczna i turpistyczna... trochę ciężko się czytało ale mimo wszystko ciekawe doświadczenie 😉
10
mczyzj

Nie oderwiesz się od lektury

Po pierwszym tomie byłem sceptyczny, ale w tym zbiorze opowiadań Erikson wraca na wyżyny swego stylu. Mimo, że to dużo lżejsza lektura niż kanon Malazańskiej (w końcu to czarna komedia) to jest okrutnie wymagająca aby połapać wszystkie wątki, co jest znakiem firmowym autora.
10

Popularność




Szlak Potłu­czo­nych Dzba­nów

„Wybór zła zawsze wymaga nie­win­nych ofiar”

Mam już za sobą wiele lat. W grun­cie rze­czy ni­gdy nie byłem star­szy. W życiu czło­wieka nad­cho­dzi chwila, gdy odkłada na bok wszyst­kie swe obawy, wszystko, co sta­ran­nie ukry­wał, by nie zaszko­dziło jego repu­ta­cji. Możemy przy­jąć zało­że­nie, że chwila, o któ­rej mówię, nad­cho­dzi tego dnia – ści­ślej mówiąc, jeden dzwo­nek po pół­nocy – gdy sobie uświa­da­mia, że nie może już osią­gnąć nic wię­cej. Zdaje też sobie sprawę, że ostroż­ność nie pomo­gła mu w odnie­sie­niu suk­cesu, ponie­waż nie zdo­łał go odnieść. Nawet jeśli jestem prze­ko­nany, że moje życie było pełne pasji, bogactw zdo­by­tych w zasłu­gu­jący na podziw spo­sób i tak dalej, to prze­ko­na­nie pozo­staje dość wąt­pliwe. Porażka ma wiele postaci, a ja pozna­łem je wszyst­kie.

Pozła­cany dar słońca przy­daje życia temu wietrz­nemu miej­scu odpo­czynku, w któ­rym sie­dzę – stary męż­czy­zna pach­nący oliwą i atra­men­tem – i skro­bię te słowa stę­pio­nym gęsim pió­rem, pod­czas gdy z ota­cza­ją­cego mnie ogrodu dobie­gają szepty, a nieme sło­wiki sie­dzą na cięż­kich od owo­ców gałę­ziach. Och, czyż­bym cze­kał zbyt długo? Kości mnie bolą, wszę­dzie mnie kłuje, żony przy­glą­dają mi się z cie­nia kolum­nady, z ich uma­lo­wa­nych ust wysu­wają się języki o czar­nych koniusz­kach, a w gabi­ne­cie sędziego klep­sy­dra odmie­rza cier­pli­wość w ryt­mie cmo­ka­ją­cych warg.

Wspo­mi­nam chwałę świę­tych miast, w któ­rych klę­ka­łem w prze­bra­niu przed zawo­alo­wa­nymi tyra­nami i poca­ło­wa­nymi przez bogów braćmi żebrzą­cymi, a na pusty­niach, daleko od tłocz­nych ulic, kara­wany wędrow­ców o ogo­rza­łych od słońca twa­rzach zbli­żają się do wie­czor­nego postoju, straż­nicy z ple­mie­nia Gil­ków gro­ma­dzą się w cie­ni­stych oazach. Wiele razy wędro­wa­łem z nimi jako nie­znany nikomu poszu­ki­wacz przy­gód, poeta o bystrym spoj­rze­niu, zara­bia­jący na życie powta­rza­niem opo­wie­ści o sta­ro­żyt­nych dniach. A cza­sami wcale nie tak sta­ro­żyt­nych. Gdy­byż tylko o tym wie­dzieli.

Zafa­scy­no­wani słu­cha­cze nie skry­wali przede mną niczego, ponie­waż życie na pustyni skła­nia męż­czyzn i kobiety do słu­cha­nia opo­wie­ści o wszyst­kim, co natu­ralne i nienatu­ralne. Ja jed­nak, mimo wszyst­kich słów peł­nych łez i rado­ści, smut­ków miło­ści i śmierci, które wycho­dziły z moich ust, gład­kie jak oliwki i słod­kie jak figi, ni­gdy nie prze­la­łem ani jed­nej kro­pli krwi. Noc mogła cią­gnąć się dalej, pełna śmie­chu i łez, słów sprze­ciwu i żar­li­wych modlitw o prze­ba­cze­nie (oczu lśnią­cych od mojej nie­śpiesz­nej eks­plo­ra­cji ciała chwi­lo­wej kochanki, jedwab­nej pościeli, bły­sku buj­nych ud i piersi), jakby duchy pia­sku i bogo­wie tor­nada mogli zatrze­po­tać skrzy­dłami ze wstydu i zapie­ra­ją­cego dech w pier­siach szoku. O nie, przy­ja­ciele. Spójrz­cie, jak wiją się z zazdro­ści!

Powi­nie­nem dodać, że moje opo­wie­ści pocho­dzą z całego świata. Odwie­dza­łem Toblai w ich gór­skich warow­niach, gdzie zaspy śniegu się­gają wyżej niż szczyty dachów dłu­gich domów. Sta­łem na wyso­kich kli­fach Zguby, obser­wu­jąc uszko­dzony sta­tek, z wysił­kiem brnący ku bez­piecz­nemu miej­scu. Cho­dzi­łem po uli­cach Malazu, w posęp­nym cie­niu Mocka, i widzia­łem na wła­sne oczy sam Dom Umar­łych. Tylko upływ lat zagraża śmier­tel­nemu wędrow­cowi, albo­wiem świat jest okrą­gły i ten, kto pra­gnie zoba­czyć wszystko, jest ska­zany na podró­żo­wa­nie bez końca.

Ale teraz widzi­cie mnie w tym azylu, gdzie chło­dzi mnie fon­tanna, a opo­wie­ści, które zapi­suję na poskrzy­pu­ją­cych kar­tach z papi­rusu, są smacz­nymi kąskami cze­ka­ją­cymi na znu­żo­nych wędrow­ców w tej oazie. Nasyć­cie się albo zgiń­cie. Życie jest tylko poszu­ki­wa­niem ogro­dów i bez­piecz­nego schro­nie­nia, a ja je odna­la­złem i pro­wa­dzę teraz naj­słod­szą z wojen, albo­wiem nie umrę, dopóki będę miał choć jedną histo­rię do opo­wie­dze­nia. Nawet bogo­wie cze­kają zafa­scy­no­wani.

Słu­chaj więc, sło­wiku, i mocno trzy­maj się swo­jej gałęzi. Jestem tylko kro­ni­ka­rzem, a nie­kiedy rów­nież świad­kiem albo opo­wia­da­czem magicz­nych kłamstw, w któ­rych kryją się naj­czyst­sze prawdy. Słu­chaj mnie uważ­nie, bo ta opo­wieść zawiera moje oso­bi­ste wspo­mnie­nia. To ogród cha­otyczny i zachwasz­czony, śmiem jed­nak twier­dzić, że jest rów­nie wspa­niały w swej płod­no­ści, któ­rej zawdzię­czam te poły­skliwe nasiona. To opo­wieść o Nehe­mo­thach i ich śmia­łych poszu­ki­wa­czach, a także o piel­grzy­mach, poetach i o mnie, Ava­sie Didio­nie Migo­cie, byłem bowiem świad­kiem tego wszyst­kiego.

Na piel­grzy­mim szlaku pro­wa­dzą­cym przez Wielką Suchość, pod­czas praw­dzi­wego sezonu, dwa­dzie­ścia dwa dni i dwa­dzie­ścia trzy noce drogi od Bramy Doni­kąd do Świą­tyni Obo­jęt­nego Boga, na tra­sie zna­nej wszyst­kim jako Szlak Potłu­czo­nych Dzba­nów. Zaczy­namy od cudow­nego zrzą­dze­nia losu, które zgro­ma­dziło w jed­nym miej­scu i cza­sie, dwa­dzie­ścia trzy dni drogi za Bramą, tak wspa­niały zestaw wędrow­ców. A także od paskud­nego pecha, który spra­wił, że sezon był nie­pewny i z pew­no­ścią fał­szywy. Na posęp­nych pust­ko­wiach stud­nie wyschły, a źró­dła zatkało cuch­nące błoto. Obozy Poszu­ki­wa­czy porzu­cono, ich ogni­ska wysty­gły. Nastał dwu­dzie­sty trzeci dzień, a my na­dal mie­li­śmy przed sobą długą drogę.

Szczę­śliwy traf przy­niósł to spo­tka­nie, a pech spra­wił, że podróż oka­zała się wyjąt­kowo trudna. Opo­wieść zaczyna się tej wła­śnie nocy, od kręgu sie­dzą­cych wokół ogni­ska wędrow­ców.

Czym jest krąg, jeśli nie mapą każ­dej duszy?

Opi­sa­nie wędrow­ców

W tym kręgu spo­tkamy pana Mosz­cza Amber­tro­shina, leka­rza, lokaja i stan­greta pra­cu­ją­cego dla Dan­toc Calm­po­si­tis. Ma sze­ro­kie bary i być może wal­czył kie­dyś w licz­nych woj­nach, ale więzy łączące go z tym życiem dawno już się zerwały. Twarz ma nazna­czoną bli­znami i bruz­dami, a jego broda wygląda jak pta­sie gniazdo barwy mie­dzi i żelaza. Służy sta­rej kobie­cie, która ni­gdy nie opusz­cza wyso­kiej karety i ukrywa twarz za gru­bymi zasło­nami w oknach. Podob­nie jak pozo­stali wędrowcy, Dan­toc wyru­szyła na piel­grzymkę. Bogac­two nie przy­nosi wiel­kiego pocie­sze­nia, gdy dusza jest zbyt roz­rzutna. Dla­tego Dan­toc weź­mie w rękę miseczkę i będzie żebrała przed obli­czem Obo­jęt­nego Boga. Tej nocy dla obojga bło­go­sła­wień­stwo jest jed­nak tak odle­głe, że rów­nie dobrze mogłoby leżeć na dru­gim końcu świata.

Pan Moszcz zali­cza się do sym­pa­tycz­nych ludzi, któ­rych podróżna torba jest pełna uży­tecz­nych umie­jęt­no­ści i któ­rzy chęt­nie zapa­lają fajkę, by pogrą­żyć się w poważ­nym zamy­śle­niu. Każde wypo­wia­dane przez niego słowo jest sta­ran­nie odmie­rzone, jak moneta wyda­wana przez skąpca, która ude­rza o drew­niany blat z twar­dym stu­kiem, a ten dźwięk nadaje jej zna­cze­nie, nawet jeśli liczby się nie liczą. Mruży powieki w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób i ludzie chęt­nie go słu­chają, być może podej­rze­wa­jąc, że jest mądry i skrywa głę­bo­kie tajem­nice. Ten godny zaufa­nia męż­czy­zna z boko­bro­dami jest ide­al­nym loka­jem i wkrótce los wielu ludzi spo­cznie na jego bar­kach.

***

Drugi krąg jest nie­spo­kojny i ten fakt wymaga wyja­śnie­nia. Wśród Nehe­mo­tha­nai znaj­duje się dwóch ryce­rzy, któ­rzy nie spo­czy­wają w pościgu za naj­bar­dziej osła­wio­nymi, strasz­li­wymi mor­der­cami i magami, Bau­che­la­inem i Kor­ba­lem Bro­achem. Ci nie­bez­pieczni ludzie są już bli­sko owych dwóch łotrzy­ków i być może dzieli ich już od nich tylko kilka dni. Ale za tym pośpie­chem kryją się też inne motywy. Powia­dają, że jakaś tajem­ni­cza kobieta dowo­dząca armią mści­cieli rów­nież pra­gnie głów Bau­che­la­ina i Kor­bala Bro­acha. Gdzie ona jest? Nikt tutaj tego nie wie.

Tul­gord Vise ogło­sił się Śmier­tel­nym Mie­czem Sióstr i jest wcie­le­niem czy­sto­ści we wszyst­kich szcze­gó­łach, pomi­ja­jąc imię, które nosi. Płaszcz ma obszyty bia­łym futrem, puszy­stym jak wonny ogród dzie­wicy. Efek­towny, pokryty ema­lią hełm osła­nia­jący jego głowę lśni jak białko jaja na patelni. Pole­ro­wany kol­czy płaszcz odsła­nia w uśmie­chu liczne sze­regi srebr­nych zębów. Gałką jego dum­nego oręża jest wielki opal. Żadna kobieta nie opar­łaby się poku­sie dotknię­cia go, jeśli tylko nie zabrak­nie jej śmia­ło­ści.

Jego lico pło­nie wizją obja­wie­nia, oczy są grud­kami złota pocho­dzą­cymi z ukry­tego skarbca, któ­rego nikt ni­gdy nie odnaj­dzie. Wszel­kie zło, jakie widział, zgi­nęło z jego ręki. Całą szla­chet­ność, któ­rej udziela wędrow­com samą swą obec­no­ścią, spło­dził w ciągu dzie­wię­ciu mie­sięcy. Oto Tul­gord Vise, rycerz i obrońca prawdy w świę­tym bla­sku Sióstr.

Przejdźmy teraz do dru­giego ryce­rza, który był na tyle śmiały, że rzu­cił wyzwa­nie pre­ten­sjom Śmier­tel­nego Mie­cza do nie­zrów­na­nej poboż­no­ści. Arpo Relent nosi tytuł Zdro­wego Ryce­rza i pocho­dzi z odle­głego mia­sta, które ongiś było czy­ste i prawe, ale obec­nie, po wizy­cie Bau­che­la­ina i Kor­bala Bro­acha, zmie­niło się w upa­dłą paro­dię wszyst­kiego, co ongiś sobą repre­zen­to­wało. Tak przy­naj­mniej zapew­nia Zdrowy Rycerz i te słowa sta­no­wią sedno jego ślu­bów zemsty.

