Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nekromanci Bauchelain i Korbal Broach – wrogowie cywilizacji, wskrzesiciele umarłych, kosiarze dusz żyjących, pożeracze nadziei, zdrajcy wiary, zabójcy niewinnych i skromne uosobienia zła – muszą odpowiedzieć za wiele czynów i w końcu za nie odpowiedzą, ale najpierw muszą za pomocą kłamstw, morderstw i oszustw utorować sobie drogę przez trzy kolejne opowieści rozgrywające się w wyjątkowo nędznych i zubożałych zakątkach malazańskiego świata, ku wielkiemu wstydowi ich cierpliwego sługi, Emancipora Reese’a. W tej książce prezentujemy czytelnikom trzy kolejne nowele o ich przygodach: Żmijce przy Plamoujściu, Szlak Potłuczonych Dzbanów i Biesy z Koszmarii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 508
„Wybór zła zawsze wymaga niewinnych ofiar”
Mam już za sobą wiele lat. W gruncie rzeczy nigdy nie byłem starszy. W życiu człowieka nadchodzi chwila, gdy odkłada na bok wszystkie swe obawy, wszystko, co starannie ukrywał, by nie zaszkodziło jego reputacji. Możemy przyjąć założenie, że chwila, o której mówię, nadchodzi tego dnia – ściślej mówiąc, jeden dzwonek po północy – gdy sobie uświadamia, że nie może już osiągnąć nic więcej. Zdaje też sobie sprawę, że ostrożność nie pomogła mu w odniesieniu sukcesu, ponieważ nie zdołał go odnieść. Nawet jeśli jestem przekonany, że moje życie było pełne pasji, bogactw zdobytych w zasługujący na podziw sposób i tak dalej, to przekonanie pozostaje dość wątpliwe. Porażka ma wiele postaci, a ja poznałem je wszystkie.
Pozłacany dar słońca przydaje życia temu wietrznemu miejscu odpoczynku, w którym siedzę – stary mężczyzna pachnący oliwą i atramentem – i skrobię te słowa stępionym gęsim piórem, podczas gdy z otaczającego mnie ogrodu dobiegają szepty, a nieme słowiki siedzą na ciężkich od owoców gałęziach. Och, czyżbym czekał zbyt długo? Kości mnie bolą, wszędzie mnie kłuje, żony przyglądają mi się z cienia kolumnady, z ich umalowanych ust wysuwają się języki o czarnych koniuszkach, a w gabinecie sędziego klepsydra odmierza cierpliwość w rytmie cmokających warg.
Wspominam chwałę świętych miast, w których klękałem w przebraniu przed zawoalowanymi tyranami i pocałowanymi przez bogów braćmi żebrzącymi, a na pustyniach, daleko od tłocznych ulic, karawany wędrowców o ogorzałych od słońca twarzach zbliżają się do wieczornego postoju, strażnicy z plemienia Gilków gromadzą się w cienistych oazach. Wiele razy wędrowałem z nimi jako nieznany nikomu poszukiwacz przygód, poeta o bystrym spojrzeniu, zarabiający na życie powtarzaniem opowieści o starożytnych dniach. A czasami wcale nie tak starożytnych. Gdybyż tylko o tym wiedzieli.
Zafascynowani słuchacze nie skrywali przede mną niczego, ponieważ życie na pustyni skłania mężczyzn i kobiety do słuchania opowieści o wszystkim, co naturalne i nienaturalne. Ja jednak, mimo wszystkich słów pełnych łez i radości, smutków miłości i śmierci, które wychodziły z moich ust, gładkie jak oliwki i słodkie jak figi, nigdy nie przelałem ani jednej kropli krwi. Noc mogła ciągnąć się dalej, pełna śmiechu i łez, słów sprzeciwu i żarliwych modlitw o przebaczenie (oczu lśniących od mojej nieśpiesznej eksploracji ciała chwilowej kochanki, jedwabnej pościeli, błysku bujnych ud i piersi), jakby duchy piasku i bogowie tornada mogli zatrzepotać skrzydłami ze wstydu i zapierającego dech w piersiach szoku. O nie, przyjaciele. Spójrzcie, jak wiją się z zazdrości!
Powinienem dodać, że moje opowieści pochodzą z całego świata. Odwiedzałem Toblai w ich górskich warowniach, gdzie zaspy śniegu sięgają wyżej niż szczyty dachów długich domów. Stałem na wysokich klifach Zguby, obserwując uszkodzony statek, z wysiłkiem brnący ku bezpiecznemu miejscu. Chodziłem po ulicach Malazu, w posępnym cieniu Mocka, i widziałem na własne oczy sam Dom Umarłych. Tylko upływ lat zagraża śmiertelnemu wędrowcowi, albowiem świat jest okrągły i ten, kto pragnie zobaczyć wszystko, jest skazany na podróżowanie bez końca.
Ale teraz widzicie mnie w tym azylu, gdzie chłodzi mnie fontanna, a opowieści, które zapisuję na poskrzypujących kartach z papirusu, są smacznymi kąskami czekającymi na znużonych wędrowców w tej oazie. Nasyćcie się albo zgińcie. Życie jest tylko poszukiwaniem ogrodów i bezpiecznego schronienia, a ja je odnalazłem i prowadzę teraz najsłodszą z wojen, albowiem nie umrę, dopóki będę miał choć jedną historię do opowiedzenia. Nawet bogowie czekają zafascynowani.
Słuchaj więc, słowiku, i mocno trzymaj się swojej gałęzi. Jestem tylko kronikarzem, a niekiedy również świadkiem albo opowiadaczem magicznych kłamstw, w których kryją się najczystsze prawdy. Słuchaj mnie uważnie, bo ta opowieść zawiera moje osobiste wspomnienia. To ogród chaotyczny i zachwaszczony, śmiem jednak twierdzić, że jest równie wspaniały w swej płodności, której zawdzięczam te połyskliwe nasiona. To opowieść o Nehemothach i ich śmiałych poszukiwaczach, a także o pielgrzymach, poetach i o mnie, Avasie Didionie Migocie, byłem bowiem świadkiem tego wszystkiego.
Na pielgrzymim szlaku prowadzącym przez Wielką Suchość, podczas prawdziwego sezonu, dwadzieścia dwa dni i dwadzieścia trzy noce drogi od Bramy Donikąd do Świątyni Obojętnego Boga, na trasie znanej wszystkim jako Szlak Potłuczonych Dzbanów. Zaczynamy od cudownego zrządzenia losu, które zgromadziło w jednym miejscu i czasie, dwadzieścia trzy dni drogi za Bramą, tak wspaniały zestaw wędrowców. A także od paskudnego pecha, który sprawił, że sezon był niepewny i z pewnością fałszywy. Na posępnych pustkowiach studnie wyschły, a źródła zatkało cuchnące błoto. Obozy Poszukiwaczy porzucono, ich ogniska wystygły. Nastał dwudziesty trzeci dzień, a my nadal mieliśmy przed sobą długą drogę.
Szczęśliwy traf przyniósł to spotkanie, a pech sprawił, że podróż okazała się wyjątkowo trudna. Opowieść zaczyna się tej właśnie nocy, od kręgu siedzących wokół ogniska wędrowców.
Czym jest krąg, jeśli nie mapą każdej duszy?
Opisanie wędrowców
W tym kręgu spotkamy pana Moszcza Ambertroshina, lekarza, lokaja i stangreta pracującego dla Dantoc Calmpositis. Ma szerokie bary i być może walczył kiedyś w licznych wojnach, ale więzy łączące go z tym życiem dawno już się zerwały. Twarz ma naznaczoną bliznami i bruzdami, a jego broda wygląda jak ptasie gniazdo barwy miedzi i żelaza. Służy starej kobiecie, która nigdy nie opuszcza wysokiej karety i ukrywa twarz za grubymi zasłonami w oknach. Podobnie jak pozostali wędrowcy, Dantoc wyruszyła na pielgrzymkę. Bogactwo nie przynosi wielkiego pocieszenia, gdy dusza jest zbyt rozrzutna. Dlatego Dantoc weźmie w rękę miseczkę i będzie żebrała przed obliczem Obojętnego Boga. Tej nocy dla obojga błogosławieństwo jest jednak tak odległe, że równie dobrze mogłoby leżeć na drugim końcu świata.
Pan Moszcz zalicza się do sympatycznych ludzi, których podróżna torba jest pełna użytecznych umiejętności i którzy chętnie zapalają fajkę, by pogrążyć się w poważnym zamyśleniu. Każde wypowiadane przez niego słowo jest starannie odmierzone, jak moneta wydawana przez skąpca, która uderza o drewniany blat z twardym stukiem, a ten dźwięk nadaje jej znaczenie, nawet jeśli liczby się nie liczą. Mruży powieki w charakterystyczny sposób i ludzie chętnie go słuchają, być może podejrzewając, że jest mądry i skrywa głębokie tajemnice. Ten godny zaufania mężczyzna z bokobrodami jest idealnym lokajem i wkrótce los wielu ludzi spocznie na jego barkach.
***
Drugi krąg jest niespokojny i ten fakt wymaga wyjaśnienia. Wśród Nehemothanai znajduje się dwóch rycerzy, którzy nie spoczywają w pościgu za najbardziej osławionymi, straszliwymi mordercami i magami, Bauchelainem i Korbalem Broachem. Ci niebezpieczni ludzie są już blisko owych dwóch łotrzyków i być może dzieli ich już od nich tylko kilka dni. Ale za tym pośpiechem kryją się też inne motywy. Powiadają, że jakaś tajemnicza kobieta dowodząca armią mścicieli również pragnie głów Bauchelaina i Korbala Broacha. Gdzie ona jest? Nikt tutaj tego nie wie.
Tulgord Vise ogłosił się Śmiertelnym Mieczem Sióstr i jest wcieleniem czystości we wszystkich szczegółach, pomijając imię, które nosi. Płaszcz ma obszyty białym futrem, puszystym jak wonny ogród dziewicy. Efektowny, pokryty emalią hełm osłaniający jego głowę lśni jak białko jaja na patelni. Polerowany kolczy płaszcz odsłania w uśmiechu liczne szeregi srebrnych zębów. Gałką jego dumnego oręża jest wielki opal. Żadna kobieta nie oparłaby się pokusie dotknięcia go, jeśli tylko nie zabraknie jej śmiałości.
Jego lico płonie wizją objawienia, oczy są grudkami złota pochodzącymi z ukrytego skarbca, którego nikt nigdy nie odnajdzie. Wszelkie zło, jakie widział, zginęło z jego ręki. Całą szlachetność, której udziela wędrowcom samą swą obecnością, spłodził w ciągu dziewięciu miesięcy. Oto Tulgord Vise, rycerz i obrońca prawdy w świętym blasku Sióstr.
Przejdźmy teraz do drugiego rycerza, który był na tyle śmiały, że rzucił wyzwanie pretensjom Śmiertelnego Miecza do niezrównanej pobożności. Arpo Relent nosi tytuł Zdrowego Rycerza i pochodzi z odległego miasta, które ongiś było czyste i prawe, ale obecnie, po wizycie Bauchelaina i Korbala Broacha, zmieniło się w upadłą parodię wszystkiego, co ongiś sobą reprezentowało. Tak przynajmniej zapewnia Zdrowy Rycerz i te słowa stanowią sedno jego ślubów zemsty.
Determinację Tulgorda Vise’a wzmacnia błogosławiona biel jego oblicza, natomiast spokojne nieprzejednanie Arpa Relenta pokrywa pozłota słonecznego blasku. Ten kontrast między dwoma rycerzami zapowiada możliwość bardzo nieprzyjemnego starcia między nimi. Arpo ma masywną klatkę piersiową. U jego bioder zwisają bliźniacze długie miecze, ukryte w pochwach z czarnego drewna ozdobionego złotym filigranem. Ich gałki wyglądają jak złote jaja, z których mogłyby się wykluć kobiece westchnienia. Arpo Relent zaiste jest dumny z tych mieczy. Ten niezrównany wzór czystości nie dba przy tym o westchnienia. I cóż możemy na to powiedzieć?
***
Mając za towarzyszy trzech braci wyglądających, jakby spuszczali gorylom łomot dla rozrywki, Oskoma Pieśniarz również mogłaby być skazana na życie w cnocie. W dodatku Mikrus Pieśniarz wlepił spojrzenie w grupkę artystów i oznajmił, głosem stanowczym jak uderzenie topora, że mężczyznę, który rozdziewiczyłby jego siostrę, czeka cięcie tak precyzyjne, że nawet zagłodzony wróbel nie zdoła odnaleźć robaka.
W tej samej chwili, gdy z ust najroślejszego z jej braci padały te twarde, mrożące krew w żyłach słowa, Oskoma oddaliła się dyskretnie. W końcu słyszała to wszystko już tysiąc razy. Ale to, co wiemy w danej chwili, często różni się od tego, czego dowiemy się wkrótce. Na razie przyjrzyjmy się tej uroczo bezmózgiej kobiecie.
Jak wszystkim nam dobrze wiadomo, czarny jedwab noszą żałobnicy pragnący dać wyraz swym uczuciom. Włosy Oskomy przywodzą na myśl tego typu szaty. Twarz otoczona przez te fale niebezpiecznego miodu jest szeroka, policzki są rumiane jak pośladki po klapsie, a spod czarnych niczym krucze pióra rzęs obsydianowe oczy spoglądają nieśmiało na każdego, kto zechciałby ku nim sięgnąć. Niezwykle pełne piersi, fałdy pod pachami, słodka krągłość brzucha i szerokie biodra. Niestety, ten opis zmieni się w gorące wyznanie, jako że nie wspomniałem jeszcze o żadnym ubraniu.
Ale ci bracia! Matka Mikrusa zgubiła się w lasach Stratemu podczas gwałtownej burzy i znalazła schronienie w jaskini, która zaprowadziła ją prosto w objęcia niedźwiedzia jaskiniowego. Jednakże w chwili gwałtownego kontaktu wszelkie kulinarne zapędy rozpalające ogień w umyśle bestii zniknęły, ustępując miejsca nagłemu objawieniu miłosnych możliwości, które uniosło oboje ku niebu. Któż zmarszczyłby czoło na tak śmiałą sugestię, gdy potomstwo zrodzone z tego zapaśniczego paktu stało przed nami, widoczne dla licznych świadków. W oczach olbrzymiego mężczyzny odbijała się dezorientacja wywołana jego paradoksalnym imieniem. Były maleńkie jak u niedźwiedzia, ich obwódki miały krwawoczerwoną barwę, a z kącików ciekły rozmaite płyny. Jego płaski, krótki nos błyszczał, gdy tylko poczuł zapach krwi, a zęby były ruchliwe jak u gryzonia. Mięśnie, których wystarczyłoby dla trzech mężczyzn, były rozmieszczone w nie zawsze odpowiednich okolicach jego niedźwiedziowatej postaci. Również włosy wyrastały w niespodziewanych miejscach, co w dziwny sposób harmonizowało z niespodziewanie zrozumiałymi słowami wypływającymi z wykrzywionych w gniewnym grymasie ust.
Bracia bali się go panicznie, ale prawdziwość tego szczegółu powinno się traktować z lekkim niedowierzaniem, biorąc pod uwagę złośliwe spojrzenia, jakie wymieniali za jego potężnymi niczym klif plecami. Meszka i Pchła Pieśniarz byli bliźniakami, zrodzonymi w wyniku niefortunnych przygód ich matki na plaży, na której samce morsów toczyły walki godowe. Miała blizny po kłach na dowód prawdziwości tych słów. Owych genealogii nie powinno się podawać w wątpliwość, bo inaczej wąsy poruszają się groźnie, a cuchnące cielska wstają gotowe do morderczej szarży.
W kontraście z Mikrusem i jego zwierzęcą pokrywą Meszka i Pchła z dumą ubierają się w skóry swego protoplasty.
Ponoć jest też wielu innych braci, ale łaskawy los uzbrojony w kij zatrzymał ich w innym miejscu. Ta straszliwa opowieść, pełna ognia i zasłużonej kary, musi jednak zaczekać na inną noc.
***
Z tych, którzy siedzą w kręgu doświadczonych łowców, pozostał tylko jeden. Cichy jak las i profesjonalny niczym członek królewskiej świty Steck Marynd nie ma w zwyczaju chwalić się dawnymi czynami. W zagłębieniach jego korzeni kryją się tajemnice, a jeśli w szparach kory lśnią jakieś oczy, ich dotknięcie jest zaledwie szeptem cienia śmierci. Twarz ma płaską, oczy płytkie, a usta wąskie i pozbawione wszelkiej głębi. Brodę ma czarną, lecz rzadką, a uszy małe jak u małpy i muskularne jak u muła, jako że poruszają się niezależnie od siebie na każdy szept bądź szelest. Przeżuwa swe słowa, aż zmienią się w rzemienie, które smagają noc wilgocią i schną w blasku słońca na podobieństwo węgorzy.
Na grzbiecie swego kosmatego konia wozi arsenał wystarczający dla całego garnizonu. To zwyczajna broń, ale starannie wyczyszczona i naoliwiona. Przemierzył pół świata w pogoni za Nehemothami, ale ani słowem nie wspomina o tym, jaka zbrodnia wzbudziła w nim żądzę zemsty.
***
Teraz przechodzimy, z lekką ulgą, do prawdziwych pielgrzymów. Dzielą się oni na trzy odrębne grupy, a każda z nich szuka błogosławieństwa u innego ołtarza (choć, jak zobaczymy, wszystkie one okażą się ostatecznie tym samym). Mędrcy, kapłani i uczeni usztywniają swe kołnierze dla ochrony przed niepożądanymi sprzecznościami, które i tak pozostają realne. Ja jednak nie zaliczam się do żadnej z tych grup i nie noszę kołnierza, a to, co na pierwszy rzut oka wydaje się nie mieć sensu, w ogóle mnie nie niepokoi. Tak oto mamy liczne szlaki, które wszystkie prowadzą w to samo miejsce.
Dantoc Calmpositis, najstarsza z czcigodnych Dantoców z Powiązanego Miasta, musi pozostać dla nas tajemnicą. Wystarczy, że powiem, iż ona pierwsza wyruszyła z Bramy Donikąd ze swym lokajem, panem Moszczem Ambertroshinem, który siedział na wysokim koźle karety z twarzą zasłoniętą szerokim rondem tkanego kapelusza i przywitał pozostałych pielgrzymów zamaszystym skinieniem głowy. W tej samej chwili pojazd i stara kobieta, która przypuszczalnie w nim przebywała, stały się wyspą na kołach, wokół której cała reszta wędrowców zgromadziła się niczym dzierzby i mewy. W końcu wszyscy wiedzą, że wyspy nigdy nie pozostają w tym samym miejscu. Wyspa – czy to na morzu, czy na piasku – płynie w umyśle na podobieństwo wspomnień bądź snu. Opuszczamy ją jako wygnańcy i pragniemy na nią powrócić. Świat wpadł na mieliznę, historia jest sztormem, a my, podobnie jak Dantoc Calmpositis, ukrywamy się anonimowo pośród wonnych kwiatów i cnotliwych orzechów, przez nikogo nie uważani za cennych, a dla wszystkich obcy.
Wśród pielgrzymów zmierzających do świątyni Obojętnego Boga znajduje się wysoki, przypominający jastrzębia mężczyzna, który wszystkim chętnie zdradza swe imię i wtedy w jego sępich oczach zawsze pojawia się wyraz oczekiwania. Czy go znamy? Spazm pragnie odnaleźć swą twarz w bezkresnym morzu naszej ignorancji, a gdyby oliwa skapująca z czarnych jak krucze pióra włosów splamiła skronie jego małej głowy, no cóż, nikt z nas nie odważyłby się skomentować tego ani słowem, nieprawdaż? On jednak zauważa wszystko i zapamiętuje każdą zniewagę, porusza lekko swą naprawdę maleńką głową, a każdy, kto stałby blisko, usłyszałby wtedy ptasi odgłos typowy dla nieustannie poirytowanych. Maszeruje wciąż przed siebie, ku celowi pewnemu, choć nieznanemu, niczym kogut eksplorujący porzucony kurnik.
Dobrze ubrany i zapewne sławny, a także posiadający tak wiele dóbr materialnych, że był gotowy porzucić je wszystkie (choćby tylko na krótki czas), zagarnął dla siebie rolę przewodnika, nadzorując z wyniosłą miną rozbijanie obozu pod koniec każdego dnia wędrówki, już od pierwszej nocy po opuszczeniu Bramy Donikąd, gdy za starym kurhanem znaleźliśmy niespodziewanie opuszczone osiedla Poszukiwaczy. W ciągu następnych dni trzymał się tej roli, choć jego piękny płaszcz zamienił się w strzępy i ciągnął za sobą ślad unoszących się w powietrzu piór, a błysk w jego oczach kogucika świadczył o pogłębiającym się szaleństwie wywołanym wciąż się utrzymującą niewiarygodną samotnością.
Najwyraźniej był człowiekiem dotkniętym przez los podobieństwem do ptaka. Sprawiedliwość każe też jednak wspomnieć, że dźwigał ciężar ukrytych ran. Jestem o tym przekonany, podobnie jak o tym, że choć poznał bogactwo, zaznajomił się w życiu również z nędzą, a jeśli obecnie prześladowała go anonimowość, ongiś jej miejsce zajmowała infamia. A przynajmniej zła opinia.
***
Ach, nie zapominajmy o jego imieniu. Nazywał się Sardic Muskuł.
***
Pora przejść do tych, którzy pragnęli odwiedzić świątynie zupełnie innego Obojętnego Boga. Wreszcie dotarliśmy do poetów i bardów. Przed nami czekało miasto Farrog. Odbywał się tam Festiwal Kwiatów i Słonecznych Dni, wielka feta, której kulminacją był konkurs poezji i pieśni. Najbardziej utalentowanego z uczestników nagradzano Płaszczem Największego Artysty Stulecia. Moglibyśmy z wahaniem dodać, że fakt, iż jest to doroczny konkurs, po prostu świadczy o kapryśnym usposobieniu krytyków i ludzi.
Rzecz jasna, świat artystów jest skomplikowanym labiryntem pełnym żmij. Ich długie ciała wiją się pod stopami każdego, kto się tam zapuści, gotowe kąsać znienacka. Wszyscy, którzy pragną sławy, muszą tańczyć, unosić spódnice i wyciągać ręce po marchewkę, by móc zapłacić za radosne drżenie, jakim reagujemy na uznanie, bądź za jeszcze jeden dzień ucieczki od okrutnych wymogów świata. Pod uśmiechami zachwytu, kiwaniem głowami, pełnymi uznania brawami i tak dalej kryje się bezlitosna prawda, że żadna widownia nie jest na tyle wielka i wspaniała, by poznać wszystkich artystów. W artyście rodzi się odrażające przekonanie, że ta widownia składa się z zaledwie pięciu osób. Cztery z nich świetnie zna i za nic w świecie nie potraktowałby ich opinii poważnie. A kim, do licha, jest ta piąta osoba? Ten nieznajomy? Ten wszechmocny arbiter? Nikt tego nie wie i owa świadomość jest straszliwą torturą.
Niemniej jedno jest pewne. Jest zbyt wielu artystów na jedną osobę. Dlatego każdy poeta i malarz, każdy bard i rzeźbiarz, marzy o morderstwie. Pragnie złapać mocno w rękę to wyrywające się, warczące stworzenie i cisnąć je między swych wrogów.
Pod tym względem artyści, którzy przyłączyli się do tej okropnej grupy wędrowców, rzeczywiście znaleźli odpowiedź na swe najgorętsze modlitwy. Ulitujcie się nad nimi.
***
Ale dość już tych żalów. Poeta uwił sobie gniazdo i teraz musi w nim siedzieć, podczas gdy kłębiące się robactwo wciska się w szczelinę zwątpienia i w krocze jego kapryśnego talentu. Spójrzcie na Calapa Rouda, starszego rajcę kręgu artystów z Powiązanego Miasta. Każdy z nich przycupnął w pozie niepewnej doskonałości wysoko nad pokrytą guanem podłogą klatki (oczywiście jest pozłacana). To dwudziesta trzecia podróż Calapa przez Wielką Suchość końca natchnienia, ale nigdy jeszcze nie zdobył Płaszcza.
W gruncie rzeczy nieszczęsna długość jego życia zbliża się już do stulecia. Można nawet twierdzić, że Calap Roud sam jest Płaszczem, choć nikt nie skakałby z radości na myśl o zabraniu go do domu, choćby tylko na dwa tygodnie. Przerażający zestaw alchemicznych metod, dostępny dla bogatych i zdesperowanych (a bardzo często się zdarza, że te dwie miotające się bezładnie kończyny splatają się ze sobą w tym samym rozklekotanym łożu) pomaga mu pokonać trzy kraczące złowieszczo wrony – starość, śmierć oraz pustą miseczkę ambicji. Calap Roud przypomina gąbkę nadziei, pachnącą migdałami, goździkami oraz kamieniami żółciowymi jaszczurek.
Tak oto, dzięki cudownemu połączeniu eliksirów i odrażająco dobrego zdrowia, Calap Roud wygląda na połowę swoich lat. Owo wrażenie psuje jedynie gorzka furia w jego oczach. Czeka, aż go odkryją. (Albowiem nawet w Powiązanym Mieście zasłynął nie jako odkrywca, lecz jako żałosny okrutnik i nędzny, podstępny oszust. Rzecz jasna, liczni wielbiciele obojga płci są gotowi znosić jego kaprysy, przynajmniej przez jakiś czas. Niestety, biedny Calap wie, że nie ma w tym szczerości). Choć ukradł tysiąc sonetów, kilkadziesiąt poematów epickich oraz miliony ciętych ripost wygłoszonych przez młodych, utalentowanych artystów, którzy nieopatrznie znaleźli się w zasięgu jego słuchu, w głębi swej jaźni stoi chwiejnie na górskim szczycie i gapi się na otaczającą go ze wszystkich stron przepaść targany gwałtownymi wichrami. Gdzie jest złota klatka? Gdzie są ci wszyscy siwowłosi durnie, na których nasrał? Wokół niego nie ma nic poza bezdenną czeluścią. Absolutnie nic.
Calap Roud wydał całą swą fortunę (choć trzeba przyznać, że była raczej skromna) na przekupienie wszystkich sędziów, jakich zdołał znaleźć w Farrogu. To była jego ostatnia szansa. Zdobędzie Płaszcz. Zasłużył na niego. Nie ciążył mu żaden z niezliczonych nałogów prześladujących słabszych artystów. Uwolnił się od nich wszystkich, zmierzając promienną drogą cnoty. Miał dziewięćdziesiąt dwa lata i w tym roku go odkryją!
Żaden alchemik ani eliksir na świecie nie mógł jednak nic zaradzić na to, że razem z całym jego ciałem starzały się również uszy i nos. Calap Roud miał tylko nieliczne zmarszczki, jak mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, ale uszy niby małpa skalna od wielu lat walcząca w g’danisbańskim koloseum, a nos niczym małpa nosacz, która wywołała zbyt wiele bójek w gospodach. Jego zęby były tak wytarte, że przywodziły na myśl usta sumów skubiących sutki. Oczy tego starca kierowały lubieżne spojrzenia na wszystkie kobiety, a za spojrzeniami podążał robakowaty język pokryty fioletowymi żyłami.
Celem jego żądzy najczęściej była nemilska piękność siedząca w leniwej pozie po drugiej stronie ogniska (jeśli pokusa parzy, jakie inne miejsce mogłaby zająć?). Sakiewka Fragment była tancerką i oratorką znaną w całych Siedmiu Miastach. Czyż trzeba dodawać, że podobna kombinacja talentów budziła gwałtowny entuzjazm dyszących ciężko tłumów zamieszkujących miasta, miasteczka, wioski, chaty, jaskinie i szafy na całym świecie?
Jej uśmiech był pełen życia, włosy były czarne i ciepłe, a wszystkie wypowiedziane słowa pełne apetycznych krągłości. Pożądało jej tysiąc gubernatorów i dziesięć tysięcy szlachciców. Proponowano jej pałace, wyspy na sztucznych jeziorach, a nawet całe miasta. Ofiarowano jej stu niewolników wyszkolonych w sztukach miłosnych, którzy sprawialiby jej przyjemność, aż wiek i zazdrośni bogowie pozbawiliby ją wszelkiej zdolności odczuwania rozkoszy. Zasypywano ją klejnotami, tak licznymi, że mogłyby ozdobić sto samolubnych królowych w ich mrocznych grobowcach. Rzeźbiarze rywalizowali o prawo stworzenia jej podobizn w marmurze bądź brązie, a potem popełniali samobójstwo. Poeci tak głęboko pogrążali się w swych wierszach wyrażających podziw i uwielbienie dla niej, że nie pamiętali o jedzeniu i umierali na swych poddaszach. Wielcy wodzowie potykali się i nadziewali na własne miecze, próbując ją zdobyć. Kapłani wyrzekali się trunków i dzieci. Żonaci mężczyźni zapominali o wszelkiej ostrożności w swych sekretnych eskapadach. Zamężne kobiety z zachwytem demaskowały mężczyzn, a następnie mordowały ich za pomocą ośmieszenia i pełnych pasji oskarżeń.
Nic z tego jednak nie wystarczyło, by ugasić nierozumne płomienie palące jej duszę. Sakiewka Fragment wiedziała, że jest Złodziejką Rozumu. Kradła go mędrcom i zmieniała ich w głupców, ale wszystko, co w ten sposób zdobyła, przeciekało niczym ciężki jak ołów piasek między jej wprawnymi w sztuce miłości palcami. Była też Złodziejką Pożądania i żądza ścigała ją niczym fala przypływu. Wszędzie, gdzie przeszła, zostawiała za sobą pozbawione krwi i życia kobiety. Jeśli jednak chodzi o jej własne pragnienia, nadal poszukiwała gorączkowo, niezdolna przysiąść na dłużej na żadnej gałęzi, bez względu na to, jak bardzo atrakcyjnie wyglądała ona na pierwszy rzut oka.
W końcu odkryła szary proszek i zaczęła dosypywać go sobie do wina. Ów proszek, który tak cudownie pozwalał jej zapomnieć o wszystkim, ujawnił teraz swą prawdziwą naturę. Był Złodziejem Wolności.
Wejdzie do sławnej świątyni Obojętnego Boga, by prosić o błogosławieństwo, jakiego nikt nigdy nie otrzymał. Wierzyła, że może się jej udać, ponieważ zamierzała zatańczyć i zaśpiewać jak nigdy dotąd. Ukradnie bogu obojętność. Zrobi to.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się wolna, ale nie przychodziło jej do głowy nic, czego pragnęłaby bardziej.
Niestety, każdej nocy słyszała zew proszku.
***
Największym rywalem Calapa Rouda był pozbawiony wszelkich ograniczeń, ambitny i niewybaczalnie młody Samochwał Wzburzony. Nie sposób było zaprzeczyć, że zachwycał go fakt, iż stary skurczybyk również uczestniczy w tej podróży, albowiem Samochwał gorąco pragnął, by Calap był świadkiem jego triumfu w Farrogu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może go to zabije.
Siedem lat temu Calap zdefekował się na Samochwała, starając się uniemożliwić mu podniesienie się z brudnej podłogi. Samochwał jednak nie zaliczał się do ludzi, którzy pozwalają, by deszcz guana stanął na drodze ich przeznaczeniu. Wiedział, że jest bardzo utalentowany w większości dziedzin, a w tych, w których brakowało mu talentu, mógł nadrobić ten niedostatek bezczelnością i całkowicie nieuzasadnioną arogancją. Szyderczy uśmiech mógł być równie dobry jak odpowiedź. Grymas ust potrafił poderżnąć gardło człowiekowi stojącemu na drugim końcu pokoju. Patrzył na Calapa tak, jak wilk patrzy na psa – przerażony faktem pokrewieństwa i zdeterminowany przy pierwszej okazji rozszarpać na strzępy to żałosne stworzenie.
Prawdziwy talent był umiejętnością skutecznego ukrywania geniuszu, a Samochwał uważał się za mistrza maskowania. W przyszłości spłynie na niego chwała, ale nie zdradzał tego żadnym napomknięciem, które jakiś zrzędliwy krytyk albo zarozumiały rywal mógłby wykorzystać, by rzucić się na niego jak gronostaj. Nie, na razie wszyscy mogli go lekceważyć. Zdejmie maskę w Farrogu i wszyscy zobaczą jego prawdziwą twarz. Calap Roud, ta piękna tancerka o załzawionych oczach, Sakiewka Fragment, i Świta…
***
Świta! Skąd mogły się wziąć stworzenia z takim zapałem wyrzekające się wszelkich pretensji do siedzącego trybu życia? Wyobraźmy sobie pośpiech, pełen ekscytacji bełkot, nieuchwytny błysk w oku, bezmyślny zapał pieska pokojowego, torbę podróżną wypełnioną różnymi różnościami, a wszystko to przepojone gracją, z jaką fakir przygotowuje się za kulisami do występu przed podagrycznym królem. Tornado przemyka przez przypominające świątynie pokoje i wypada na zewnątrz!
Tupot trzech par stóp, zbliżający się ze wszystkich stron w nieprzystojnym cwale, lecz szybko przechodzący w bardziej kobiecy trucht, gdy zjawia się Otoczony Czcią. Świta towarzyszy Doskonałemu Artyście wszędzie – na spotkaniach wielkich i małych, publicznych i osobistych. To ona wzniosła mury potężnej, niezdobytej twierdzy, jaką jest jego ego. Strzeże fosy, powstrzymując wszelkie sugestie śmiertelności poza najsłodszymi wydalinami. Stoi na straży przy wszystkich tylnych bramach, oczyszcza śluzy, tworzy witraże, na których namalowano barwami tęczy perfekcyjny profil ich ukochanego.
Ale nie śmiejmy się zbytnio, albowiem życie każdego z nas jest odrębnym cudem, a pogarda czy litość nie służą zdrowiu duszy. Zawiść może się nagle wyrwać na wolność w krępująco publicznym miejscu. Obiekt owego nieprzytomnego podziwu musi zaczekać, aż na każdej z tych kobiet skupi się światło naszego czujnego reflektora.
Na początek wymienimy imiona wszystkich trzech i przydzielimy im charakterystyczne cechy, które ułatwią ich późniejsze rozpoznanie.
Oddana, która jest pierwsza właściwie bez konkretnego powodu, przeżyła już dwadzieścia trzy lata i pamięta z bolesnymi szczegółami cztery z nich, od momentu, gdy po raz pierwszy ujrzała ukochanego Doskonałego Artystę, aż do chwili bieżącej, o której mówi nasza opowieść. Z pierwszych osiemnastu lat życia nie pamięta absolutnie nic. Czy się urodziła? Czy miała rodziców? Czy ją kochali? Nie potrafi odpowiedzieć na te pytania. Bracia? Siostry? Kochankowie? Potomstwo? Czy jadła? Czy spała?
Ciemnobrązowe i sprężyste były jej włosy, opadające w lokach na ramiona. Brew miała ciągłą, o cudownie niezależnych ruchach na obu końcach. Jej nos, wąski i wydatny, nosił wszelkie ślady nałogowego, nierozsądnego wściubiania. Jej ust nie sposób opisać, jako że nigdy nie nieruchomiały na chwilę wystarczająco długą, by przyjrzeć się im uważnie, a sterczący podbródek znamionował nieokreśloną pewność siebie. O jej ukrytym pod barwną jak kwiaty ciele nie wiadomo nic. Wystarczy, że powiemy, iż pewnie trzymała się w siodle, nie przeszkadzając zbytnio koniowi. Oddana o ruchliwych ustach.
Druga była Rozpieszczka, słabo zaznajomiona ze wszystkimi językami, w tym również ze swym rodzimym. Jej umiejętnością było mizdrzenie się, objawiające się pod postacią zwartej grupy manieryzmów i ciągłego przechodzenia od jednej pozy do drugiej. Niestety, każda z nich trwała chwilę za długo, a zarazem niewystarczająco długo. Rozpieszczka jednym ciągiem potrafi przejść od siedzenia na jedwabnej poduszce ze skrzyżowanymi nogami i łokciami opartymi między kolanami, oraz ciężarem podbródka (i zapewne wszystkiego, co znajdowało się nad nim), wspartego na długich, splecionych palcach obu dłoni, do leniwego przeciągnięcia długiej, perfekcyjnie ukształtowanej nogi, odrzucenia do tyłu głowy, uniesienia wyprostowanych rąk do góry, by podkreślić imponujące piersi, a wreszcie wstać gładko jak dym, obrócić się, kręcąc ponętnymi biodrami i ukazując po drodze bliźniacze beczki pośladków, nim spocznie na otomanie, a jej włosy opadną swobodnie niczym macki. Jedną ręką podeprze głowę, podczas gdy druga (ręka, nie głowa) wsunie piersi w małe miseczki, których styl i rozmiar sugerują, że wybrała je miesiąc po osiągnięciu dojrzałości.
Trzeba dodać, że w przypadku Rozpieszczki chwila osiągnięcia dojrzałości była pogrzebana pod grubą warstwą dziewictwa, w grobie zasypanym tak dawno, że na wierzchu wyrosła już bujna trawa, a miejscowi pasterze zdążyli zapomnieć, co oznacza to niewielkie wzniesienie. Niemniej ma dopiero dziewiętnaście lat. Jej włosy, mimo że falują kusząco niczym powierzchnia morza, mają kolor miodu, choć u końców na szerokość palca barwi je czarnym kohlem. Jej oczy są wizją z fantazji młodego chłopca, w których oczy mają znaczenie. Są za duże i sugerują ciepłe, wonne buduary, gdzie uczucia przechodzą z macierzyńskich w zupełnie inne łatwo jak mrugnięcie powieką (albo dwiema). Rzeźbiarze mogliby marzyć o przedstawieniu jej podobizny w złocistym wosku albo miękkiej glinie, malarze pragnęliby uwiecznić jej urodę na płótnie albo na fresku, jeśli nawet nie na suficie. Nie sposób jednak uniknąć podejrzeń, że ta obsesja musi trwać krótko. Czy obiekt pożądania może się okazać zbyt pociągający? Ile różnych póz może istnieć na świecie i w jaki sposób przyswoiła sobie je wszystkie? Nawet kiedy śpi, jej pozycja przyprawia o perfekcyjną palpitację. Rzeźbiarz, który by ją wtedy ujrzał, z rozpaczą przekonałby się, że Rozpieszczka sama jest rzeźbą, która ją przedstawia. Nikt nie mógłby jej dorównać, a tym bardziej udoskonalić. Malarze mogliby pogrążyć się w toksycznym obłędzie, próbując oddać barwę jej nieskazitelnej skóry. Do kwestii toksyczności wrócimy jeszcze, gdy przypomnimy o naszej drogiej Rozpieszczce.
Czy poeta mógłby oddać jej esencję w słowach, nie popadając w mdłości?
***
Przejdźmy do ostatniej z trójki. Wgapionej Zachwyt nie grozi żadna postać nieprawości, nie z powodu braku doświadczenia, lecz cudownej odporności na wszelkie niemoralne myśli. Zaledwie szesnaście lat upłynęło od dnia, gdy matka ze zdumieniem wydała ją na świat, z samej swej natury nieświadoma tego, że jest w ciąży, podobnie jak tego, że córka w niepokalany sposób odziedziczy jej niewinność. Wgapiona Zachwyt nie zasługuje na nic poza wyrozumiałymi pochwałami, zarówno od paladynów, jak i od łotrów (pomijając tylko Wielkich Artystów). Zawsze skora do uśmiechów, nawet w najmniej odpowiednich momentach, w jednej chwili ucieka jak szczeniak przed karzącym butem pana, by w następnej położyć się na jego kolanach, wiercąc się, jak potrafią tylko stworzenia posiadające pazury, wilgotny nos i ruchliwy ogon.
Ani jeden z jej uczynków nie zrodził się ze złych intencji. Nie można jej obciążyć winą za żaden z licznych nieszczęśliwych wypadków. Kiedy śpiewała, co zdarzało się jej często, nie potrafiła odnaleźć właściwej tonacji, nawet gdyby przylepiono ją do jej języka. Mimo to wszyscy gapili się na nią z lśniącymi podziwem oczami. Co właściwie mogli sobie myśleć? Czy to było echo ich osobistych wyobrażeń, zmiażdżonych i porzuconych już w latach dzieciństwa? A może to zupełny brak talentu połączony z bezczelnością przywoływał wspomnienia pochwał otrzymywanych w tych młodych latach? A może dramatyczna powaga jej popisów wyłączała krytyczne zdolności umysłu, pozostawiając tylko papkę o słodkim zapachu?
Wgapiona Zachwyt, córko zdumienia i zabawko Wielkiego Artysty, wszelkie wspomnienia o tobie z pewnością pozostaną nieśmiertelne i niezmienne. Czyste jak nostalgia i zimne okrucieństwo, z jakim cię wykorzystano. Czyż jednak nie prowadzi nas to do samego Wielkiego Artysty, tego, któremu towarzyszyła Świta? Zaiste prowadzi.
***
Spryciarz Lepiszcze trzy razy zdobył Płaszcz Największego Artysty Stulecia. Trzyosobowa Świta, jaka towarzyszyła mu podczas wędrówki przez Wielką Suchość, jeszcze przed miesiącem składała się z sześciuset pięćdziesięciu czterech kobiet. Gdyby Wpatrzona w najlepszych intencjach nie postanowiła posprzątać pod pokładem transportowej barki, wszystkie nadal byłyby z nim. Jakby cokolwiek wiedziała o łodziach i podobnych sprawach. Jakby była w stanie zrozumieć, do czego służą zatyczki spustowe i otwory odpływowe, czy jak tam właściwie nazywają się takie rzeczy.
Spryciarz wyglądał na wyższego, niż na to wyglądał, jeśli w ogóle można powiedzieć coś takiego. Zdecydowane skinienia głowami widoczne ze wszystkich stron sugerują, że można. Nosił płaszcz i stawiał kroki w sposób sprawiający wrażenie, że jest okazalszy niż w rzeczywistości. Rysy jego spokojnej twarzy nie wydawały się zbyt silnie zaznaczone, choć nie były też delikatne. Wszystkie razem wyglądały przyjemnie na jego twarzy, ale gdyby oddzielić je od siebie, i ułożyć wśród konkurentów na stoliku bazarowego handlarza, nikt nawet by nie sięgnął po żaden z nich, nie wspominając już o ich kupieniu – chyba że zafascynowałyby go jako nieatrakcyjne kurioza.
Jeśli chodzi o talent, Spryciarz Lepiszcze otrzymał go całkiem sporo. Nie tyle, by przelewał się przez brzegi, ale zawsze coś – płomień, mrugnięcie, możliwość doskonalenia, bezczelna pewność, z jaką kroczył (a za nim jak zwykle jego rozchichotana Świta). Któraś z tych rzeczy, a być może wszystkie razem, dobrze mu się przysłużyła i zasłynął ze swej sławy w równym stopniu jak z wierszy i poematów. Sława karmiąca się sławą. Szczęśliwy traf pozwalający się sycić tym, co miało dopiero nadejść.
W przypadku kogoś takiego żadna przesada nie może być nadmierna. Skromność jest bardzo cienką warstewką na powierzchni zapamiętałego samouwielbienia, tworzącego złudzenie głębi równie realnej jak to, co naprawdę jest głębokie. Sam jednak nigdy nie używałem słów jako broni, ponieważ miałem do dyspozycji wiele innych, znacznie skuteczniejszych oręży.
W gruncie rzeczy, gdy przyglądam się sobie, jak siedzę przy tym ognisku, widzę jeszcze stosunkowo młodego poetę o wielkiej sławie. Mam niewiele włosów na głowie i w związku z tym mój cień nie przypomina anielskiej sylwetki Spryciarza Lepiszcza, który dzięki swej bujnej kasztanowatej czuprynie bez żadnego wysiłku przywołuje na ścianę pobliskiego namiotu naprawdę imponujący obraz. Obdarowani rzadko zastanawiają się nad darami, które otrzymali. Można nawet powiedzieć, że nie robią tego nigdy, chyba że po to, by je podziwiać, albo, co jeszcze bardziej zachwycające, podziwiać podziw, jaki budzi u innych wszystko, co otrzymali – czy to głos, czy dar słów, czy włosy.
Ja jednak wycofałem się w siebie, jak zwykłem to robić w tamtych czasach – nieznany nikomu poszukiwacz przygód, opowiadacz historii pragnący zaprzeczyć związkom między tymi, które opowiadałem wówczas, a tą, którą snuję teraz.
Życiu wszystkich wędrowców zagrażało niebezpieczeństwo, albowiem życie zawsze jest niepewne, ale niekiedy niebo bywa pogodne, słońce cały czas świeci i jest ciepło, w innych zaś chwilach firmament ciemnieje, widać na nim tylko zimne światło gwiazd i dmie porywisty mistral. Dostrzegamy w tym krąg niebios, ale podobne wierzenia to jedynie efekt niedostatków naszej wyobraźni, ponieważ to my kręcimy się niczym chrząszcz uczepiony koła wozu i w ten sposób liczymy upływające dni.
Widzę siebie, młodszego niż obecnie, młodszego niż kiedykolwiek. To opowieść o mnie, a zarazem o nim. Jak to możliwe?
Czym jednak jest dusza, jeśli nie mapą każdego kręgu?
***
Miejmy nadzieję, że po poważnych rozważaniach, które właśnie zakończyliśmy, ten dodatek stanie się chwilką ulgi. Gdy skończył się dwudziesty trzeci dzień drogi, grupka nieszczęsnych wędrowców natrafiła na nieznajomego, który podróżował sam. Wygłodzony i spalony słońcem Apto Canavalian zapewne zbliżał się już do kresu życia i w związku z tym mogłaby mu grozić nagła śmierć z rąk Nehemothanai oraz pielgrzymów, gdyby nie jeden istotny szczegół. Przez spękane wargi z ust Apta, być może wypełnianych jedynie monotonną dietą złożoną z wina i surowych ryb, wyrwały się słowa, że nie jest żadnym pielgrzymem. Był w rzeczywistości sędzią z ducha, nawet jeśli nie z zawodu (bez względu na jego aspiracje). Apto Canavalian zaliczał się do elity elit w spektrum intelektualistów. Był twórcą paradygmatów i prognostą popularności w uprzywilejowanych sferach, z których płynie osąd. Krótką mówiąc, był jednym z doborowego grona decydującego, komu przypadnie tytuł Artysty Stulecia.
Jego muł padł dotknięty jakąś paskudną zarazą. Jego sługa padł ofiarą tragicznego wypadku, pewnej nocy udusił się, szukając samozaspokojenia. Teraz leżał pochowany w bagnie, daleko na północ od Wielkiej Suchości. Apto podróżował na własny koszt, gdyż zaproszenie przysłane przez mistycznych organizatorów niestety nie przewidywało pokrycia kosztów, a z zapasów nie pozostało mu nic poza butelką smakującego octem sikacza (wkrótce wyszło też na jaw, że stan odwodnienia, w jakim się znalazł, miał więcej wspólnego z poprzednimi dziewięcioma butelkami niż z brakiem wody).
Gdyby artyści mieli prawdziwą odwagę (co jest wątpliwe), fakt, że z taką zaciekłością bronili życia Apta tuż po jego odkryciu, stanowiłby znaczący dowód na istnienie tej cechy, w życiu jednak często mylimy desperację i interesowność z odwagą, ponieważ ich oblicza są podobnie srogie, a nawet przerażające.
Nawet czcigodny Tulgord Vise cofnął się przed potopem ledwie ludzkich warknięć wydobywających się z ich gardeł. Tak czy inaczej, głosowanie zostało już rozstrzygnięte.
***
Noc jest młodsza, niżby się zdawało. Otwiera się przed nami opowieść, ogromna kłoda o tajemniczym pochodzeniu szybko spija płomienie wypływające z węgielków, tłuszcz skwierczy, a krąg się zacieśnia. Tylko Dantoc jak zwykle nie opuszcza karety.
Dla wygody wymienimy wszystkich raz jeszcze. Apto Canavalian, niedawno przybyły i być może bledszy, niż przystoi ozdrowieńcowi. Calap Roud, artysta mający za sobą stulecie przeciętności, które zaprowadziło go na bardzo niewielkie wyżyny. Avas Didion Migot, czcigodny głos zdający tę skromną relację. Sakiewka Fragment, która prezentuje się skromnie w zmysłowym blasku płomieni, a jej oczy są udręczone jak dogasające świece. Samochwał Wzburzony, który za chwilę ma pierwszy przemówić do zgromadzonych w kręgu, wygląda jak człowiek siedzący na mrowisku – gorączkowo spragniony uwagi i mokry od potu. Spryciarz Lepiszcze, spoczywa na ziemi w imponującej pozie, jego wyczyszczone buty błyszczą, a na wyciągniętych nogach spoczywają dwie dziewczyny ze Świty. Wpatrzona Zachwyt mruga powoli, muskając rzęsami cenną końcówkę kwiatu Spryciarza, brew Oddanej wije się jak gąsienica na płonącej gałązce, a Rozpieszczka układa się w nową pozę, wciskając piersi w bok zwieńczonej kasztanowymi włosami głowy. Ciekawe, jaką szemrzącą obietnicę słyszy uwięzione w ten sposób ucho?
Większą część jednej strony kręgu zajmują Mikrus, Pchła i Meszka Pieśniarze – wojownicza ściana, groźnie najeżona i cuchnąca jak łóżko nastoletniego chłopaka. Blisko pokrytej strupami dłoni Mikrusa siedzi Oskoma Pieśniarz. Usta ma usmarowane tłuszczem i rzuca w moją stronę lubieżne, lecz niechciane spojrzenia. Na prawo od niej spaceruje w kółko Steck Marynd. W przygasającym blasku ogniska wygląda jak duch. Być może to w brzuchu tak mu burczy, ale prędzej trafi go szlag, niż zaspokoi głód w towarzystwie tych zwierząt. Zdrowy Rycerz Arpo Relent siedzi w migotliwym, złotym blasku, wlepiając spojrzenie w Pieśniarzy, podczas gdy Tulgord Vise dłubie sobie w zębach sztychem sztyletu, jak zawsze gotowy w każdej chwili wygłosić ciętą ripostę.
Ostatnie miejsce w szeregu zajmuje nasz przewodnik. Byśmy nie zapomnieli, jak się nazywa, godzi się wygłosić stosowny komentarz, który wstrząśnie naszą pamięcią i przypomni nam Sardica Muskuła, przycupniętego w ptasiej pozycji, pewnego siebie niczym kogucik, choć być może nieco zbitego z tropu wydarzeniami.
Oto wprowadzenie postaci, przeżute tak starannie, że możemy mieć nadzieję, iż nawet niemowlę się nim nie zakrztusi.
***
Opowieść zaczyna się od słów, które padły nagle w blasku ogniska. Jego żar niesie ze sobą apetyczny aromat. W półmroku za nim trzy konie wiercą się i parskają, a dwa muły przyglądają się im z zazdrością (wydają się większe niż w rzeczywistości, a te szczotkowane grzywy to zniewaga!). Wielka Suchość jest pokrytym szronem pustkowiem otaczającym ze wszystkich stron ogrzaną ogniem wyspę, pełną głazów, skał i karłowatych krzewów. Kareta poskrzypuje. Coś w jej wnętrzu się porusza. Być może zaropiałe oko wygląda przez szparę między zasłonami albo ucho przyciska się do wizjera w ścianie powozu, w nadziei, że coś usłyszy.
W powietrzu unosi się dotykalna aura strachu, jakby zapowiedź potopu.
Relacja z dwudziestej trzeciej nocy
– Posłuchajcie! Czyja to jest opowieść! – zawołał Samochwał Wzburzony, człowiek wzrostu sprawiającego, że niżsi mężczyźni nienawidzili go z zasady.
Włosy miał skołtunione i rozczochrane, ale bujne, zęby ustawione w mniej więcej równym szeregu, usta pełne, a włosy i brodę krótko przystrzyżone. Te usta były jednak skłonne do grymasów niezadowolenia, twarz wyrażała tylko użalanie się nad sobą, a o nosie lepiej w ogóle nie wspominać.
Jego słowa poniosły się echem w nocnym powietrzu. Samochwał czekał, aż ktoś rzuci mu wyzwanie, ale chętnych nie było. Możemy wyliczyć powody, jakby miały one jakiekolwiek znaczenie. Po pierwsze, dwadzieścia trzy dni rozpaczliwych wyrzeczeń, a następnie grozy, osłabiło nas wszystkich. Po drugie, ciężar konieczności okazał się zbyt wielki, przynajmniej dla bardziej delikatnych spośród nas. Po trzecie, była też kwestia poczucia winy, najbardziej osobliwego ze wszystkich jarzm. Być może powinniśmy przyjrzeć się mu dokładniej, ale z drugiej strony to właściwie zbędne. Któż z nas nie zna poczucia winy? Nagle rozległa się seria trzasków spadającego na węgle tłuszczu. Prawie wszyscy się wzdrygnęli.
– Ale potrzebuję odpoczynku, a co więcej pora już na ucztę kry-tyków.
Ach, uczta krytyków. Skinąłem głową i uśmiechnąłem się, ale nikt tego nie zauważył.
Samochwał wytarł dłonie o uda, zerknął na Sakiewkę i przesunął się, by usiąść wygodniej.
– Ordig mógł się podawać za genialnego artystę tylko dzięki tysiącowi zbutwiałych zwojów oraz trzymanemu w dłoni kutasowi mecenasa. Gdy ktoś nada sobie taki tytuł, wszystko uchodzi mu na sucho. Rzecz jasna, każdy wie, że gówno to bardzo żyzna gleba, ale co na niej wyrośnie? Oto jest pytanie.
Z ogniska trysnęły skry. Buchnęły z niego kolejne kłęby dymu, a gdy wiatr zmienił kierunek, oczy zaszczypały inną grupę wędrowców.
Twarz Samochwała Wzburzonego, rozświetlona pomarańczowym blaskiem, rumiana i pełna życia, wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu niczym samodzielny obiekt. Poniżej szyi osłaniał go ciemnoszary płaszcz ozdobiony srebrnymi kółeczkami. Zapewne tak było lepiej. Głowa wygłaszająca wszystkie te komunały równie dobrze mogłaby być nadziana na patyk. Właściwie to cud, że tak nie było.
– Natomiast Aurpan, wyobraźcie sobie bezczelność jego Zarzutów winnego. Cóż za chłam. Winny? Tak jest. Winny całkowitego braku talentu. Musimy, wiem o tym lepiej niż ktokolwiek inny, pamiętać o wrodzonej tępocie przeciętnych ludzi, ich skłonności do wybaczania wszystkiego poza geniuszem. Aurpan szczęśliwie był odporny na owo zagrożenie. Dlatego wszyscy go kochali.
Pchła Pieśniarz odchrząknął.
– Niech ktoś obróci tę nogę.
Samochwał siedział najbliżej rożna, ale oczywiście nie ruszył się z miejsca. Pan Moszcz Ambertroshin pochylił się i złapał za owinięty w tkaninę uchwyt. Skwierczący, tryskający skrami udziec był masywny i nieumiejętnie nadziany, ale po kilku próbach udało mu się go obrócić. Mężczyzna usiadł i rozejrzał się wyraźnie zawstydzony. Nikt nie chciał spojrzeć mu w oczy.
Ciemność, niepewne światło płomieni oraz dym były dla wszystkich tej nocy wielką łaską, ale żołądki nadal pozostawały niechętne i zbuntowane. Nikt nie czuł się głodny. Upieczone mięso posłuży dniu jutrzejszemu, bolesnej wędrówce przez dziwnie opustoszałą Wielką Suchość, dwudziestemu czwartemu dniu podróży, gdy czuliśmy się porzuceni przez cały świat. Byliśmy ostatnimi, którzy pozostali przy życiu, i rodził się w nas strach, że Obojętny Bóg nie jest już taki obojętny. Czy zapomniano o nas, ostatnich ocalonych ze sprawiedliwego osądu? Spoglądając na pieczoną nad ogniskiem nogę, doszedłem do wniosku, że to możliwe, ale mało prawdopodobne.
– Koniec z Ordigiem i Aurpanem – skwitował Tulgord Vise. – Pytanie brzmi: kogo zjemy jutro?
***
Ponieważ uczta krytyków była tym, czym była, artysta, któremu ją poświęcono, musiał dać krytykom satysfakcję, a nawet przesyt. Mówiąc ściślej, musiał być martwy. Będzie martwy. Inne możliwości nie wchodziły w grę. Kończyny leżą nieruchomo i nie próbują stawiać oporu. Nieczułe usta rzadko się otwierają, by dać wyraz oburzeniu. Nie ma też możliwości odwołania się do argumentu brzytwy, by sprawić, że na ziemię padną kolejne trupy. Ciało porusza się po trąceniu nogą, ale zaraz nieruchomieje. Szturchanie nic nie daje. Dźganie palcem nie wywołuje reakcji. Po wszystkich tych próbach ogłasza się wreszcie, że obiekt można bezpiecznie obedrzeć ze skóry i poćwiartować, odfiletować i wypatroszyć, a w końcu podzielić na porcje. Pozwala się na nagłe odkrycie podziwu, szacunek jest akceptowany, a jego głośne wyrażenie zasługuje na pochwałę. W końcu nadchodzi pora na uznanie, na przykład: „Uznaję, że ten artysta nie żyje i w związku z tym zasługuje na tytuł geniusza, a wartość, jaką osiągnął za życia, może teraz być zdziesięciokrotniona”. Oto uczta krytyków.
***
Zdrowy Rycerz Arpo Relent pierwszy zabrał głos w tej materii. (Jakiej materii? Tej oczywiście). Do tej pory prowadzono bezładną dyskusję o koniach i mułach, a satysfakcja nie chciała nadejść. Połączono zasoby i okazało się, że jest ich za mało. Żołądki kurczyły się boleśnie.
– Na świecie jest za dużo artystów. Nikt nie może podważyć prawdziwości tej tezy. – Chcąc dodać wagi i wiarygodności swym słowom (jako że wszyscy w grupce artystów zareagowali na nie nagłym ożywieniem), Arpo Relent wsparł zakutą w pancerną rękawicę dłoń na gałce jednego ze swych mieczy. Chwila, w której można było wyrazić sprzeciw, minęła. – A ponieważ są wśród nas Nehemothanai, których sprawa jest najsprawiedliwsza, a ich potrzeby są pilne i czyste, honor wymaga przyznania, że potrzebujemy naszych odważnych i wiernych wierzchowców. Jest też oczywiste, że kareta Dantoc nigdzie nie dotrze bez mułów. W związku z tym trzeba stawić czoło twardym wymogom przetrwania.
– Chcesz powiedzieć, że musimy kogoś zjeść – odezwałem się w tym punkcie. Nie chodziło o to, że byłem wyjątkowo tępy. Po prostu chciałem od razu przejść do sedna (z pewnością odbiorcy niniejszej opowieści zauważyli już u mnie tę tendencję). Moja dewiza zawsze brzmiała „powiedz to prosto”.
Arpo Relent zmarszczył brwi, jakby rozczarowała go moja wulgarna zwięzłość. Jakiż artysta mógłby powiedzieć coś takiego? Jakiemuż artyście mogłoby zabraknąć intelektualnej subtelności, potrzebnej, by pogłaskać kotka eufemizmu? Kiedy nie chce się podjąć gry, trudno mówić o dobrej zabawie. Co w tym przypadku znaczy pojęcie „dobrej zabawy”? Sprytne usprawiedliwienia popełnionego morderstwa, rzecz jasna. Cóż mogłoby być bardziej zabawne?
Pierwszy przyłączył się do gry Mikrus Pieśniarz. Uśmiechnął się półgębkiem i skierował świńskie oczka na nieszczęsnych artystów, którzy stali w zagrodzie niczym owce, czekając, aż nadejdzie kat z toporem.
– Ale którego najpierw, Relent? Od grubych do chudych? Od nieprzyjemnych do bezużytecznych? Od brzydkich do ładnych? Potrzebujemy jakiegoś systemu. Mam rację, Pchła?
– Masz – zgodził się jego brat.
– Meszka?
– Masz – powtórzył drugi.
– Oskoma?
– Podoba mi się ten z wygoloną głową.
– Chcesz mnie zjeść najpierw?
– Słucham?
Mikrus łypnął na mnie ze złością.
– Ostrzegałem cię, Migot.
W rozmowie ze zbirem prędzej czy później osiąga się punkt, w którym każde wypowiedziane słowo może się stać usprawiedliwieniem przemocy. Nieważne jakie to słowo. Nie liczy się nawet fakt jego wypowiedzenia. Nic nie ma znaczenia, poza grubą czaszką i wątpliwej jakości substancją ukrytą w jej wnętrzu. Nie ma przyczyny ani skutku. Wyobraziłem sobie mechanizm zmierzający do chwili wybuchu. Czas jest z góry ustalony. Proces jest nieodwracalny.
Czekałem z rezygnacją, aż złość Mikrusa Pieśniarza eksploduje.
– Powinni opowiadać historie – odezwała się nagle Oskoma.
Steck Marynd wybrał akurat tę chwilę, by prychnąć pogardliwie. To było naprawdę efektowne prychnięcie i z pewnością liczyło się jako pierwszy oddany głos.
Mikrus zamrugał. Potem zamrugał raz jeszcze. Łatwo można było zauważyć tumult dezorientacji, który pojawił się na jego zwierzęcym obliczu. Po chwili Mikrus uśmiechnął się tak szeroko, że wszystkie chmury się spłoszyły.
– Pchła?
– Jestem za.
– Meszka?
– Ja też.
– Rycerzu Relent, czy to ci odpowiada?
– Powinieneś zwracać się do mnie „panie”!
– Czy to znaczy, że jesteś za?
– Myślę, że tak – odezwał się Pchła. – Meszka?
– Och tak, z pewnością jest za.
W tej samej chwili Tulgord Vise, Śmiertelny Miecz Sióstr, wszedł w zrozumiałą lukę dzielącą Nehemothanai od beztroskich artystów (do których w owym punkcie lekkomyślnie się zaliczałem), wydał z siebie niewytworny odgłos (górnym otworem ciała) i przyjrzał się ze spokojem wszystkim obecnym, w tym również przewodnikowi (którego imię w tej chwili mi umyka), panu Moszczowi, Sakiewce Fragment, oraz Świcie (biedny Apto jeszcze do nas nie dołączył). Można przypuszczać, że pragnął w ten sposób ustalić, że to on jest ostatecznym arbitrem w tej materii (tak jest, tej materii), ale oczywiście on również miał tylko jeden głos, niewykluczone więc, że był to dla niego dylemat moralny. Najwyraźniej dostrzegł potrzebę usprawiedliwienia tego, co miało się wydarzyć, a gdy chodziło o kwestie moralne, któż mógłby być lepszym sędzią niż Tulgord Vise?
No cóż, być może ofiary?
Ale na to łatwo można znaleźć odpowiedź w infantylnym arsenale leżącym w zasięgu wszystkich, którzy nie mają nic do stracenia, za to wszystko do zyskania. Odkąd to etyka może zatriumfować nad siłą? Walka była tak nierówna, że nikt nie czuł potrzeby uciekania się do przemocy. W związku z tym pozerstwo Tulgorda przyjęto z obojętnością, na jaką zasługiwało. Ten szczegół całkowicie jednak umknął jego uwagi.
W ten sposób zaakceptowano cowieczorne występy. Wszyscy artyści musieli śpiewać, żeby nie stać się kolacją. O ironio, pierwsza ofiara nie opowiedziała żadnej historii, popełniła bowiem zbrodnię polegającą na wyrażeniu sprzeciwu.
– Zjedzcie cholerne konie! – zawołał mężczyzna z całym przerażeniem kogoś, kogo w każdej grze, w której uczestniczył w dzieciństwie, wybierano na samym końcu. Wszyscy wiemy, że niektóre wspomnienia zostają nam na całe życie.
Arpo Relent potrząsnął głową.
– Głosowanie skończone – oznajmił. – Każdy człowiek o odpowiednio wysokiej pozycji przyzna, że koń rycerza ma znacznie większą wartość niż jakikolwiek poeta, bard albo rzeźbiarz. Kwestia rozstrzygnięta. Nie zjemy koni.
Łypnął złowrogo spode łba, jak zwykł robić zawsze, gdy przestał mówić.
– To jest…
Możemy bezpiecznie założyć, że nieszczęsny artysta zamierzał użyć słowa „głupie” albo „szalone”, bądź też podobnego adekwatnego i całkowicie rozsądnego określenia. Dodatkowym dowodem na to może być fakt, że gdy jego ścięta głowa potoczyła się niemal do moich stóp po straszliwym uderzeniu błogosławionego miecza Tulgorda Vise’a, usta nadal próbowały dokończyć tę myśl. To zapisało się w mojej pamięci bardzo wyraźnie.
Pierwszego poetę, zabitego tak sprawnie, poćwiartowano i zjedzono jedenastej nocy podróży przez Wielką Suchość. Drugiego spotkał ten sam los szesnastej nocy, a trzeciego dwudziestej. Gdy nadchodziła dwudziesta druga, urządzono głosowanie nad zgłoszoną przez Arpa propozycją południowych posiłków, które miały dobrze wpłynąć na siłę i morale wędrowców. Wtedy pojawił się rytuał uczt krytyków, wprowadzony przez przerażonego Samochwała Wzburzonego.
Owej nocy nastąpił ostatni występ dwóch kolejnych pechowych poetów. Obaj byli bardami o umiarkowanym talencie.
W tej chwili ci z was, którzy mnie słuchają (być może nawet ty sam), mogą unieść rękę na znak sprzeciwu. (Mówisz, że to nie pierwszy raz? Nie przyglądałem się wam zbyt uważnie). Trzydzieści dziewięć dni na Wielkiej Suchości? Z pewnością w tej chwili, zaledwie kilka dni drogi od przystani promu u podstawy płaskowyżu, nie trzeba już było jeść ludzi? Oczywiście masz rację, ale, rozumiesz, wędrowcy przyzwyczaili się do wygody. Jak już się zaczęło, trzeba skończyć, jak powiedział pewien nażarty skurwysyn. Co więcej, trzydzieści dziewięć dni to czas podróży w optymalnych warunkach, a warunki były dalekie od optymalnych, przynajmniej na początku. Czy to wystarczy? Z pewnością nie, ale w końcu czyja to opowieść?
Ordig spoczywał obecnie w brzuchach wędrowców. Osiągnął głębię, do jakiej nawet się nie zbliżył za życia. Ostatnia opowieść Aurpana była źle skonstruowana i niespójna stylistycznie, niedopracowana i zbyt wymyślna zarazem. Uczta krytyków się skończyła. Została tylko czwórka artystów. Sakiewkę Fragment jednogłośnie ułaskawiono, a według oceny przewodnika wędrowcy mieli spędzić na Wielkiej Suchości jeszcze szesnaście dób.
Choć talent do rachunków rzadko przypada w udziale artystom, dla wszystkich nas, nieszczęsnych śpiewaków, było oczywiste, że nasze dni na tym świecie szybko się skończą. Gdy jednak nadszedł zmierzch, nasze wysiłki były równie desperackie jak zawsze.
***
Samochwał Wzburzony oblizał wargi i przez długi czas wpatrywał się w Apto Canavaliana, nim wreszcie zaczerpnął tchu.
– Chciałem zachować to dramatyczne oratorium na ostatnią noc w Farrogu, ale z drugiej strony nigdzie nie znajdę widowni równie wymagającej jak ta.
Roześmiał się. Zabrzmiało to raczej kiepsko.
Apto potarł twarz, jakby musiał przekonać samego siebie, że to nie sen w gorączce (podobne koszmary nawiedzają wszystkich zawodowych krytyków). Wyobrażam sobie, że gdyby dano mu wybór, przy pierwszej nadarzającej się sposobności uciekłby na pustkowia. Taka sposobność nie miała jednak nadejść, ponieważ na kolanach Stecka Marynda leżała zawsze naciągnięta kusza (na razie dał sobie spokój ze spacerowaniem w kółko).
Samochwał wyciągnął własną broń, lirę o trzech strunach, i zaczął ją stroić. Pochylił głowę nad instrumentem i wykrzywił twarz w wyrazie skupienia. Szarpnął na próbę struny, potem uczynił to z rozmachem, a następnie znowu na próbę. Na jego zmarszczone czoło wystąpiły kropelki potu. W każdej odbijały się płomienie ogniska. Gdy siedzący widzowie zaczęli okazywać niepokój, po raz ostatni dotknął drewnianego gryfu i przybrał wygodną pozycję.
– Ten utwór jest oparty na sekwencji eschologosu nemilskich poetów Czerwonego Rozkwitu z trzeciego wieku. – Znowu oblizał wargi. – To nie znaczy, że cokolwiek ukradłem. Po prostu inspirowałem się ich twórczością.
– A kim oni właściwie byli? – zapytał Apto.
– Byli sławni – odparł Samochwał. – To wystarczy.
– Ale jak się nazywali?
– Co to ma za znaczenie? Śpiewali sławne poematy!
– Jakie?
– To nieważne! Byli poetami Czerwonego Rozkwitu z Nemilu! Byli sławni! W tamtych czasach ludzie naprawdę cenili bardów i poetów! Nie wyrzucali ich na śmietnik, by o nich zapomnieć!
– Ale ty zapomniałeś ich imiona, tak?
– Jeśli nigdy ich nie słyszałeś, skąd mógłbyś wiedzieć, czy je znam? Mógłbym wymyślić jakieś imiona, a ty tylko pokiwałbyś głową, bo w końcu jesteś uczonym! Mam rację?
Calap Roud kręcił głową, ale w jego oczach pojawił się błysk za-chwytu.
– Młody Samochwale, krzyczenie na jednego z sędziów przyznających Płaszcz nie przysporzy ci korzyści.
– Ty też nie znasz ich imion! – zawołał Samochwał.
– To prawda, nie znam, ale ja nie udaję, że się nimi inspirowałem.
– Proszę bardzo, za chwilę usłyszysz owoc inspiracji najwyższej klasy!
– Co cię znowu zainspirowało? – zapytał Mikrus Pieśniarz.
Pchła i Meszka prychnęli pogardliwie.
Nasz przewodnik zaczął wymachiwać rękami. Po chwili zrozumiano, że te szalone gesty mają przyciągnąć uwagę wszystkich.
– Panowie, proszę o spokój! Poeta chce zacząć. Wszyscy, mężczyźni i kobiety, muszą wystąpić kolejno…
– Jakie kobiety? – przerwał mu Samochwał. – Wszystkie obecne tu kobiety ułaskawiono! A z jakiego powodu? Czyżby dlatego, że wszyscy członkowie jury są mężczyznami? Wyobraźcie sobie, jakie soczyste…
– Dość tego! – warknął Tulgord Vise. – To odrażające!
– To tylko dowód na moralny upadek wszystkich artystów – dodał Arpo Relent. – Wszyscy wiedzą, że to kobiety połykają.
Zapadła cisza. Po chwili Zdrowy Rycerz zmarszczył brwi.
– Słucham?
– Lepiej zacznij, poeto – odezwał się Steck Marynd, warcząc jak myśliwy. (Wszyscy oni warczą).
Z ogniska wypadła nagle skra i pomknęła w stronę Spryciarza Lepiszcza. Wszystkie trzy członkinie Świty walczyły ze sobą, by bohatersko osłonić go własnym ciałem. Skra zgasła jednak, nim zdążyła dotrzeć do którejś z nich. Usiadły, łypiąc ze złością na siebie.
Samochwał uderzył w struny i zaczął śpiewać płaskim falsetem.
W minionych wiekach
Dawno temu
Nim się narodziliśmy
Nim królestwa powstały z pyłu
Był sobie król…
– Chwileczkę – przerwał mu Mikrus. – Jeśli królestwa jeszcze nie istniały, to jak mógł być sobie król?
– Nie możesz mi przerywać! Śpiewam!
– A jak myślisz, dlaczego ci przerwałem?
– Proszę – odezwał się przewodnik, którego imię znowu mi umknęło. – Pozwólcie poecie, hmm, śpiewać.
Był sobie król
Nazywał się… Grul
Grul od Dziewięciu Pierścieni
I każdego dnia…
– Swędział go ciul! – zaśpiewał Pchła.
I każdego dnia tygodnia
Wkładał na palec inny…
Apto dostał nagłego ataku kaszlu.
Grul od Siedmiu Pierścieni
Był królem którego żona umarła
I smutny był jego smutek
Bo była ona jego ukochaną
I dzieliła z nim rządy
Jej warkocze były plecione
I opadały znacznie niżej
Niż jej kształtne barki
Długie włosy miała
I Długowłosa miała na imię
Ta która umarła z żalu
Po śmierci ich córki
I tak wielka była jej żałoba
Że ogoliła sobie głowę
I w tak wielką furię wpadł
Jej ukochany Grul
Że zebrał wszystkie włosy
I utkał z nich sznur
Którym ją udusił… o, smutku!
Słowa „o, smutku!” miało powtarzać chórem oczarowane audytorium. Oznaczały one koniec każdej zwrotki. Niestety, nikt nie był w nastroju odpowiednim do uczestnictwa w takim rytuale. Czyż to nie ciekawe, jak łatwo można pomylić ze sobą śmiech i łzy?
Samochwał Wzburzony szarpnął z pasją struny i śpiewał dalej.
Ale czy córka naprawdę umarła?
Jaki straszliwy sekret ukrywał
Jej ojciec król Grul
W swej wieży wzniesionej
W samym sercu
Największego królestwa świata?
Ale nie on był królem
Który nie miał straszliwych tajemnic
Jego córkę ukradziono i była piękna
Ta księżniczka która nosiła imię…
Zaginionna
I dlatego opowieść o niej
Jest znana wszystkim jako
Opowieść o Zaginionnej
Ukochanej córce króla Grula
I królowej Długowłosej
Sprawującej władzę razem z nimi
Zaginionnę o kształtnych barkach
Królewskich rzęsach
I ustach słodkich jak ozdobiona klejnotami korona
Ojej, sam dodałem te dwa ostatnie wersy. Nie mogłem się powstrzymać. Zlekceważcie je, proszę.
Zaginionnę o kształtnych barkach
Porwał król z królestwa
Leżącego za górami nad jeziorem
Na Pustyni Śmierci
Gdzie prawie nic nie żyło
Ani nie mogło mieć nadziei na życie
Nawet gdybyśmy powinni żyć w nadziei
Ach, znowu.
A ten król nazywał się… Sus
I nosił miecz dwa razy dłuższy
Od jego wzrostu
I zbroję ogra wykutą z kamienia
Okrutne było jego lico złe jego oczy
A gdy przepłynął nocą jezioro
By wspiąć się na wieżę i porwać księżniczkę
Zaginionna… o, smutku!
– O, smutku! – zawołała chórem Świta. Nawet Sakiewka Fragment uśmiechnęła się nad kubkiem pitej ukradkiem herbaty.
Lecz ona czekała na niego och tak
Był bowiem okrutny i zły lecz również bogaty
Ponad wszelką miarę i władał najbogatszym
Na świecie królestwem za górami
Zatem słodkiej córki wcale nie porwano
O nie! Zaginionna i Sus odpłynęli razem!
Zapanował chaos. Samochwał szarpał struny liry, aż wreszcie jedna się zerwała i trafiła go w lewe oko. Kusza Stecka, przeklęta zbyt lekkim spustem, wystrzeliła przypadkowo. Bełt wbił się w prawą stopę myśliwego, przybijając ją do ziemi. Sakiewka wypluła w ogień łyk zdumiewająco łatwopalnej herbaty. Płomienie rozbłysły nagle i Apto rzucił się do tyłu, gdy przypaliły mu brwi. Stoczył się z kamienia, na którym siedział, i walnął głową o kaktus. Przewodnik machał gorączkowo rękami, ponieważ nie był już w stanie oddychać. Świta leżała na ziemi w splecionym stosie. Spryciarz Lepiszcze był gdzieś pod nią. Tulgord Vise się skrzywił, a Arpo Relent zmarszczył brwi. Z całej sylwetki Mikrusa Pieśniarza było widać tylko podeszwy butów. Meszka wstał nagle.
– Zlałem się – wyznał Pchle.
Dzięki temu znakomitemu występowi Samochwał Wzburzony przeżył dwudziestą trzecią noc podróży. Oznaczało to, że przeżyje również dwudziestą czwartą oraz dzień, który nastąpi po niej. Kiedy otworzył usta, by oznajmić, że jeszcze nie skończył, zatkałem mu je dłonią, nie pozwalając kłopotliwym słowom wydostać się na zewnątrz. Miłosierdzie nosi tysiąc różnych masek, czyż nie tak?
***
Mówicie, że to było szaleństwo, że nie powinienem tak śmiałym gestem powstrzymywać samobójczych zapędów Samochwała Wzburzonego? Choć jednak pewność siebie to dziwna istota, nie jest mi obca. Dobrze znam jej wady i zalety. Nie potrzeba zbyt wielkiej spostrzegawczości, by zauważyć sporą dozę talentu, jaką demonstruję w tej opowieści. Jestem starożytny i staromodny, ale wciąż żyję. Ach, być może oszukuję was nieco, przypisując dawnej wersji siebie tak wysokie mniemanie o swych możliwościach. To z pozoru brzmi rozsądnie, ale jest pod każdym względem błędne. Dla wyjaśnienia dodam, że już wtedy posiadałem sztandar spokoju, mocno wbity w litą skałę i nigdy nieulegający nawet najgwałtowniejszym powiewom, jakie zsyła na mnie świat zewnętrzny. Ta niewzruszona natura zawsze dobrze mi służyła. Ona i moje wrodzone upodobanie do zwięzłości, połączone z szacunkiem do skromności.
***
Gdy sytuacja się uspokoiła, Samochwał Wzburzony oddalił się, by zwymiotować z ulgi za głazami, a Calap Roud rozpoczął swoją opowieść. Ręce mu drżały jak ryby na drzewie. W gardle wyraźnie go ściskało. Z wysiłkiem wyduszał piskliwy głos z rozdziawionych ust. Oczy wyłaziły mu z orbit niczym jaja próbujące się wydostać z otworu rodnego samicy żółwia morskiego. Na jego licu uwidaczniało się gorejące oburzenie straszliwą niesprawiedliwością, jaką było ułaskawienie Samochwała Wzburzonego. Rysami jego twarzy, tak lekkomyślnie rozmieszczonymi poniżej czoła, targała cała seria tików. Śpiew albo śmierć. To był bardzo silny nacisk, a on nie radził sobie z nim zbyt dobrze. W jego ruchach brakowało koordynacji. Wszystkie przeciwności jego życia, pełnego niewykorzystanych okazji, twórczych niepowodzeń, przeszkód oraz wyżyn, na które nie zdołał się wspiąć, spiętrzyły się gotowe zalać go potopem rozpaczy.
Był jak osaczona skoczkomyszka. Ściany były zbyt wysokie, a w podłodze nie widziało się szpar. Pozostało mu jedynie obnażyć małe ząbki w czczej nadziei, że majaczący nad nim okrutny zabójca jest zrobiony z waty. Ach, jakże uparcie broni się życie. Ten widok złamałby nawet serce przebite kołkiem. Wszyscy jednak wiemy, że współczesny świat nie zna litości, a widok bezradnych ofiar napełnia go radością. Dzieci wyrywają skrzydełka, a gdy wyrosną na wielkich drągali, rozwalają głowy i piszą wulgarne słowa na ścianach publicznych budynków. Rozkład otacza nas ze wszystkich stron. Wciąż trwa żałoba po tragicznej śmierci księżyca. Litujcie się nad skoczkomyszką, albowiem wszyscy jesteśmy skoczkomyszkami uwięzionymi w pułapkach bytu.
Zdesperowany Calap Roud uświadomił sobie, że jedyną nadzieją ocalenia jest dla niego bezczelna kradzież słów wielkich, lecz zapomnianych artystów. Na szczęście dla siebie całe życie spędził w cieniu zazdrości geniuszom skazanym na śmierć w obskurnych zaułkach (przyczyną owych zgonów często bywał sam Calap: słówko tu, uniesiona brew tam, leciutkie potrząśnięcie głową i tak dalej. Rzecz jasna, zadaniem przeciętnie utalentowanych jest całkowite unicestwienie lepszych od nich, ale najpierw muszą im ukraść wszystkie nadające się do wykorzystania kąski). Oświetlony blaskiem tej inspiracji Calap Roud wziął się w garść i znalazł w sobie nagły blask i spokój, które pozwoliły mu zaczerpnąć tchu.
– Zbierzcie się wszyscy wokół mnie, by wysłuchać tej opowieści, która mówi o ludzkim szaleństwie, jak wszystkie opowieści godne tej nazwy – zaczął w formalnym stylu modnym przed pięćdziesięciu laty. – W wielkiej, dawno minionej epoce, gdy olbrzymy czaiły się w górskich twierdzach, odziane w futra i ściskające w twardych pięściach drzewca włóczni, a na rozległych równinach na dole lodowce zalegały niczym martwe stworzenia, karmiąc swą krwią coraz głębsze doliny, sama zaś ziemia warczała jak niedźwiedź na wiosnę, z powodu skurczonego z niedostatku pożywienia żołądka, kobieta Imassów umierała powoli. Była sama, wygnano ją ze znanego jej świata. Zwinęła się po zawietrznej stronie głazu przyniesionego tu przez lód. Futra osłaniające jej bladą skórę były wytarte i połatane. Zebrała sterty gęstych mchów oraz wieńce porostów, by zapewniły jej osłonę przed wiatrem. I choć nikt jej wówczas nie widział, była piękna na sposób kobiet Imassów – siostra ziemi i wody wypływającej z topniejących lodowców, siostra nagłego kwitnienia podczas krótkiej wiosny. Jej włosy, splecione w dziewiczy warkocz, miały kolor surowego złota, twarz była szeroka i miała wyraziste rysy, oczy zaś miała zielone jak mech, którym chroniła się przed wiatrem.
Znałem tę opowieść i uważałem, że warto było ją ukraść. Znałem nawet poetę, którego wersję Calap powtarzał. Stenla Tebur z Arenu zdołał stworzyć dwanaście epickich poematów i około dwudziestu opowieści przy ognisku (czy opowieści ogrodowych, jak zwano je w Arenie, albowiem w tym mieście dawno już zapomniano o takich wsiowych obyczajach, jak siedzenie przy ognisku pod rozgwieżdżonym niebem, nieprzesłoniętym przez miejskie światła i dym), nim spotkała go przedwczesna śmierć w wieku trzydziestu trzech lat. Słyszałem, że ołtarzem, na którym wydał ostatnie tchnienie, był brudny bruk za świątynią Pożogi, a tchnieniem, o którym mowa – słaby charkot suchotnika. Alkohol i d’bayang położyły kres jego młodemu życiu. Tak silne są wabiki znieczulonego bytu dla udręczonego artysty i tylko nielicznym z nich udaje się uniknąć owych śmiertelnych pułapek. Niestety, to nie sława go zabiła (śmiem bowiem twierdzić, że śmierć u szczytu sławy nie jest tak tragiczna, jak mogłoby się zdawać. Albowiem utracony potencjał jest nieśmiertelny. Znacznie większy smutek i przygnębienie czujemy, gdy usłyszymy, że ktoś ongiś sławny umarł zapomniany i opuszczony). Stenla dał za wygraną, porzucił oblężenie wysokich i nieustępliwych murów szacowności, bronionych przez legiony zblazowanych przeciętniaków i kapryśnych luminarzy. Wyrażające gwałtowne odrzucenie wycieczki obleganych zmiażdżyły jego ducha, aż wreszcie zaczął poszukiwać całkowitego zapomnienia i w końcu je znalazł.
– Jaką straszną zbrodnię popełniła, że skazano ją na tak okrutne wygnanie? – ciągnął Calap. Cytował oryginał dosłownie, co wzbudziło we mnie podziw dla jego pamięci. – Wiatr zawodził głosami tysiąca duchów, a każdy opłakiwał los, jaki spotkał piękną dziewczynę. Łzy spadające z nieba traciły ciepło życia i opadały na ziemię jako płatki śniegu. Wielkie stada widoczne w oddali przeniosły się na stoki doliny, by uciec przed wichurą i straszliwymi, przepojonymi smutkiem głosami. Kobieta leżała sama, czekając na śmierć.
– Ale dlaczego? – zapytała Oddana, zasługując w ten sposób na jadowite spojrzenia Rozpieszczki i Wpatrzonej Zachwyt. Okazując zainteresowanie historią, której nie opowiadał Spryciarz Lepiszcze, dopuściła się straszliwej zdrady. Nawet sam Wielki Artysta spojrzał na nią z zasępioną miną. – Dlaczego tak ją zostawili? To było złe! A ona była dobra, prawda? Dobra! Miała czyste serce i była niewinna! Musiała być! Och, cóż za straszliwy los!
Calap uniósł dłoń, w której trzymał pożyczoną mądrość.
– Wkrótce wszystko wyjdzie na jaw, moja droga.
– Nie czekaj zbyt długo! Nie lubię długich opowieści! Gdzie jest akcja? Już zmarnowałeś zbyt wiele czasu!
Rozpieszczka, Wpatrzona i Spryciarz pokiwali głowami, popierając te słowa krytyki. Jak można pokładać tak mało zaufania w wartości dobrze i starannie opowiedzianej historii? Co przynosi pośpiech poza zadyszką i głupotą? Istotne szczegóły? E tam! – woła chór jętek jednodniówek. Miarowe tempo i gęsto utkany materiał maty, która musi powstać? Kogo to obchodzi? Przeżujmy wszystko na strzępy, wyplujmy i przejdźmy do następnej atrakcji! Patrząc na młodych, dostrzegam pokolenie cechujące się tak wielką odwagą, że nie zagłębi się w nic bardziej niż po kostki. Widzę, jak stoją – dumni i aroganccy – na wąskiej linii brzegowej nieznanych mórz i nazywają to życiem! Och, wiem, że to tylko gderanie starca, ale do tej chwili widzę Oddaną i jej idiotycznie wytrzeszczone oczy, słyszę jej pełen zniecierpliwienia głos, cmokanie i gwałtowne oddechy. Ta młoda kobieta była gotowa zadyszeć się do nieprzytomności z gorączkowego pragnienia, by jej umysł przeniesiono… gdzie indziej. Pośpieszne kroki, gwałtowny impet, och, umknęło jej tak wiele!
– Czy miała tak leżeć aż do śmierci? – zapytał Calap. – Bezimienna i nieznana? Czyż to nie najmroczniejsza z możliwych tragedii? Anonimowa śmierć? Niedostrzegalna dla świata? Och, muchy już czekają, by złożyć jajeczka. Ćmy płaszczowe zlatują się jak liście opadające z gałęzi, a na niebie maleńkie punkciki sępów lodowych stają się coraz większe, przynosząc ze sobą kres. Ale to tylko bezrozumni dostawcy śmiertelności, nic więcej. Ich głos jest szelestem skrzydeł, stukotem dziobów i trzaskiem owadzich żuwaczek. To naprawdę niesamowite epitafium.
Steck Marynd pokuśtykał ku ognisku i włożył do niego znalezioną gdzieś gałąź. Płomienie poczuły smak suchej kory i poczuły się usatysfakcjonowane.
– Musimy zatem zawrócić, opuścić chłodne słońce wiosny na rzecz zimnego słońca zimy. Widzimy przed sobą skupisko chat zbudowanych z kości i kłów tenagów, na których rozpostarto grube skóry bhederin. Obozowisko przycupnęło nie na najwyższych wzgórzach otaczających dolinę i nie na brzegach spływającego z lodowca potoku na jej dnie. Wzniesiono je na zwróconym na południe tarasie, nieco wyżej niż w połowie wysokości stoku. Do tego miejsca nie docierają najgwałtowniejsze wichry, a ziemia pod stopami jest sucha, bo wilgoć spływa w błotnisty grunt nad potokiem. Imassowie wiedzieli bardzo wiele o takich rzeczach. Być może ich mądrość faktycznie była wrodzona, odporna na prawdziwe nauczanie. A może ci, którzy nie odcięli się jeszcze całkowicie od ziemi, znali bezcenne tajemnice harmonii i korzystali tylko z tego, co im dano…
– Gadaj szybciej! – wrzasnęła Oddana. Jej słowa zniekształcały kości dłoni, z których wysysała mięso. Wypluła jedną i włożyła do ust następną. Jej oczy lśniły jak płomienie świec obudzone przez oddech pijaka. – To tylko głupi obóz! Chcę się dowiedzieć, co wydarzyło się później! Natychmiast!
Calap pokiwał głową. Nigdy nie należy spierać się ze słuchaczami.
Być może rzeczywiście w to wierzył. Osobiście, po dłuższym zastanowieniu, chciałbym zgłosić pewne zastrzeżenia. Jeśli któryś ze słuchaczy jest chamski, niedoinformowany, głupi, jeśli zachowuje się w obraźliwy sposób, jeśli jest snobem albo pijakiem, moim zdaniem nie zasługuje na ochronę. Jeśli pragnie rzucić artyście wyzwanie, nie powinien się dziwić, gdy rzeczony artysta w odpowiedzi zmasakruje go z chirurgiczną precyzją. Czyż nie mam racji?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki