Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po dziesięcioleciach wojny plemiona Tiste Edur zjednoczyły się wreszcie pod nieubłaganą władzą króla czarnoksiężnika Hirothów. Ale za pokój trzeba było zapłacić straszliwą cenę – pakt zawarty z tajemniczą mocą, której motywy są w najlepszym razie podejrzane, a w najgorszym śmiertelnie groźne.
Na południu ekspansjonistyczne królestwo Letheru pożarło już wszystkich mniej cywilizowanych sąsiadów. Jego głód jest zimny i nienasycony. Pożarło wszystkich oprócz Tiste Edur. W Letherze ma nastąpić od dawna przepowiadany renesans. Przekształci się on z królestwa i zagubionej kolonii Pierwszego Imperium w odrodzone imperium. Dlatego jego mieszkańcy skierowali chciwe spojrzenia na północ, ku bogatym i żyznym ziemiom oraz wybrzeżom Tiste Edur.
Wszystko wskazuje na to, że Tiste Edur muszą upaść – albo pod przygniatającym ciężarem złota, albo pod ciosami mieczów. Takie jest przeznaczenie.
Na spotkaniu, na którym miał być podpisany wiekopomny traktat między tymi dwoma sąsiadami, przebudziły się starożytne siły. Albowiem starcie między tymi dwiema cywilizacjami jest jedynie bladym odbiciem znacznie starszej i bardziej pamiętnej walki – konfrontacji, w której sercu leży niezasklepiona jeszcze rana po dawnej zdradzie oraz pragnienie zemsty.
Tiste Edur – rodacy Trulla Sengara – wierzą, że najmroczniejsze pragnienia ducha przynoszą przypływy z południa, przypływy, które nadchodzą w środku nocy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1181
Wyrazy najwyższego uznania dla starej bandy: Ricka, Chrisa i Marka, za wyrażone z góry komentarze na temat tej powieści. Dla Courtneya, Cam i Davida Kecka, za ich przyjaźń. Jak zwykle dziękuję też Clare i Bowenowi, a także Simonowi Taylorowi i jego współpracownikom z Transworld. Steve’owi Donaldsonowi, Rossowi i Perry’emu; Peterowi i Nicky Crowtherom, Patrickowi Walshowi i Howardowi Morhaimowi. A także pracownikom Baru Italia Tony’ego, za tę, już drugą, powieść, dla której paliwem była ich kawa.
Tomad Sengar: patriarcha rodu Sengarów
Uruth: matriarchini rodu Sengarów
Fear Sengar: najstarszy syn, główny instruktor wojowników plemion
Trull Sengar: drugi syn
Binadas Sengar: trzeci syn
Rhulad Sengar: czwarty i najmłodszy syn
Mayen: narzeczona Feara
Hannan Mosag: król-czarnoksiężnik Konfederacji Sześciu Plemion
Theradas Buhn: najstarszy syn rodu Buhnów
Midik Buhn: drugi syn
Badar: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Rethal: wojownik
Canarth: wojownik
Choram Irard: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Kholb Harat: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Matra Brith: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Udinaas
Piórkowa Wiedźma
Hulad
Virrick
W pałacu
Ezgara Diskanar: król Letheru
Janall: królowa Letheru
Quillas Diskanar: książę i dziedzic tronu
Unnutal Hebaz: preda (dowódca) letheryjskiej armii
Brys Beddict: finadd (kapitan) i królewski obrońca, najmłodszy z braci Beddictów
Moroch Nevath: finadd, osobisty strażnik księcia Quillasa Diskanara
Kuru Qan: królewski ceda (czarodziej)
Nisall: pierwsza konkubina króla
Turudal Brizad: pierwszy konkubent królowej
Nifadas: pierwszy eunuch
Gerun Eberict: finadd w Gwardii Królewskiej
Triban Gnol: kanclerz
Laerdas: mag ze świty księcia
Na północy
Buruk Blady: kupiec z północy
Seren Pedac: poręczycielka Buruka Bladego
Hull Beddict: obserwator na północy, najstarszy z braci Beddict
Nekal Bara: czarodziejka
Arahathan: mag
Enedictal: mag
Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w Rubieży Fentów
W mieście Letheras
Tehol Beddict: obywatel mieszkający w stolicy, drugi z braci Beddictów
Hejun: pracownica Tehola
Rissarh: pracownica Tehola
Shand: pracownica Tehola
Chalas: strażnik
Biri: kupiec
Huldo: właściciel lokalu
Bugg: sługa Tehola
Ublala Pung: przestępca
Harlest: strażnik domowy
Ormly: mistrz szczurołap
Rucket: główny śledczy, Cech Szczurołapów
Bubyrd: Cech Szczurołapów
Błysk: Cech Szczurołapów
Rubin: Cech Szczurołapów
Onyks: Cech Szczurołapów
Scint: Cech Szczurołapów
Imbryk: dziewczynka
Shurq Elalle: złodziejka
Selush: ubierająca zmarłych
Padderunt: pomocnik Selush
Urul: główny kelner u Hulda
Inchers: obywatel
Hulbat: obywatel
Turble: obywatel
Unn: półkrwi tubylec
Delisp: matrona burdelu „Świątynia”
Prist: ogrodnik
Silny Rall: bandyta
Zielona Świnia: osławiony mag z dawnych czasów
Withal: meckroski płatnerz
Rind: nacht
Mape: nacht
Pule: nacht
Ukryty Wewnątrz
Silchas Ruin: Tiste Andii, jednopochwycony Eleint
Scabandari Krwawooki: Tiste Edur, jednopochwycony Eleint
Gothos: Jaghut
Rud Elalle: dziecko
Żelazna Krata: żołnierz
Corlo: mag
Półgarniec: żołnierz
Ulshun Pral: Imass
Pierwsze dni Rozbicia Emurlahn Inwazja Edur, Wiek Scabandariego Krwawookiego Czas pradawnych bogów
Z potarganych wiatrem, gęstych od dymu chmur padał na ziemię deszcz krwi. Ostatnie latające fortece pospadały z nieba, spowite płomieniami i buchające czarnym dymem. Ich gwałtowny upadek wyrył w ziemi głębokie bruzdy. Rozpadały się na kawałki z głośnym hukiem, sypiąc splamionymi czerwienią kamieniami na stosy trupów, które pokrywały ziemię od horyzontu po horyzont.
Wielkie miasta-roje zmieniły się w stosy pokrytych popiołem ruin, a ogromne, niebotyczne chmury, które wyrosły nad każdym z nich w chwili ich zagłady – pełne gruzu, rozerwanych na strzępy ciał i krwi – kłębiły się, gdy odpływało z nich ciepło, przesłaniając powoli niebo.
Legiony zwycięzców zebrały się pośród unicestwionych armii na centralnej równinie. Jej większą część pokrywały idealnie do siebie dopasowane płaskie kamienie brukowe. Upadek latających fortec nie zostawił tu zbyt głębokich wyżłobień, ale niezliczone trupy pokonanych utrudniały triumfatorom ustawienie się w szyku. One i zmęczenie. Legiony należały do dwóch różnych armii, połączonych w tej wojnie sojuszem, i nie ulegało wątpliwości, że jednej z niej powiodło się znacznie lepiej niż drugiej.
Scabandari opadał poprzez skłębione chmury, mrugając migotkami, by oczyścić lodowato niebieskie smocze oczy. Na jego potężnych skrzydłach koloru żelaza osadzała się mgiełka krwi. Smok przechylił się w locie i opuścił głowę, spoglądając na swe zwycięskie dzieci. Szare chorągwie legionów Tiste Edur łopotały chybotliwie nad głowami gromadzących się wojowników. Według oceny Scabandariego ocalało co najmniej osiemnaście tysięcy jego zrodzonych w cieniu kuzynów. Mimo to w namiotach Pierwszej Przystani zapanuje dziś żałoba. O świcie na równinę wymaszerowało z górą dwieście tysięcy Tiste Edur. Niemniej jednak… to wystarczy.
Edur starli się ze wschodnią flanką armii K’Chain Che’Malle, uprzedzając ich szarżę falami niszczycielskich czarów. Szyki nieprzyjaciela ustawiono z myślą o odparciu frontalnego ataku i reakcja na groźbę nadchodzącą ze skrzydła była fatalnie spóźniona. Legiony Edur wbiły się niczym sztylet w serce wrogich zastępów.
Gdy Scabandari podleciał bliżej, ujrzał na dole rozsiane tu i ówdzie czarne jak noc chorągwie Tiste Andii. Ocalało z tysiąc wojowników, być może mniej. Sojusznicy Edur srodze ucierpieli i ich tytuł do zwycięstwa wydawał się raczej wątpliwy. Starli się z Łowcami K’ell, elitarnymi armiami trzech matron. Czterysta tysięcy Tiste Andii przeciwko sześćdziesięciu tysiącom Łowców. Dodatkowe kompanie Andii i Edur zaatakowały latające fortece. Wiedzieli, że idą na śmierć, i ich poświęcenie miało kluczowe znaczenie dla dzisiejszego zwycięstwa, albowiem nie pozwolili latającym fortecom przyjść z pomocą armiom walczącym na dole. Ataki na cztery fortece przyniosły tylko niewielkie skutki, gdyż krótkoogonowi walczyli z niezrównaną zaciekłością, mimo że ich liczba była niewielka. Przelana krew Tiste dała jednak Scabandariemu i jego sojusznikowi, który również był jednopochwyconym smokiem, czas potrzebny, by zbliżyć się do latających fortec i uderzyć w nie mocą grot Starvald Demelain, Kurald Galain i Kurald Emurlahn.
Smok opadł w rejon, gdzie góra zwłok K’Chain Che’Malle znaczyła miejsce śmierci jednej z matron. Obrońcy zginęli od mocy Kurald Emurlahn i dzikie cienie nadal unosiły się nad stokami niczym widma. Scabandari rozpostarł skrzydła, łopocząc nimi w parnym powietrzu, i wylądował na stercie gadzich ciał.
Po chwili przybrał postać Tiste Edur. Miał skórę barwy kutego żelaza, długie, luźno opadające siwe włosy, wychudłą, orlą twarz i blisko osadzone oczy o twardym wyrazie. Wokół szerokich ust z opadającymi w dół kącikami nie było zrodzonych ze śmiechu bruzd. Wysokie, wolne od zmarszczek czoło naznaczyły skrzyżowane ukośnie, sinobiałe blizny, wyraźnie rysujące się na tle ciemnej skóry. Miał na sobie skórzane szelki, na których wisiał dwuręczny miecz, u pasa nosił dwa długie noże, a przez ramię przerzucił sobie łuskowatą pelerynę – skórę matrony, tak świeżą, że błyszczała jeszcze od naturalnych olejów.
Wysoki Edur zbrukany kropelkami krwi obserwował zbierające się legiony. Oficerowie jego armii spojrzeli na swego wodza, po czym zaczęli wydawać rozkazy żołnierzom.
Scabandari zwrócił się na północny zachód, wpatrując się z przymrużonymi powiekami w skłębione chmury. Po chwili wychynął z nich ogromny, biały jak kość smok, chyba jeszcze większy od Scabandariego w smoczej postaci. Jego również pokrywały plamy krwi… w znacznej części jego własnej, jako że Silchas Ruin wspomagał swych kuzynów Andii w walce z Łowcami K’ell.
Scabandari z uwagą obserwował zbliżającego się sojusznika. Odsunął się do tyłu dopiero w chwili, gdy ogromny smok wylądował na szczycie wzgórza i zmienił szybko postać. Przerastał jednopochwyconego Tiste Edur co najmniej o głowę, ale był straszliwie chudy. Pod jego gładką, niemal przezroczystą skórą uwydatniały się węzły mięśni. W długich, gęstych, białych włosach wojownika lśniły szpony jakiegoś drapieżnego ptaka. Jego oczy błyszczały tak intensywnie, że ich czerwień miała barwę gorączki. Silchas Ruin odniósł wiele ran. Jego ciało naznaczyły szramy po ciosach mieczy. Górna część zbroi spadła niemal całkowicie, odsłaniając niebieskozielone tętnice i żyły, rozgałęziające się pod cienką, bezwłosą skórą piersi. Nogi miał lepkie od krwi, podobnie jak ręce. Bliźniacze pochwy, które nosił u pasa, były puste. Oba jego miecze złamały się, mimo że nasycono je czarami. Stoczył bardzo zacięty bój.
Scabandari pozdrowił go, pochylając głowę.
– Silchasie Ruin, mój bracie w duchu. Najwierniejszy z sojuszników. Spójrz na równinę. Zwyciężyliśmy.
Blada twarz albinosa Tiste Andii wykrzywiła się w bezgłośnym gry-masie.
– Moje legiony późno przybyły wam z odsieczą – przyznał Scabandari. – Serce mi krwawi na myśl o poniesionych przez was stratach. Niemniej jednak zdobyliśmy bramę, czyż nie tak? Droga prowadząca do tego świata należy do nas, a sam świat stoi przed nami otworem… możemy go splądrować, stworzyć dla naszych ludów godne ich imperia.
Gdy Ruin spojrzał na ciągnącą się w dole równinę, jego długopalce, zbrukane krwią dłonie zacisnęły się nagle. Legiony Edur otoczyły ostatnich ocalałych Andii nierównym pierścieniem.
– W powietrzu cuchnie śmiercią – warknął Silchas Ruin. – Ledwie mogę zaczerpnąć go w płuca, żeby przemówić.
– Będziemy jeszcze mieli pod dostatkiem czasu na przygotowanie nowych planów – stwierdził Scabandari.
– Mój lud zmasakrowano. Otoczyliście nas kręgiem, ale to spóźniona opieka.
– Ale za to symboliczna, bracie. Na tym świecie są inni Tiste Andii. Sam mi to mówiłeś. Wystarczy, że odnajdziecie tę pierwszą falę osadników, a odzyskacie siłę. Co więcej, przybędą też inni. Moi i twoi kuzyni, uciekający przed poniesionymi klęskami.
Silchas Ruin zasępił się jeszcze bardziej.
– Dzisiejsze zwycięstwo tworzy gorzką alternatywę.
– K’Chain Che’Malle już prawie wyginęli. Wszyscy o tym wiemy. Widzieliśmy wiele innych martwych miast. Zostało tylko Morn, które leży na odległym kontynencie, a nawet tam krótkoogonowi zrywają łańcuchy w krwawym buncie. Skłócony wróg jest wrogiem, który szybko upadnie, przyjacielu. Kto jeszcze na tym świecie ma moc potrzebną, by się nam przeciwstawić? Jaghuci? Są nieliczni i rozproszeni. Imassowie? Cóż może zdziałać kamienna broń przeciwko naszemu żelazu? – Umilkł na chwilę. – Forkrul Assailowie nie wydają się skłonni, by nas osądzić. Zresztą wygląda na to, że z każdym rokiem jest ich coraz mniej. Nie, przyjacielu, po dzisiejszym zwycięstwie cały ten świat leży u naszych stóp. Tu nie będą już was prześladować wojny domowe, od których cierpi Kurald Galain. A ja i ci, którzy podążają za mną, uciekniemy od rozdarcia, które dotknęło Kurald Emurlahn…
Silchas Ruin prychnął pogardliwie.
– Sam spowodowałeś to rozdarcie, Scabandari.
Nadal przyglądał się zebranym na dole oddziałom Tiste, nie zauważył więc błysku gniewu wywołanego jego rzuconą od niechcenia uwagą. Błysk ten zgasł jednak po uderzeniu serca i twarz Scabandariego odzyskała spokojny wyraz.
– Zdobyliśmy nowy świat, bracie.
– Na szczycie wzgórza na północy stoi Jaghut – stwierdził Silchas Ruin. – Świadek tej wojny. Nie zbliżałem się do niego, bo wyczułem początek rytuału. Omtose Phellack.
– Boisz się tego Jaghuta, Silchasie Ruin?
– Boję się tego, czego nie znam, Scabandari… Krwawooki. Musimy się jeszcze wiele nauczyć o tym królestwie i jego mieszkańcach.
– Krwawooki?
– Nie widzisz sam siebie – wyjaśnił Ruin. – Nadaję ci to imię z uwagi na krew, która splamiła… twą wizję.
– To trochę śmieszne usłyszeć coś takiego z twoich ust, Silchasie Ruin. – Scabandari wzruszył ramionami i podszedł do północnego skraju stosu, stąpając ostrożnie po poruszających się pod jego stopami trupach. – Mówisz: Jaghut…
Odwrócił się, ale Silchas Ruin stał zwrócony do niego plecami, spoglądając z góry na garstkę swych ocalałych podkomendnych.
– Omtose Phellack, Grota Lodu – mówił Ruin, nie odwracając się. – Co on próbuje wyczarować, Scabandari Krwawooki? Zastanawiam się…
Jednopochwycony Edur podszedł do Tiste Andii.
Sięgnął do lewego buta i wyciągnął z cholewki wytrawiony cieniem sztylet, na którego żelaznej klindze tańczyły czary.
Zrobił jeszcze jeden krok i wbił nóż w plecy Ruina.
Ciałem Tiste Andii targnęły spazmy. Z jego gardła wyrwał się donośny ryk…
W tej samej chwili legiony Edur zwróciły się nagle w stronę Andii, uderzając na nich ze wszystkich stron. Zaczęła się ostatnia dziś rzeź.
Magia otoczyła Silchasa Ruina wijącymi się łańcuchami. Albinos padł na ziemię.
Scabandari Krwawooki przykucnął nad nim.
– Niestety, z braćmi zawsze tak bywa – wyszeptał. – Władca musi być jeden. Nie dwóch. Wiesz, że to prawda. Choć ten świat jest wielki, prędzej czy później doszłoby do wojny między Edur a Andii. Odezwałby się w nas zew krwi. Dlatego to my obejmiemy panowanie nad bramą. Tylko Edur przejdą na drugą stronę. Wytępimy Andii, którzy już tu są… Jakiego wojownika mogliby wystawić przeciwko mnie? W zasadzie są już trupami. I tak właśnie powinno być. Jeden lud. Jeden władca. – Wyprostował się, słysząc ostatnie krzyki umierających wojowników Andii, dobiegające z równiny na dole. – Niestety nie mogę cię zabić natychmiast. Jesteś zbyt potężny. Dlatego zabiorę cię w odpowiednie miejsce, zostawię korzeniom, ziemi i kamieniom na zrytym gruncie…
Przybrał postać smoka. Zacisnął ogromną szponiastą łapę na nieruchomym ciele Silchasa Ruina i wzleciał ku niebu z głośnym łopotem skrzydeł.
Wieża znajdowała się niespełna trzysta mil na południe od pola bitwy. Tylko niski, poobtłukiwany mur otaczający dziedziniec świadczył, że tej budowli nie wznieśli Jaghuci, że pojawiła się samoistnie obok trzech jaghuckich wież, kierowana prawami niezrozumiałymi dla bogów i śmiertelników. Pojawiła się… by czekać na przybycie tych, których miała uwięzić na wieki. Istot obdarzonych śmiercionośną mocą.
Takich jak jednopochwycony Tiste Andii Silchas Ruin, trzeci i ostatni z trojga dzieci Matki Ciemności.
W ten sposób z drogi Scabandariego Krwawookiego zniknął ostatni godny przeciwnik pośród Tiste.
Troje dzieci Matki Ciemności.
Trzy imiona…
Andarist, który dawno temu wyrzekł się swej mocy, by odpowiedzieć na żałobę, której nigdy nie mógł uleczyć, nie wiedząc, że to moja dłoń jest jej przyczyną…
Anomandaris Irake, który zerwał ze swą matką i swym ludem. A potem zniknął, nim miałem szansę go załatwić. Zniknął i zapewne nikt go już nigdy nie ujrzy.
I teraz Silchas Ruin, którego niedługo pochłonie wieczne więzienie Azath.
Scabandari Krwawooki cieszył się z tego. Ze względu na swój lud i samego siebie. Podbije ten świat. Jedynie pierwsi osadnicy Andii mogli zagrozić jego pretensjom.
Wojownik Tiste Andii w tym królestwie? Nie przychodzi mi do głowy żaden… nie taki, który mógłby się równać ze mną mocą.
Scabandari Krwawooki nie wpadł na to, by zadać sobie pytanie, gdzie mógł się podziać ten z trzech synów Matki Ciemności, który zniknął.
Ale nawet to nie był jego największy błąd…
***
Na polodowcowym wzgórzu wznoszącym się na północy samotny Jaghut zaczął tkać czary Omtose Phellack. Był świadkiem zniszczeń spowodowanych przez dwóch jednopochwyconych Eleintów i towarzyszące im armie. Nie współczuł zbytnio K’Chain Che’Malle. Oni i tak już wymierali, z niezliczonych powodów, z których żaden nie obchodził szczególnie Jaghuta. Nie niepokoili go również intruzi. Dawno już utracił zdolność odczuwania niepokoju. A także strachu. I, trzeba to przyznać, zachwytu.
Wyczuł zdradę, gdy do niej doszło, odległy kwiat magii i rozlew ascendentnej krwi. Tam, gdzie były dwa smoki, został tylko jeden.
Typowe.
Po krótkiej chwili, w czasie gdy Gothos odpoczywał w przerwie między fazami swego rytuału, wyczuł, że ktoś zbliża się doń od tyłu. Pradawny bóg, zwabiony tu gwałtownym rozdarciem bariery między królestwami. Należało się tego spodziewać. Ale… który z nich? K’rul? Draconus? Siostra Zimnych Nocy? Osserc? Kilmandaros? Sechul Lath? Choć Jaghut udawał obojętność, ciekawość w końcu zmusiła go do odwrócenia się w stronę przybysza.
Ach, to niespodziewane… ale interesujące.
Mael, Pradawny Władca Mórz, był przysadzisty i szeroki w ramionach. Jego skóra miała ciemnoniebieską barwę, na gardle i nagim brzuchu przechodzącą w jasnozłotą. Z szerokiej, niemal płaskiej czaszki zwisały w strąkach blond włosy. W bursztynowych oczach Maela kipiał gniew.
– Gothosie, jaki rytuał przygotowujesz w odpowiedzi na to? – wychrypiał pradawny bóg.
Jaghut skrzywił się.
– Narobili bałaganu. Mam zamiar tu posprzątać.
– Lód. – Pradawny bóg prychnął pogardliwie. – Jaghucka odpowiedź na wszystko.
– A jaka byłaby twoja odpowiedź, Maelu? Potop czy… potop?
Pradawny bóg spoglądał na południe, zaciskając mocno zęby.
– Będę miał sojuszniczkę. Kilmandaros. Przybędzie z drugiej strony rozdarcia.
– Został tylko jeden jednopochwycony Tiste – stwierdził Gothos. – Wygląda na to, że powalił swego towarzysza i właśnie w tej chwili grzebie go na zatłoczonym podwórku Wieży Azath.
– To przedwczesny krok. Czy wydaje mu się, że K’Chain Che’Malle są jedynymi przeciwnikami, jakich napotka w tym królestwie?
– Zapewne tak – odparł Jaghut, wzruszając ramionami.
Mael milczał przez chwilę.
– Nie niszcz tego wszystkiego swym lodem, Gothosie – rzekł wreszcie z westchnieniem. – Proszę cię, byś to… zachował.
– Dlaczego?
– Mam swoje powody.
– Cieszę się z tego. A co to za powody?
Pradawny bóg obrzucił go złowrogim spojrzeniem.
– Bezczelny z ciebie skurczybyk.
– Czemu miałbym się zmieniać?
– W morzu z czasu opada zasłona, Jaghucie. W głębinach płyną niezwykle starożytne prądy. Na płyciznach słychać szepty przyszłości. Pływy krążą między nimi, powodując nieustanną wymianę. Takie jest moje królestwo. Taka jest moja wiedza. Zamknij te szczątki w swym cholernym lodzie, Gothosie. Zamroź w tym miejscu sam czas. Jeśli to uczynisz, uznam się za twego dłużnika… a to pewnego dnia może ci się przydać.
Gothos zastanawiał się chwilę nad słowami pradawnego boga. Wreszcie skinął głową.
– Może i masz rację. Zgoda, Maelu. Idź do Kilmandaros. Zmiażdż tego Eleinta Tiste i rozprosz jego lud, ale zrób to szybko.
Mael przymrużył powieki.
– A to dlaczego?
– Dlatego że czuję, że ktoś się przebudził. Daleko stąd, ale nie tak daleko, jak byś tego chciał.
– Anomander Rake.
Gothos skinął głową.
– To było do przewidzenia – stwierdził Mael ze wzruszeniem ramion. – Osserc wkrótce przetnie mu drogę.
Jaghut uśmiechnął się, odsłaniając potężne kły.
– Znowu?
Pradawny bóg nie mógł nie uśmiechnąć się w odpowiedzi.
Choć obaj rozmówcy się uśmiechali, na polodowcowym wzgórzu było bardzo niewiele wesołości.
1159 rok snu Pożogi Rok Białych Żyłek w Hebanie Trzy lata przed letheryjskim Siódmym Zamknięciem
Obudził się z brzuchem wypełnionym solą, nagi i zagrzebany do połowy w białym piasku pośród pozostawionych przez sztorm szczątków. Z góry dobiegał krzyk mew. Ich cienie przesuwały się po pomarszczonej powierzchni plaży. Jego żołądkiem targnęły nagłe skurcze. Powoli przetoczył się z jękiem na bok.
I zobaczył, że na plaży leży więcej ciał. I szczątki statków. Płycizny zalegały bryły i płyty szybko topniejącego lodu. Biegały po nich tysiące krabów.
Potężnie zbudowany mężczyzna podźwignął się na ręce i kolana, po czym zwymiotował na piasek gorzkimi płynami. Głowę wypełniały mu fale pulsującego bólu, tak dojmującego, że niemal go oślepiał. Minęła dłuższa chwila, nim zdołał usiąść i ponownie przyjrzeć się otaczającej go scenerii.
Brzeg tam, gdzie nie powinno być brzegu.
Poprzedniej nocy z głębin przed nimi wynurzyły się góry lodowe. Największa pojawiła się na powierzchni tuż przed ogromnym pływającym miastem Meckrosów, które rozpadło się na kawałki niczym sklecona z patyków tratwa. Meckroskie kroniki nie odnotowały niczego, co można by porównać z katastrofą, której był świadkiem – nagłą i niemal całkowitą zagładą miasta liczącego sobie dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Nadal dręczyło go niedowierzanie, jakby jego pamięć zarejestrowała obrazy tego, co nie mogło się wydarzyć, wizje zrodzone w porażonym gorączką mózgu.
Wiedział jednak, że to nie był wytwór wyobraźni. Że widział to na własne oczy.
I, jakimś cudem, ocalał.
Słońce grzało mocno, ale nie było upału. Niebo nad głową mężczyzny było raczej mlecznobiałe niż błękitne. Zauważył też, że mewy nie są wcale mewami, lecz jakimiś gadami o jasnych skrzydłach.
Podniósł się chwiejnie. Ból głowy ustępował już, ale przez jego ciało przebiegały fale dreszczy, a pragnienie było demonem, który rozszarpywał mu pazurami gardło, próbując się wydostać na zewnątrz.
Krzyki latających jaszczurek zmieniły tonację. Odwrócił się w stronę lądu.
Pojawiły się tam trzy istoty, lezące powoli przez bezbarwną trawę nad linią zasięgu wód przypływu. Sięgały mu zaledwie do bioder, były czarnoskóre i bezwłose, miały idealnie okrągłe głowy i spiczaste uszy. Bhoka’rale. Pamiętał je z lat młodości, gdy meckroski statek handlowy wrócił z Nemil. Te stworzenia były jednak bardziej muskularne, przynajmniej dwukrotnie masywniejsze od oswojonych zwierzątek przywiezionych przez kupców do pływającego miasta. Zmierzały prosto w jego stronę.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegoś, co mógłby wykorzystać jako broń, i znalazł kawał wyrzuconego na brzeg drewna, który nadawał się na maczugę. Uniósł go i czekał, aż bhoka’rale podejdą bliżej.
Zatrzymały się, spoglądając nań oczami upstrzonymi żółtymi plamami.
I nagle środkowe stworzenie skinęło dłonią.
„Chodź”. Nie można było wątpić w znaczenie tego aż nazbyt ludzkiego gestu.
Mężczyzna ponownie omiótł plażę badawczym spojrzeniem. Żadne z ciał się nie poruszało. Kraby żerowały bez przeszkód. Raz jeszcze zerknął na niezwykłe niebo i ruszył ku trzem istotom.
Odwróciły się i poprowadziły go na porośniętą trawą skarpę.
Tutejsza trawa nie przypominała niczego, co w życiu widział: długie, puste w środku źdźbła o trójkątnym przekroju, do tego ostre jak brzytwa – o czym się przekonał, gdy przeszedł przez ich kępę i zobaczył, że nogi pokryły mu liczne, krzyżujące się ze sobą skaleczenia. Za skarpą zaczynała się ciągnąca się w głąb lądu równina, z rzadka usiana kępami tej samej trawy. Ziemia między nimi była słona i jałowa. Gdzieniegdzie dało się też dostrzec kamienie. Każdy z nich wyglądał inaczej i wszystkie były dziwnie kanciaste, jakby nie dotknęła ich erozja.
W oddali wznosił się samotny namiot.
Bhoka’rale prowadziły go w tamtą stronę.
Gdy się zbliżyli, zobaczył smugi dymu buchające ze szczytu namiotu oraz ze szpary wejścia.
Jego eskorta się zatrzymała. Kolejny gest skierował go do środka. Mężczyzna wzruszył ramionami, przykucnął i wsunął się do namiotu.
W półmroku było widać opatuloną postać. Jej twarz osłaniał kaptur. Przed nieznajomym stał koksowy piecyk, z którego biły uderzające do głowy opary. Przy wejściu postawiono kryształową butelkę, trochę suszonych owoców oraz bochen czarnego chleba.
– W butelce jest źródlana woda – wychrypiał nieznajomy po meckrosku. – Proszę, pokrzep się po swych przejściach.
Mężczyzna wymruczał słowa podziękowania i sięgnął szybko po butelkę. Zaspokoiwszy pragnienie, wyciągnął rękę po chleb.
– Dziękuję, nieznajomy – rzekł, potrząsając głową. – Od tego dymu wszystko tańczy mi przed oczyma.
Odpowiedział mu spazmatyczny kaszel, który mógł być śmiechem, a potem gest przypominający wzruszenie ramion.
– Lepsze to niż utonąć. Przykro mi, ale ten dym łagodzi mój ból. Nie zatrzymam cię długo. Jesteś płatnerz Withal.
Mężczyzna poderwał się nagle. Zmarszczył czoło.
– Tak, jestem Withal z Trzeciego Miasta Meckrosów… które już nie istnieje.
– To tragiczny wypadek. Jesteś jedynym ocalonym z katastrofy. To ja cię ocaliłem, choć interwencja znacznie nadwerężyła moje siły.
– Gdzie jesteśmy?
– Nigdzie, w sercu nicości. To fragment, skłonny do wędrówki. Daję mu życie w stopniu, w jakim pozwala na to moja wyobraźnia. Wyczarowałem to miejsce ze wspomnień o domu. Odzyskuję powoli siły, choć zdruzgotane ciało nadal przyprawia mnie o straszliwe katusze. Ale, posłuchaj, mówię i nie kaszlę. To już jest coś.
Z postrzępionego rękawa wychynęła zmasakrowana dłoń i sypnęła garść nasion na węgle piecyka. Gdy zaczęły pękać z głośnym trzaskiem, dym stał się gęstszy.
– Kim jesteś? – zapytał Withal.
– Upadłym bogiem… który potrzebuje twych talentów. Przygotowałem się na twe przybycie, Withalu. Dostaniesz dach nad głową, kuźnię, wszelkie surowce, jakich możesz potrzebować. Ubrania, żywność, wodę. I trzech wiernych służących, których już poznałeś…
– Bhoka’rale? – Withal prychnął pogardliwie. – A w czym one mogą…
– To nie są bhoka’rale, śmiertelniku. Choć być może kiedyś nimi byli. To są nachty. Nadałem im imiona Rind, Mape i Pule. Stworzyli ich Jaghuci i potrafią się nauczyć wszystkiego, czego możesz od nich wymagać.
Withal spróbował wstać.
– Dziękuję, że mnie uratowałeś, Upadły, ale muszę cię już opuścić. Chcę wrócić do swego świata…
– Nie zrozumiałeś mnie, Withalu – wysyczała postać. – Musisz tu robić to, co ci każę, bo inaczej będziesz błagał o śmierć. Jesteś moją własnością, płatnerzu. Ty jesteś niewolnikiem, a ja twoim panem. Meckrosi trzymają niewolników, tak? Nieszczęśników, których uprowadziliście z wyspiarskich wiosek i innych podobnych miejsc podczas swych napadów. To znaczy, że znasz to pojęcie. Nie rozpaczaj jednak, bo gdy już zrobisz to, czego od ciebie żądam, odzyskasz wolność.
Na kolanach Withala nadal spoczywała ciężka drewniana pałka. Mężczyzna rozważył swe możliwości.
Rozległ się kaszel, potem śmiech, a później znowu kaszel, podczas którego bóg powstrzymał płatnerza uniesieniem dłoni.
– Nie radzę ci próbować niczego nierozsądnego, Withalu – rzekł, gdy kaszel już się uspokoił. – Wyłowiłem cię z morskiej toni w tym właśnie celu. Czy utraciłeś wszelki honor? Spełnij to moje życzenie, bo gorzko pożałujesz, jeśli sprowokujesz mój gniew.
– Czego ode mnie żądasz?
– Tak lepiej. Czego od ciebie żądam, Withalu? Tylko tego, w czym jesteś najlepszy. Zrób mi miecz.
– I to wszystko? – mruknął mężczyzna.
Postać pochyliła się.
– No cóż, oręż, o którym myślę, jest bardzo szczególny…
Zmarznięta krew
Lodowa włócznia niedawno wbiła się w serce krainy. Ukrytą w niej duszę przepaja żądza mordu. Ten, kto trzyma włócznię, pozna śmierć. Będzie ją poznawał raz po raz.
Wizja Hannana Mosaga
Słuchajcie! Morza szepczą i śnią o gruchotaniu prawd między kruszonymi kamieniami
Hantallit z Górniczej Śluzy
Rok Późnego Mrozu Jeden rok przed letheryjskim Siódmym Zamknięciem Ascendencja Pustej Twierdzy
Oto więc jest opowieść. Pomiędzy szmerem pływów, gdy giganci uklękli i stali się górami. Gdy upadli rozproszeni na ziemię niczym balast zrzucony z nieba, ale nie potrafili się oprzeć nadejściu świtu. Pomiędzy szmerem pływów opowiemy o jednym z takich gigantów, ponieważ opowieść zawiera się w jego opowieści.
I ponieważ jest ciekawa.
Słuchajcie.
Gdy zapadła ciemność, zamknął oczy. Otwierał je tylko za dnia, rozumując w ten sposób: noc opiera się wzrokowi, a jeśli niewiele można zobaczyć, po co wpatrywać się w mrok?
Ujrzyjcie też to: dotarł do skraju lądu i odkrył morze. Zafascynowała go ta tajemnicza ciecz. Owego pamiętnego dnia fascynacja przerodziła się w obsesję. Widział fale uderzające o brzeg na całej jego długości. Ich bezustanny ruch zawsze groził pochłonięciem lądu, lecz jakoś nigdy do tego nie dochodziło. Przyglądał się im przez całe wietrzne popołudnie, był świadkiem tego, jak tłuką wściekle o pochyłą plażę. Niekiedy rzeczywiście udawało im się dotrzeć daleko w głąb lądu, ale potem zawsze następował niechętny odwrót.
Gdy nadeszła noc, zacisnął powieki i położył się spać. Postanowił, że jutro znowu popatrzy na to morze.
Gdy zapadła ciemność, zamknął oczy.
Nocą nadszedł przypływ, który zalał giganta. Zatopił go podczas snu. Zawarte w wodzie minerały wniknęły w jego ciało, upodabniając go do skały, sękatej wyniosłości górującej nad plażą. A potem, w jedną noc na tysiąclecia, przypływ nadchodził ponownie, by wypłukiwać jego postać. Kraść jego kształt.
Ale nie do końca. By zobaczyć go naprawdę, nawet w dzisiejszych czasach, trzeba patrzeć nocą. Albo zmrużyć mocno oczy w jasnym blasku słońca. Spoglądać z ukosa bądź też skupić wzrok na wszystkim oprócz samego kamienia.
Ze wszystkich darów, które Ojciec Cień przekazał swym dzieciom, ten ma największą wartość. Odwróć wzrok, żeby zobaczyć. Zaufaj tej radzie, a zaprowadzi cię ona do Cienia, gdzie kryją się wszystkie prawdy.
Odwróć wzrok, żeby zobaczyć.
A teraz odwróć wzrok.
***
Myszy rozpierzchły się, gdy na śnieg, któremu zmierzch przydał niebieskawej barwy, wpełzł głębszy cień. Uciekały w szalonej panice, ale los jednej z nich był już przesądzony. Pierzasta, zakończona szponami łapa opadła na zwierzątko, przebijając porośnięte futrem ciałko i miażdżąc maleńkie kosteczki.
Na skraju polany sowa sfrunęła bezgłośnie z gałęzi, sunąc nad ubitym śniegiem i rozsypanymi na nim nasionami. Łuk jej lotu, przerwany na chwilę atakiem na mysz, wzniósł się ku pobliskiemu drzewu. Tym razem towarzyszył temu ciężki łopot skrzydeł. Ptak wylądował na jednej nodze i po chwili rozpoczął ucztę.
Ten, kto wbiegł truchtem na polanę kilkanaście uderzeń serca później, niczego już nie zauważył. Myszy uciekły, nie zostawiając na twardym śniegu żadnych śladów, a sowa zamarła w bezruchu w swej dziupli między gałęziami świerka, śledząc szeroko otwartymi oczyma biegnącego przez polanę intruza. Gdy ten już się oddalił, ptak znowu zaczął jeść.
Zmierzch należał do myśliwych, a sowa nie zakończyła jeszcze łowów.
Pędzący po krętej, pokrytej szronem ścieżce Trull Sengar zatopił się w myślach i nie patrzył na otaczający go las, w nietypowy dla siebie sposób ignorując wszystkie wskazówki i szczegóły, jakie można było w nim ujrzeć. Nie zatrzymał się nawet po to, by przebłagać ofiarą Sheltathę Lore, Córkę Zmierzch, najbardziej umiłowaną z Trzech Córek Ojca Cienia, choć zamierzał wynagrodzić jej to jutro o zachodzie słońca. Ponadto wcześniej przebiegł obojętnie przez ostatnie plamy światła zalegające jeszcze na ścieżce, ryzykując, że przyciągnie uwagę kapryśnej Sukul Ankhadu, Córki Oszustwa, znanej także jako Cętka.
Na terenach godowych Calach roiło się od fok. Przybyły wcześnie, co zaskoczyło Trulla, który zbierał nefryty nad linią brzegową. Samo pojawienie się fok tylko by podekscytowało młodego Tiste Edur, ale towarzyszyły im statki, które otoczyły zatokę pierścieniem. Łowy już się rozpoczęły.
Letheryjczycy, białoskórzy mieszkańcy południa.
Potrafił sobie wyobrazić gniew, jakim zapłoną mieszkańcy wioski, do której się zbliżał, gdy tylko opowie im o swym odkryciu. On również był wściekły. To było bezczelne wtargnięcie na terytorium Edur. Kradzież fok, które były prawowitą własnością jego ludu, stanowiła aroganckie pogwałcenie dawnych umów.
Wśród Letheryjczyków nie brakowało głupców, podobnie jak wśród Edur. Trull nie potrafił sobie wyobrazić, by mogło to być coś innego niż nieusankcjonowane wtargnięcie. Od Wielkiego Spotkania dzieliły ich tylko dwa cykle księżyca. Przelew krwi nie służyłby w tej chwili żadnej ze stron. Bez względu na to, że Edur mieli prawo zaatakować i zniszczyć intruzów, letheryjskich delegatów oburzyłoby wymordowanie ich współobywateli, nawet jeśli łamali prawo. Szanse na zawarcie nowego traktatu stały się nagle minimalne.
Niepokoiło to Trulla Sengara. Edur dopiero co zakończyli jedną długą, zaciętą wojnę i trudno mu było pogodzić się z myślą o następnej.
Podczas podboju pozostałych plemion nie przyniósł wstydu braciom. Na szerokim pasie miał nabity szereg dwudziestu jeden zabarwionych na czerwono nitów. Każdy reprezentował honorowy czyn, a siedem, otoczonych białą farbą, znaczyło, że tym czynom towarzyszyło zabicie wroga. Spośród synów Tomada Sengara tylko starszy brat Trulla mógł się pochwalić większą liczbą trofeów. Było to zrozumiałe, jako że Fear Sengar należał do największych wojowników Hirothów.
Rzecz jasna, wojny z pozostałymi pięcioma plemionami Edur były poddane ścisłym regułom i nawet w wielkich, długotrwałych bitwach ginęła tylko garstka walczących. Mimo to podbój plemion kosztował ich wiele sił. W walce z Letheryjczykami nie było żadnych zasad hamujących wojowników Edur. Nie chodziło o honorowe czyny, a jedynie o zabijanie wrogów. Nie musieli oni przy tym mieć broni w ręku. Nawet bezbronni i niewinni poznają smak miecza. Podobna rzeź brukała zarówno zabójców, jak i ofiary.
Trull jednak doskonale wiedział, że choć może potępić przelew krwi, do którego dojdzie, uczyni to tylko w myślach, i pomaszeruje z mieczem w ręku u boku swych braci, by wymierzyć intruzom sprawiedliwość Edur. Nie mieli wyboru. Jeśli odwrócą się od tej zbrodni, nadejdą następne, niekończące się fale następnych.
Miarowy trucht doprowadził go w okolice garbarni, z ich rynnami i wyłożonymi kamieniami dołami. To był już skraj lasu. Kilku letheryjskich niewolników spojrzało w jego stronę i pośpiesznie skłoniło głowy na znak szacunku. Wreszcie ujrzał na polanie przed sobą wyniosłe cedrowe kłody otaczającej wioskę palisady. Nad osadą unosiły się długie smugi drzewnego dymu. Po obu stronach wąskiej, biegnącej nasypem ścieżki, która wiodła ku odległej jeszcze bramie, ciągnęły się żyzne, czarne pola. Zima dopiero zwalniała ziemię ze swego uścisku i minie dobre kilka tygodni, nim zacznie się pora sadzenia. W środku lata na tych polach wyrośnie trzydzieści różnych typów roślin uprawnych, dających mieszkańcom żywność, lekarstwa, włókna i paszę dla zwierząt. Wiele z nich kwitło, przyciągając pszczoły, którym zawdzięczali miód i wosk. Żniwami zajmowali się niewolnicy, pod nadzorem kobiet z plemienia. Mężczyźni wyruszą w małych grupkach do lasu, by ścinać drzewa albo polować. Inni wsiądą na statki zwane knarri, by zbierać plony na morzach i płyciznach.
Tak to przynajmniej wyglądało, gdy plemiona żyły w pokoju. W ostatnich kilkunastu latach osadę najczęściej opuszczały grupy wojowników i mieszkańcy niekiedy cierpieli niedostatek. Przed wojną Edur nigdy nie groził głód i Trull Sengar gorąco pragnął, by złe czasy wreszcie się skończyły. Hannan Mosag, król-czarnoksiężnik Hirothów, był teraz władcą wszystkich plemion Edur. Utworzył ze skłóconych narodów konfederację, choć Trull zdawał sobie sprawę, że jest ona konfederacją wyłącznie z nazwy. Hannan Mosag wziął jako zakładników pierworodnych synów podbitych wodzów, utworzył z nich swą kadrę k’risnanów i sprawował dyktatorską władzę. Był to pokój zbudowany na ostrzu miecza, niemniej jednak pokój.
Przez bramę w palisadzie wyszła łatwa do rozpoznania postać. Młody Edur ruszył ku rozwidleniu ścieżki, na którym zatrzymał się jego młodszy brat.
– Witaj, Binadas – rzekł Trull.
Wojownik miał przypasaną do pleców włócznię, a przerzucony przez ramię worek z niewyprawionej skóry wspierał się o jego biodro. Po drugiej stronie miał jednosieczny miecz, skryty w drewnianej, owiniętej skórą pochwie. Binadas był o pół głowy wyższy od Trulla, a jego ogorzałe oblicze było ciemne jak noszony przez niego strój z koźlej skóry. Z trzech braci Trulla Sengara był najbardziej zamknięty w sobie i skłonny do wymijających odpowiedzi, a w związku z tym trudno było przewidzieć jego reakcje, nie mówiąc już o ich zrozumieniu. Nieczęsto pojawiał się w wiosce. Wydawało się, że woli głuszę zachodniej puszczy albo gór na południu. Rzadko towarzyszył innym w atakach na wroga, ale gdy to robił, na ogół przynosił trofea, nikt więc nie wątpił w jego odwagę.
– Zdyszałeś się, Trull – zauważył Binadas. – I znowu widzę na twojej twarzy niepokój.
– U brzegów Calach kotwiczą letheryjskie statki.
Binadas zmarszczył brwi.
– W takim razie nie zatrzymuję cię.
– Długo cię nie będzie, bracie?
Młody wojownik wzruszył ramionami i ominął Trulla, skręcając na zachodnią ścieżkę.
Trull Sengar skierował się do wioski.
Nad tym zwróconym ku głębi lądu skrajem osady dominowały cztery kuźnie. Każdą otaczał głęboki wykop o pochyłych brzegach, przechodzący w podziemny kanał prowadzący na zewnątrz, daleko od wioski i ciągnących się wokół niej pól. Kuźnie już od lat pracowały niemal bez ustanku, produkując broń. Powietrze przesycał tu gęsty i ostry odór oparów, a na pobliskich drzewach osadzała się pokryta białą warstewką sadza. Teraz Trull zauważył, że czynne są tylko dwie kuźnie, a kilkunastu niewolników krząta się w nich bez szczególnego pośpiechu.
Za kuźniami ciągnęły się podłużne, podmurowane cegłami magazyny, szereg podzielonych na segmenty budynków, w których przechowywano nadwyżkę zboża, wędzonych ryb i mięsa fok, wielorybiego tranu oraz włókien roślinnych. Podobne budowle znajdowały się w lasach wokół każdej z wiosek, ale obecnie większość z nich była pusta z powodu wojen.
Gdy tylko Trull minął magazyny, ze wszystkich stron otoczyły go kamienne domostwa tkaczy, garncarzy, snycerzy, niższych rangą skrybów, płatnerzy oraz innych utalentowanych obywateli. Przywitały go głosy, na które odpowiadał tak oszczędnie, jak tylko pozwalały na to dobre obyczaje. Tego typu gesty mówiły jego znajomym, że nie ma w tej chwili czasu na rozmowę.
Wojownik Edur wbiegł na ulice dzielnicy mieszkalnej. Letheryjscy niewolnicy zwali wioski takie jak ta miastami, ale żaden z obywateli nie widział powodu, by zmieniać językowe przyzwyczajenia – osada była wioską w chwili powstania i pozostanie nią na zawsze, nawet jeśli obecnie mieszkało w niej prawie dwadzieścia tysięcy Edur i trzykrotnie więcej Letheryjczyków.
Nad dzielnicą mieszkalną dominowały świątynie Ojca i Umiłowanej Córki. Ich wysoko uniesione nad ziemię pomosty otaczały żywe święte czarnodrzewa. Powierzchnię kamiennych dysków pokrywały obrazy i znaki. Wewnątrz kręgu drzew nieustannie igrała Kurald Emurlahn, obok piktogramów tańczyły na wpół uformowane kształty, czarodziejskie emanacje obudzone przez ofiary złożone z chwilą zapadnięcia zmierzchu.
Trull Sengar wbiegł w Aleję Czarnoksiężnika, świętą drogę prowadzącą do potężnej cytadeli, która była zarówno świątynią, jak i pałacem, siedzibą króla-czarnoksiężnika, Hannana Mosaga. Wzdłuż alei posadzono cedry o czarnej korze. Tysiącletnie drzewa górowały nad całą wioską. Były pozbawione gałęzi, pomijając najwyższe piętra. Każdy słój ich czarnego jak noc drewna nasycono czarami, które wyciekały na zewnątrz, spowijając aleję całunem półmroku.
Na końcu alei wznosiła się mniejsza palisada, otaczająca cytadelę i jej podwórzec. Zbudowano ją z drewna takich samych czarnych drzew, a w każdym z pali wyryto magiczne osłony. Główna brama była tunelem uformowanym z żywych drzew, wypełnionym cieniem korytarzem, wiodącym do kładki dla pieszych przerzuconej nad kanałem, w którym cumowało dwanaście długich łodzi wojennych zwanych k’orthanami. Za kładką zaczynał się rozległy, wyłożony płaskimi kamieniami plac, przy którym stały koszary i magazyny. Dalej można było dostrzec wzniesione z kamienia i drewna długie domy szlacheckich rodzin – połączonych więzami krwi z rodem Hannana Mosaga – z ich drewnianymi gontami oraz belkami kalenicowymi z czarnodrewna. Między owymi rezydencjami biegło przedłużenie alei, prowadzące przez kolejną kładkę do właściwej cytadeli.
Na dziedzińcu ćwiczyli wojownicy. Trull wypatrzył wysoką, barczystą postać swego starszego brata, Feara, który stał w pobliżu w towarzystwie sześciu pomocników, przyglądając się młodzieńcom. Trull poczuł dla nich nagłe współczucie. Sam również cierpiał pod krytycznym, nieubłaganym spojrzeniem brata podczas lat szkolenia.
Przywitał go czyjś głos. Trull spojrzał na drugą stronę dziedzińca i zobaczył swego najmłodszego brata, Rhulada. Towarzyszył mu Midik Buhn i wyglądało na to, że oni również toczą ćwiczebną walkę. Po chwili Trull zauważył przyczynę tej niezwykłej pilności – pojawiła się narzeczona Feara, Mayen. Podążały za nią cztery młodsze kobiety. Zapewne wybierały się na targ, jako że towarzyszyło im kilkanaście niewolnic. Rzecz jasna, poczuły się zmuszone, by się zatrzymać i obejrzeć ten nagły, z pewnością improwizowany pokaz wojennej biegłości. Wymagały tego skomplikowane zasady zalotów. Od Mayen oczekiwano, że będzie traktować wszystkich braci Feara z należnym szacunkiem.
Choć w scenie rozgrywającej się przed oczyma Trulla nie było nic niewłaściwego, przeszył go dreszcz niepokoju. Fakt, że Rhulad z taką pasją popisywał się przed kobietą, która miała zostać żoną jego starszego brata, niebezpiecznie zbliżał się do granicy tego, co dopuszczalne. Trull uważał, że Fear jest stanowczo zbyt pobłażliwy dla Rhulada.
Tak jak my wszyscy.
Rzecz jasna, mieli powody.
Sądząc po rumieńcu dumy na jego przystojnej twarzy, Rhulad zdecydowanie pokonał przyjaciela z dzieciństwa w pozorowanej walce.
– Trull! – zawołał, machając mieczem. – Przelałem już dziś krew i łaknę jej więcej. Chodź, zdrap rdzę z tego miecza, który masz u boku!
– Innym razem, bracie! – odkrzyknął Trull. – Muszę bezzwłocznie porozmawiać z ojcem.
Rhulad uśmiechnął się miło, ale nawet z odległości dziesięciu kroków Trull zauważył błysk triumfu w jego oczach.
– Niech będzie innym razem.
Rhulad machnął lekceważąco mieczem i zwrócił się w stronę kobiet.
Mayen jednak skinęła na swe towarzyszki i cała grupka ruszyła w dalszą drogę.
Rhulad otworzył usta, chcąc coś powiedzieć do narzeczonej brata, ale ubiegł go Trull.
– Bracie, proszę cię, byś mi towarzyszył. Wieści, które muszę przekazać ojcu, są nadzwyczaj ważne i chcę, byś był przy tym obecny, aby twoje słowa również wplotły się w rozmowę, która potem nastąpi.
Podobne zaproszenie z reguły otrzymywali jedynie wojownicy noszący na swych pasach trofea zdobyte podczas długich lat wojny. Trull zauważył w oczach brata nagły błysk dumy.
– To dla mnie zaszczyt, Trull – rzekł Rhulad, chowając miecz.
Rhulad podszedł do brata i obaj ruszyli do długiego domu, w którym mieszkała ich rodzina. Midik został sam i skupił uwagę na zranionym nadgarstku.
Na ścianach budynku wisiały zdobyczne tarcze. Niektóre wyblakły już z upływem stuleci. Pod okapem zawieszono wielorybie kości. Ukradzione konkurencyjnym plemionom totemy tworzyły nad drzwiami bezładny łuk. Pasy futra, ozdobione paciorkami skóry, muszelki, szpony i zęby – wszystko to wyglądało jak wydłużone ptasie gniazdo.
Weszli do środka.
Było tu chłodno, a w powietrzu unosił się lekki, gryzący zapach drzewnego dymu. We wnękach wzdłuż ścian, między gobelinami i rozłożonymi na podłodze futrami, ustawiono olejowe lampy. W palenisku, ulokowanym tradycyjnie pośrodku pomieszczenia, nadal leżały szczapy drewna. W dawnych czasach tam właśnie wszystkie rodziny przygotowywały posiłki, ale obecnie niewolnicy krzątali się w kuchniach na zapleczu, by zmniejszyć ryzyko pożaru. Meble z czarnodrewna dzieliły wnętrze na oddzielne pomieszczenia, choć nie było tu ścian. Na wbitych w poprzecznice hakach wisiały rozmaite oręża. Niektóre z nich wywodziły się jeszcze z czasów mroku, tuż po zniknięciu Ojca Cienia, gdy zapomniano sztuki odlewania żelaza. Prosto wykonane klingi z brązu były wypaczone i przeżarte korozją.
Tuż za kamieniem paleniska było widać pień żywego czarnodrzewa. Tuż powyżej wysokości głowy wysuwała się zeń skośnie ku górze górna trzecia część klingi miecza. To był prawdziwy oręż Emurlahn. Jego żelazo poddano obróbce w jakiś tajemniczy sposób, którego kowale nie odkryli jeszcze na nowo. To był miecz rodu Sengarów, symbol ich szlachetnego pochodzenia. Ten starożytny oręż przywiązywano do drzewa niedługo po zasadzeniu. Po stuleciach znikał w jego wnętrzu. To drzewo wyrosło jednak krzywo, odsłaniając czarno-srebrną klingę. Zdarzało się to rzadko, ale nie było czymś niesłychanym.
Obaj bracia wyciągnęli ręce, dotykając żelaza.
Ich matka, Uruth, trudziła się nad rodowym gobelinem. Po obu jej stronach siedziały niewolnice. Kończyła właśnie ostatnie sceny przedstawiające wkład Sengarów w wojnę zjednoczenia. Skupiła uwagę na pracy i nie podniosła wzroku, gdy obok przechodzili jej synowie.
Tomad Sengar siedział w towarzystwie trzech innych szlachetnie urodzonych patriarchów nad planszą do gry wykonaną z ogromnego, palczastego poroża. Pionki wyrzeźbiono z kości słoniowej i nefrytu.
Trull zatrzymał się na granicy kręgu, kładąc prawą dłoń na gałce miecza, by zasygnalizować, że wieści, które przynosi, są pilne i potencjalnie niebezpieczne. Usłyszał, że stojący za jego plecami Rhulad pośpiesznie zaczerpnął tchu.
Choć żaden z gości nie podniósł wzroku, wszyscy wstali jak jeden mąż, a gospodarz zaczął zdejmować pionki z planszy. Trzej starsi Edur wyszli bez słowa. Po chwili Tomad odstawił planszę na bok i z powrotem usiadł na podłodze.
Trull zajął miejsce naprzeciwko niego.
– Witaj, ojcze. Letheryjska flota poluje na foki na terenach godowych Calach. Stada przybyły wcześnie i intruzi je masakrują. Widziałem to na własne oczy i nie zatrzymałem się ani na chwilę w drodze powrotnej.
Tomad skinął głową.
– To znaczy, że biegłeś przez trzy dni i dwie noce.
– Tak.
– A czy Letheryjczycy złowili już wiele fok?
– Ojcze, o świcie dzisiejszego dnia Córka Menandore ujrzy pękające w szwach ładownie i wypełnione wiatrem żagle, a kilwater każdego ze statków zmieni się w karmazynową rzekę.
– A nowe statki przybędą zająć ich miejsce! – wysyczał Rhulad.
Tomad zmarszczył brwi na to niestosowne zachowanie. W następnych słowach jasno wyraził swą dezaprobatę:
– Rhulad, zanieś te wieści Hannanowi Mosagowi.
Trull wyczuł, że jego brat wzdrygnął się gwałtownie. Rhulad jednak skinął głową.
– Wedle rozkazu, ojcze.
Odwrócił się i odmaszerował.
Tomad zasępił się jeszcze bardziej.
– Zaprosiłeś na tę rozmowę wojownika, który jeszcze nie przelał krwi?
– Tak, ojcze.
– Dlaczego?
Trull nie odpowiedział na to pytanie, do czego miał prawo. Nie miał zamiaru dzielić się z nikim niepokojem, jaki budziło w nim nadmierne zainteresowanie okazywane przez Rhulada narzeczonej Feara.
Po chwili Tomad westchnął. Wydawało się, że wpatruje się w swe wielkie, naznaczone bliznami dłonie spoczywające na udach.
– Staliśmy się zbyt pewni siebie – mruknął.
– Ojcze, czy jest nadmierną pewnością siebie uwierzyć, że ci, z którymi pertraktujemy, wiedzą, co to honor?
– Tak, jeśli wziąć pod uwagę precedensy.
– Dlaczego w takim razie król-czarnoksiężnik zgodził się na Wielkie Spotkanie z Letheryjczykami?
Tomad uniósł wzrok, spotykając spojrzenie Trulla. Ze wszystkich jego synów tylko Fear miał takie same oczy, zarówno gdy chodzi o odcień, jak i nieugięty wyraz. Trull mimo woli poczuł, że osłabł lekko pod tym wzgardliwym spojrzeniem.
– Wycofuję to głupie pytanie – mruknął, odwracając wzrok, by ukryć trwogę.
Poddaliśmy próbie naszych wrogów. Z tego złamania traktatu, bez względu na to, jakie intencje za nim stały, nieunikniona odpowiedź Edur uczyni obosieczny miecz. Miecz, który pochwycą oba nasze ludy.
– Wojownicy, którzy jeszcze nie przelali krwi, będą zadowoleni.
– Nadejdzie dzień, gdy tacy wojownicy zasiądą w radzie, Trull.
– Czyż nie jest to nagroda, jaką daje pokój, ojcze?
Tomad nie odpowiedział na to pytanie.
– Hannan Mosag zwoła radę. Ty również będziesz musiał się na nią stawić, by zdać relację z tego, co widziałeś. Ponadto król-czarnoksiężnik zażądał ode mnie, bym użyczył mu swych synów, którym zamierza zlecić pewne szczególne zadanie. Nie sądzę jednak, by przyniesione przez ciebie wieści zmieniły jego decyzję w tej sprawie.
Minęła krótka chwila, nim Trull zdołał zapanować nad zdziwieniem.
– Po drodze do wioski spotkałem Binadasa… – zaczął.
– Poinformowano go o tym. Wróci przed upływem księżyca.
– A czy Rhulad o tym wie?
– Nie, choć będzie wam towarzyszył. Nie przelał jeszcze krwi.
– Skoro tak mówisz, ojcze.
– Idź się przespać. Każę cię obudzić, gdy zbierze się rada.
***
Biała wrona zeskoczyła z pokrytego warstewką soli korzenia i zaczęła grzebać w gnojowisku. W pierwszej chwili Trull myślał, że to mewa, która siedzi jeszcze na plaży, mimo że już szybko zapadał zmrok, lecz nagle ptak zakrakał, zeskoczył ze sterty gnoju i ruszył w stronę brzegu, trzymając w jasnym dziobie muszlę małża.
Sen okazał się nieosiągalny. Rada miała się zebrać o północy. Niespokojne nerwy nie pozwalały odpocząć jego znużonym kończynom, Trull wybrał się więc na kamienistą plażę położoną na północ od wioski, przy ujściu rzeki.
A teraz, gdy senne fale spowiła już ciemność, przekonał się, że dzieli plażę z białą wroną. Ptaszysko zaniosło swą zdobycz nad sam brzeg. Gdy nadchodziła szumiąca fala, ptak zanurzał muszlę w wodzie. Powtórzył tę czynność sześć razy.
Wybredne stworzenie, pomyślał Trull, przyglądając się wronie, która wskoczyła na pobliski kamień i zaczęła ucztę.
Biel, rzecz jasna, oznaczała zło. Wszyscy o tym wiedzieli. Barwa kości, nienawistny blask brzasku Menandore. Żagle Letheryjczyków również były białe, co nie stanowiło niespodzianki. A przejrzyste wody Zatoki Calach pozwolą ujrzeć na jej dnie białe kości tysięcy zabitych fok.
Nadchodzący rok miał przynieść sześciu plemionom zwrot nadwyżek żywności, początek uzupełniania wyczerpanych zapasów, chroniących ich przed klęską głodu. Te myśli pozwoliły mu spojrzeć na nielegalne łowy w nieco inny sposób. Ów gest uczyniono w bezbłędnie wybranym momencie, by osłabić konfederację, utrudnić zadanie Edur podczas Wielkiego Spotkania.
Argument nieuchronności. Ten sam, który rzucili nam w twarz, gdy chodziło o osiedla na Rubieży. Królestwo Letheru rośnie, potrzebuje nowych terenów. Wy mieliście na Rubieży tylko tymczasowe obozy, które podczas wojny niemal całkowicie opustoszały.
To było nieuniknione, że coraz więcej niezależnych statków będzie się zapuszczać na żyzne wody północnego wybrzeża. Nie sposób było śledzić je wszystkie. Edur powinni po prostu przyjrzeć się innym plemionom, które ongiś mieszkały poza granicami Letheru, rozważyć wielkie zyski, jakie dało im złożenie hołdu królowi Ezgarze Diskanarowi.
Ale my nie jesteśmy podobni do innych plemion.
Wrona zakrakała na swym kamiennym tronie, odrzucając muszlę na bok gwałtownym ruchem głowy. Potem rozpostarła upiorne skrzydła i odleciała w noc. Z mroku dobiegł jeszcze jej pożegnalny zew. Trull wykonał gest chroniący przed złem.
Usłyszał za swymi plecami odgłos chrzęszczących pod stopami kamieni. Odwrócił się i ujrzał starszego brata.
– Witaj, Trull – rzekł Fear cichym głosem. – Słowa, które przyniosłeś, podekscytowały wojowników.
– A król-czarnoksiężnik?
– Nic nie powiedział.
Trull powrócił do obserwacji mrocznych fal, uderzających z szumem o brzeg.
– Oni widzą tylko te statki – stwierdził.
– Hannan Mosag potrafi odwrócić wzrok, bracie.
– Poprosił o synów Tomada Sengara. Co ci o tym wiadomo?
Fear zatrzymał się u jego boku i Trull wyczuł, że brat wzruszył ramionami.
– Królem-czarnoksiężnikiem już od dzieciństwa kierują wizje – odparł po chwili Fear. – Ma we krwi wspomnienia sięgające czasów mroku. Ojciec Cień kładzie się przed nim przy każdym jego kroku.
Myśl o wizjach niepokoiła Trulla. Nie dlatego, że wątpił w ich moc – w gruncie rzeczy było wprost przeciwnie. Czasy mroku przyniosły rozłam wśród Tiste Edur, wojny z użyciem czarów, starcia z niezwykłymi armiami i zniknięcie samego Ojca Cienia. I choć plemiona nadal posługiwały się magią Kurald Emurlahn, utraciły samą grotę. Została roztrzaskana, a jej fragmentami władali fałszywi królowie i bogowie. Trull podejrzewał, że ambicje Hannana Mosaga sięgają znacznie dalej niż zwykłe zjednoczenie sześciu plemion.
– Wyczuwam w tobie niechęć, Trull. Dobrze ją ukrywasz, ale ja potrafię sięgnąć wzrokiem głębiej niż inni. Jesteś wojownikiem, który wolałby uniknąć walki.
– To nie jest zbrodnia – mruknął Trull. – Ze wszystkich Sengarów tylko ty i ojciec nosicie więcej trofeów ode mnie – dodał.
– Nie kwestionowałem twojej odwagi, bracie. Ale odwaga jest najmniej ważnym elementem tego, co łączy nas w jedność. Jesteśmy Edur. Byliśmy ongiś władcami Ogarów. Do nas należał tron Kurald Emurlahn. I należałby nadal, gdyby nie dwie zdrady, najpierw kuzynów Scabandariego Krwawookiego, a potem Tiste Andii, którzy przybyli z nami do tego świata. Jesteśmy oblężonym ludem, Trull. Letheryjczycy to tylko jedni wrogowie spośród wielu. Król-czarnoksiężnik rozumie tę prawdę.
Trull zerknął na światło gwiazd odbijające się w spokojnej tafli zatoki.
– Nie zawaham się przed walką z tymi, którzy chcą być naszymi wrogami, Fear.
– Cieszę się, bracie. To wystarczy, żeby zamknąć usta Rhuladowi.
Trull zesztywniał.
– Oskarża mnie? Ten niedoświadczony… szczeniak?
– Widzi słabość i…
– To, co on widzi, i to, co jest prawdą, to dwie różne sprawy – odparł Trull.
– Więc udowodnij mu to – poradził Fear cichym, spokojnym głosem.
Trull umilkł. Zawsze otwarcie gardził Rhuladem, jego nieustannymi wyzwaniami i popisami. Miał do tego prawo, gdyż jego młodszy brat nie przelał jeszcze krwi. Co jednak ważniejsze, motywy Trulla otaczały ochronnym murem dziewczynę, którą miał poślubić Fear. Rzecz jasna, nie byłoby stosowne powiedzieć coś takiego na głos. Podobne szepty sugerowałyby zawiść i złą wolę. W końcu Mayen była narzeczoną Feara, nie Trulla, i to Fear miał obowiązek ją chronić.
Pomyślał z żalem, że sytuacja byłaby prostsza, gdyby potrafił przeniknąć samą Mayen. Dziewczyna nie zachęcała Rhulada, ale nie odwracała się też do niego plecami. Kroczyła po wąskiej granicy tego, co dopuszczalne. Była pewna siebie, jak byłaby na jej miejscu każda młoda kobieta – i słusznie – którą miał spotkać zaszczyt zostania żoną głównego instruktora Hirothów. Powtarzał sobie, że to nie jego interes.
– Nie potrafię pokazać Rhuladowi tego, co już powinien zobaczyć – warknął. – Nie uczynił nic, co zasługiwałoby na dar mojej uwagi.
– Rhuladowi brak subtelności potrzebnej, by dostrzec w twej powściągliwości coś innego niż słabość…
– To jego wina, nie moja!
– Chcesz, żeby ślepy starzec przeszedł po kamieniach przez strumień bez niczyjej pomocy, Trull? Nie, musisz stać się dla niego przewodnikiem, aż wreszcie oczy jego umysłu dojrzą to, co widzą wszyscy inni.
– Jeśli wszyscy inni to widzą, to jego oskarżenia nie znajdą posłuchu i mam rację, że je ignoruję – skontrował Trull.
– Bracie, Rhulad nie jest jedynym, któremu brak subtelności.
– Pragniesz zatem, Fear, by synowie Tomada Sengara stali się wrogami?
– Rhulad nie jest wrogiem, ani twoim, ani żadnego spośród Edur. Jest młody i żądny krwi. Ty również kroczyłeś kiedyś tą ścieżką. Proszę cię, byś przypomniał sobie owe czasy. To nie jest odpowiednia chwila, by zadawać rany, po których z pewnością zostaną blizny. A dla wojownika, który jeszcze nie przelał krwi, wzgarda jest najcięższą z ran.
Trull skrzywił się.
– Dostrzegam prawdę w twych słowach, Fear. Spróbuję pohamować swą obojętność.
Jego brat zignorował sarkazm ukryty w tych słowach.
– Rada spotyka się w cytadeli, bracie. Czy wejdziesz u mego boku do królewskiej komnaty?
– To dla mnie zaszczyt, Fear – odparł udobruchany Trull.
Odwrócili się od czarnych wód i nie zauważyli jasnoskrzydłej sylwetki, która przemknęła nad leniwymi falami nieopodal brzegu.
***
Przed trzynastu laty Udinaas był młodym marynarzem, już trzeci rok odpracowującym dług swej rodziny u kupca Intarosa z Trate, leżącym najdalej na północy ze wszystkich miast Letheru. Był na pokładzie wielorybniczego statku Impet, który wracał właśnie z wód Benedów. Zakradli się tam pod osłoną nocy, zabili trzy samice i holowali ich ciała na neutralne Rowy położone na zachód od Zatoki Calach, gdy nagle dostrzegli pięć ścigających ich k’orthanów Hirothów.
Do zguby przywiodła ich chciwość kapitana, który nie chciał porzucić zdobyczy.
Udinaas świetnie pamiętał przerażenie na twarzach oficerów, w tym również kapitana, w chwili gdy zostali przywiązani do jednego z wielorybów, by oddać ich rekinom i dhenrabim. Następnie sprowadzono ze statku prostych marynarzy. Zabrano z niego również wszystko, co było zrobione z żelaza i co przyciągnęło spojrzenie Edur. Na koniec na Impet poszczuto widma cienia, które pożarły i rozerwały na strzępy martwe drewno letheryjskiego statku. Gdy już było po wszystkim, pięć wykonanych z czarnodrewna k’orthanów oddaliło się, ciągnąc za sobą dwa martwe wieloryby. Trzeciego zostawiono zabójcom z głębin.
Nawet wówczas Udinaas z obojętnością przyjął makabryczny los, który spotkał kapitana i oficerów. Urodził się z długiem, podobnie jak ojciec i jego ojciec przed nim. Dług i niewolnictwo były synonimami. Życie niewolnika wśród Hirothów nie było przy tym szczególnie ciężkie. Nagrodą za posłuszeństwo były ochrona, ubranie i dach nad głową, zapewniający osłonę przed deszczem i śniegiem, a do niedawna także dostatek żywności.
Do licznych zadań Udinaasa w domu Sengarów należała między innymi naprawa sieci rybackich z czterech knarri – łodzi będących własnością tego szlachetnego rodu. Ponieważ był kiedyś marynarzem, nie pozwalano mu opuszczać lądu. Wiązanie sieci oraz mocowanie balastu na plaży na południe od ujścia rzeki były jedynymi czynnościami, które dawały mu szansę zbliżenia się do otwartego morza. Co prawda i tak nie pragnął uciec od Edur. W wiosce przebywało mnóstwo niewolników i wszyscy, rzecz jasna, byli Letheryjczykami, nie brakowało mu więc towarzystwa ziomków, nawet jeśli nie byli zbyt zadowoleni ze swego życia. Przyjemności letheryjskiej cywilizacji nie były wabikiem wystarczającym, by skłonić go do podjęcia próby ucieczki – która zresztą i tak była niemal niemożliwa – ponieważ pamiętał, że oglądał takie przyjemności, ale nigdy nie miał okazji z nich korzystać. Poza tym Udinaas nienawidził morza z pasją, która wcale nie osłabła od czasów, gdy był marynarzem.
W dogasającym świetle dnia zauważył dwóch najstarszych synów Tomada Sengara, którzy stali na plaży po drugiej stronie ujścia rzeki. Nie zdziwiła go treść ich cichej, ledwie słyszalnej rozmowy. Letheryjskie statki uderzyły znowu. Te wieści rozeszły się wśród niewolników, nim jeszcze młody Rhulad zdążył dojść do cytadeli. Jak należało się spodziewać, zwołano radę. Udinaas był przekonany, że niedługo dojdzie do rzezi, przerażającego połączenia zbrojnej w żelazo wojowniczości i czarów, którym charakteryzowało się każde starcie z Letheryjczykami na południu. Prawdę mówiąc, życzył swym panom szczęśliwych łowów. Foki ukradzione przez Letheryjczyków oznaczały dla Edur groźbę głodu, a gdy nadchodził głód, pierwsi zawsze cierpieli niewolnicy.
Udinaas świetnie rozumiał swoich rodaków. Dla Letheryjczyków liczyło się wyłącznie złoto. Złoto i posiadanie go definiowało w ich oczach cały świat. Władza, status, poczucie własnej wartości i szacunek innych – wszystko to można było nabyć za pieniądze. W gruncie rzeczy to więzy długu łączyły królestwo w całość. To na nich opierały się stosunki między obywatelami. Ich cień padał na każdy uczynek, każdą decyzję. Te podstępne łowy na foki były pierwszym ruchem w planie, którego Letheryjczycy używali kto wie jak wiele razy, przeciwko każdemu plemieniu mieszkającemu za granicami ich państwa. Byli przekonani, że Edur niczym się nie różnią od ich poprzednich ofiar.
Ale oni są inni, wy głupcy.
Tak czy inaczej, do następnego ruchu dojdzie na Wielkim Spotkaniu. Udinaas podejrzewał, że król-czarnoksiężnik i jego doradcy, choć nie brakowało im sprytu, wpadną w tę pułapkę jak ślepi starcy. Niepokoiła go myśl o tym, co wydarzy się później.
Jak niesione falą pisklęta, mieszkańcy obu królestw zmierzali prosto na głębokie, niebezpieczne wody.
Minęło go truchtem trzech niewolników rodziny Buhnów, niosących na ramionach wiązki wodorostów.
– Piórkowa Wiedźma będzie dziś rzucać, Udinaas! – zawołał jeden z nich. – Gdy tylko zbierze się rada.
Udinaas zaczął układać sieć na suszarce.
– Przyjdę, Hulad.
Trzech mężczyzn opuściło plażę i Udinaas znowu został sam. Spojrzał na północ i zobaczył, że Fear i Trull wchodzą na skarpę, kierując się ku tylnej bramie w palisadzie.
Uporał się z siecią, schował narzędzia do koszyka i zamknął pokrywę.
Nagle usłyszał za plecami łopot skrzydeł i wyprostował się zaskoczony tym, że jakiś ptak lata tak długo po zachodzie słońca. Nad linią brzegu przemknął jasny kształt, który zaraz zniknął w ciemności.
Letheryjczyk zamrugał, wytężając wzrok. Starał się przekonać samego siebie, że nie widział tego, co mu się zdawało, że widzi. To nie było to. Wszystko, tylko nie to. Przeszedł na obszar nagiego piasku po lewej stronie, przykucnął i pośpiesznie nakreślił przywołujący znak małym palcem lewej dłoni. Prawą uniósł do twarzy, zaciskając na krótką chwilę powieki drugim i trzecim palcem, by wyszeptać modlitwę.
– Kłykcie zostały rzucone. Zbawco czuwaj nade mną dziś w nocy. Zbłąkany, czuwaj nad nami wszystkimi!
Opuścił prawą dłoń i spojrzał na narysowany przez siebie znak.
– Wrono, a kysz!
Szum wiatru, szept fal. A potem dobiegające z oddali krakanie.
Udinaas wyprostował się z drżeniem, złapał koszyk i pobiegł ku bramie.
***
Królewska Sala Spotkań była wielką, okrągłą komnatą. Pnie czarnodrzew tworzące jej sufit sięgały wysoko w górę, ku położonemu pośrodku szczytowi przesłanianemu przez kłęby dymu. Szlachetnie urodzeni wojownicy, którzy nie przelali jeszcze krwi, stali pod ścianami, tworząc zewnętrzny krąg tych, którzy zebrali się tu na radę. Bliżej środka, na ławach z oparciami, zasiadały matrony – mężatki i wdowy. Trzeci krąg tworzyły panny i narzeczone, siedzące ze skrzyżowanymi nogami na niewyprawionych skórach. Krok przed nimi podłoga opadała na długość ramienia. W centralnym zagłębieniu z klepiskiem z ubitej ziemi zajęli miejsca wojownicy. W samym środku znajdowało się podwyższenie o średnicy piętnastu kroków. Stał na nim Hannan Mosag, król-czarnoksiężnik. Pięciu książąt, których wziął jako zakładników, siedziało wokół niego, zwracając twarze na zewnątrz.
Trull zszedł w towarzystwie Feara do zagłębienia, by zająć miejsce wśród wojowników. Spojrzał w górę, na swego króla. Hannan Mosag był przeciętnego wzrostu i takiej samej budowy. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał zbyt imponująco. Twarz miał gładką, odrobinę bledszą niż większość Edur, a szeroko rozstawione oczy sprawiały, że wydawał się wiecznie czymś zdziwiony. Moc Hannana nie miała charakteru fizycznego. Tkwiła wyłącznie w jego głosie, który był niski i dźwięczny. Król-czarnoksiężnik przykuwał uwagę słuchaczy, nawet gdy przemawiał cicho.
Kiedy milczał, tak jak teraz, wydawało się, że jest królem tylko z przypadku, jakby zabłądził mimo woli na środek tej wielkiej komnaty i rozglądał się teraz wokół siebie z lekkim zdziwieniem na twarzy. Ubierał się tak samo jak inni wojownicy, pomijając brak trofeów. W końcu jego trofea – pierworodni synowie pięciu pokonanych wodzów – siedziały wokół niego na podwyższeniu.
Dokładniejsza obserwacja pozwalała dostrzec u króla-czarnoksiężnika również inną oznakę władzy. Za jego plecami stał cień. Ogromny i groźny. W obu zakutych w stalowe rękawice dłoniach ściskał miecze, długie i niewyraźne, lecz śmiercionośne. Na głowie miał hełm, a płytowa zbroja nadawała jego ramionom kanciasty kształt. Widmo cienia, które było osobistym strażnikiem Hannana Mosaga, nigdy nie spało. Trull pomyślał, że w postawie widma nie ma śladu niepewności.
Tylko niewielu czarnoksiężników potrafiło wyczarować podobne istoty, czerpiąc z siły życiowej własnego cienia. W tym milczącym, zawsze czujnym strażniku płynęła potężna, surowa moc Kurald Emurlahn.
Trull zatrzymał spojrzenie na tych zakładnikach, którzy spoglądali w jego stronę. K’risnani. Nie tylko reprezentowali tu swych ojców, lecz również byli uczniami Hannana Mosaga, poznającymi sztukę czarów. Odebrano im dawne imiona. Ich mistrz potajemnie nadał im nowe, które następnie związał zaklęciami. Pewnego dnia wrócą do swych plemion jako wodzowie i ich lojalność wobec króla będzie niezachwiana.
Na wprost Trulla siedział zakładnik z plemienia Merudów. Było to najliczniejsze z sześciu plemion i skapitulowało jako ostatnie. Merudowie zawsze utrzymywali, że ponieważ jest ich blisko sto tysięcy, z czego prawie czterdzieści to wojownicy, którzy już przelali krew albo wkrótce ją przeleją, im właśnie należy się pierwszeństwo pośród Edur. Mieli najwięcej wojowników i okrętów, a ich wódz nosił u pasa więcej trofeów niż ktokolwiek od wielu pokoleń. Dominacja powinna należeć do Merudów.
Tak też zapewne by się stało, gdyby Hannan Mosag nie zapanował z nadzwyczajną biegłością nad tymi fragmentami Kurald Emurlahn, z których nadal można było czerpać moc. Wódz Hanradi Khalag znacznie lepiej radził sobie z włócznią niż z rzucaniem zaklęć.
Nikt oprócz Hannana Mosaga i Hanradiego Khalaga nie znał szczegółów ostatecznej kapitulacji. Merudowie do końca twardo bronili się przed siłami Hirothów oraz towarzyszącymi im kontyngentami wojowników z plemion Arapayów, Sollantów, Den-Rathów i Benedów. Rytualne ograniczenia w prowadzeniu wojny szybko się kruszyły, ustępując miejsca przerażającej brutalności zrodzonej z desperacji. Starożytne prawa znalazły się na krawędzi załamania.
Aż wreszcie, pewnej nocy, Hannan Mosag przedostał się, niezauważony przez nikogo, do wioski wodza, a potem do jego długiego domu. I z pierwszym światłem okrutnego brzasku Menandore Hanradi Khalag skapitulował z całym swym ludem.
Trull nie wiedział, co sądzić o uporczywie powtarzanych opowieściach, jakoby Hanradi nie rzucał już cienia. Nigdy nie widział wodza Merudów.
A jego pierworodny syn siedział teraz przed nim. Ogolono mu głowę, na znak przecięcia więzów łączących go z rodem, mozaika szerokich, głębokich blizn naznaczyła jego twarz cieniami, a pozbawione emocji oczy były nieustannie czujne, jakby obawiał się zamachu na króla-czarnoksiężnika tutaj, w jego komnacie.
Wszystkie olejowe lampy wiszące u wysokiego sufitu zamigotały jednocześnie. Zebrani znieruchomieli, wbijając wzrok w Hannana Mosaga.
Choć król-czarnoksiężnik nie podnosił głosu, jego głęboki tembr wypełnił całą, ogromną, komnatę. Nikt nie musiał wytężać słuchu, żeby zrozumieć słowa.
– Rhulad, syn Tomada Sengara, wojownik, który jeszcze nie przelał krwi, przyniósł mi wieści od swego brata, Trulla Sengara. Ów wojownik wybrał się na brzegi Zatoki Calach w poszukiwaniu nefrytu i stał się tam świadkiem złowrogiego wydarzenia. Biegł do nas bez chwili odpoczynku przez trzy dni i dwie noce. – Hannan Mosag zatrzymał spojrzenie na Trullu. – Stań u mego boku, Trullu Sengar, i przekaż nam swą opowieść.
Wojownicy rozstąpili się przed Trullem, który ruszył utworzoną w ten sposób ścieżką i wskoczył na podwyższenie, starając się ukryć fakt, że nogi uginają się pod nim ze zmęczenia. Wyprostował się, przeszedł między dwoma k’risnanami i stanął na prawo od króla-czarnoksiężnika. Potem spojrzał na morze zwróconych ku górze twarzy i zrozumiał, że większość obecnych wie już o tym, o czym miał ich zawiadomić. Ich twarze pomroczniały z gniewu i żądzy zemsty. Tylko na niektórych było widać niepokój albo trwogę.
– Oto słowa, które przynoszę radzie. Długozębe foki przybyły przedwcześnie na tereny godowe. Za płyciznami widziałem nieprzeliczone stada rekinów, a między nimi dziewiętnaście letheryjskich statków…
– Dziewiętnaście! – zakrzyknęło chórem pół setki osób.
Podobne naruszenie etykiety było czymś niezwykłym, niemniej jednak zrozumiałym. Trull odczekał chwilę, po czym kontynuował.
– Ich ładownie musiały być prawie pełne, gdyż zanurzały się głęboko, a woda wokół nich zrobiła się czerwona od krwi i wnętrzności. Łodzie łowieckie stały u burt wielkich statków. Zatrzymałem się tam tylko na pięćdziesiąt uderzeń serca, a widziałem setki martwych fok unoszonych na hakach ku wyciągającym się po nie rękom. Na płyciznach czekało dwadzieścia dalszych łodzi, a na plaży, wśród fok, chodziło siedemdziesięciu ludzi…
– Czy cię zauważyli? – zapytał jeden z wojowników.
Wyglądało na to, że Hannan Mosag jest gotowy ignorować zasady – przynajmniej na razie.
– Zauważyli i przerwali rzeź… na chwilę. Widziałem, że poruszali ustami, ale nie słyszałem ich słów, bo zagłuszył je ryk fok, i widziałem też, że się śmiali…
Zebrani eksplodowali gniewem. Wojownicy zerwali się na nogi.
Hannan Mosag uniósł rękę.
Natychmiast zapanowała cisza.
– Trull Sengar jeszcze nie skończył swej opowieści.
Trull odchrząknął i skinął głową.
– Widzicie mnie przed sobą, wojownicy, a ci z was, którzy mnie znają, wiedzą, że moją ulubioną bronią jest włócznia. Czy kiedykolwiek widzieliście mnie bez mej żelaznotrzonkowej zabójczyni wrogów? Niestety zostawiłem ją… w piersi tego, który roześmiał się pierwszy.
Zebrani odpowiedzieli rykiem.
Hannan Mosag położył dłoń na ramieniu Trulla. Młody wojownik usunął się na bok. Król-czarnoksiężnik przez chwilę przyglądał się twarzom zebranych, po czym zaczął mówić:
– Trull Sengar postąpił tak, jak na jego miejscu postąpiłby każdy wojownik Edur. Jego czyn pokrzepił mnie na sercu. Ale teraz stoi przed nami bez broni.
Trull zesztywniał pod naciskiem dłoni swego władcy.
– Dlatego, gdy rozważam tę kwestię, tak jak przystoi królowi, dochodzę do wniosku, że muszę zapomnieć o dumie i spojrzeć głębiej, dostrzec, co to oznacza – ciągnął Hannan Mosag. – Ciśnięta włócznia. Zabity Letheryjczyk. Bezbronny Edur. W twarzach moich umiłowanych wojowników ujrzałem tysiąc ciśniętych włóczni, tysiąc zabitych Letheryjczyków i tysiąc bezbronnych Edur.
Nikt się nie odezwał. Nikt nie wygłosił narzucającej się riposty: „Mamy dużo włóczni”.
– Widzę w was głód zemsty. Letheryjscy rabusie muszą zginąć. Będzie to wstępem do Wielkiego Spotkania, gdyż Letheryjczycy pragnęli ich śmierci. Przewidzieli naszą reakcję. Tak właśnie wyglądają toczone przez nich gry. Czy uczynimy to, czego od nas chcą? Oczywiście. Na ich zbrodnię może być tylko jedna odpowiedź. I tak właśnie, przez naszą przewidywalność, przysłużymy się ich niezgłębionym planom, które z pewnością poznamy na Wielkim Spotkaniu.
Wszyscy zasępili się głęboko, nie kryjąc zmieszania. Hannan Mosag poprowadził ich na nieznajome obszary komplikacji. Przywiódł ich do początku nieznanej ścieżki, a teraz, ostrożnie, krok po kroku, chciał pójść z nimi dalej.
– Rabusie zginą, ale żaden z was nie przeleje ich krwi – podjął król–czarnoksiężnik. – Zrobimy to, czego się spodziewają, ale na sposób, jakiego sobie nie wyobrażają. Nadejdzie jeszcze czas rzezi Letheryjczyków, tyle że nie dzisiaj. Obiecuję wam krew, moi wojownicy, ale jeszcze nie w tej chwili. Rabusie nie zasługują na zaszczyt śmierci z waszych rąk. Ich los przypieczętuje się wewnątrz Kurald Emurlahn.
Trull Sengar zadrżał mimo woli.
W sali znowu zapadła cisza.
– To będzie pełne odsłonięcie – ciągnął basem Hannan Mosag. – I dokonają go moi k’risnani. Letheryjczyków nie uratuje żadna broń ani zbroja. Ich magowie oślepną i stracą orientację. Nie będą w stanie przeciwstawić się temu, co po nich przybędzie. Rabusie zginą, a ich śmierć będzie pełna bólu i przerażenia. Narobią w portki ze strachu i będą płakali jak dzieci, a los ten wypisze się na ich twarzach, by mogli go stamtąd wyczytać ci, którzy ich odnajdą.
Serce Trulla waliło jak szalone, a w ustach miał sucho jak na pustyni. Pełne odsłonięcie. Jaką to dawno zapomnianą moc udało się odkryć Hannanowi Mosagowi? Ostatniego pełnego odsłonięcia Kurald Emurlahn dokonał Scabandari Krwawooki, sam Ojciec Cień, nim jeszcze grota została rozbita. A tego rozbicia do dziś nie uleczono. Trull podejrzewał, że nigdy się to nie stanie. Niemniej jednak niektóre fragmenty były większe i potężniejsze od innych. Czyżby król-czarnoksiężnik znalazł gdzieś nowy?
***
Przed Piórkową Wiedźmą leżały ceramiczne płytki, wyblakłe, spękane i poobtłukiwane. Rzucenie się dokonało, w tej samej chwili, w której Udinaas wszedł do wypełnionej wirującymi w powietrzu pyłkami stodoły, by przynieść wieści o omenie – ostrzec młodą niewolnicę przed zapuszczaniem wzroku do Twierdz. Było już jednak za późno.
Stu Letheryjczyków zgromadziło się tu, by być świadkami tego wydarzenia – mniej niż zwykle, ale nie było to zaskakujące, jako że z pewnością wielu wojowników Edur rozkazało swym niewolnikom zająć się przygotowaniami do przewidywanej potyczki. Głowy odwróciły się, gdy Udinaas wszedł do kręgu, wbijając wzrok w Piórkową Wiedźmę.
Jej dusza znajdowała się już daleko na Ścieżce Twierdz. Dziewczyna opuściła głowę, dotykając podbródkiem zagłębienia między sterczącymi obojczykami. Jej gęste blond włosy opadały luźno, a przez drobne, dziecięce ciało przebiegały rytmiczne drżenia. Piórkowa Wiedźma urodziła się w wiosce przed osiemnastu laty. To były niezwykłe, zimowe narodziny – niezwykłe dlatego, że przeżyła – a jej talenty ujawniły się, nim skończyła cztery lata, gdy jej sny wróciły i przemówiły głosami przodków. Stare płytki Twierdz wykopano z grobu ostatniego Letheryjczyka w wiosce, który miał talent, i oddano dziecku. Nie było nikogo, kto mógłby nauczyć dziewczynkę tajemnic tych płytek, okazało się jednak, że nie potrzebowała nauk śmiertelników. Zapewniły je jej duchy przodków.
Była służącą Mayen i, gdy jej pani wyjdzie za Feara Sengara, zostanie własnością rodu Sengarów. A Udinaas był w niej zakochany.
Rzecz jasna, beznadziejnie. Piórkowa Wiedźma poślubi któregoś z lepiej urodzonych letheryjskich niewolników, mężczyznę, którego ród miał w Letheras tytuły i władzę. Zadłużony, taki jak Udinaas, nie mógł liczyć na podobną partię.
Gdy tak stał, gapiąc się na nią, jego przyjaciel Hulad wyciągnął rękę, złapał Udinaasa za nadgarstek i pociągnął delikatnie w dół, aż przybysz usiadł ze skrzyżowanymi nogami pośród innych świadków.
Hulad nachylił się mu nad uchem.
– Co ci dolega, Udinaas?
– Rzuciła płytki…
– Zaiste. I teraz czekamy, aż wróci z podróży.
– Widziałem białą wronę.
Hulad wzdrygnął się trwożnie.
– Na plaży. Błagałem Zbłąkanego o pomoc, ale bez skutku. Wrona wyśmiała moje słowa.
Ich rozmowę podsłuchano i wśród świadków rozbiegły się fale szeptów.
Wszystkich jednak uciszył nagły jęk Piórkowej Wiedźmy. Zebrani wbili w nią wzrok. Dziewczyna uniosła powoli głowę.
Jej oczy były puste. Białka stały się czyste niczym lód skuwający górski strumień, a tęczówki i źrenice zniknęły. W przezroczystej głębi pływały dwie bliźniacze spirale bladego światła, pełgające na tle czerni Otchłani.
Piękna jeszcze przed chwilą twarz dziewczyny wykrzywiła się w grymasie grozy, grozy Początku, duszy stojącej w obliczu nicości, w miejscu samotności tak dogłębnej, że jedyną możliwą odpowiedzią na nią wydawała się rozpacz. Było to jednak także miejsce, w którym moc była myślą, a myśl migotała w Otchłani, w której nie było Twórców, zrodzona z ciał, które jeszcze nie powstały – albowiem tylko umysł był w stanie sięgnąć w przeszłość, tylko myśli mogły w niej mieszkać. Znalazła się w czasie przed powstaniem światów i teraz musiała ruszyć naprzód.
By stać się świadkiem narodzin Twierdz.
Udinaas, jak wszyscy Letheryjczycy, znał sekwencje i formy. Najpierw trzy Fundamenty, znane jako Budowniczowie Królestw. Ogień, bezgłośny krzyk światła, wirowy taniec gwiazd. Potem Dolmen, posępny i pozbawiony korzeni, unoszący się bez celu w pustce. A na ścieżce tych dwóch sił Zbłąkany, twórca własnych, niepoznawalnych praw, który wciągał Ogień i Dolmen w gwałtowne wojny. Ogromne pogorzeliska, powtarzające się raz po raz wzajemne unicestwienie. Niekiedy, rzadko, obaj walczący zawierali jednak pokój. Ogień kąpał, ale nie palił, a Dolmen rezygnował z wędrówki i zapuszczał korzenie.
I wtedy Zbłąkany tkał swój tajemniczy wątek, tworząc Twierdze. Lód. Eleint. Azath. Bestia. A między nimi pojawiały się pozostałe Fundamenty. Topór, Kłykcie, Klinga, Sfora, Wielokształtny i Biała Wrona.
A potem, gdy królestwa uzyskały postać, spiralne światło przybierało na ostrości, odsłaniając ostatnią Twierdzę. Tę, która istniała, niedostrzegalna, od samego początku. Pusta Twierdza – serce letheryjskiego kultu – znajdowała się w samym centrum ogromnej spirali królestw. Była domem Tronu, który nie znał Króla, domem Wędrownego Rycerza oraz Kochanki, która nadal czekała samotna w swym łożu snów. Domem Obserwatora, który był świadkiem wszystkiego, oraz Włóczęgi, który patrolował granice niedostrzegalne nawet dla niego samego. Domem Zbawcy, którego wyciągniętej dłoni nikt nigdy nie ściskał. I wreszcie Zdrajcy, którego miłosny uścisk niszczył wszystko, czego się tknął.
– Chodźcie ze mną do Twierdz.
Wszyscy świadkowie westchnęli jak jeden mąż, nie mogąc się oprzeć temu wygłoszonemu ospałym, zmysłowym tonem zaproszeniu.
– Stoimy na Dolmenie. Pęknięta skała, podziurawiona przez roztrzaskanych kuzynów. Na jej powierzchni roi się od życia, tak małego, że umyka naszemu wzrokowi. Życia toczącego wieczne wojny. Klinga i Kłykcie. Jesteśmy pośród Bestii. Widzę Kościaną Grzędę, lepką od krwi, pokrytą warstwami duchowych wspomnień o niezliczonych uzurpatorach. Widzę Pradawnego. Nadal nie ma twarzy, nadal jest ślepy. I Staruchę, która mierzy koszt w gryzmołach będących śladami lewiatanów. Jasnowidza przemawiającego do obojętnych. Widzę Szamana, który szuka prawd pośród umarłych. I Łowcę, żyjącego chwilą i niedbającego o konsekwencje rzezi. I Tropiciela, który widzi znaki pozostawione przez nieznane i wędruje bezkresnymi ścieżkami tragedii. Twierdza Bestii, tutaj, w tej dolinie, która jest zaledwie zadrapaniem na twardej skórze Dolmenu. Na Kościanej Grzędzie nikt nie siedzi. Chaos ostrzy każdą broń, a zabijaniu nie ma końca. A z tego wiru wyłaniają się potężne istoty i rozlew krwi wykracza poza wszelkie granice. Na takie moce trzeba udzielić odpowiedzi. Zbłąkany powraca i rzuca nasiona w ziemię ciężką od krwi. Tak oto powstaje Twierdza Azath. Śmiercionośne schronienie dla tyranów. Och, jakże łatwo jest ich zwabić. W ten sposób osiąga się równowagę. Ale to upiorna równowaga, nieprawdaż? Wojny nie ustają, choć znacznie tracą na intensywności i wreszcie wszystkie okrutne ścieżki spotykają się w jednym miejscu.
Głos dziewczyny brzmiał jak zerwane z uwięzi czary. Jego ostry, melodyjny ton hipnotyzował, pożerał, otwierał szerokie panoramy w umysłach wszystkich, którzy go słuchali. Piórkowa Wiedźma oddaliła się od grozy Początku i w jej głosie nie było już strachu.