Deter­mi­na­cję Tul­gorda Vise’a wzmac­nia bło­go­sła­wiona biel jego obli­cza, nato­miast spo­kojne nie­prze­jed­na­nie Arpa Relenta pokrywa pozłota sło­necz­nego bla­sku. Ten kon­trast mię­dzy dwoma ryce­rzami zapo­wiada moż­li­wość bar­dzo nie­przy­jem­nego star­cia mię­dzy nimi. Arpo ma masywną klatkę pier­siową. U jego bio­der zwi­sają bliź­nia­cze dłu­gie mie­cze, ukryte w pochwach z czar­nego drewna ozdo­bio­nego zło­tym fili­gra­nem. Ich gałki wyglą­dają jak złote jaja, z któ­rych mogłyby się wykluć kobiece wes­tchnie­nia. Arpo Relent zaiste jest dumny z tych mie­czy. Ten nie­zrów­nany wzór czy­sto­ści nie dba przy tym o wes­tchnie­nia. I cóż możemy na to powie­dzieć?

***

Mając za towa­rzy­szy trzech braci wyglą­da­ją­cych, jakby spusz­czali gory­lom łomot dla roz­rywki, Oskoma Pie­śniarz rów­nież mogłaby być ska­zana na życie w cno­cie. W dodatku Mikrus Pie­śniarz wle­pił spoj­rze­nie w grupkę arty­stów i oznaj­mił, gło­sem sta­now­czym jak ude­rze­nie topora, że męż­czy­znę, który roz­dzie­wi­czyłby jego sio­strę, czeka cię­cie tak pre­cy­zyjne, że nawet zagło­dzony wró­bel nie zdoła odna­leźć robaka.

W tej samej chwili, gdy z ust naj­ro­ślej­szego z jej braci padały te twarde, mro­żące krew w żyłach słowa, Oskoma odda­liła się dys­kret­nie. W końcu sły­szała to wszystko już tysiąc razy. Ale to, co wiemy w danej chwili, czę­sto różni się od tego, czego dowiemy się wkrótce. Na razie przyj­rzyjmy się tej uro­czo bez­mó­zgiej kobie­cie.

Jak wszyst­kim nam dobrze wia­domo, czarny jedwab noszą żałob­nicy pra­gnący dać wyraz swym uczu­ciom. Włosy Oskomy przy­wo­dzą na myśl tego typu szaty. Twarz oto­czona przez te fale nie­bez­piecz­nego miodu jest sze­roka, policzki są rumiane jak pośladki po klap­sie, a spod czar­nych niczym kru­cze pióra rzęs obsy­dia­nowe oczy spo­glą­dają nie­śmiało na każ­dego, kto zechciałby ku nim się­gnąć. Nie­zwy­kle pełne piersi, fałdy pod pachami, słodka krą­głość brzu­cha i sze­ro­kie bio­dra. Nie­stety, ten opis zmieni się w gorące wyzna­nie, jako że nie wspo­mnia­łem jesz­cze o żad­nym ubra­niu.

Ale ci bra­cia! Matka Mikrusa zgu­biła się w lasach Stra­temu pod­czas gwał­tow­nej burzy i zna­la­zła schro­nie­nie w jaskini, która zapro­wa­dziła ją pro­sto w obję­cia niedź­wie­dzia jaski­nio­wego. Jed­nakże w chwili gwał­tow­nego kon­taktu wszel­kie kuli­narne zapędy roz­pa­la­jące ogień w umy­śle bestii znik­nęły, ustę­pu­jąc miej­sca nagłemu obja­wie­niu miło­snych moż­li­wo­ści, które unio­sło oboje ku niebu. Któż zmarsz­czyłby czoło na tak śmiałą suge­stię, gdy potom­stwo zro­dzone z tego zapa­śni­czego paktu stało przed nami, widoczne dla licz­nych świad­ków. W oczach olbrzy­miego męż­czy­zny odbi­jała się dez­orien­ta­cja wywo­łana jego para­dok­sal­nym imie­niem. Były maleń­kie jak u niedź­wie­dzia, ich obwódki miały krwa­wo­czer­woną barwę, a z kąci­ków cie­kły roz­ma­ite płyny. Jego pła­ski, krótki nos błysz­czał, gdy tylko poczuł zapach krwi, a zęby były ruchliwe jak u gry­zo­nia. Mię­śnie, któ­rych wystar­czy­łoby dla trzech męż­czyzn, były roz­miesz­czone w nie zawsze odpo­wied­nich oko­li­cach jego niedź­wie­dzio­wa­tej postaci. Rów­nież włosy wyra­stały w nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach, co w dziwny spo­sób har­mo­ni­zo­wało z nie­spo­dzie­wa­nie zro­zu­mia­łymi sło­wami wypły­wa­ją­cymi z wykrzy­wio­nych w gniew­nym gry­ma­sie ust.

Bra­cia bali się go panicz­nie, ale praw­dzi­wość tego szcze­gółu powinno się trak­to­wać z lek­kim nie­do­wie­rza­niem, bio­rąc pod uwagę zło­śliwe spoj­rze­nia, jakie wymie­niali za jego potęż­nymi niczym klif ple­cami. Meszka i Pchła Pie­śniarz byli bliź­nia­kami, zro­dzo­nymi w wyniku nie­for­tun­nych przy­gód ich matki na plaży, na któ­rej samce mor­sów toczyły walki godowe. Miała bli­zny po kłach na dowód praw­dzi­wo­ści tych słów. Owych gene­alo­gii nie powinno się poda­wać w wąt­pli­wość, bo ina­czej wąsy poru­szają się groź­nie, a cuch­nące ciel­ska wstają gotowe do mor­der­czej szarży.

W kon­tra­ście z Mikru­sem i jego zwie­rzęcą pokrywą Meszka i Pchła z dumą ubie­rają się w skóry swego pro­to­pla­sty.

Ponoć jest też wielu innych braci, ale łaskawy los uzbro­jony w kij zatrzy­mał ich w innym miej­scu. Ta strasz­liwa opo­wieść, pełna ognia i zasłu­żo­nej kary, musi jed­nak zacze­kać na inną noc.

***

Z tych, któ­rzy sie­dzą w kręgu doświad­czo­nych łow­ców, pozo­stał tylko jeden. Cichy jak las i pro­fe­sjo­nalny niczym czło­nek kró­lew­skiej świty Steck Marynd nie ma w zwy­czaju chwa­lić się daw­nymi czy­nami. W zagłę­bie­niach jego korzeni kryją się tajem­nice, a jeśli w szpa­rach kory lśnią jakieś oczy, ich dotknię­cie jest zale­d­wie szep­tem cie­nia śmierci. Twarz ma pła­ską, oczy płyt­kie, a usta wąskie i pozba­wione wszel­kiej głębi. Brodę ma czarną, lecz rzadką, a uszy małe jak u małpy i musku­larne jak u muła, jako że poru­szają się nie­za­leż­nie od sie­bie na każdy szept bądź sze­lest. Prze­żuwa swe słowa, aż zmie­nią się w rze­mie­nie, które sma­gają noc wil­go­cią i schną w bla­sku słońca na podo­bień­stwo węgo­rzy.

Na grzbie­cie swego kosma­tego konia wozi arse­nał wystar­cza­jący dla całego gar­ni­zonu. To zwy­czajna broń, ale sta­ran­nie wyczysz­czona i naoli­wiona. Prze­mie­rzył pół świata w pogoni za Nehe­mo­thami, ale ani sło­wem nie wspo­mina o tym, jaka zbrod­nia wzbu­dziła w nim żądzę zemsty.

***

Teraz prze­cho­dzimy, z lekką ulgą, do praw­dzi­wych piel­grzy­mów. Dzielą się oni na trzy odrębne grupy, a każda z nich szuka bło­go­sła­wień­stwa u innego ołta­rza (choć, jak zoba­czymy, wszyst­kie one okażą się osta­tecz­nie tym samym). Mędrcy, kapłani i uczeni usztyw­niają swe koł­nie­rze dla ochrony przed nie­po­żą­da­nymi sprzecz­no­ściami, które i tak pozo­stają realne. Ja jed­nak nie zali­czam się do żad­nej z tych grup i nie noszę koł­nie­rza, a to, co na pierw­szy rzut oka wydaje się nie mieć sensu, w ogóle mnie nie nie­po­koi. Tak oto mamy liczne szlaki, które wszyst­kie pro­wa­dzą w to samo miej­sce.

Dan­toc Calm­po­si­tis, naj­star­sza z czci­god­nych Dan­toców z Powią­za­nego Mia­sta, musi pozo­stać dla nas tajem­nicą. Wystar­czy, że powiem, iż ona pierw­sza wyru­szyła z Bramy Doni­kąd ze swym loka­jem, panem Mosz­czem Amber­tro­shi­nem, który sie­dział na wyso­kim koźle karety z twa­rzą zasło­niętą sze­ro­kim ron­dem tka­nego kape­lu­sza i przy­wi­tał pozo­sta­łych piel­grzy­mów zama­szy­stym ski­nie­niem głowy. W tej samej chwili pojazd i stara kobieta, która przy­pusz­czal­nie w nim prze­by­wała, stały się wyspą na kołach, wokół któ­rej cała reszta wędrow­ców zgro­ma­dziła się niczym dzierzby i mewy. W końcu wszy­scy wie­dzą, że wyspy ni­gdy nie pozo­stają w tym samym miej­scu. Wyspa – czy to na morzu, czy na pia­sku – pły­nie w umy­śle na podo­bień­stwo wspo­mnień bądź snu. Opusz­czamy ją jako wygnańcy i pra­gniemy na nią powró­cić. Świat wpadł na mie­li­znę, histo­ria jest sztor­mem, a my, podob­nie jak Dan­toc Calm­po­si­tis, ukry­wamy się ano­ni­mowo pośród won­nych kwia­tów i cno­tli­wych orze­chów, przez nikogo nie uwa­żani za cen­nych, a dla wszyst­kich obcy.

Wśród piel­grzy­mów zmie­rza­ją­cych do świą­tyni Obo­jęt­nego Boga znaj­duje się wysoki, przy­po­mi­na­jący jastrzę­bia męż­czy­zna, który wszyst­kim chęt­nie zdra­dza swe imię i wtedy w jego sępich oczach zawsze poja­wia się wyraz ocze­ki­wa­nia. Czy go znamy? Spazm pra­gnie odna­leźć swą twarz w bez­kre­snym morzu naszej igno­ran­cji, a gdyby oliwa ska­pu­jąca z czar­nych jak kru­cze pióra wło­sów spla­miła skro­nie jego małej głowy, no cóż, nikt z nas nie odwa­żyłby się sko­men­to­wać tego ani sło­wem, nie­praw­daż? On jed­nak zauważa wszystko i zapa­mię­tuje każdą znie­wagę, poru­sza lekko swą naprawdę maleńką głową, a każdy, kto stałby bli­sko, usły­szałby wtedy ptasi odgłos typowy dla nie­ustan­nie poiry­to­wa­nych. Masze­ruje wciąż przed sie­bie, ku celowi pew­nemu, choć nie­zna­nemu, niczym kogut eks­plo­ru­jący porzu­cony kur­nik.

Dobrze ubrany i zapewne sławny, a także posia­da­jący tak wiele dóbr mate­rial­nych, że był gotowy porzu­cić je wszyst­kie (choćby tylko na krótki czas), zagar­nął dla sie­bie rolę prze­wod­nika, nad­zo­ru­jąc z wynio­słą miną roz­bi­ja­nie obozu pod koniec każ­dego dnia wędrówki, już od pierw­szej nocy po opusz­cze­niu Bramy Doni­kąd, gdy za sta­rym kur­ha­nem zna­leź­li­śmy nie­spo­dzie­wa­nie opusz­czone osie­dla Poszu­ki­wa­czy. W ciągu następ­nych dni trzy­mał się tej roli, choć jego piękny płaszcz zamie­nił się w strzępy i cią­gnął za sobą ślad uno­szą­cych się w powie­trzu piór, a błysk w jego oczach kogu­cika świad­czył o pogłę­bia­ją­cym się sza­leń­stwie wywo­ła­nym wciąż się utrzy­mu­jącą nie­wia­ry­godną samot­no­ścią.

Naj­wy­raź­niej był czło­wie­kiem dotknię­tym przez los podo­bień­stwem do ptaka. Spra­wie­dli­wość każe też jed­nak wspo­mnieć, że dźwi­gał cię­żar ukry­tych ran. Jestem o tym prze­ko­nany, podob­nie jak o tym, że choć poznał bogac­two, zazna­jo­mił się w życiu rów­nież z nędzą, a jeśli obec­nie prze­śla­do­wała go ano­ni­mo­wość, ongiś jej miej­sce zaj­mo­wała infa­mia. A przy­naj­mniej zła opi­nia.

***

Ach, nie zapo­mi­najmy o jego imie­niu. Nazy­wał się Sar­dic Muskuł.

***

Pora przejść do tych, któ­rzy pra­gnęli odwie­dzić świą­ty­nie zupeł­nie innego Obo­jęt­nego Boga. Wresz­cie dotar­li­śmy do poetów i bar­dów. Przed nami cze­kało mia­sto Far­rog. Odby­wał się tam Festi­wal Kwia­tów i Sło­necz­nych Dni, wielka feta, któ­rej kul­mi­na­cją był kon­kurs poezji i pie­śni. Naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nego z uczest­ni­ków nagra­dzano Płasz­czem Naj­więk­szego Arty­sty Stu­le­cia. Mogli­by­śmy z waha­niem dodać, że fakt, iż jest to doroczny kon­kurs, po pro­stu świad­czy o kapry­śnym uspo­so­bie­niu kry­ty­ków i ludzi.

Rzecz jasna, świat arty­stów jest skom­pli­ko­wa­nym labi­ryn­tem peł­nym żmij. Ich dłu­gie ciała wiją się pod sto­pami każ­dego, kto się tam zapu­ści, gotowe kąsać znie­nacka. Wszy­scy, któ­rzy pra­gną sławy, muszą tań­czyć, uno­sić spód­nice i wycią­gać ręce po mar­chewkę, by móc zapła­cić za rado­sne drże­nie, jakim reagu­jemy na uzna­nie, bądź za jesz­cze jeden dzień ucieczki od okrut­nych wymo­gów świata. Pod uśmie­chami zachwytu, kiwa­niem gło­wami, peł­nymi uzna­nia bra­wami i tak dalej kryje się bez­li­to­sna prawda, że żadna widow­nia nie jest na tyle wielka i wspa­niała, by poznać wszyst­kich arty­stów. W arty­ście rodzi się odra­ża­jące prze­ko­na­nie, że ta widow­nia składa się z zale­d­wie pię­ciu osób. Cztery z nich świet­nie zna i za nic w świe­cie nie potrak­to­wałby ich opi­nii poważ­nie. A kim, do licha, jest ta piąta osoba? Ten nie­zna­jomy? Ten wszech­mocny arbi­ter? Nikt tego nie wie i owa świa­do­mość jest strasz­liwą tor­turą.

Nie­mniej jedno jest pewne. Jest zbyt wielu arty­stów na jedną osobę. Dla­tego każdy poeta i malarz, każdy bard i rzeź­biarz, marzy o mor­der­stwie. Pra­gnie zła­pać mocno w rękę to wyry­wa­jące się, war­czące stwo­rze­nie i cisnąć je mię­dzy swych wro­gów.

Pod tym wzglę­dem arty­ści, któ­rzy przy­łą­czyli się do tej okrop­nej grupy wędrow­ców, rze­czy­wi­ście zna­leźli odpo­wiedź na swe naj­go­ręt­sze modli­twy. Uli­tuj­cie się nad nimi.

***

Ale dość już tych żalów. Poeta uwił sobie gniazdo i teraz musi w nim sie­dzieć, pod­czas gdy kłę­biące się robac­two wci­ska się w szcze­linę zwąt­pie­nia i w kro­cze jego kapry­śnego talentu. Spójrz­cie na Calapa Rouda, star­szego rajcę kręgu arty­stów z Powią­za­nego Mia­sta. Każdy z nich przy­cup­nął w pozie nie­pew­nej dosko­na­ło­ści wysoko nad pokrytą guanem pod­łogą klatki (oczy­wi­ście jest pozła­cana). To dwu­dzie­sta trze­cia podróż Calapa przez Wielką Suchość końca natchnie­nia, ale ni­gdy jesz­cze nie zdo­był Płasz­cza.

W grun­cie rze­czy nie­szczę­sna dłu­gość jego życia zbliża się już do stu­le­cia. Można nawet twier­dzić, że Calap Roud sam jest Płasz­czem, choć nikt nie ska­kałby z rado­ści na myśl o zabra­niu go do domu, choćby tylko na dwa tygo­dnie. Prze­ra­ża­jący zestaw alche­micz­nych metod, dostępny dla boga­tych i zde­spe­ro­wa­nych (a bar­dzo czę­sto się zda­rza, że te dwie mio­ta­jące się bez­ład­nie koń­czyny spla­tają się ze sobą w tym samym roz­kle­ko­ta­nym łożu) pomaga mu poko­nać trzy kra­czące zło­wiesz­czo wrony – sta­rość, śmierć oraz pustą miseczkę ambi­cji. Calap Roud przy­po­mina gąbkę nadziei, pach­nącą mig­da­łami, goź­dzi­kami oraz kamie­niami żół­cio­wymi jasz­czu­rek.

Tak oto, dzięki cudow­nemu połą­cze­niu elik­si­rów i odra­ża­jąco dobrego zdro­wia, Calap Roud wygląda na połowę swo­ich lat. Owo wra­że­nie psuje jedy­nie gorzka furia w jego oczach. Czeka, aż go odkryją. (Albo­wiem nawet w Powią­za­nym Mie­ście zasły­nął nie jako odkrywca, lecz jako żało­sny okrut­nik i nędzny, pod­stępny oszust. Rzecz jasna, liczni wiel­bi­ciele obojga płci są gotowi zno­sić jego kaprysy, przy­naj­mniej przez jakiś czas. Nie­stety, biedny Calap wie, że nie ma w tym szcze­ro­ści). Choć ukradł tysiąc sone­tów, kil­ka­dzie­siąt poema­tów epic­kich oraz miliony cię­tych ripost wygło­szo­nych przez mło­dych, uta­len­to­wa­nych arty­stów, któ­rzy nie­opatrz­nie zna­leźli się w zasięgu jego słu­chu, w głębi swej jaźni stoi chwiej­nie na gór­skim szczy­cie i gapi się na ota­cza­jącą go ze wszyst­kich stron prze­paść tar­gany gwał­tow­nymi wichrami. Gdzie jest złota klatka? Gdzie są ci wszy­scy siwo­włosi dur­nie, na któ­rych nasrał? Wokół niego nie ma nic poza bez­denną cze­lu­ścią. Abso­lut­nie nic.

Calap Roud wydał całą swą for­tunę (choć trzeba przy­znać, że była raczej skromna) na prze­ku­pie­nie wszyst­kich sędziów, jakich zdo­łał zna­leźć w Far­rogu. To była jego ostat­nia szansa. Zdo­bę­dzie Płaszcz. Zasłu­żył na niego. Nie cią­żył mu żaden z nie­zli­czo­nych nało­gów prze­śla­du­ją­cych słab­szych arty­stów. Uwol­nił się od nich wszyst­kich, zmie­rza­jąc pro­mienną drogą cnoty. Miał dzie­więć­dzie­siąt dwa lata i w tym roku go odkryją!

Żaden alche­mik ani elik­sir na świe­cie nie mógł jed­nak nic zara­dzić na to, że razem z całym jego cia­łem sta­rzały się rów­nież uszy i nos. Calap Roud miał tylko nie­liczne zmarszczki, jak męż­czy­zna zbli­ża­jący się do pięć­dzie­siątki, ale uszy niby małpa skalna od wielu lat wal­cząca w g’danis­bań­skim kolo­seum, a nos niczym małpa nosacz, która wywo­łała zbyt wiele bójek w gospo­dach. Jego zęby były tak wytarte, że przy­wo­dziły na myśl usta sumów sku­bią­cych sutki. Oczy tego starca kie­ro­wały lubieżne spoj­rze­nia na wszyst­kie kobiety, a za spoj­rze­niami podą­żał roba­ko­waty język pokryty fio­le­to­wymi żyłami.

Celem jego żądzy naj­czę­ściej była nemil­ska pięk­ność sie­dząca w leni­wej pozie po dru­giej stro­nie ogni­ska (jeśli pokusa parzy, jakie inne miej­sce mogłaby zająć?). Sakiewka Frag­ment była tan­cerką i ora­torką znaną w całych Sied­miu Mia­stach. Czyż trzeba doda­wać, że podobna kom­bi­na­cja talen­tów budziła gwał­towny entu­zjazm dyszą­cych ciężko tłu­mów zamiesz­ku­ją­cych mia­sta, mia­steczka, wio­ski, chaty, jaski­nie i szafy na całym świe­cie?

Jej uśmiech był pełen życia, włosy były czarne i cie­płe, a wszyst­kie wypo­wie­dziane słowa pełne ape­tycz­nych krą­gło­ści. Pożą­dało jej tysiąc guber­na­to­rów i dzie­sięć tysięcy szlach­ci­ców. Pro­po­no­wano jej pałace, wyspy na sztucz­nych jezio­rach, a nawet całe mia­sta. Ofia­ro­wano jej stu nie­wol­ni­ków wyszko­lo­nych w sztu­kach miło­snych, któ­rzy spra­wia­liby jej przy­jem­ność, aż wiek i zazdro­śni bogo­wie pozba­wi­liby ją wszel­kiej zdol­no­ści odczu­wa­nia roz­ko­szy. Zasy­py­wano ją klej­no­tami, tak licz­nymi, że mogłyby ozdo­bić sto samo­lub­nych kró­lo­wych w ich mrocz­nych gro­bow­cach. Rzeź­bia­rze rywa­li­zo­wali o prawo stwo­rze­nia jej podo­bizn w mar­mu­rze bądź brą­zie, a potem popeł­niali samo­bój­stwo. Poeci tak głę­boko pogrą­żali się w swych wier­szach wyra­ża­ją­cych podziw i uwiel­bie­nie dla niej, że nie pamię­tali o jedze­niu i umie­rali na swych pod­da­szach. Wielcy wodzo­wie poty­kali się i nadzie­wali na wła­sne mie­cze, pró­bu­jąc ją zdo­być. Kapłani wyrze­kali się trun­ków i dzieci. Żonaci męż­czyźni zapo­mi­nali o wszel­kiej ostroż­no­ści w swych sekret­nych eska­pa­dach. Zamężne kobiety z zachwy­tem dema­sko­wały męż­czyzn, a następ­nie mor­do­wały ich za pomocą ośmie­sze­nia i peł­nych pasji oskar­żeń.

Nic z tego jed­nak nie wystar­czyło, by uga­sić nie­ro­zumne pło­mie­nie palące jej duszę. Sakiewka Frag­ment wie­działa, że jest Zło­dziejką Rozumu. Kra­dła go mędr­com i zmie­niała ich w głup­ców, ale wszystko, co w ten spo­sób zdo­była, prze­cie­kało niczym ciężki jak ołów pia­sek mię­dzy jej wpraw­nymi w sztuce miło­ści pal­cami. Była też Zło­dziejką Pożą­da­nia i żądza ści­gała ją niczym fala przy­pływu. Wszę­dzie, gdzie prze­szła, zosta­wiała za sobą pozba­wione krwi i życia kobiety. Jeśli jed­nak cho­dzi o jej wła­sne pra­gnie­nia, na­dal poszu­ki­wała gorącz­kowo, nie­zdolna przy­siąść na dłu­żej na żad­nej gałęzi, bez względu na to, jak bar­dzo atrak­cyj­nie wyglą­dała ona na pierw­szy rzut oka.

W końcu odkryła szary pro­szek i zaczęła dosy­py­wać go sobie do wina. Ów pro­szek, który tak cudow­nie pozwa­lał jej zapo­mnieć o wszyst­kim, ujaw­nił teraz swą praw­dziwą naturę. Był Zło­dzie­jem Wol­no­ści.

Wej­dzie do sław­nej świą­tyni Obo­jęt­nego Boga, by pro­sić o bło­go­sła­wień­stwo, jakiego nikt ni­gdy nie otrzy­mał. Wie­rzyła, że może się jej udać, ponie­waż zamie­rzała zatań­czyć i zaśpie­wać jak ni­gdy dotąd. Ukrad­nie bogu obo­jęt­ność. Zrobi to.

Nie pamię­tała, kiedy ostat­nio czuła się wolna, ale nie przy­cho­dziło jej do głowy nic, czego pra­gnę­łaby bar­dziej.

Nie­stety, każ­dej nocy sły­szała zew proszku.

***

Naj­więk­szym rywa­lem Calapa Rouda był pozba­wiony wszel­kich ogra­ni­czeń, ambitny i nie­wy­ba­czal­nie młody Samo­chwał Wzbu­rzony. Nie spo­sób było zaprze­czyć, że zachwy­cał go fakt, iż stary skur­czy­byk rów­nież uczest­ni­czy w tej podróży, albo­wiem Samo­chwał gorąco pra­gnął, by Calap był świad­kiem jego triumfu w Far­rogu. Jeśli wszystko pój­dzie dobrze, może go to zabije.

Sie­dem lat temu Calap zde­fe­ko­wał się na Samo­chwała, sta­ra­jąc się unie­moż­li­wić mu pod­nie­sie­nie się z brud­nej pod­łogi. Samo­chwał jed­nak nie zali­czał się do ludzi, któ­rzy pozwa­lają, by deszcz guana sta­nął na dro­dze ich prze­zna­cze­niu. Wie­dział, że jest bar­dzo uta­len­to­wany w więk­szo­ści dzie­dzin, a w tych, w któ­rych bra­ko­wało mu talentu, mógł nad­ro­bić ten nie­do­sta­tek bez­czel­no­ścią i cał­ko­wi­cie nie­uza­sad­nioną aro­gan­cją. Szy­der­czy uśmiech mógł być rów­nie dobry jak odpo­wiedź. Gry­mas ust potra­fił pode­rżnąć gar­dło czło­wie­kowi sto­ją­cemu na dru­gim końcu pokoju. Patrzył na Calapa tak, jak wilk patrzy na psa – prze­ra­żony fak­tem pokre­wień­stwa i zde­ter­mi­no­wany przy pierw­szej oka­zji roz­szar­pać na strzępy to żało­sne stwo­rze­nie.

Praw­dziwy talent był umie­jęt­no­ścią sku­tecz­nego ukry­wa­nia geniu­szu, a Samo­chwał uwa­żał się za mistrza masko­wa­nia. W przy­szło­ści spły­nie na niego chwała, ale nie zdra­dzał tego żad­nym napo­mknię­ciem, które jakiś zrzę­dliwy kry­tyk albo zaro­zu­miały rywal mógłby wyko­rzy­stać, by rzu­cić się na niego jak gro­no­staj. Nie, na razie wszy­scy mogli go lek­ce­wa­żyć. Zdej­mie maskę w Far­rogu i wszy­scy zoba­czą jego praw­dziwą twarz. Calap Roud, ta piękna tan­cerka o załza­wio­nych oczach, Sakiewka Frag­ment, i Świta…

***

Świta! Skąd mogły się wziąć stwo­rze­nia z takim zapa­łem wyrze­ka­jące się wszel­kich pre­ten­sji do sie­dzą­cego trybu życia? Wyobraźmy sobie pośpiech, pełen eks­cy­ta­cji beł­kot, nie­uchwytny błysk w oku, bez­myślny zapał pie­ska poko­jo­wego, torbę podróżną wypeł­nioną róż­nymi róż­no­ściami, a wszystko to prze­po­jone gra­cją, z jaką fakir przy­go­to­wuje się za kuli­sami do występu przed poda­grycz­nym kró­lem. Tor­nado prze­myka przez przy­po­mi­na­jące świą­ty­nie pokoje i wypada na zewnątrz!

Tupot trzech par stóp, zbli­ża­jący się ze wszyst­kich stron w nie­przy­stoj­nym cwale, lecz szybko prze­cho­dzący w bar­dziej kobiecy trucht, gdy zja­wia się Oto­czony Czcią. Świta towa­rzy­szy Dosko­na­łemu Arty­ście wszę­dzie – na spo­tka­niach wiel­kich i małych, publicz­nych i oso­bi­stych. To ona wznio­sła mury potęż­nej, nie­zdo­by­tej twier­dzy, jaką jest jego ego. Strzeże fosy, powstrzy­mu­jąc wszel­kie suge­stie śmier­tel­no­ści poza naj­słod­szymi wyda­li­nami. Stoi na straży przy wszyst­kich tyl­nych bra­mach, oczysz­cza śluzy, two­rzy witraże, na któ­rych nama­lo­wano bar­wami tęczy per­fek­cyjny pro­fil ich uko­cha­nego.

Ale nie śmiejmy się zbyt­nio, albo­wiem życie każ­dego z nas jest odręb­nym cudem, a pogarda czy litość nie służą zdro­wiu duszy. Zawiść może się nagle wyrwać na wol­ność w krę­pu­jąco publicz­nym miej­scu. Obiekt owego nie­przy­tom­nego podziwu musi zacze­kać, aż na każ­dej z tych kobiet skupi się świa­tło naszego czuj­nego reflek­tora.

Na począ­tek wymie­nimy imiona wszyst­kich trzech i przy­dzie­limy im cha­rak­te­ry­styczne cechy, które uła­twią ich póź­niej­sze roz­po­zna­nie.

Oddana, która jest pierw­sza wła­ści­wie bez kon­kret­nego powodu, prze­żyła już dwa­dzie­ścia trzy lata i pamięta z bole­snymi szcze­gó­łami cztery z nich, od momentu, gdy po raz pierw­szy ujrzała uko­cha­nego Dosko­na­łego Arty­stę, aż do chwili bie­żą­cej, o któ­rej mówi nasza opo­wieść. Z pierw­szych osiem­na­stu lat życia nie pamięta abso­lut­nie nic. Czy się uro­dziła? Czy miała rodzi­ców? Czy ją kochali? Nie potrafi odpo­wie­dzieć na te pyta­nia. Bra­cia? Sio­stry? Kochan­ko­wie? Potom­stwo? Czy jadła? Czy spała?

Ciem­no­brą­zowe i sprę­ży­ste były jej włosy, opa­da­jące w lokach na ramiona. Brew miała cią­głą, o cudow­nie nie­za­leż­nych ruchach na obu koń­cach. Jej nos, wąski i wydatny, nosił wszel­kie ślady nało­go­wego, nie­roz­sąd­nego wściu­bia­nia. Jej ust nie spo­sób opi­sać, jako że ni­gdy nie nie­ru­cho­miały na chwilę wystar­cza­jąco długą, by przyj­rzeć się im uważ­nie, a ster­czący pod­bró­dek zna­mio­no­wał nie­okre­śloną pew­ność sie­bie. O jej ukry­tym pod barwną jak kwiaty ciele nie wia­domo nic. Wystar­czy, że powiemy, iż pew­nie trzy­mała się w sio­dle, nie prze­szka­dza­jąc zbyt­nio koniowi. Oddana o ruchli­wych ustach.

Druga była Roz­pieszczka, słabo zazna­jo­miona ze wszyst­kimi języ­kami, w tym rów­nież ze swym rodzi­mym. Jej umie­jęt­no­ścią było miz­drze­nie się, obja­wia­jące się pod posta­cią zwar­tej grupy manie­ry­zmów i cią­głego prze­cho­dze­nia od jed­nej pozy do dru­giej. Nie­stety, każda z nich trwała chwilę za długo, a zara­zem nie­wy­star­cza­jąco długo. Roz­pieszczka jed­nym cią­giem potrafi przejść od sie­dze­nia na jedwab­nej poduszce ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i łok­ciami opar­tymi mię­dzy kola­nami, oraz cię­ża­rem pod­bródka (i zapewne wszyst­kiego, co znaj­do­wało się nad nim), wspar­tego na dłu­gich, sple­cio­nych pal­cach obu dłoni, do leni­wego prze­cią­gnię­cia dłu­giej, per­fek­cyj­nie ukształ­to­wa­nej nogi, odrzu­ce­nia do tyłu głowy, unie­sie­nia wypro­sto­wa­nych rąk do góry, by pod­kre­ślić impo­nu­jące piersi, a wresz­cie wstać gładko jak dym, obró­cić się, krę­cąc ponęt­nymi bio­drami i uka­zu­jąc po dro­dze bliź­nia­cze beczki poślad­ków, nim spo­cznie na oto­ma­nie, a jej włosy opadną swo­bod­nie niczym macki. Jedną ręką pode­prze głowę, pod­czas gdy druga (ręka, nie głowa) wsu­nie piersi w małe miseczki, któ­rych styl i roz­miar suge­rują, że wybrała je mie­siąc po osią­gnię­ciu doj­rza­ło­ści.

Trzeba dodać, że w przy­padku Roz­pieszczki chwila osią­gnię­cia doj­rza­ło­ści była pogrze­bana pod grubą war­stwą dzie­wic­twa, w gro­bie zasy­pa­nym tak dawno, że na wierz­chu wyro­sła już bujna trawa, a miej­scowi paste­rze zdą­żyli zapo­mnieć, co ozna­cza to nie­wiel­kie wznie­sie­nie. Nie­mniej ma dopiero dzie­więt­na­ście lat. Jej włosy, mimo że falują kusząco niczym powierzch­nia morza, mają kolor miodu, choć u koń­ców na sze­ro­kość palca barwi je czar­nym koh­lem. Jej oczy są wizją z fan­ta­zji mło­dego chłopca, w któ­rych oczy mają zna­cze­nie. Są za duże i suge­rują cie­płe, wonne budu­ary, gdzie uczu­cia prze­cho­dzą z macie­rzyń­skich w zupeł­nie inne łatwo jak mru­gnię­cie powieką (albo dwiema). Rzeź­bia­rze mogliby marzyć o przed­sta­wie­niu jej podo­bi­zny w zło­ci­stym wosku albo mięk­kiej gli­nie, mala­rze pra­gnę­liby uwiecz­nić jej urodę na płót­nie albo na fre­sku, jeśli nawet nie na sufi­cie. Nie spo­sób jed­nak unik­nąć podej­rzeń, że ta obse­sja musi trwać krótko. Czy obiekt pożą­da­nia może się oka­zać zbyt pocią­ga­jący? Ile róż­nych póz może ist­nieć na świe­cie i w jaki spo­sób przy­swo­iła sobie je wszyst­kie? Nawet kiedy śpi, jej pozy­cja przy­pra­wia o per­fek­cyjną pal­pi­ta­cję. Rzeź­biarz, który by ją wtedy ujrzał, z roz­pa­czą prze­ko­nałby się, że Roz­pieszczka sama jest rzeźbą, która ją przed­sta­wia. Nikt nie mógłby jej dorów­nać, a tym bar­dziej udo­sko­na­lić. Mala­rze mogliby pogrą­żyć się w tok­sycz­nym obłę­dzie, pró­bu­jąc oddać barwę jej nie­ska­zi­tel­nej skóry. Do kwe­stii tok­sycz­no­ści wró­cimy jesz­cze, gdy przy­po­mnimy o naszej dro­giej Roz­pieszczce.

Czy poeta mógłby oddać jej esen­cję w sło­wach, nie popa­da­jąc w mdło­ści?

***

Przejdźmy do ostat­niej z trójki. Wga­pio­nej Zachwyt nie grozi żadna postać nie­pra­wo­ści, nie z powodu braku doświad­cze­nia, lecz cudow­nej odpor­no­ści na wszel­kie nie­mo­ralne myśli. Zale­d­wie szes­na­ście lat upły­nęło od dnia, gdy matka ze zdu­mie­niem wydała ją na świat, z samej swej natury nie­świa­doma tego, że jest w ciąży, podob­nie jak tego, że córka w nie­po­ka­lany spo­sób odzie­dzi­czy jej nie­win­ność. Wga­piona Zachwyt nie zasłu­guje na nic poza wyro­zu­mia­łymi pochwa­łami, zarówno od pala­dy­nów, jak i od łotrów (pomi­ja­jąc tylko Wiel­kich Arty­stów). Zawsze skora do uśmie­chów, nawet w naj­mniej odpo­wied­nich momen­tach, w jed­nej chwili ucieka jak szcze­niak przed karzą­cym butem pana, by w następ­nej poło­żyć się na jego kola­nach, wier­cąc się, jak potra­fią tylko stwo­rze­nia posia­da­jące pazury, wil­gotny nos i ruchliwy ogon.

Ani jeden z jej uczyn­ków nie zro­dził się ze złych inten­cji. Nie można jej obcią­żyć winą za żaden z licz­nych nie­szczę­śli­wych wypad­ków. Kiedy śpie­wała, co zda­rzało się jej czę­sto, nie potra­fiła odna­leźć wła­ści­wej tona­cji, nawet gdyby przy­le­piono ją do jej języka. Mimo to wszy­scy gapili się na nią z lśnią­cymi podzi­wem oczami. Co wła­ści­wie mogli sobie myśleć? Czy to było echo ich oso­bi­stych wyobra­żeń, zmiaż­dżo­nych i porzu­co­nych już w latach dzie­ciń­stwa? A może to zupełny brak talentu połą­czony z bez­czel­no­ścią przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia pochwał otrzy­my­wa­nych w tych mło­dych latach? A może dra­ma­tyczna powaga jej popi­sów wyłą­czała kry­tyczne zdol­no­ści umy­słu, pozo­sta­wia­jąc tylko papkę o słod­kim zapa­chu?

Wga­piona Zachwyt, córko zdu­mie­nia i zabawko Wiel­kiego Arty­sty, wszel­kie wspo­mnie­nia o tobie z pew­no­ścią pozo­staną nie­śmier­telne i nie­zmienne. Czy­ste jak nostal­gia i zimne okru­cień­stwo, z jakim cię wyko­rzy­stano. Czyż jed­nak nie pro­wa­dzi nas to do samego Wiel­kiego Arty­sty, tego, któ­remu towa­rzy­szyła Świta? Zaiste pro­wa­dzi.

***

Spry­ciarz Lepisz­cze trzy razy zdo­był Płaszcz Naj­więk­szego Arty­sty Stu­le­cia. Trzy­oso­bowa Świta, jaka towa­rzy­szyła mu pod­czas wędrówki przez Wielką Suchość, jesz­cze przed mie­sią­cem skła­dała się z sze­ściu­set pięć­dzie­się­ciu czte­rech kobiet. Gdyby Wpa­trzona w naj­lep­szych inten­cjach nie posta­no­wiła posprzą­tać pod pokła­dem trans­por­to­wej barki, wszyst­kie na­dal byłyby z nim. Jakby cokol­wiek wie­działa o łodziach i podob­nych spra­wach. Jakby była w sta­nie zro­zu­mieć, do czego służą zatyczki spu­stowe i otwory odpły­wowe, czy jak tam wła­ści­wie nazy­wają się takie rze­czy.

Spry­ciarz wyglą­dał na wyż­szego, niż na to wyglą­dał, jeśli w ogóle można powie­dzieć coś takiego. Zde­cy­do­wane ski­nie­nia gło­wami widoczne ze wszyst­kich stron suge­rują, że można. Nosił płaszcz i sta­wiał kroki w spo­sób spra­wia­jący wra­że­nie, że jest oka­zal­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. Rysy jego spo­koj­nej twa­rzy nie wyda­wały się zbyt sil­nie zazna­czone, choć nie były też deli­katne. Wszyst­kie razem wyglą­dały przy­jem­nie na jego twa­rzy, ale gdyby oddzie­lić je od sie­bie, i uło­żyć wśród kon­ku­ren­tów na sto­liku baza­ro­wego han­dla­rza, nikt nawet by nie się­gnął po żaden z nich, nie wspo­mi­na­jąc już o ich kupie­niu – chyba że zafa­scy­no­wa­łyby go jako nie­atrak­cyjne kurioza.

Jeśli cho­dzi o talent, Spry­ciarz Lepisz­cze otrzy­mał go cał­kiem sporo. Nie tyle, by prze­le­wał się przez brzegi, ale zawsze coś – pło­mień, mru­gnię­cie, moż­li­wość dosko­na­le­nia, bez­czelna pew­ność, z jaką kro­czył (a za nim jak zwy­kle jego roz­chi­cho­tana Świta). Któ­raś z tych rze­czy, a być może wszyst­kie razem, dobrze mu się przy­słu­żyła i zasły­nął ze swej sławy w rów­nym stop­niu jak z wier­szy i poema­tów. Sława kar­miąca się sławą. Szczę­śliwy traf pozwa­la­jący się sycić tym, co miało dopiero nadejść.

W przy­padku kogoś takiego żadna prze­sada nie może być nad­mierna. Skrom­ność jest bar­dzo cienką war­stewką na powierzchni zapa­mię­ta­łego samo­uwiel­bie­nia, two­rzą­cego złu­dze­nie głębi rów­nie real­nej jak to, co naprawdę jest głę­bo­kie. Sam jed­nak ni­gdy nie uży­wa­łem słów jako broni, ponie­waż mia­łem do dys­po­zy­cji wiele innych, znacz­nie sku­tecz­niej­szych oręży.

W grun­cie rze­czy, gdy przy­glą­dam się sobie, jak sie­dzę przy tym ogni­sku, widzę jesz­cze sto­sun­kowo mło­dego poetę o wiel­kiej sła­wie. Mam nie­wiele wło­sów na gło­wie i w związku z tym mój cień nie przy­po­mina aniel­skiej syl­wetki Spry­cia­rza Lepisz­cza, który dzięki swej buj­nej kasz­ta­no­wa­tej czu­pry­nie bez żad­nego wysiłku przy­wo­łuje na ścianę pobli­skiego namiotu naprawdę impo­nu­jący obraz. Obda­ro­wani rzadko zasta­na­wiają się nad darami, które otrzy­mali. Można nawet powie­dzieć, że nie robią tego ni­gdy, chyba że po to, by je podzi­wiać, albo, co jesz­cze bar­dziej zachwy­ca­jące, podzi­wiać podziw, jaki budzi u innych wszystko, co otrzy­mali – czy to głos, czy dar słów, czy włosy.

Ja jed­nak wyco­fa­łem się w sie­bie, jak zwy­kłem to robić w tam­tych cza­sach – nie­znany nikomu poszu­ki­wacz przy­gód, opo­wia­dacz histo­rii pra­gnący zaprze­czyć związ­kom mię­dzy tymi, które opo­wia­da­łem wów­czas, a tą, którą snuję teraz.

Życiu wszyst­kich wędrow­ców zagra­żało nie­bez­pie­czeń­stwo, albo­wiem życie zawsze jest nie­pewne, ale nie­kiedy niebo bywa pogodne, słońce cały czas świeci i jest cie­pło, w innych zaś chwi­lach fir­ma­ment ciem­nieje, widać na nim tylko zimne świa­tło gwiazd i dmie pory­wi­sty mistral. Dostrze­gamy w tym krąg nie­bios, ale podobne wie­rze­nia to jedy­nie efekt nie­do­stat­ków naszej wyobraźni, ponie­waż to my krę­cimy się niczym chrząszcz ucze­piony koła wozu i w ten spo­sób liczymy upły­wa­jące dni.

Widzę sie­bie, młod­szego niż obec­nie, młod­szego niż kie­dy­kol­wiek. To opo­wieść o mnie, a zara­zem o nim. Jak to moż­liwe?

Czym jed­nak jest dusza, jeśli nie mapą każ­dego kręgu?

***

Miejmy nadzieję, że po poważ­nych roz­wa­ża­niach, które wła­śnie zakoń­czy­li­śmy, ten doda­tek sta­nie się chwilką ulgi. Gdy skoń­czył się dwu­dzie­sty trzeci dzień drogi, grupka nie­szczę­snych wędrow­ców natra­fiła na nie­zna­jo­mego, który podró­żo­wał sam. Wygło­dzony i spa­lony słoń­cem Apto Cana­va­lian zapewne zbli­żał się już do kresu życia i w związku z tym mogłaby mu gro­zić nagła śmierć z rąk Nehe­mo­tha­nai oraz piel­grzy­mów, gdyby nie jeden istotny szcze­gół. Przez spę­kane wargi z ust Apta, być może wypeł­nia­nych jedy­nie mono­tonną dietą zło­żoną z wina i suro­wych ryb, wyrwały się słowa, że nie jest żad­nym piel­grzy­mem. Był w rze­czy­wi­sto­ści sędzią z ducha, nawet jeśli nie z zawodu (bez względu na jego aspi­ra­cje). Apto Cana­va­lian zali­czał się do elity elit w spek­trum inte­lek­tu­ali­stów. Był twórcą para­dyg­ma­tów i pro­gno­stą popu­lar­no­ści w uprzy­wi­le­jo­wa­nych sfe­rach, z któ­rych pły­nie osąd. Krótką mówiąc, był jed­nym z dobo­ro­wego grona decy­du­ją­cego, komu przy­pad­nie tytuł Arty­sty Stu­le­cia.

Jego muł padł dotknięty jakąś paskudną zarazą. Jego sługa padł ofiarą tra­gicz­nego wypadku, pew­nej nocy udu­sił się, szu­ka­jąc samo­za­spo­ko­je­nia. Teraz leżał pocho­wany w bagnie, daleko na pół­noc od Wiel­kiej Sucho­ści. Apto podró­żo­wał na wła­sny koszt, gdyż zapro­sze­nie przy­słane przez mistycz­nych orga­ni­za­to­rów nie­stety nie prze­wi­dy­wało pokry­cia kosz­tów, a z zapa­sów nie pozo­stało mu nic poza butelką sma­ku­ją­cego octem sika­cza (wkrótce wyszło też na jaw, że stan odwod­nie­nia, w jakim się zna­lazł, miał wię­cej wspól­nego z poprzed­nimi dzie­wię­cioma butel­kami niż z bra­kiem wody).

Gdyby arty­ści mieli praw­dziwą odwagę (co jest wąt­pliwe), fakt, że z taką zacie­kło­ścią bro­nili życia Apta tuż po jego odkry­ciu, sta­no­wiłby zna­czący dowód na ist­nie­nie tej cechy, w życiu jed­nak czę­sto mylimy despe­ra­cję i inte­re­sow­ność z odwagą, ponie­waż ich obli­cza są podob­nie sro­gie, a nawet prze­ra­ża­jące.

Nawet czci­godny Tul­gord Vise cof­nął się przed poto­pem led­wie ludz­kich wark­nięć wydo­by­wa­ją­cych się z ich gar­deł. Tak czy ina­czej, gło­so­wa­nie zostało już roz­strzy­gnięte.

***

Noc jest młod­sza, niżby się zda­wało. Otwiera się przed nami opo­wieść, ogromna kłoda o tajem­ni­czym pocho­dze­niu szybko spija pło­mie­nie wypły­wa­jące z węgiel­ków, tłuszcz skwier­czy, a krąg się zacie­śnia. Tylko Dan­toc jak zwy­kle nie opusz­cza karety.

Dla wygody wymie­nimy wszyst­kich raz jesz­cze. Apto Cana­va­lian, nie­dawno przy­były i być może bled­szy, niż przy­stoi ozdro­wień­cowi. Calap Roud, arty­sta mający za sobą stu­le­cie prze­cięt­no­ści, które zapro­wa­dziło go na bar­dzo nie­wiel­kie wyżyny. Avas Didion Migot, czci­godny głos zda­jący tę skromną rela­cję. Sakiewka Frag­ment, która pre­zen­tuje się skrom­nie w zmy­sło­wym bla­sku pło­mieni, a jej oczy są udrę­czone jak doga­sa­jące świece. Samo­chwał Wzbu­rzony, który za chwilę ma pierw­szy prze­mó­wić do zgro­ma­dzo­nych w kręgu, wygląda jak czło­wiek sie­dzący na mro­wi­sku – gorącz­kowo spra­gniony uwagi i mokry od potu. Spry­ciarz Lepisz­cze, spo­czywa na ziemi w impo­nu­ją­cej pozie, jego wyczysz­czone buty błysz­czą, a na wycią­gnię­tych nogach spo­czywają dwie dziew­czyny ze Świty. Wpa­trzona Zachwyt mruga powoli, muska­jąc rzę­sami cenną koń­cówkę kwiatu Spry­ciarza, brew Odda­nej wije się jak gąsie­nica na pło­ną­cej gałązce, a Roz­pieszczka układa się w nową pozę, wci­ska­jąc piersi w bok zwień­czo­nej kasz­ta­no­wymi wło­sami głowy. Cie­kawe, jaką szem­rzącą obiet­nicę sły­szy uwię­zione w ten spo­sób ucho?

Więk­szą część jed­nej strony kręgu zaj­mują Mikrus, Pchła i Meszka Pie­śnia­rze – wojow­ni­cza ściana, groź­nie naje­żona i cuch­nąca jak łóżko nasto­let­niego chło­paka. Bli­sko pokry­tej stru­pami dłoni Mikrusa sie­dzi Oskoma Pie­śniarz. Usta ma usma­ro­wane tłusz­czem i rzuca w moją stronę lubieżne, lecz nie­chciane spoj­rze­nia. Na prawo od niej spa­ce­ruje w kółko Steck Marynd. W przy­ga­sa­ją­cym bla­sku ogni­ska wygląda jak duch. Być może to w brzu­chu tak mu bur­czy, ale prę­dzej trafi go szlag, niż zaspo­koi głód w towa­rzy­stwie tych zwie­rząt. Zdrowy Rycerz Arpo Relent sie­dzi w migo­tli­wym, zło­tym bla­sku, wle­pia­jąc spoj­rze­nie w Pie­śniarzy, pod­czas gdy Tul­gord Vise dłu­bie sobie w zębach szty­chem szty­letu, jak zawsze gotowy w każ­dej chwili wygło­sić ciętą ripo­stę.

Ostat­nie miej­sce w sze­regu zaj­muje nasz prze­wod­nik. Byśmy nie zapo­mnieli, jak się nazywa, godzi się wygło­sić sto­sowny komen­tarz, który wstrzą­śnie naszą pamię­cią i przy­po­mni nam Sar­dica Muskuła, przy­cup­nię­tego w pta­siej pozy­cji, pew­nego sie­bie niczym kogu­cik, choć być może nieco zbi­tego z tropu wyda­rze­niami.

Oto wpro­wa­dze­nie postaci, prze­żute tak sta­ran­nie, że możemy mieć nadzieję, iż nawet nie­mowlę się nim nie zakrztusi.

***

Opo­wieść zaczyna się od słów, które padły nagle w bla­sku ogni­ska. Jego żar nie­sie ze sobą ape­tyczny aro­mat. W pół­mroku za nim trzy konie wiercą się i par­skają, a dwa muły przy­glą­dają się im z zazdro­ścią (wydają się więk­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści, a te szczot­ko­wane grzywy to znie­waga!). Wielka Suchość jest pokry­tym szro­nem pust­ko­wiem ota­cza­ją­cym ze wszyst­kich stron ogrzaną ogniem wyspę, pełną gła­zów, skał i kar­ło­wa­tych krze­wów. Kareta poskrzy­puje. Coś w jej wnę­trzu się poru­sza. Być może zaro­piałe oko wygląda przez szparę mię­dzy zasło­nami albo ucho przy­ci­ska się do wizjera w ścia­nie powozu, w nadziei, że coś usły­szy.

W powie­trzu unosi się doty­kalna aura stra­chu, jakby zapo­wiedź potopu.

Rela­cja z dwu­dzie­stej trze­ciej nocy

– Posłu­chaj­cie! Czyja to jest opo­wieść! – zawo­łał Samo­chwał Wzbu­rzony, czło­wiek wzro­stu spra­wia­ją­cego, że niżsi męż­czyźni nie­na­wi­dzili go z zasady.

Włosy miał skoł­tu­nione i roz­czo­chrane, ale bujne, zęby usta­wione w mniej wię­cej rów­nym sze­regu, usta pełne, a włosy i brodę krótko przy­strzy­żone. Te usta były jed­nak skłonne do gry­ma­sów nie­za­do­wo­le­nia, twarz wyra­żała tylko uża­la­nie się nad sobą, a o nosie lepiej w ogóle nie wspo­mi­nać.

Jego słowa ponio­sły się echem w noc­nym powie­trzu. Samo­chwał cze­kał, aż ktoś rzuci mu wyzwa­nie, ale chęt­nych nie było. Możemy wyli­czyć powody, jakby miały one jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Po pierw­sze, dwa­dzie­ścia trzy dni roz­pacz­li­wych wyrze­czeń, a następ­nie grozy, osła­biło nas wszyst­kich. Po dru­gie, cię­żar koniecz­no­ści oka­zał się zbyt wielki, przy­naj­mniej dla bar­dziej deli­kat­nych spo­śród nas. Po trze­cie, była też kwe­stia poczu­cia winy, najbar­dziej oso­bli­wego ze wszyst­kich jarzm. Być może powin­ni­śmy przyj­rzeć się mu dokład­niej, ale z dru­giej strony to wła­ści­wie zbędne. Któż z nas nie zna poczu­cia winy? Nagle roz­le­gła się seria trza­sków spa­da­ją­cego na węgle tłusz­czu. Pra­wie wszy­scy się wzdry­gnęli.

– Ale potrze­buję odpo­czynku, a co wię­cej pora już na ucztę kry-tyków.

Ach, uczta kry­ty­ków. Ski­ną­łem głową i uśmiech­ną­łem się, ale nikt tego nie zauwa­żył.

Samo­chwał wytarł dło­nie o uda, zer­k­nął na Sakiewkę i prze­su­nął się, by usiąść wygod­niej.

– Ordig mógł się poda­wać za genial­nego arty­stę tylko dzięki tysiąc­owi zbu­twia­łych zwo­jów oraz trzy­ma­nemu w dłoni kuta­sowi mece­nasa. Gdy ktoś nada sobie taki tytuł, wszystko ucho­dzi mu na sucho. Rzecz jasna, każdy wie, że gówno to bar­dzo żyzna gleba, ale co na niej wyro­śnie? Oto jest pyta­nie.

Z ogni­ska try­snęły skry. Buch­nęły z niego kolejne kłęby dymu, a gdy wiatr zmie­nił kie­ru­nek, oczy zaszczy­pały inną grupę wędrow­ców.

Twarz Samo­chwała Wzbu­rzo­nego, roz­świe­tlona poma­rań­czo­wym bla­skiem, rumiana i pełna życia, wyglą­dała, jakby uno­siła się w powie­trzu niczym samo­dzielny obiekt. Poni­żej szyi osła­niał go ciem­no­szary płaszcz ozdo­biony srebr­nymi kółecz­kami. Zapewne tak było lepiej. Głowa wygła­sza­jąca wszyst­kie te komu­nały rów­nie dobrze mogłaby być nadziana na patyk. Wła­ści­wie to cud, że tak nie było.

– Nato­miast Aur­pan, wyobraź­cie sobie bez­czel­ność jego Zarzu­tów win­nego. Cóż za chłam. Winny? Tak jest. Winny cał­ko­wi­tego braku talentu. Musimy, wiem o tym lepiej niż kto­kol­wiek inny, pamię­tać o wro­dzo­nej tępo­cie prze­cięt­nych ludzi, ich skłon­no­ści do wyba­cza­nia wszyst­kiego poza geniu­szem. Aur­pan szczę­śli­wie był odporny na owo zagro­że­nie. Dla­tego wszy­scy go kochali.

Pchła Pie­śniarz odchrząk­nął.

– Niech ktoś obróci tę nogę.

Samo­chwał sie­dział naj­bli­żej rożna, ale oczy­wi­ście nie ruszył się z miej­sca. Pan Moszcz Amber­tro­shin pochy­lił się i zła­pał za owi­nięty w tka­ninę uchwyt. Skwier­czący, try­ska­jący skrami udziec był masywny i nie­umie­jęt­nie nadziany, ale po kilku pró­bach udało mu się go obró­cić. Męż­czy­zna usiadł i rozej­rzał się wyraź­nie zawsty­dzony. Nikt nie chciał spoj­rzeć mu w oczy.

Ciem­ność, nie­pewne świa­tło pło­mieni oraz dym były dla wszyst­kich tej nocy wielką łaską, ale żołądki na­dal pozo­sta­wały nie­chętne i zbun­to­wane. Nikt nie czuł się głodny. Upie­czone mięso posłuży dniu jutrzej­szemu, bole­snej wędrówce przez dziw­nie opu­sto­szałą Wielką Suchość, dwu­dzie­stemu czwar­temu dniu podróży, gdy czu­li­śmy się porzu­ceni przez cały świat. Byli­śmy ostat­nimi, któ­rzy pozo­stali przy życiu, i rodził się w nas strach, że Obo­jętny Bóg nie jest już taki obo­jętny. Czy zapo­mniano o nas, ostat­nich oca­lo­nych ze spra­wie­dli­wego osądu? Spo­glą­da­jąc na pie­czoną nad ogni­skiem nogę, dosze­dłem do wnio­sku, że to moż­liwe, ale mało praw­do­po­dobne.

– Koniec z Ordi­giem i Aur­pa­nem – skwi­to­wał Tul­gord Vise. – Pyta­nie brzmi: kogo zjemy jutro?

***

Ponie­waż uczta kry­ty­ków była tym, czym była, arty­sta, któ­remu ją poświę­cono, musiał dać kry­ty­kom satys­fak­cję, a nawet prze­syt. Mówiąc ści­ślej, musiał być mar­twy. Będzie mar­twy. Inne moż­li­wo­ści nie wcho­dziły w grę. Koń­czyny leżą nie­ru­chomo i nie pró­bują sta­wiać oporu. Nie­czułe usta rzadko się otwie­rają, by dać wyraz obu­rze­niu. Nie ma też moż­li­wo­ści odwo­ła­nia się do argu­mentu brzy­twy, by spra­wić, że na zie­mię padną kolejne trupy. Ciało poru­sza się po trą­ce­niu nogą, ale zaraz nie­ru­cho­mieje. Sztur­cha­nie nic nie daje. Dźga­nie pal­cem nie wywo­łuje reak­cji. Po wszyst­kich tych pró­bach ogła­sza się wresz­cie, że obiekt można bez­piecz­nie obe­drzeć ze skóry i poćwiar­to­wać, odfi­le­to­wać i wypa­tro­szyć, a w końcu podzie­lić na por­cje. Pozwala się na nagłe odkry­cie podziwu, sza­cu­nek jest akcep­to­wany, a jego gło­śne wyra­że­nie zasłu­guje na pochwałę. W końcu nad­cho­dzi pora na uzna­nie, na przy­kład: „Uznaję, że ten arty­sta nie żyje i w związku z tym zasłu­guje na tytuł geniu­sza, a war­tość, jaką osią­gnął za życia, może teraz być zdzie­się­cio­krot­niona”. Oto uczta kry­ty­ków.

***

Zdrowy Rycerz Arpo Relent pierw­szy zabrał głos w tej mate­rii. (Jakiej mate­rii? Tej oczy­wi­ście). Do tej pory pro­wa­dzono bez­ładną dys­ku­sję o koniach i mułach, a satys­fak­cja nie chciała nadejść. Połą­czono zasoby i oka­zało się, że jest ich za mało. Żołądki kur­czyły się bole­śnie.

– Na świe­cie jest za dużo arty­stów. Nikt nie może pod­wa­żyć praw­dzi­wo­ści tej tezy. – Chcąc dodać wagi i wia­ry­god­no­ści swym sło­wom (jako że wszy­scy w grupce arty­stów zare­ago­wali na nie nagłym oży­wie­niem), Arpo Relent wsparł zakutą w pan­cerną ręka­wicę dłoń na gałce jed­nego ze swych mie­czy. Chwila, w któ­rej można było wyra­zić sprze­ciw, minęła. – A ponie­waż są wśród nas Nehe­mo­tha­nai, któ­rych sprawa jest naj­spra­wie­dliw­sza, a ich potrzeby są pilne i czy­ste, honor wymaga przy­zna­nia, że potrze­bu­jemy naszych odważ­nych i wier­nych wierz­chow­ców. Jest też oczy­wi­ste, że kareta Dan­toc ni­gdzie nie dotrze bez mułów. W związku z tym trzeba sta­wić czoło twar­dym wymo­gom prze­trwa­nia.

– Chcesz powie­dzieć, że musimy kogoś zjeść – ode­zwa­łem się w tym punk­cie. Nie cho­dziło o to, że byłem wyjąt­kowo tępy. Po pro­stu chcia­łem od razu przejść do sedna (z pew­no­ścią odbiorcy niniej­szej opo­wie­ści zauwa­żyli już u mnie tę ten­den­cję). Moja dewiza zawsze brzmiała „powiedz to pro­sto”.

Arpo Relent zmarsz­czył brwi, jakby roz­cza­ro­wała go moja wul­garna zwię­złość. Jakiż arty­sta mógłby powie­dzieć coś takiego? Jakie­muż arty­ście mogłoby zabrak­nąć inte­lek­tu­al­nej sub­tel­no­ści, potrzeb­nej, by pogła­skać kotka eufe­mi­zmu? Kiedy nie chce się pod­jąć gry, trudno mówić o dobrej zaba­wie. Co w tym przy­padku zna­czy poję­cie „dobrej zabawy”? Sprytne uspra­wie­dli­wie­nia popeł­nio­nego mor­der­stwa, rzecz jasna. Cóż mogłoby być bar­dziej zabawne?

Pierw­szy przy­łą­czył się do gry Mikrus Pie­śniarz. Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i skie­ro­wał świń­skie oczka na nie­szczę­snych arty­stów, któ­rzy stali w zagro­dzie niczym owce, cze­ka­jąc, aż nadej­dzie kat z topo­rem.

– Ale któ­rego naj­pierw, Relent? Od gru­bych do chu­dych? Od nie­przy­jem­nych do bez­u­ży­tecz­nych? Od brzyd­kich do ład­nych? Potrze­bu­jemy jakie­goś sys­temu. Mam rację, Pchła?

– Masz – zgo­dził się jego brat.

– Meszka?

– Masz – powtó­rzył drugi.

– Oskoma?

– Podoba mi się ten z wygo­loną głową.

– Chcesz mnie zjeść naj­pierw?

– Słu­cham?

Mikrus łyp­nął na mnie ze zło­ścią.

– Ostrze­ga­łem cię, Migot.

W roz­mo­wie ze zbi­rem prę­dzej czy póź­niej osiąga się punkt, w któ­rym każde wypo­wie­dziane słowo może się stać uspra­wie­dli­wie­niem prze­mocy. Nie­ważne jakie to słowo. Nie liczy się nawet fakt jego wypo­wie­dze­nia. Nic nie ma zna­cze­nia, poza grubą czaszką i wąt­pli­wej jako­ści sub­stan­cją ukrytą w jej wnę­trzu. Nie ma przy­czyny ani skutku. Wyobra­zi­łem sobie mecha­nizm zmie­rza­jący do chwili wybu­chu. Czas jest z góry usta­lony. Pro­ces jest nie­od­wra­calny.

Cze­ka­łem z rezy­gna­cją, aż złość Mikrusa Pie­śnia­rza eks­plo­duje.

– Powinni opo­wia­dać histo­rie – ode­zwała się nagle Oskoma.

Steck Marynd wybrał aku­rat tę chwilę, by prych­nąć pogar­dli­wie. To było naprawdę efek­towne prych­nię­cie i z pew­no­ścią liczyło się jako pierw­szy oddany głos.

Mikrus zamru­gał. Potem zamru­gał raz jesz­cze. Łatwo można było zauwa­żyć tumult dez­orien­ta­cji, który poja­wił się na jego zwie­rzę­cym obli­czu. Po chwili Mikrus uśmiech­nął się tak sze­roko, że wszyst­kie chmury się spło­szyły.

– Pchła?

– Jestem za.

– Meszka?

– Ja też.

– Ryce­rzu Relent, czy to ci odpo­wiada?

– Powi­nie­neś zwra­cać się do mnie „panie”!

– Czy to zna­czy, że jesteś za?

– Myślę, że tak – ode­zwał się Pchła. – Meszka?

– Och tak, z pew­no­ścią jest za.

W tej samej chwili Tul­gord Vise, Śmier­telny Miecz Sióstr, wszedł w zro­zu­miałą lukę dzie­lącą Nehe­mo­tha­nai od bez­tro­skich arty­stów (do któ­rych w owym punk­cie lek­ko­myśl­nie się zali­cza­łem), wydał z sie­bie nie­wy­tworny odgłos (gór­nym otwo­rem ciała) i przyj­rzał się ze spo­ko­jem wszyst­kim obec­nym, w tym rów­nież prze­wod­ni­kowi (któ­rego imię w tej chwili mi umyka), panu Mosz­czowi, Sakiewce Frag­ment, oraz Świ­cie (biedny Apto jesz­cze do nas nie dołą­czył). Można przy­pusz­czać, że pra­gnął w ten spo­sób usta­lić, że to on jest osta­tecz­nym arbi­trem w tej mate­rii (tak jest, tej mate­rii), ale oczy­wi­ście on rów­nież miał tylko jeden głos, nie­wy­klu­czone więc, że był to dla niego dyle­mat moralny. Naj­wy­raź­niej dostrzegł potrzebę uspra­wie­dli­wie­nia tego, co miało się wyda­rzyć, a gdy cho­dziło o kwe­stie moralne, któż mógłby być lep­szym sędzią niż Tul­gord Vise?

No cóż, być może ofiary?

Ale na to łatwo można zna­leźć odpo­wiedź w infan­tyl­nym arse­nale leżą­cym w zasięgu wszyst­kich, któ­rzy nie mają nic do stra­ce­nia, za to wszystko do zyska­nia. Odkąd to etyka może zatrium­fo­wać nad siłą? Walka była tak nie­równa, że nikt nie czuł potrzeby ucie­ka­nia się do prze­mocy. W związku z tym pozer­stwo Tul­gorda przy­jęto z obo­jęt­no­ścią, na jaką zasłu­gi­wało. Ten szcze­gół cał­ko­wi­cie jed­nak umknął jego uwagi.

W ten spo­sób zaak­cep­to­wano cowie­czorne występy. Wszy­scy arty­ści musieli śpie­wać, żeby nie stać się kola­cją. O iro­nio, pierw­sza ofiara nie opo­wie­działa żad­nej histo­rii, popeł­niła bowiem zbrod­nię pole­ga­jącą na wyra­że­niu sprze­ciwu.

– Zjedz­cie cho­lerne konie! – zawo­łał męż­czy­zna z całym prze­ra­że­niem kogoś, kogo w każ­dej grze, w któ­rej uczest­ni­czył w dzie­ciń­stwie, wybie­rano na samym końcu. Wszy­scy wiemy, że nie­które wspo­mnie­nia zostają nam na całe życie.

Arpo Relent potrzą­snął głową.

– Gło­so­wa­nie skoń­czone – oznaj­mił. – Każdy czło­wiek o odpo­wied­nio wyso­kiej pozy­cji przy­zna, że koń ryce­rza ma znacz­nie więk­szą war­tość niż jaki­kol­wiek poeta, bard albo rzeź­biarz. Kwe­stia roz­strzy­gnięta. Nie zjemy koni.

Łyp­nął zło­wrogo spode łba, jak zwykł robić zawsze, gdy prze­stał mówić.

– To jest…

Możemy bez­piecz­nie zało­żyć, że nie­szczę­sny arty­sta zamie­rzał użyć słowa „głu­pie” albo „sza­lone”, bądź też podob­nego ade­kwat­nego i cał­ko­wi­cie roz­sąd­nego okre­śle­nia. Dodat­ko­wym dowo­dem na to może być fakt, że gdy jego ścięta głowa poto­czyła się nie­mal do moich stóp po strasz­li­wym ude­rze­niu bło­go­sła­wio­nego mie­cza Tul­gorda Vise’a, usta na­dal pró­bo­wały dokoń­czyć tę myśl. To zapi­sało się w mojej pamięci bar­dzo wyraź­nie.

Pierw­szego poetę, zabi­tego tak spraw­nie, poćwiar­to­wano i zje­dzono jede­na­stej nocy podróży przez Wielką Suchość. Dru­giego spo­tkał ten sam los szes­na­stej nocy, a trze­ciego dwu­dzie­stej. Gdy nad­cho­dziła dwu­dzie­sta druga, urzą­dzono gło­so­wa­nie nad zgło­szoną przez Arpa pro­po­zy­cją połu­dnio­wych posił­ków, które miały dobrze wpły­nąć na siłę i morale wędrow­ców. Wtedy poja­wił się rytuał uczt kry­ty­ków, wpro­wa­dzony przez prze­ra­żo­nego Samo­chwała Wzbu­rzo­nego.

Owej nocy nastą­pił ostatni występ dwóch kolej­nych pecho­wych poetów. Obaj byli bar­dami o umiar­ko­wa­nym talen­cie.

W tej chwili ci z was, któ­rzy mnie słu­chają (być może nawet ty sam), mogą unieść rękę na znak sprze­ciwu. (Mówisz, że to nie pierw­szy raz? Nie przy­glą­da­łem się wam zbyt uważ­nie). Trzy­dzie­ści dzie­więć dni na Wiel­kiej Sucho­ści? Z pew­no­ścią w tej chwili, zale­d­wie kilka dni drogi od przy­stani promu u pod­stawy pła­sko­wyżu, nie trzeba już było jeść ludzi? Oczy­wi­ście masz rację, ale, rozu­miesz, wędrowcy przy­zwy­cza­ili się do wygody. Jak już się zaczęło, trzeba skoń­czyć, jak powie­dział pewien nażarty skur­wy­syn. Co wię­cej, trzy­dzie­ści dzie­więć dni to czas podróży w opty­mal­nych warun­kach, a warunki były dale­kie od opty­mal­nych, przy­naj­mniej na początku. Czy to wystar­czy? Z pew­no­ścią nie, ale w końcu czyja to opo­wieść?

Ordig spo­czy­wał obec­nie w brzu­chach wędrow­ców. Osią­gnął głę­bię, do jakiej nawet się nie zbli­żył za życia. Ostat­nia opo­wieść Aur­pana była źle skon­stru­owana i nie­spójna sty­li­stycz­nie, nie­do­pra­co­wana i zbyt wymyślna zara­zem. Uczta kry­ty­ków się skoń­czyła. Została tylko czwórka arty­stów. Sakiewkę Frag­ment jed­no­gło­śnie uła­ska­wiono, a według oceny prze­wod­nika wędrowcy mieli spę­dzić na Wiel­kiej Sucho­ści jesz­cze szes­na­ście dób.

Choć talent do rachun­ków rzadko przy­pada w udziale arty­stom, dla wszyst­kich nas, nie­szczę­snych śpie­wa­ków, było oczy­wi­ste, że nasze dni na tym świe­cie szybko się skoń­czą. Gdy jed­nak nad­szedł zmierzch, nasze wysiłki były rów­nie despe­rac­kie jak zawsze.

***

Samo­chwał Wzbu­rzony obli­zał wargi i przez długi czas wpa­try­wał się w Apto Cana­va­liana, nim wresz­cie zaczerp­nął tchu.

– Chcia­łem zacho­wać to dra­ma­tyczne ora­to­rium na ostat­nią noc w Far­rogu, ale z dru­giej strony ni­gdzie nie znajdę widowni rów­nie wyma­ga­ją­cej jak ta.

Roze­śmiał się. Zabrzmiało to raczej kiep­sko.

Apto potarł twarz, jakby musiał prze­ko­nać samego sie­bie, że to nie sen w gorączce (podobne kosz­mary nawie­dzają wszyst­kich zawo­do­wych kry­ty­ków). Wyobra­żam sobie, że gdyby dano mu wybór, przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się spo­sob­no­ści uciekłby na pust­ko­wia. Taka spo­sob­ność nie miała jed­nak nadejść, ponie­waż na kola­nach Stecka Marynda leżała zawsze nacią­gnięta kusza (na razie dał sobie spo­kój ze spa­ce­ro­wa­niem w kółko).

Samo­chwał wycią­gnął wła­sną broń, lirę o trzech stru­nach, i zaczął ją stroić. Pochy­lił głowę nad instru­men­tem i wykrzy­wił twarz w wyra­zie sku­pie­nia. Szarp­nął na próbę struny, potem uczy­nił to z roz­ma­chem, a następ­nie znowu na próbę. Na jego zmarsz­czone czoło wystą­piły kro­pelki potu. W każ­dej odbi­jały się pło­mie­nie ogni­ska. Gdy sie­dzący widzo­wie zaczęli oka­zy­wać nie­po­kój, po raz ostatni dotknął drew­nia­nego gryfu i przy­brał wygodną pozy­cję.

– Ten utwór jest oparty na sekwen­cji escho­lo­gosu nemil­skich poetów Czer­wo­nego Roz­kwitu z trze­ciego wieku. – Znowu obli­zał wargi. – To nie zna­czy, że cokol­wiek ukra­dłem. Po pro­stu inspi­ro­wa­łem się ich twór­czo­ścią.

– A kim oni wła­ści­wie byli? – zapy­tał Apto.

– Byli sławni – odparł Samo­chwał. – To wystar­czy.

– Ale jak się nazy­wali?

– Co to ma za zna­cze­nie? Śpie­wali sławne poematy!

– Jakie?

– To nie­ważne! Byli poetami Czer­wo­nego Roz­kwitu z Nemilu! Byli sławni! W tam­tych cza­sach ludzie naprawdę cenili bar­dów i poetów! Nie wyrzu­cali ich na śmiet­nik, by o nich zapo­mnieć!

– Ale ty zapo­mnia­łeś ich imiona, tak?

– Jeśli ni­gdy ich nie sły­sza­łeś, skąd mógł­byś wie­dzieć, czy je znam? Mógł­bym wymy­ślić jakieś imiona, a ty tylko poki­wał­byś głową, bo w końcu jesteś uczo­nym! Mam rację?

Calap Roud krę­cił głową, ale w jego oczach poja­wił się błysk za-chwytu.

– Młody Samo­chwale, krzy­cze­nie na jed­nego z sędziów przy­zna­ją­cych Płaszcz nie przy­spo­rzy ci korzy­ści.

– Ty też nie znasz ich imion! – zawo­łał Samo­chwał.

– To prawda, nie znam, ale ja nie udaję, że się nimi inspi­ro­wa­łem.

– Pro­szę bar­dzo, za chwilę usły­szysz owoc inspi­ra­cji naj­wyż­szej klasy!

– Co cię znowu zain­spi­ro­wało? – zapy­tał Mikrus Pie­śniarz.

Pchła i Meszka prych­nęli pogar­dli­wie.

Nasz prze­wod­nik zaczął wyma­chi­wać rękami. Po chwili zro­zu­miano, że te sza­lone gesty mają przy­cią­gnąć uwagę wszyst­kich.

– Pano­wie, pro­szę o spo­kój! Poeta chce zacząć. Wszy­scy, męż­czyźni i kobiety, muszą wystą­pić kolejno…

– Jakie kobiety? – prze­rwał mu Samo­chwał. – Wszyst­kie obecne tu kobiety uła­ska­wiono! A z jakiego powodu? Czyżby dla­tego, że wszy­scy człon­ko­wie jury są męż­czy­znami? Wyobraź­cie sobie, jakie soczy­ste…

– Dość tego! – wark­nął Tul­gord Vise. – To odra­ża­jące!

– To tylko dowód na moralny upa­dek wszyst­kich arty­stów – dodał Arpo Relent. – Wszy­scy wie­dzą, że to kobiety poły­kają.

Zapa­dła cisza. Po chwili Zdrowy Rycerz zmarsz­czył brwi.

– Słu­cham?

– Lepiej zacznij, poeto – ode­zwał się Steck Marynd, war­cząc jak myśliwy. (Wszy­scy oni war­czą).

Z ogni­ska wypa­dła nagle skra i pomknęła w stronę Spry­cia­rza Lepisz­cza. Wszyst­kie trzy człon­ki­nie Świty wal­czyły ze sobą, by boha­ter­sko osło­nić go wła­snym cia­łem. Skra zga­sła jed­nak, nim zdą­żyła dotrzeć do któ­rejś z nich. Usia­dły, łypiąc ze zło­ścią na sie­bie.

Samo­chwał ude­rzył w struny i zaczął śpie­wać pła­skim fal­se­tem.

W minio­nych wie­kach

Dawno temu

Nim się naro­dzi­li­śmy

Nim kró­le­stwa powstały z pyłu

Był sobie król…

– Chwi­leczkę – prze­rwał mu Mikrus. – Jeśli kró­le­stwa jesz­cze nie ist­niały, to jak mógł być sobie król?

– Nie możesz mi prze­ry­wać! Śpie­wam!

– A jak myślisz, dla­czego ci prze­rwa­łem?

– Pro­szę – ode­zwał się prze­wod­nik, któ­rego imię znowu mi umknęło. – Pozwól­cie poecie, hmm, śpie­wać.

Był sobie król

Nazy­wał się… Grul

Grul od Dzie­wię­ciu Pier­ścieni

I każ­dego dnia…

– Swę­dział go ciul! – zaśpie­wał Pchła.

I każ­dego dnia tygo­dnia

Wkła­dał na palec inny…

Apto dostał nagłego ataku kaszlu.

Grul od Sied­miu Pier­ścieni

Był kró­lem któ­rego żona umarła

I smutny był jego smu­tek

Bo była ona jego uko­chaną

I dzie­liła z nim rządy

Jej war­ko­cze były ple­cione

I opa­dały znacz­nie niżej

Niż jej kształtne barki

Dłu­gie włosy miała

I Dłu­go­włosa miała na imię

Ta która umarła z żalu

Po śmierci ich córki

I tak wielka była jej żałoba

Że ogo­liła sobie głowę

I w tak wielką furię wpadł

Jej uko­chany Grul

Że zebrał wszyst­kie włosy

I utkał z nich sznur

Któ­rym ją udu­sił… o, smutku!

Słowa „o, smutku!” miało powta­rzać chó­rem ocza­ro­wane audy­to­rium. Ozna­czały one koniec każ­dej zwrotki. Nie­stety, nikt nie był w nastroju odpo­wied­nim do uczest­nic­twa w takim rytu­ale. Czyż to nie cie­kawe, jak łatwo można pomy­lić ze sobą śmiech i łzy?

Samo­chwał Wzbu­rzony szarp­nął z pasją struny i śpie­wał dalej.

Ale czy córka naprawdę umarła?

Jaki strasz­liwy sekret ukry­wał

Jej ojciec król Grul

W swej wieży wznie­sio­nej

W samym sercu

Naj­więk­szego kró­le­stwa świata?

Ale nie on był kró­lem

Który nie miał strasz­li­wych tajem­nic

Jego córkę ukra­dziono i była piękna

Ta księż­niczka która nosiła imię…

Zagi­nionna

I dla­tego opo­wieść o niej

Jest znana wszyst­kim jako

Opo­wieść o Zagi­nion­nej

Uko­cha­nej córce króla Grula

I kró­lo­wej Dłu­go­wło­sej

Spra­wu­ją­cej wła­dzę razem z nimi

Zagi­nionnę o kształt­nych bar­kach

Kró­lew­skich rzę­sach

I ustach słod­kich jak ozdo­biona klej­no­tami korona

Ojej, sam doda­łem te dwa ostat­nie wersy. Nie mogłem się powstrzy­mać. Zlek­ce­waż­cie je, pro­szę.

Zagi­nionnę o kształt­nych bar­kach

Porwał król z kró­le­stwa

Leżą­cego za górami nad jezio­rem

Na Pustyni Śmierci

Gdzie pra­wie nic nie żyło

Ani nie mogło mieć nadziei na życie

Nawet gdy­by­śmy powinni żyć w nadziei

Ach, znowu.

A ten król nazy­wał się… Sus

I nosił miecz dwa razy dłuż­szy

Od jego wzro­stu

I zbroję ogra wykutą z kamie­nia

Okrutne było jego lico złe jego oczy

A gdy prze­pły­nął nocą jezioro

By wspiąć się na wieżę i porwać księż­niczkę

Zagi­nionna… o, smutku!

– O, smutku! – zawo­łała chó­rem Świta. Nawet Sakiewka Frag­ment uśmiech­nęła się nad kub­kiem pitej ukrad­kiem her­baty.

Lecz ona cze­kała na niego och tak

Był bowiem okrutny i zły lecz rów­nież bogaty

Ponad wszelką miarę i wła­dał naj­bo­gat­szym

Na świe­cie kró­le­stwem za górami

Zatem słod­kiej córki wcale nie porwano

O nie! Zagi­nionna i Sus odpły­nęli razem!

Zapa­no­wał chaos. Samo­chwał szar­pał struny liry, aż wresz­cie jedna się zerwała i tra­fiła go w lewe oko. Kusza Stecka, prze­klęta zbyt lek­kim spu­stem, wystrze­liła przy­pad­kowo. Bełt wbił się w prawą stopę myśli­wego, przy­bi­ja­jąc ją do ziemi. Sakiewka wypluła w ogień łyk zdu­mie­wa­jąco łatwo­pal­nej her­baty. Pło­mie­nie roz­bły­sły nagle i Apto rzu­cił się do tyłu, gdy przy­pa­liły mu brwi. Sto­czył się z kamie­nia, na któ­rym sie­dział, i wal­nął głową o kak­tus. Prze­wod­nik machał gorącz­kowo rękami, ponie­waż nie był już w sta­nie oddy­chać. Świta leżała na ziemi w sple­cio­nym sto­sie. Spry­ciarz Lepisz­cze był gdzieś pod nią. Tul­gord Vise się skrzy­wił, a Arpo Relent zmarsz­czył brwi. Z całej syl­wetki Mikrusa Pie­śnia­rza było widać tylko pode­szwy butów. Meszka wstał nagle.

– Zla­łem się – wyznał Pchle.

Dzięki temu zna­ko­mi­temu wystę­powi Samo­chwał Wzbu­rzony prze­żył dwu­dzie­stą trze­cią noc podróży. Ozna­czało to, że prze­żyje rów­nież dwu­dzie­stą czwartą oraz dzień, który nastąpi po niej. Kiedy otwo­rzył usta, by oznaj­mić, że jesz­cze nie skoń­czył, zatka­łem mu je dło­nią, nie pozwa­la­jąc kło­po­tli­wym sło­wom wydo­stać się na zewnątrz. Miło­sier­dzie nosi tysiąc róż­nych masek, czyż nie tak?

***

Mówi­cie, że to było sza­leń­stwo, że nie powi­nie­nem tak śmia­łym gestem powstrzy­my­wać samo­bój­czych zapę­dów Samo­chwała Wzbu­rzo­nego? Choć jed­nak pew­ność sie­bie to dziwna istota, nie jest mi obca. Dobrze znam jej wady i zalety. Nie potrzeba zbyt wiel­kiej spo­strze­gaw­czo­ści, by zauwa­żyć sporą dozę talentu, jaką demon­struję w tej opo­wie­ści. Jestem sta­ro­żytny i sta­ro­modny, ale wciąż żyję. Ach, być może oszu­kuję was nieco, przy­pi­su­jąc daw­nej wer­sji sie­bie tak wyso­kie mnie­ma­nie o swych moż­li­wo­ściach. To z pozoru brzmi roz­sąd­nie, ale jest pod każ­dym wzglę­dem błędne. Dla wyja­śnie­nia dodam, że już wtedy posia­da­łem sztan­dar spo­koju, mocno wbity w litą skałę i ni­gdy nie­ule­ga­jący nawet naj­gwał­tow­niej­szym powie­wom, jakie zsyła na mnie świat zewnętrzny. Ta nie­wzru­szona natura zawsze dobrze mi słu­żyła. Ona i moje wro­dzone upodo­ba­nie do zwię­zło­ści, połą­czone z sza­cun­kiem do skrom­no­ści.

***

Gdy sytu­acja się uspo­ko­iła, Samo­chwał Wzbu­rzony odda­lił się, by zwy­mio­to­wać z ulgi za gła­zami, a Calap Roud roz­po­czął swoją opo­wieść. Ręce mu drżały jak ryby na drze­wie. W gar­dle wyraź­nie go ści­skało. Z wysił­kiem wydu­szał piskliwy głos z roz­dzia­wio­nych ust. Oczy wyła­ziły mu z orbit niczym jaja pró­bu­jące się wydo­stać z otworu rod­nego samicy żół­wia mor­skiego. Na jego licu uwi­dacz­niało się gore­jące obu­rze­nie strasz­liwą nie­spra­wie­dli­wo­ścią, jaką było uła­ska­wie­nie Samo­chwała Wzbu­rzo­nego. Rysami jego twa­rzy, tak lek­ko­myśl­nie roz­miesz­czo­nymi poni­żej czoła, tar­gała cała seria tików. Śpiew albo śmierć. To był bar­dzo silny nacisk, a on nie radził sobie z nim zbyt dobrze. W jego ruchach bra­ko­wało koor­dy­na­cji. Wszyst­kie prze­ciw­no­ści jego życia, peł­nego nie­wy­ko­rzy­sta­nych oka­zji, twór­czych nie­po­wo­dzeń, prze­szkód oraz wyżyn, na które nie zdo­łał się wspiąć, spię­trzyły się gotowe zalać go poto­pem roz­pa­czy.

Był jak osa­czona skocz­ko­myszka. Ściany były zbyt wyso­kie, a w pod­ło­dze nie widziało się szpar. Pozo­stało mu jedy­nie obna­żyć małe ząbki w czczej nadziei, że maja­czący nad nim okrutny zabójca jest zro­biony z waty. Ach, jakże upar­cie broni się życie. Ten widok zła­małby nawet serce prze­bite koł­kiem. Wszy­scy jed­nak wiemy, że współ­cze­sny świat nie zna lito­ści, a widok bez­rad­nych ofiar napeł­nia go rado­ścią. Dzieci wyry­wają skrzy­dełka, a gdy wyro­sną na wiel­kich drą­gali, roz­wa­lają głowy i piszą wul­garne słowa na ścia­nach publicz­nych budyn­ków. Roz­kład ota­cza nas ze wszyst­kich stron. Wciąż trwa żałoba po tra­gicz­nej śmierci księ­życa. Lituj­cie się nad skocz­ko­myszką, albo­wiem wszy­scy jeste­śmy skocz­ko­myszkami uwię­zio­nymi w pułap­kach bytu.

Zde­spe­ro­wany Calap Roud uświa­do­mił sobie, że jedyną nadzieją oca­le­nia jest dla niego bez­czelna kra­dzież słów wiel­kich, lecz zapo­mnia­nych arty­stów. Na szczę­ście dla sie­bie całe życie spę­dził w cie­niu zazdro­ści geniu­szom ska­za­nym na śmierć w obskur­nych zauł­kach (przy­czyną owych zgo­nów czę­sto bywał sam Calap: słówko tu, unie­siona brew tam, leciut­kie potrzą­śnię­cie głową i tak dalej. Rzecz jasna, zada­niem prze­cięt­nie uta­len­to­wa­nych jest cał­ko­wite uni­ce­stwie­nie lep­szych od nich, ale naj­pierw muszą im ukraść wszyst­kie nada­jące się do wyko­rzy­sta­nia kąski). Oświe­tlony bla­skiem tej inspi­ra­cji Calap Roud wziął się w garść i zna­lazł w sobie nagły blask i spo­kój, które pozwo­liły mu zaczerp­nąć tchu.

– Zbierz­cie się wszy­scy wokół mnie, by wysłu­chać tej opo­wie­ści, która mówi o ludz­kim sza­leń­stwie, jak wszyst­kie opo­wie­ści godne tej nazwy – zaczął w for­mal­nym stylu mod­nym przed pięć­dzie­się­ciu laty. – W wiel­kiej, dawno minio­nej epoce, gdy olbrzymy cza­iły się w gór­skich twier­dzach, odziane w futra i ści­ska­jące w twar­dych pię­ściach drzewca włóczni, a na roz­le­głych rów­ni­nach na dole lodowce zale­gały niczym mar­twe stwo­rze­nia, kar­miąc swą krwią coraz głęb­sze doliny, sama zaś zie­mia war­czała jak niedź­wiedź na wio­snę, z powodu skur­czo­nego z nie­do­statku poży­wie­nia żołądka, kobieta Imas­sów umie­rała powoli. Była sama, wygnano ją ze zna­nego jej świata. Zwi­nęła się po zawietrz­nej stro­nie głazu przy­nie­sio­nego tu przez lód. Futra osła­nia­jące jej bladą skórę były wytarte i poła­tane. Zebrała sterty gęstych mchów oraz wieńce poro­stów, by zapew­niły jej osłonę przed wia­trem. I choć nikt jej wów­czas nie widział, była piękna na spo­sób kobiet Imas­sów – sio­stra ziemi i wody wypły­wa­ją­cej z top­nie­ją­cych lodow­ców, sio­stra nagłego kwit­nie­nia pod­czas krót­kiej wio­sny. Jej włosy, sple­cione w dzie­wi­czy war­kocz, miały kolor suro­wego złota, twarz była sze­roka i miała wyra­zi­ste rysy, oczy zaś miała zie­lone jak mech, któ­rym chro­niła się przed wia­trem.

Zna­łem tę opo­wieść i uwa­ża­łem, że warto było ją ukraść. Zna­łem nawet poetę, któ­rego wer­sję Calap powta­rzał. Stenla Tebur z Arenu zdo­łał stwo­rzyć dwa­na­ście epic­kich poema­tów i około dwu­dzie­stu opo­wie­ści przy ogni­sku (czy opo­wie­ści ogro­do­wych, jak zwano je w Are­nie, albo­wiem w tym mie­ście dawno już zapo­mniano o takich wsio­wych oby­cza­jach, jak sie­dze­nie przy ogni­sku pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem, nie­prze­sło­nię­tym przez miej­skie świa­tła i dym), nim spo­tkała go przed­wcze­sna śmierć w wieku trzy­dzie­stu trzech lat. Sły­sza­łem, że ołta­rzem, na któ­rym wydał ostat­nie tchnie­nie, był brudny bruk za świą­ty­nią Pożogi, a tchnie­niem, o któ­rym mowa – słaby char­kot suchot­nika. Alko­hol i d’bay­ang poło­żyły kres jego mło­demu życiu. Tak silne są wabiki znie­czu­lo­nego bytu dla udrę­czo­nego arty­sty i tylko nie­licz­nym z nich udaje się unik­nąć owych śmier­tel­nych puła­pek. Nie­stety, to nie sława go zabiła (śmiem bowiem twier­dzić, że śmierć u szczytu sławy nie jest tak tra­giczna, jak mogłoby się zda­wać. Albo­wiem utra­cony poten­cjał jest nie­śmier­telny. Znacz­nie więk­szy smu­tek i przy­gnę­bie­nie czu­jemy, gdy usły­szymy, że ktoś ongiś sławny umarł zapo­mniany i opusz­czony). Stenla dał za wygraną, porzu­cił oblę­że­nie wyso­kich i nie­ustę­pli­wych murów sza­cow­no­ści, bro­nio­nych przez legiony zbla­zo­wa­nych prze­cięt­nia­ków i kapry­śnych lumi­na­rzy. Wyra­ża­jące gwał­towne odrzu­ce­nie wycieczki oble­ga­nych zmiaż­dżyły jego ducha, aż wresz­cie zaczął poszu­ki­wać cał­ko­wi­tego zapo­mnie­nia i w końcu je zna­lazł.

– Jaką straszną zbrod­nię popeł­niła, że ska­zano ją na tak okrutne wygna­nie? – cią­gnął Calap. Cyto­wał ory­gi­nał dosłow­nie, co wzbu­dziło we mnie podziw dla jego pamięci. – Wiatr zawo­dził gło­sami tysiąca duchów, a każdy opła­ki­wał los, jaki spo­tkał piękną dziew­czynę. Łzy spa­da­jące z nieba tra­ciły cie­pło życia i opa­dały na zie­mię jako płatki śniegu. Wiel­kie stada widoczne w oddali prze­nio­sły się na stoki doliny, by uciec przed wichurą i strasz­li­wymi, prze­po­jo­nymi smut­kiem gło­sami. Kobieta leżała sama, cze­ka­jąc na śmierć.

– Ale dla­czego? – zapy­tała Oddana, zasłu­gu­jąc w ten spo­sób na jado­wite spoj­rze­nia Roz­pieszczki i Wpa­trzo­nej Zachwyt. Oka­zu­jąc zain­te­re­so­wa­nie histo­rią, któ­rej nie opo­wia­dał Spry­ciarz Lepisz­cze, dopu­ściła się strasz­li­wej zdrady. Nawet sam Wielki Arty­sta spoj­rzał na nią z zasę­pioną miną. – Dla­czego tak ją zosta­wili? To było złe! A ona była dobra, prawda? Dobra! Miała czy­ste serce i była nie­winna! Musiała być! Och, cóż za strasz­liwy los!

Calap uniósł dłoń, w któ­rej trzy­mał poży­czoną mądrość.

– Wkrótce wszystko wyj­dzie na jaw, moja droga.

– Nie cze­kaj zbyt długo! Nie lubię dłu­gich opo­wie­ści! Gdzie jest akcja? Już zmar­no­wa­łeś zbyt wiele czasu!

Roz­pieszczka, Wpa­trzona i Spry­ciarz poki­wali gło­wami, popie­ra­jąc te słowa kry­tyki. Jak można pokła­dać tak mało zaufa­nia w war­to­ści dobrze i sta­ran­nie opo­wie­dzia­nej histo­rii? Co przy­nosi pośpiech poza zadyszką i głu­potą? Istotne szcze­góły? E tam! – woła chór jętek jed­nod­nió­wek. Mia­rowe tempo i gęsto utkany mate­riał maty, która musi powstać? Kogo to obcho­dzi? Prze­żujmy wszystko na strzępy, wyplujmy i przejdźmy do następ­nej atrak­cji! Patrząc na mło­dych, dostrze­gam poko­le­nie cechu­jące się tak wielką odwagą, że nie zagłębi się w nic bar­dziej niż po kostki. Widzę, jak stoją – dumni i aro­ganccy – na wąskiej linii brze­go­wej nie­zna­nych mórz i nazy­wają to życiem! Och, wiem, że to tylko gde­ra­nie starca, ale do tej chwili widzę Oddaną i jej idio­tycz­nie wytrzesz­czone oczy, sły­szę jej pełen znie­cier­pli­wie­nia głos, cmo­ka­nie i gwał­towne odde­chy. Ta młoda kobieta była gotowa zady­szeć się do nie­przy­tom­no­ści z gorącz­ko­wego pra­gnie­nia, by jej umysł prze­nie­siono… gdzie indziej. Pośpieszne kroki, gwał­towny impet, och, umknęło jej tak wiele!

– Czy miała tak leżeć aż do śmierci? – zapy­tał Calap. – Bez­i­mienna i nie­znana? Czyż to nie naj­mrocz­niej­sza z moż­li­wych tra­ge­dii? Ano­ni­mowa śmierć? Nie­do­strze­galna dla świata? Och, muchy już cze­kają, by zło­żyć jajeczka. Ćmy płasz­czowe zla­tują się jak liście opa­da­jące z gałęzi, a na nie­bie maleń­kie punk­ciki sępów lodo­wych stają się coraz więk­sze, przy­no­sząc ze sobą kres. Ale to tylko bez­ro­zumni dostawcy śmier­tel­no­ści, nic wię­cej. Ich głos jest sze­le­stem skrzy­deł, stu­ko­tem dzio­bów i trza­skiem owa­dzich żuwa­czek. To naprawdę nie­sa­mo­wite epi­ta­fium.

Steck Marynd pokuś­ty­kał ku ogni­sku i wło­żył do niego zna­le­zioną gdzieś gałąź. Pło­mie­nie poczuły smak suchej kory i poczuły się usa­tys­fak­cjo­no­wane.

– Musimy zatem zawró­cić, opu­ścić chłodne słońce wio­sny na rzecz zim­nego słońca zimy. Widzimy przed sobą sku­pi­sko chat zbu­do­wa­nych z kości i kłów tena­gów, na któ­rych roz­po­starto grube skóry bhe­de­rin. Obo­zo­wi­sko przy­cup­nęło nie na naj­wyż­szych wzgó­rzach ota­cza­ją­cych dolinę i nie na brze­gach spły­wa­ją­cego z lodowca potoku na jej dnie. Wznie­siono je na zwró­co­nym na połu­dnie tara­sie, nieco wyżej niż w poło­wie wyso­ko­ści stoku. Do tego miej­sca nie docie­rają naj­gwał­tow­niej­sze wichry, a zie­mia pod sto­pami jest sucha, bo wil­goć spływa w błot­ni­sty grunt nad poto­kiem. Imas­so­wie wie­dzieli bar­dzo wiele o takich rze­czach. Być może ich mądrość fak­tycz­nie była wro­dzona, odporna na praw­dziwe naucza­nie. A może ci, któ­rzy nie odcięli się jesz­cze cał­ko­wi­cie od ziemi, znali bez­cenne tajem­nice har­mo­nii i korzy­stali tylko z tego, co im dano…

– Gadaj szyb­ciej! – wrza­snęła Oddana. Jej słowa znie­kształ­cały kości dłoni, z któ­rych wysy­sała mięso. Wypluła jedną i wło­żyła do ust następną. Jej oczy lśniły jak pło­mie­nie świec obu­dzone przez oddech pijaka. – To tylko głupi obóz! Chcę się dowie­dzieć, co wyda­rzyło się póź­niej! Natych­miast!

Calap poki­wał głową. Ni­gdy nie należy spie­rać się ze słu­cha­czami.

Być może rze­czy­wi­ście w to wie­rzył. Oso­bi­ście, po dłuż­szym zasta­no­wie­niu, chciał­bym zgło­sić pewne zastrze­że­nia. Jeśli któ­ryś ze słu­cha­czy jest cham­ski, nie­do­in­for­mo­wany, głupi, jeśli zacho­wuje się w obraź­liwy spo­sób, jeśli jest sno­bem albo pija­kiem, moim zda­niem nie zasłu­guje na ochronę. Jeśli pra­gnie rzu­cić arty­ście wyzwa­nie, nie powi­nien się dzi­wić, gdy rze­czony arty­sta w odpo­wie­dzi zma­sa­kruje go z chi­rur­giczną pre­cy­zją. Czyż nie mam racji?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki