Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od wydarzeń opisanych w „Bramach Domu Umarłych” minęło kilka lat. Sznur Psów uległ zagładzie. Coltaine, otaczany czcią dowódca malazańskiej Siódmej Armii, nie żyje. Tavore, siostra Ganoesa Parana i przyboczna cesarzowej, przybyła do ostatniej malazańskiej placówki w Siedmiu Miastach. Choć brak jej doświadczenia, musi uczynić z niewielkiej armii, złożonej głównie z rekrutów, sprawną machinę wojenną i poprowadzić ją przeciwko hordom Tornada sha'ik. Jej jedyną nadzieją jest wskrzeszenie zniszczonej wiary garstki weteranów ocalałych z legandarnego marszu Coltaine'a.
Na odległej Raraku, w sercu Świętej Pustyni, czeka jasnowidząca sha'ik ze swą armią buntowników. Jej skłóceni przywódcy - plemienni wodzowie, wielcy magowie, malazański renegat i służący mu czarodziej - toczą zaciekłą walkę o władzę, która w każdej chwili może zniszczyć powstanie od środka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1290
Autor pragnie podziękować swej kadrze czytelników: Chrisowi Porozny’emu, Richardowi Jonesowi, Davidowi Keckowi i Markowi Paxtonowi MacRae. Jak zwykle Clare i Bowenowi. Simonowi Taylorowi oraz ekipie z Transworld. A także wspaniałemu (i cierpliwemu) personelowi z Baru Italia Tony’ego: Erice, Steve’owi, Jessemu, Danowi, Ronowi, Orville’owi, Rhimpy, Rhei, Cam, Jamesowi, Dornowi, Konradowi, Darrenowi, Rusty’emu, Philowi, Toddowi, Marnie, Chrisowi, Leah, Adzie, Kevinowi, Jake’owi i Jamiemu. Dziękuję też Darrenowi Nashowi (gdyż drożdże zawsze wyrastają) oraz Peterowi Crowtherowi.
Teblorzy z plemienia Urydów
Karsa Orlong: młody wojownik
Bairoth Gild: młody wojownik
Delum Thord: młody wojownik
Dayliss: młoda kobieta
Pahlk: dziadek Karsy
Synyg: ojciec Karsy
Armia przybocznej
Przyboczna Tavore
Pięść Gamet/Gimlet
T’jantar
Pięść Tene Baralta
Pięść Blistig
Kapitan Keneb
Pędrak: jego adoptowany syn
Admirał Nok
Komendant Alardis
Nul: wickański czarnoksiężnik
Nadir: wickańska czarownica
Temul: Wickanin z Klanu Wron (ocalony ze Sznura Psów)
Patrzałek: żołnierz Gwardii Areńskiej
Perła: szpon
Lostara Yil: oficer Czerwonych Mieczy
Gall: wódz wojenny Khundrylów z Wypalonych Łez
Imrahl: khundrylski wojownik z Wypalonych Łez
Topper: szponmistrz
Żołnierze z 9 kompanii 8 legionu
Piechota morska
Porucznik Ranal
Sierżant Struna
Sierżant Gesler
Sierżant Borduke
Kapral Tarcz
Kapral Chmura
Kapral Hubb
Flaszka: mag drużyny
Śmieszka
Koryk: żołnierz, półkrwi Seti
Mątwa: saper
Prawda
Pella
Tavos Pond
Piasek
Balgrid
Ibb
Możliwe
Lutnia
Ciężka piechota
Sierżant Mosel
Sierżant Sobelone
Sierżant Tugg
Mądrala
Uru Hela
Micha
Krótkonos
Wybrani żołnierze średniozbrojnej piechoty
Sierżant Balsam
Sierżant Moak
Sierżant Thom Tissy
Kapral Trupismród
Kapral Spalony
Kapral Tulipan
Rzezigardzioł
Opak
Galt
Płatek
Stawiacz
Rampa
Zdolny
Inni żołnierze Imperium Malazańskiego
Sierżant Postronek: Druga Kompania, Pułk Ashocki
Ebron: Piąta Drużyna, mag
Kulas: Piąta Drużyna
Dzwon: Piąta Drużyna
Kapral Odprysk: Piąta Drużyna
Kapitan Milutek: Druga Kompania
Porucznik Pryszcz: Druga Kompania
Jibb: Gwardia Ehrlitańska
Mewiślad: Gwardia Ehrlitańska
Bazgroł: Gwardia Ehrlitańska
Starszy sierżant Wyłam Ząb: Miejski Garnizon Malazański
Kapitan Irriz: renegat
Sinn: uchodźca
Gentur
Opluwacz
Hawl
Nathijczycy
Handlarz niewolników Silgar
Damisk
Balantis
Astabb
Borrug
Inni na Genabackis
Torvald Nom
Cisza
Ganal
Armia Apokalipsy sha’ik
Sha’ik: Wybrana przez Boginię Tornada (ongiś Felisin z rodu Paranów)
Felisin Młodsza: jej adoptowana córka
Toblakai
Leoman od Cepów
Wielki mag L’oric
Wielki mag Bidithal
Wielki mag Febryl
Heboric Widmoworęki
Kamist Reloe: mag Korbolo Doma
Henaras: czarodziejka
Fayelle: czarodziejka
Mathok: wódz wojenny Pustynnych Plemion
T’morol: jego osobisty strażnik
Corabb Bhilan Thenu’alas: oficer z kompanii Leomana
Scillara: markietanka
Duryl: posłaniec
Ethume: kapral
Korbolo Dom: napański renegat
Kasanal: jego wynajęty skrytobójca
Inni
Kalam Mekhar: skrytobójca
Trull Sengar: Tiste Edur
Onrack: T’lan Imass
Nożownik: skrytobójca (znany też jako Crokus)
Apsalar: skrytobójczyni
Rellock: ojciec Apsalar
Kotylion: patron skrytobójców
Wędrowiec
Rood: Ogar Cienia
Blind: Ogar Cienia
Darist: Tiste Andii
Ba’ienrok (Strażnik): pustelnik
Ibra Gholan: wódz klanu T’lan Imassów
Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów Logrosa
Haran Epal: T’lan Imass
Olar Shayn: T’lan Imass
Szara Żaba: demon chowaniec
Apt: demonica (matrona Aptorian z Cienia)
Azalan: demon z Cienia
Panek: dziecko Cienia
Mebra: szpieg z Ehrlitanu
Iskaral Krost: kapłan Cienia
Mogora: jego żona, d’ivers
Cynnigig: Jaghut
Phyrlis: Jaghutka
Aramala: Jaghutka
Icarium: Jhag
Mappo Konus: Trell
Jorrude: seneszal Tiste Liosan
Malachar: Tiste Liosan
Enias: Tiste Liosan
Orenas: Tiste Liosan
Na pograniczu Zaczątku, 943 dzień Poszukiwań 1139 rok snu Pożogi
Szare, rozdęte, pokryte plamami ciała pokrywały muliste wybrzeże tak daleko, jak okiem sięgnąć. Na gnijących zwłokach – zarówno wyrzuconych na brzeg niczym drewno, jak i kołyszących się jeszcze na falach – roiło się od czarnych krabów o dziesięciu nogach. Małe niczym monety stworzenia dopiero rozpoczynały sutą ucztę, którą zawdzięczały rozdarciu się groty.
Kolor morza stanowił zwierciadlane odbicie zachmurzonego nieba. Matowa, łaciata szarość na górze i na dole, mącona gdzieniegdzie ciemniejszą barwą mułu oraz – w odległości trzydziestu ruchów wiosła – ochrowymi plamami ledwie widocznych górnych pięter budynków zatopionego miasta. Sztormy minęły i pośród szczątków pochłoniętego przez fale świata panował teraz spokój.
Tutejsi mieszkańcy byli niscy i krępi. Twarze mieli płaskie, a długie, jasne włosy opadały im na ramiona. Sądząc po ciepłym odzieniu, w ich świecie panowały chłody. Po rozdarciu temperatura zmieniła się jednak drastycznie. Było tu teraz gorąco i parno, a w powietrzu unosił się odór rozkładu.
Morze zrodziło się z rzeki płynącej w innym królestwie. Potężna, szeroka słodkowodna arteria biegła zapewne przez cały kontynent, niosąc ze sobą równinny muł. Jej mroczne głębie były siedliskiem ogromnych sumów i wielkich jak koło wozu wodnych pająków, a na płyciznach roiło się od krabów oraz drapieżnych roślin pozbawionych korzeni. Potem niosący niezmierną masę wody nurt wdarł się do tej bezkresnej, płaskiej krainy. Płynął przez dni, tygodnie, miesiące.
Burze, wywołane przez gwałtowne starcie tropikalnych prądów powietrznych z miejscowym umiarkowanym klimatem, dały początek szalonym wichrom, które pędziły wody wciąż dalej i dalej. Razem z niepowstrzymanym potopem nadeszły epidemie, odbierające życie tym, którzy nie utonęli.
Ostatniej nocy rozdarcie w jakiś sposób się zamknęło. Rzeka z innego królestwa wróciła do pierwotnego koryta.
Ciągnąca się przed Trullem Sengarem linia brzegowa zapewne nie zasługiwała na tę nazwę, lecz żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy. Brzeg składał się wyłącznie z mułu gromadzącego się pod wysokim murem, który sięgał od horyzontu po horyzont. Mur oparł się powodzi, choć z jego szczytu spływały na drugą stronę kaskady wody.
Po lewej stronie miał ciała, a po prawej pionowy spadek wysokości siedmiu, może ośmiu mężczyzn. Szczyt muru liczył sobie niespełna trzydzieści kroków szerokości. Fakt, że ta konstrukcja powstrzymała całe morze, sugerował czary. Szerokie, płaskie kamienie, z których ją zbudowano, były usmarowane błotem, schnącym już na upale. Na powierzchni muru tańczyły ciemnobrązowe owady, które uskakiwały z drogi Trullowi Sengarowi i jego oprawcom.
Trullowi ta myśl nadal nie chciała się pomieścić w głowie. Moi oprawcy. Niełatwo mu było się z tym pogodzić. Przecież to byli jego bracia. Rodzina. Znał ich twarze przez całe życie, widział, jak się uśmiechają, słyszał ich śmiech, a niekiedy dostrzegał też na ich obliczach żal stanowiący zwierciadlane odbicie tego, który sam czuł. Stał u ich boku podczas wszystkiego, co się wydarzyło, czy były to chwalebne triumfy, czy też rozdzierające duszę straty.
Oprawcy.
Teraz nie było uśmiechów, nie było śmiechu. Twarze tych, którzy go pilnowali, były zimne i nieruchome.
Jak nisko upadliśmy.
Marsz dobiegł końca. Mężczyźni obalili Trulla Sengara na ziemię, nie zważając na jego siniaki, na zadrapania i rany, z których nadal sączyła się krew. Nieżyjący już mieszkańcy tego świata umieścili w jakimś nieznanym celu na szczycie muru masywne żelazne pierścienie, umocowane w sercu wielkich kamiennych bloków. Rozmieszczono je wzdłuż muru co jakieś piętnaście kroków, tak daleko, jak Trull mógł sięgnąć wzrokiem.
Teraz miały znaleźć nową funkcję.
Opletli Trulla Sengara łańcuchami. Jego ręce i nogi zakuli w kajdany. Wokół talii boleśnie zacisnęli mu nabijany gwoździami pas. Potem przewlekli łańcuchy przez żelazne kółka pasa i naciągnęli je mocno, by unieruchomić go obok pierścienia. Do szczęki przytwierdzili mu metalowe imadło. Następnie zacisnęli je, zmuszając go do otwarcia ust, i wepchnęli do nich metalową płytkę, która przyciskała język.
Później nastąpiło odcięcie. Na czole Trulla wyrysowali sztyletem krąg, który potem przecięli zygzakowatą linią, wbijając czubek noża tak głęboko, że aż naruszył kość. W rany wtarli popiół. Długi, pojedynczy warkocz obcięli brutalnymi uderzeniami, od których jego kark pokryły krwawe rany. W resztę włosów wtarli gęstą, lepką maść. Za kilka godzin wszystkie włosy odpadną i Trull Sengar na zawsze stanie się łysy.
Odcięcie było absolutnym, nieodwracalnym aktem odrzucenia. Był teraz wyrzutkiem. Dla swych braci przestał istnieć. Nikt nie będzie obchodził po nim żałoby. Jego czyny zostaną zapomniane, tak jak jego imię. Jego rodzice wydali na świat jedno dziecko mniej. To była najsurowsza kara znana jego ludowi, znacznie straszliwsza od egzekucji.
Ale Trull Sengar nie popełnił żadnej zbrodni.
Oto jak nisko upadliśmy.
Stanęli nad nim. Być może dopiero w tej chwili dotarło do nich, co uczynili.
Ciszę zmącił znajomy głos.
– Teraz o nim pomówimy, a gdy już opuścimy to miejsce, przestanie być naszym bratem.
– Teraz o nim pomówimy – zaintonowali inni.
– On cię zdradził – dodał jeden z nich.
Pierwszy głos był chłodny, nie było w nim słychać triumfu, choć Trull Sengar wiedział, że mówiący go czuje.
– Twierdzisz, że mnie zdradził.
– Tak, bracie.
– Jaki masz na to dowód?
– Słyszałem to z jego ust.
– Czy tylko ty jeden utrzymujesz, że słyszałeś owe słowa zdrady?
– Nie, ja również je słyszałem.
– I ja, bracie.
– A co nasz brat wam powiedział?
– Że przeciąłeś łączące cię z nami więzy krwi.
– Że służysz ukrytemu panu.
– Że twoja ambicja przywiedzie nas wszystkich do zguby…
– Cały nasz lud.
– To znaczy, że wystąpił przeciwko mnie.
– Tak.
– Własnymi ustami oskarżył mnie o zdradę naszego ludu.
– Tak.
– A czy jestem winny? Rozważmy ten zarzut. Południowe ziemie ogarnął ogień. Armie nieprzyjaciela zrejterowały. Nasi wrogowie klęczą przed nami, błagając nas, byśmy pozwolili im zostać naszymi niewolnikami. Z niczego stworzyliśmy imperium, a nasza siła nadal rośnie. Co musicie czynić, byśmy stali się silniejsi, bracia?
– Musimy poszukiwać.
– Tak jest. A gdy już znajdziecie to, czego szukacie?
– Musimy to oddać tobie, bracie.
– Czy rozumiecie, dlaczego trzeba tak postąpić?
– Rozumiemy.
– Czy rozumiecie, jak wiele poświęciłem dla was, dla naszego ludu i naszej przyszłości?
– Rozumiemy.
– A mimo to podczas poszukiwań ten mężczyzna, nasz były brat, wystąpił przeciwko mnie.
– Tak.
– Co gorsza, próbował bronić tych nowych wrogów, których znaleźliśmy.
– Próbował. Zwał ich Czystymi Kuzynami i twierdził, że nie powinniśmy ich zabijać.
– A gdyby rzeczywiście byli Czystymi Kuzynami…
– Nie ginęliby tak łatwo.
– To prawda.
– On cię zdradził, bracie.
– Zdradził nas wszystkich.
Zapadła cisza.
Ach, chcesz się z nimi podzielić swą zbrodnią. A oni się wahają.
– Zdradził nas wszystkich, nieprawdaż, bracia?
– Tak – rozległ się chór wątpiących głosów, wypowiadających chrapliwie, niemal szeptem, to słowo.
Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Potem rozległ się głos, w którym pobrzmiewał z najwyższym wysiłkiem tłumiony gniew.
– To prawda, bracia. Czy mamy zlekceważyć to niebezpieczeństwo? Tę groźbę zdrady, tę truciznę, tę zarazę, która próbuje zniszczyć naszą rodzinę? Czy będzie się ona szerzyć? Czy jeszcze tu przyjdziemy? Musimy być czujni, bracia. Uważać na swoje myśli. Na siebie nawzajem. Tak oto pomówiliśmy o nim. Już go nie ma.
– Już go nie ma.
– Nigdy nie istniał.
– Nigdy nie istniał.
– Opuśćmy więc to miejsce.
– Tak, opuśćmy.
Trull Sengar wytężał słuch, aż wreszcie przestał słyszeć ich kroki, wyczuwać drżenie kamienia pod ciężkimi butami. Został sam. Nie mógł się poruszyć, widział tylko ubłocony kamienny mur u podstawy żelaznego pierścienia.
Trupy kołysały się leniwie na falach u brzegu. Biegały po nich kraby. Woda nadal przesączała się przez zaprawę murarską, wnikała w cyklopowy mur, szepcząc niczym duchy, a potem spływała z niego po drugiej stronie.
Jego lud od dawna znał tę prawdę, być może jedyną prawdę. Natura toczy tylko jedną, wieczną wojnę. Ma tylko jednego wroga. Uświadomić to sobie znaczyło zrozumieć świat. Każdy świat.
Natura ma tylko jednego wroga.
I jest nim nierównowaga.
Mur powstrzymywał morze.
Kryją się w tym dwa znaczenia. Bracia, czyż nie dostrzegacie tej prawdy? Mur powstrzymuje morze.
Na pewien czas.
Temu potopowi nie da się zapobiec. On się dopiero zaczął. Jego bracia tego nie pojmowali. Być może nigdy to do nich nie dotrze.
Wśród jego ludu utonięcie było częstą przyczyną śmierci. Nie obawiano się go. Trull Sengar również miał utonąć. Wkrótce.
Podejrzewał, że cały ich lud niedługo pójdzie w jego ślady.
Jego brat naruszył równowagę.
A tego natura nie będzie tolerowała.
Twarze w skale
Im wolniej toczy swe wody rzeka, tym czerwieńszy jej nurt.
Nathijskie porzekadło
Dzieci z mrocznego domu wybierają ścieżki skryte w cieniu.
Nathijskie porzekadło ludowe
Pies rozszarpał kobietę, starca i dziecko, nim wojownicy zdołali zapędzić go do opuszczonego pieca do wypalania gliny na skraju wioski. Do tej pory wierność zwierzęcia była niezachwiana. Strzegło ono ziem Urydów z gwałtownym zapałem odpowiednim do jego twardych, lecz sprawiedliwych obowiązków. Na jego ciele nie widziało się ran, które mogłyby się paskudzić, wpuszczając do żył ducha szaleństwa. Pies nie zapadł też na pieniącą chorobę. Żadne inne zwierzę nie rzuciło wyzwania jego pozycji w sforze. Nie było nic, zupełnie nic, co mogłoby wytłumaczyć tę nagłą zmianę.
Wojownicy osaczyli psa pod łukowatą tylną ścianą pieca i kłuli włóczniami ujadające szaleńczo, próbujące kąsać zwierzę, aż wreszcie padło martwe. Gdy przyjrzeli się włóczniom, zobaczyli, że drzewca są pogryzione i mokre od krwi i śliny, a żelazne okucia powgniatane i porysowane.
Wiedzieli, że szaleństwo może się czaić ukryte głęboko pod powierzchnią, a nawet jego nieznaczna domieszka obraca stopniowo krew w coś gorzkiego. Szamani zbadali trzy ofiary. Dwie z nich zmarły, lecz dziecko jeszcze się trzymało życia.
Ojciec zaniósł chłopca do Twarzy w Skale. Towarzyszył mu posępny orszak. Położył syna na polanie przed Siedmioma Bogami Teblorów i zostawił je tam.
Chłopiec wkrótce skonał, sam ze swym bólem wobec bezlitosnych twarzy wykutych w ścianie urwiska.
Los, który go spotkał, nie był niespodzianką. Chłopiec był jeszcze za mały, żeby się modlić.
Rzecz jasna, wszystko to zdarzyło się przed wielu wiekami.
Na długo przed tym, nim Siedmiu Bogów otworzyło oczy.
Rok Urugala Utkanego 1159 snu Pożogi
Opowieści były pełne chwały. Płonące gospodarstwa rolne, dzieci włóczone za końmi przez długie mile. Trofea z owych dawnych dni zdobiły ściany długiego domu jego dziadka. Pokiereszowane czerepy, delikatne żuchwy. Dziwne fragmenty ubrań z jakiegoś nieznanego materiału, poczerniałe od dymu i wystrzępione. Małe uszy przybite do każdego z drewnianych słupów, na których wspierała się niska strzecha.
Te dowody świadczyły, że Srebrne Jezioro istnieje w rzeczywistości, za lesistymi górami i ukrytymi przesmykami, tydzień – a może dwa tygodnie – drogi od ziem klanu Urydów. Droga tam była pełna niebezpieczeństw, wiodła przez terytoria Sunydów i Rathydów. Sama podróż stała się legendą. Trzeba było przemykać się bezgłośnie i niepostrzeżenie przez wrogie obozowiska, przesuwając po drodze kamienie z palenisk, co stanowiło najstraszliwszą zniewagę, dniem i nocą wymykać się myśliwym albo tropicielom. Dalej ciągnęło się pogranicze, które również należało sforsować, a za nim dopiero leżały nieznane krainy pełne bogactw, o jakich nikomu się nawet nie śniło.
Karsa Orlong od dziecka nasiąknął opowieściami dziadka. Były one niczym legion, nieustraszony i wojowniczy, wobec bladego, pustego dziedzictwa Synyga, syna Pahlka i ojca Karsy. Synyga, który nie dokonał w życiu niczego, który pasł konie w swej dolinie i ani razu nie wypuścił się na nieprzyjacielskie ziemie. Synyga, który był największą hańbą zarówno dla ojca, jak i dla syna.
Co prawda, Synyg nieraz bronił swego stada koni przed rabusiami z innych klanów. Robił to dobrze, wykazując się honorową walecznością i godnymi podziwu umiejętnościami. Tego jednak wymagano od wszystkich, w których żyłach płynęła krew Urydów. Twarzą w Skale tego klanu był Urugal Utkany, uważany za najgwałtowniejszego z siedmiu bogów. Inne klany miały powody, by się bać Urydów.
Synyg wykazał się też mistrzostwem w nauczaniu jedynego syna tańców walki. Karsa władał mieczem z krwawego drewna z biegłością znacznie przewyższającą jego lata. Był jednym z najlepszych wojowników w klanie. Urydowie gardzili łukami, lecz za to byli mistrzami włóczni i atlatla, zębatego dysku i czarnego sznura. Synyg nauczył syna znakomicie walczyć każdą z tych broni.
Niemniej jednak tego typu szkolenia oczekiwano od każdego ojca z klanu Urydów. Karsa nie znajdował w tym wszystkim powodów do dumy. W końcu tańce walki były tylko przygotowaniem. Chwałę przynosiło to, co następowało później – pojedynki, wypady i okrutne wendety.
Nie miał zamiaru naśladować ojca. Nie będzie bezczynny. Podąży szlakiem dziadka. Dalej, niż się komukolwiek wydawało. Zbyt wielka część sławy klanu wywodziła się z dalekiej przeszłości. Urydowie stali się zanadto pewni siebie, swej pozycji pierwszych między Teblorami. Pahlk nieraz mamrotał pod nosem, gdy kości bolały go od starych ran, a wstyd, jaki przynosił mu syn, palił go szczególnie dotkliwie.
Powrót do dawnych zwyczajów. Ja, Karsa Orlong, poprowadzę klan tą drogą. Delum Thord jest ze mną. Bairoth Gild również. Wszyscy jesteśmy w pierwszym roku naznaczenia bliznami. Dokonaliśmy pierwszego czynu. Zabiliśmy wrogów. Ukradliśmy konie. Przenieśliśmy kamienie z palenisk Kellydów i Burydów.
A teraz, z nastaniem nowego księżyca, w roku twojego imienia, Urugalu, ruszymy do Srebrnego Jeziora, by zabić dzieci, które tam mieszkają.
Klęczał na polanie, chyląc głowę przed Twarzami w Skale. Wiedział, że na obliczu Urugala, wykutym wysoko na ścianie klifu, odbija się jego gwałtowne pragnienie, a inni bogowie spoglądają na młodego Uryda z zazdrością i nienawiścią. Każdy z nich miał bowiem własny klan – pomijając ‘Siballe, która była Nieznaleziona – a żadne z ich dzieci nie klękało przed nimi, by złożyć tak śmiałe śluby.
Karsa podejrzewał, że samozadowolenie jest plagą nękającą wszystkie klany Teblorów. Mieszkańcy świata leżącego za górami nie odważyli się wkraczać na ich tereny. Podobnych prób nie podejmowano już od dziesięcioleci. Ziem Teblorów nie odwiedzali goście, a oni sami nie spoglądali z mrocznym głodem na tereny leżące za pograniczem, co przed pokoleniami zdarzało się często. Ostatnim mężczyzną, który dokonał wypadu na obce terytorium, był jego dziadek, który dotarł aż do brzegów Srebrnego Jeziora. Gospodarstwa rolne przycupnęły tam niczym przegniłe grzyby, a dzieci pierzchały przed nim jak myszy. Wtedy były tam tylko dwa gospodarstwa, na terenie których stało sześć budynków. Karsa był przekonany, że teraz będzie ich więcej. Trzy, może nawet cztery. Nawet rzeź Pahlka zblednie wobec tej, której dokonają Karsa, Delum i Bairoth.
Oto moja przysięga, umiłowany Urugalu. Przyniosę ci wspaniałe trofea, jakie nigdy jeszcze nie czerniły gleby na tej polanie. Być może to wystarczy, by uwolnić cię z kamienia, byś mógł znowu zstąpić między nas i nieść śmierć naszym wrogom.
Tak ślubuję ja, Karsa Orlong, wnuk Pahlka Orlonga. Jeśli wątpisz w moje słowa, Urugalu, dowiedz się, że wyruszamy dzisiejszej nocy. Zaczniemy podróż, gdy tylko zajdzie to właśnie słońce. I gdy tylko słońce każdego dnia zrodzi słońce następnego, wszystkie one będą kolejno spoglądały z góry na trzech wojowników z klanu Urydów, którzy poprowadzą swe rumaki przez wąwozy ku nieznanym krainom. Po z górą czterech stuleciach Srebrne Jezioro znowu zadrży, słysząc kroki nadchodzących Teblorów.
Karsa uniósł powoli głowę, wodząc wzrokiem po wyszczerbionej powierzchni urwiska, aż wreszcie odnalazł bezlitosną, zwierzęcą twarz Urugala, widoczną między obliczami jego kuzynów. Czarne otwory oczodołów były skierowane na Karsę i wojownik miał wrażenie, że dostrzega w nich chciwą satysfakcję. Był wręcz tego pewien i zamierzał powtórzyć to jako prawdę Delumowi i Bairothowi, a także Dayliss, albowiem bardzo pragnął usłyszeć jej błogosławieństwo, jej zimne słowa…
„Ja, Dayliss, która jeszcze nie znalazłam nazwiska, błogosławię ciebie, Karso Orlong, przed twą straszliwą wyprawą. Obyś zabił legion dzieci. Oby twe sny karmiły się ich krzykami. Oby ich krew sprawiła, że zapragniesz jej więcej. Oby ścieżkę twego życia spowiły płomienie. Obyś wrócił do mnie z ciężarem tysiąca śmierci na duszy i wziął mnie za żonę”.
Być może rzeczywiście pobłogosławi go tymi słowami. To byłby z jej strony pierwszy niezaprzeczalny przejaw zainteresowania Karsą. Z pewnością nie pobłogosławi Bairotha. Bawiła się tylko z nim, co często zdarzało się młodym, niezamężnym kobietom. Rzecz jasna, nie wyjęła jeszcze z pochwy Noża Nocy, gdyż Bairothowi brakowało wyrachowania. Mógł przeczyć, jakoby posiadał tę wadę, było jednak jasne, że nie potrafi dowodzić, a jedynie słuchać. To nie zadowoli Dayliss.
Nie, ona będzie należała do niego, do Karsy, z chwilą jego powrotu znad Srebrnego Jeziora. To będzie kulminacja jego triumfu. Dla niego, i tylko dla niego, Dayliss wyjmie z pochwy Nóż Nocy.
„Obyś zabił legion dzieci. Oby ścieżkę twego życia spowiły płomienie”.
Karsa wyprostował się. Nie było wiatru, który szeleściłby liśćmi otaczających polanę brzóz. Powietrze było ciężkie i nieruchome, nizinne powietrze, które wspięło się w ślad za maszerującym słońcem i teraz, gdy dzień już się kończył, zostało uwięzione na polanie przed Twarzami w Skale. Niby oddech bogów miało wkrótce wniknąć w butwiejącą glebę.
Karsa nie wątpił, że Urugal jest tu obecny, że zbliżył się do kamiennej powierzchni swej twarzy bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Przyciągnęła go moc ślubowania Karsy, obietnica powrotu chwały. Pozostali bogowie również byli blisko. Beroke Cichy Głos, Kahlb Milczący Łowca, Thenik Strzaskany, Halad Noszący Łubki, Imroth Okrutna i ‘Siballe Nieznaleziona. Wszyscy oni się przebudzili i łak-nęli krwi.
A ja dopiero wstępuję na tę ścieżkę. Niedawno wkroczyłem w osiemdziesiąty rok życia i wreszcie zostałem prawdziwym wojownikiem. Słyszałem najdawniejsze słowa, szepty, o Wybrańcu, który zjednoczy Teblorów, połączy klany w jedno i poprowadzi je na niziny, by rozpocząć wojnę ludu. Owe szepty wyrażają obietnicę, a ta należy do mnie.
Niewidoczne ptaki oznajmiły nadejście zmierzchu. Była pora, by stąd odejść. W wiosce czekali na niego Delum i Bairoth. A także Dayliss, milcząca, lecz wierna słowom, które miał od niej usłyszeć.
Bairoth się wścieknie.
***
Wyspa ciepłego powietrza utrzymywała się na polanie jeszcze długo po odejściu Karsy Orlonga. Z miękkiej, błotnistej gleby nie znikały odciski jego kolan oraz obutych w mokasyny stóp, a na surowe oblicza bogów wciąż padał blask opadającego w dół słońca, mimo że na samą polanę wypełzły cienie.
Z ziemi wynurzyło się siedem postaci. Skórę miały pomarszczoną i pokrytą ciemnobrązowymi plamami, mięśnie wyschnięte, kości masywne, a z czerwonych jak ochra włosów skapywały krople czarnej, cuchnącej stęchlizną wody. Niektórym przybyszom brakowało kończyn, inni stali na rozłupanych, skruszonych bądź rozszarpanych nogach. Jeden z nich nie miał żuchwy, natomiast lewą kość policzkową i lewą połowę czoła drugiego spłaszczyło potężne uderzenie, które zniszczyło gałkę oczną. Każdy z siedmiu był w jakiś sposób uszkodzony. Niedoskonały. Wadliwy.
Gdzieś za skalną ścianą kryła się szczelnie zawarta jaskinia, która przez wiele stuleci była dla nich grobowcem. Okazało się jednak, że uwięziono ich w nim jedynie tymczasowo. Nikt się nie spodziewał, że mogliby powrócić. Byli zbyt uszkodzeni, by nadal towarzyszyć swym kuzynom, zostawiono ich więc, zgodnie z obyczajem ich rodzaju. Wyrokiem za przegraną było porzucenie, unieruchomienie na wieki. Jeśli porażka była honorowa, nadal świadome szczątki zostawiano pod otwartym niebem, gdzie miały widok na świat zewnętrzny i znajdowały ukojenie w obserwacji mijających eonów. Tych siedmioro nie zachowało jednak honoru. Dlatego skazano ich na ciemność grobowca. Nie czuli z tego powodu goryczy.
Mroczny dar pojawił się później, spoza ich pogrążonego w ciemnościach więzienia. Razem z nim nadeszła szansa.
Trzeba było tylko złamać śluby i przysiąc wierność komuś innemu. Nagrodą za to miały być ponowne narodziny i wolność.
Ich kuzyni oznaczyli miejsce pochówku rzeźbionymi w skale twarzami. Każda z nich stanowiła szyderczą podobiznę, spoglądającą na świat niewidzącymi oczyma. Potem wypowiedzieli imiona winowajców, by dokończyć rytuał więzi. Imiona te po dziś dzień zalegały w tym miejscu z siłą wystarczającą, by wypaczyć umysły szamanów ludu, który schronił się w tych górach oraz na płaskowyżu o starożytnej nazwie Laederon.
Siedmioro siedziało bez słowa i ruchu na polanie, a wokół nich zapadał mrok. Sześcioro czekało, aż przemówi jeden, ale jemu się nie śpieszyło. Wolność dawała szaloną radość, nawet gdy była ograniczona do tej polany. Wkrótce już skruszą ostatnie łańcuchy: krótki zasięg wzroku wyrzeźbionych w skale oczu. Służba nowemu panu niosła ze sobą obietnicę podróży. Mieli na nowo odkryć cały świat i zadać śmierć niezliczonym wrogom.
– On jest odpowiedni – odezwał się wreszcie Urual, którego imię znaczyło Omszała Kość i którego Teblorzy znali jako Urugala.
Sin’b’alle – Porost Dla Mchu – która była ‘Siballe Nieznalezioną, nie kryła sceptycyzmu.
– Pokładasz zbyt wielką wiarę w tych upadłych Teblorach. Teblorach! Oni nic nie wiedzą. Nawet nie znają swego prawdziwego imienia.
– I ciesz się, że nie znają – poradził Ber’ok chrapliwym głosem dobiegającym ze zmiażdżonego gardła. Miał skręcony kark i głowę skierowaną w bok, musiał więc obrócić całe ciało, by spojrzeć na skalne urwisko. – Masz zresztą własne dzieci, Sin’b’alle, i one są powiernikami prawdy. Jeśli chodzi o pozostałych, dla naszych celów lepiej byłoby, gdyby nie przypomnieli sobie zapomnianej historii. Ich ignorancja jest dla nas najlepszą bronią.
– Martwy Jesion mówi prawdę – poparł go Urual. – Nie udałoby się nam tak wypaczyć ich wiary, gdyby byli świadomi swego dziedzictwa.
Sin’b’alle wzruszyła wzgardliwie ramionami.
– Ten, który zwie się Pahlkiem, również był… odpowiedni. Twoim zdaniem, Urualu. Wydawał się godnym kandydatem na wodza moich dzieci. A mimo to zawiódł.
– Nie z własnej winy, lecz z naszej – warknął Haran’alle. – Byliśmy niecierpliwi, zanadto pewni swych możliwości. Zerwanie ślubów ograbiło nas ze znacznej części mocy…
– I co nam dał w zamian nasz nowy pan, Poroże Z Lata? – zapytał Thek Ist. – Tylko wątłą strużkę.
– A czego się spodziewałeś? – skontrował cicho Urual. – Dopiero wraca do sił po swych przejściach, tak samo jak my.
– Wierzysz więc, Omszała Kości, że ten wnuk Pahlka utoruje nam drogę ku wolności? – odezwała się Emroth. Jej głos był gładki jak jedwab.
– Wierzę.
– A jeśli znowu spotka nas rozczarowanie?
– Zaczniemy od nowa. Z dzieckiem Bairotha w macicy Dayliss.
– Kolejne stulecie czekania! – syknęła Emroth. – Niech szlag trafi tych długowiecznych Teblorów!
– Sto lat to nic…
– Nic, a zarazem wszystko, Omszała Kości! Doskonale wiesz, co mam na myśli.
Urual przyjrzał się kobiecie, którą trafnie zwano Zębatym Szkieletem. Przypomniał sobie jej jednopochwyconą postać, której głód był niezaprzeczalną przyczyną ich pradawnej porażki.
– Powrócił rok mojego imienia – oznajmił. – Kto spośród nas zaprowadził teblorski klan po naszej ścieżce tak daleko, jak ja? Ty, Zębaty Szkielecie? Porost Dla Mchu? Noga Z Włóczni?
Nikt się nie odezwał.
Wreszcie z ust Martwego Jesiona wydobył się dźwięk, który można było uznać za śmiech.
– Jesteśmy cisi jak Czerwony Mech. Droga przed nami się otworzy. Tak obiecał nasz nowy pan. Jego moc powraca. Wybrany przez Uruala wojownik już w tej chwili prowadzi w swym łańcuchu zabójcy dwadzieścia dusz. I to teblorskich. Pamiętajcie też, że Pahlk wyruszył w drogę sam, a Karsa będzie miał za towarzyszy dwóch straszliwych wojowników. Gdyby zginął, zostanie jeszcze Bairoth albo Delum.
– Bairoth jest stanowczo za sprytny – warknęła Emroth. – Przypomina syna Pahlka, swego wuja. Co gorsza, jego ambicje dotyczą tylko własnej osoby. Udaje, że podąża za Karsą, ale w rzeczywistości trzyma rękę na jego plecach.
– A ja z kolei na jego – wyszeptał Urual. – Zapada już noc. Musimy wrócić do grobowca. – Pradawny wojownik odwrócił się. – Zębaty Szkielecie, trzymaj się blisko dziecka w macicy Dayliss.
– Właśnie w tej chwili karmię ją piersią – oznajmiła Emroth.
– To dziewczynka?
– Tylko w ciele. To, co ukształtuję w jej wnętrzu, nie będzie dziewczynką ani dzieckiem.
– Znakomicie.
Siedem postaci wróciło do ziemi, gdy tylko na niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy. Rozbłysły i spojrzały na polanę, na której nie było bogów. Na której nigdy nie było żadnych bogów.
***
Wioska leżała na kamienistym brzegu rzeki noszącej nazwę Laderii. Jej rwący, lodowaty nurt spływał z gór, rzeźbiąc głęboką dolinę, która przecinała iglasty bór, a potem kierował się ku jakiemuś odległemu morzu. Budynki miały podwaliny z głazów, a ściany z grubo ciosanych cedrów. Ich zaokrąglone, kryte grubą strzechą dachy porastał mech. Wzdłuż brzegów ustawiono stojaki, na których pełno było suszących się, pokrajanych w paski ryb. Za wąską zasłoną lasu kryły się polany, które wyrąbano, by stworzyć pastwiska dla koni.
Przez podnoszącą się między drzewami mgłę można już było wypatrzyć migotliwy blask ognisk. Karsa dotarł do domu ojca, mijając około tuzina koni, które stały na polanie, spokojnie i bezgłośnie. Jedyne zagrożenie dla nich stanowili rabusie, gdyż te olbrzymie zwierzęta hodowano na zabójców i górskie wilki dawno już nauczyły się ich unikać. Od czasu do czasu z gór schodził niedźwiedź o rdzawej kryzie, ale działo się to na ogół w okresie tarła łososi i bestie nie były wtedy zainteresowane rzucaniem wyzwania koniom, psom z wioski ani jej nieustraszonym wojownikom.
Synyg przebywał w korralu służącym do tresury. Czesał Havoka, swojego najlepszego rumaka. Zbliżając się, Karsa wyczuwał ciepło ciała zwierzęcia, choć było ono jedynie czarną plamą w ciemności.
– Czerwonooki nadal pozostaje na swobodzie – warknął Karsa. – Czy nie chcesz nic zrobić dla syna?
Jego ojciec nie przestawał czesać Havoka.
– Czerwonooki jest za młody na tak długą podróż. Jak już mówiłem…
– Ale to mój koń i pojadę na nim.
– Nie. Brak mu niezależności i nie towarzyszył jeszcze wierzchowcom Bairotha i Deluma. Będziesz jak cierń dla jego nerwów.
– Mam więc iść na piechotę?
– Dam ci Havoka, synu. Nocą trochę go rozruszałem i nie zdjąłem mu uzdy. Idź po ekwipunek, nim koń zanadto ostygnie.
Karsa milczał. Prawdę mówiąc, był zdumiony. Odwrócił się i ruszył w stronę domu. Ojciec zawiesił jego sakwę na belce kalenicy obok drzwi, żeby nie przemokła. Obok niej wisiał na szelkach miecz z krwawego drewna. Naoliwiono go, a na szerokiej klindze namalowano świeżą farbą godło wojenne Urydów. Karsa wziął oręż i założył szelki, tak by opleciona skórą rękojeść oburęcznego miecza sterczała mu nad lewym barkiem. Sakwa pojedzie na kłębie Havoka, przytroczona do pasa strzemion, choć większą część ciężaru będą dźwigały kolana Karsy.
W skład teblorskiego rzędu dla konia nie wchodziło siodło. Wojownik jechał na oklep, z nogami w wysokich strzemionach, tak że większa część jego ciężaru spoczywała tuż za kłębem wierzchowca. Wśród pochodzących z nizin łupów były siodła, lecz gdy założono je mniejszym nizinnym koniom, okazało się, że przenoszą ciężar jeźdźca znacznie do tyłu. Prawdziwy rumak powinien mieć zad swobodny, by móc wykonywać szybkie kopnięcia. Co więcej, wojownik musiał osłaniać szyję i głowę wierzchowca mieczem, a jeśli zaszła taka potrzeba, również chronionymi przez naramienniki przedramionami.
Karsa wrócił do oczekującego przy Havoku ojca.
– Bairoth i Delum czekają na ciebie u brodu – oznajmił Synyg.
– A Dayliss?
– Dayliss pobłogosławiła Bairotha, gdy tylko poszedłeś do Twarzy w Skale – odpowiedział Synyg pozbawionym wyrazu głosem. Karsa nie widział jego ukrytej w mroku twarzy.
– Bairotha?
– Tak.
– Chyba źle ją oceniłem – przyznał Karsa, walcząc z nieznanym mu dotąd uciskiem w gardle.
– Nic w tym dziwnego. Przecież jest kobietą.
– A ty, ojcze? Czy udzielisz mi swego błogosławieństwa?
Synyg wręczył Karsie pojedynczą wodzę i odwrócił wzrok.
– Pahlk już to uczynił. Niech to cię zadowoli.
– Pahlk nie jest moim ojcem!
Synyg znieruchomiał w ciemności. Wydawało się, że nad czymś się zastanawia.
– To prawda, nie jest – przyznał.
– Czyli że mnie pobłogosławisz?
– A co właściwie miałbym pobłogosławić, synu? Siedmiu Bogów, którzy są fałszem? Chwałę, która jest pusta? Czy ucieszę się, gdy będziesz zabijał dzieci? Czy uradują mnie trofea, które przytroczysz sobie do pasa? Mój ojciec, Pahlk, chciałby odświeżyć blask swej młodości. Osiągnął już ten wiek. Jak brzmiały słowa jego błogosławieństwa, Karso? Czy życzył ci, byś zaćmił jego czyny? Nie sądzę. Rozważ starannie jego słowa. Podejrzewam, że przekonasz się, iż służyły raczej jemu niż tobie.
– „Pahlk, odkrywca ścieżki, którą podążysz, błogosławi twą podróż”. Tak brzmiały jego słowa.
Synyg milczał przez moment, a gdy się odezwał, syn wyczuł w tonie jego głosu cień smutnego uśmiechu, którego nie mógł zobaczyć.
– A nie mówiłem?
– Matka by mnie pobłogosławiła – warknął Karsa.
– Taka już dola matki. Ale uczyniłaby to z ciężkim sercem. Idź już, synu. Czekają na ciebie towarzysze.
Karsa warknął ze złością i wskoczył na szeroki grzbiet rumaka. Havok odwrócił głowę, czując ciężar nieznanego jeźdźca, po czym prychnął donośnie.
– On nie lubi nosić gniewu – dobiegł z mroku głos Synyga. – Uspokój się, synu.
– Co za pożytek z bojowego rumaka, który boi się gniewu? Havok będzie się musiał przyzwyczaić do nowego pana.
Karsa przełożył nogę przez koński grzbiet i szarpnięciem za wodzę zawrócił zgrabnie wierzchowca. Skinął dłonią, w której trzymał wodzę, i koń ruszył prowadzącą do wioski ścieżką.
Stały przy niej cztery krwawe słupy, upamiętniające złożone w ofierze rodzeństwo Karsy. W przeciwieństwie do innych Synyg niczym nie ozdobił rzeźbionych pali. Wyrył na nich tylko znaki składające się na imiona trzech synów i jednej córki, których oddano Twarzom w Skale, i rozlał odrobinę krewniaczej krwi, która nie przetrwała pierwszego deszczu. Nie było tu warkoczy owiniętych wokół wysokich jak mężczyzna słupów zwieńczonych zszytymi sznurem z jelit pióropuszami. Zwietrzałe drewno pokrywały jedynie pnącza, a tępe szczyty były usmarowane ptasimi odchodami.
Karsa uważał, że jego rodzeństwo zasługuje na lepsze upamiętnienie. Gdy nadejdzie pora ataku, będzie pamiętał imiona wszystkich czworga, by wykrzykiwać je w chwili zabójstwa. Kiedy nadejdzie ów czas, jego głos stanie się ich głosem. Zbyt długo już cierpieli z powodu ojcowskiego zaniedbania.
Ścieżka stała się szersza. Z obu stron ograniczały ją stare pniaki oraz niski jałowiec. Przed sobą widział czerwony blask ogni wioski i mroczne, przysadziste, stożkowate domostwa spowite kłębami dymu. Obok jednego z dołów na ogień czekały dwie dosiadające koni postacie. Trzecia, piesza, stała nieco z boku owinięta w futra.
Dayliss. Pobłogosławiła Bairotha Gilda, a teraz przyszła się z nim pożegnać.
Karsa podjechał do nich, zmuszając Havoka do zwolnienia kroku. Był wodzem i zamierzał dać wyraz tej prawdzie. W końcu Bairoth i Delum czekali na niego. I który z nich trzech poszedł do Twarzy w Skale? Dayliss pobłogosławiła podwładnego. Czyżby Karsa otoczył się zbyt wysoką barierą? Taka jednak była dola tych, którzy dowodzili. Z pewnością to rozumiała. Jej zachowanie nie miało sensu.
Bez słowa zatrzymał rumaka przed nimi.
Bairoth był masywniej zbudowany od Karsy, choć nie tak wysoki jak on, czy nawet jak Delum. Dawno już zdał sobie sprawę, że przypomina niedźwiedzia, i zaczął świadomie naśladować to zwierzę. Zakołysał ramionami, jakby chciał je rozluźnić przed podróżą, i uśmiechnął się szeroko.
– Zaczynasz od śmiałego czynu, bracie – zagrzmiał basem. – Ukradłeś konia własnemu ojcu.
– Nie ukradłem go, Bairoth. Synyg dał mi Havoka wraz ze swym błogosławieństwem.
– Chyba mamy noc cudów. A czy Urugal wyszedł ze skały, by pocałować cię w czoło, Karso Orlong?
Dayliss żachnęła się na te słowa.
– Gdyby rzeczywiście zstąpił na ziemię śmiertelników, zastałby u swych stóp tylko jednego z naszej trójki.
Karsa nie odpowiedział ani słowem na sarkazm towarzysza. Skierował powoli spojrzenie na Dayliss.
– Pobłogosławiłaś Bairotha?
Wzruszyła lekceważąco ramionami.
– Żal mi, że straciłaś odwagę – oznajmił Karsa.
Spojrzała nań z nagłą furią.
Wojownik uśmiechnął się i spojrzał na Bairotha i Deluma.
– „Gwiazdy zataczają krąg. Ruszajmy”.
Bairoth zignorował te słowa. Zamiast udzielić rytualnej odpowiedzi, warknął:
– Nierozsądnie postąpiłeś, mszcząc się na niej za swą zranioną dumę. Gdy wrócimy, Dayliss zostanie moją żoną. Uderzając ją, uderzasz mnie.
Karsa znieruchomiał.
– Ależ, Bairoth, uderzam, kogo zechcę – zaczął cichym, gładkim głosem. – Brak odwagi może się szerzyć jak zaraza. Czy jej błogosławieństwo okazało się dla ciebie klątwą? Jestem wodzem wojennym. Zachęcam cię, byś rzucił mi wyzwanie teraz, nim jeszcze opuścimy dom.
Bairoth zgarbił się i pochylił.
– To nie brak odwagi powstrzymuje moją rękę, Karso Orlong… – wychrypiał.
– Słyszę to z radością. „Gwiazdy zataczają krąg. Ruszajmy”.
Bairoth skrzywił się zły, że mu przerwano. Chciał dodać coś jeszcze, ale się powstrzymał. Uśmiechnął się uspokojony, zerknął na Dayliss i skinął głową, jakby łączyła ich jakaś tajemnica.
– „Gwiazdy zataczają krąg. Prowadź nas, wodzu wojenny, ku chwale” – zaintonował.
– „Gwiazdy zataczają krąg. Prowadź nas, wodzu wojenny, ku chwale” – powtórzył po nim Delum, który dotąd przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa, z pozbawioną wyrazu twarzą.
Trzej wojownicy przejechali przez wioskę. Karsa prowadził, a dwaj pozostali podążali za nim. Starsi plemienia byli przeciwni tej wyprawie, nikt więc nie przyszedł ich pożegnać. Karsa wiedział jednak, że wszyscy słyszą ciężki, głuchy tętent kopyt ich rumaków i że pewnego dnia będą sobie czynili wyrzuty, iż nie widzieli ich odjazdu. Bez względu na wszystko żałował, że nie było żadnego świadka oprócz Dayliss. Nawet Pahlk się nie pojawił.
Mimo to mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Być może Siedmiu. Urugal wzniósł się ku gwiazdom i mknie z prądem ich kręgu, spoglądając na nas z góry. Wysłuchaj mnie, Urugalu! Karsa Orlong zabije dla ciebie tysiąc dzieci! Złoży u twych stóp tysiąc dusz!
Nieopodal jakiś pies jęknął przez sen, ale się nie obudził.
***
Po północnej stronie doliny, nad wioską, na samym skraju lasu, stało dwudziestu trzech milczących świadków odjazdu Karsy Orlonga, Bairotha Gilda i Deluma Thorda. Widmowe postacie rysowały się niewyraźnie w mroku pod szerokolistnymi drzewami. Czekały bez ruchu jeszcze przez długi czas po tym, jak trzej wojownicy zniknęli im z oczu na wschodnim trakcie.
W ich żyłach płynęła krew Urydów, lecz zostali złożeni przez plemię w ofierze. Wszyscy byli spokrewnieni z Karsą, Bairothem albo Delumem. Każdego z nich w czwartym miesiącu życia oddano Twarzom w Skale. Matki położyły ich na polanie o zachodzie słońca, ofiarowały Siedmiu. Dzieci znikały przed świtem. Wszystkie trafiały w objęcia nowej matki.
Stawały się dziećmi ‘Siballe, ‘Siballe Nieznalezionej, jedynej spośród Siedmiu, która nie miała własnego plemienia. Dlatego stworzyła je dla siebie, tajemne plemię powstałe z sześciu pozostałych. Każdego informowała o jego pochodzeniu, by zachowali więź łączącą ich z niezłożonymi w ofierze krewniakami. Mówiła im również o ich szczególnym celu, przeznaczeniu, które należało wyłącznie do nich.
Zwała ich Znalezionymi i sami siebie również znali pod tym mianem, które było nazwą ich ukrytego plemienia. Mieszkali w ukryciu pośród kuzynów. Nikt w sześciu plemionach nawet sobie nie wyobrażał, że mogą istnieć. Wiedzieli, że niektórzy mogą coś podejrzewać, ale na podejrzeniach się kończyło. Mężczyźni tacy jak Synyg, ojciec Karsy, który traktował żałobne krwawe słupy z obojętnością albo wręcz wzgardą, z reguły nie stanowili poważnego zagrożenia, niekiedy jednak ryzyko było realne i konieczne stawały się drastyczne kroki. Tak było w przypadku matki Karsy.
Dwudziestu trzech Znalezionych, którzy obserwowali początek podróży wojowników ukryci między drzewami, było braćmi i siostrami Karsy, Bairotha albo Deluma, lecz jednocześnie byli dla nich obcy, choć w tej chwili ów szczegół wydawał się mało istotny.
– Jeden powróci – zapowiedział najstarszy brat Bairotha.
Bliźniacza siostra Deluma wzruszyła ramionami.
– Będziemy więc czekali na jego powrót – stwierdziła.
– Zaiste, będziemy.
Wszyscy Znalezieni mieli jeszcze jedną wspólną cechę. ‘Siballe naznaczała swe dzieci straszliwą blizną, zrywając ciało i mięśnie po lewej stronie od skroni aż po żuchwę. Uszkodzone w ten sposób twarze miały znacznie zmniejszoną zdolność wyrażania uczuć; ich lewe połowy na zawsze zamarły w grymasie przypominającym wyraz permanentnej trwogi. Z jakiegoś dziwnego powodu owo fizyczne uszkodzenie pozbawiało również intonacji ich głosy – albo może to bezbarwny głos ‘Siballe odciskał na nich swój wpływ.
Pozbawione intonacji słowa nadziei nawet dla ich uszu brzmiały fałszywie. Wystarczyło to, by uciszyć tego, który przemówił.
Jeden powróci. Być może.
***
Drzwi otworzyły się nagle za plecami Synyga, który nie przestał mieszać gotującego się nad ogniem gulaszu. Usłyszał cichy charkot, powłóczenie nogą, stukot laski uderzającej o framugę. Potem padło ochrypłe, pełne wyrzutu pytanie:
– Czy pobłogosławiłeś syna?
– Dałem mu Havoka, ojcze.
– Dlaczego?
Pahlk zdołał w jakiś sposób nasycić to jedno słowo wzgardą, niesmakiem i podejrzliwością jednocześnie.
Synyg nadal się nie odwracał. Słuchał, jak jego ojciec wlecze się ze straszliwym wysiłkiem ku krzesłu stojącemu najbliżej paleniska.
– Havok zasługiwał na ostatnią walkę, a wiedziałem, że ja mu jej nie dam.
– Tak jak myślałem. – Pahlk usiadł ze stęknięciem na krześle. – Zrobiłeś to dla konia, nie dla syna.
– Może coś zjesz? – zapytał Synyg.
– Nie odmówię ci tego gestu.
Synyg pozwolił sobie na gorzki uśmieszek. Wyjął drugą miskę i postawił ją obok swojej.
– On zrównałby z ziemią górę, żebyś tylko ruszył się ze swego siennika – warknął Pahlk.
– Tego, co robi, nie robi dla mnie, ojcze, tylko dla ciebie.
– Uważa, że wyłącznie największa możliwa chwała pozwoli mu osiągnąć to, co konieczne. Zmazać hańbę, którą jesteś ty, Synygu. Jesteś karłowatym krzewem, który wyrósł między dwoma potężnymi drzewami, dzieckiem jednego, a ojcem drugiego z nich. Dlatego właśnie wyciągał rękę do mnie. Czy gryziesz się i zamartwiasz w cieniu między Karsą a mną? No cóż, wybór zawsze należał do ciebie.
Synyg napełnił obie miski i wyprostował się, by jedną wręczyć ojcu.
– Blizna, którą zarosła stara rana, nic nie czuje – stwierdził.
– Nieczułość nie jest cnotą.
Synyg usiadł z uśmiechem na drugim krześle.
– Opowiedz mi jakąś historię, ojcze, tak jak robiłeś to kiedyś. W dniach po twoim triumfie. Raz jeszcze opowiedz mi o dzieciach, które zabiłeś. O kobietach, które powaliłeś. O płonących domostwach, ryku bydła i beczeniu owiec ginących w płomieniach. Chcę znowu ujrzeć w twych oczach odbicie tego ognia. Rozpal go na nowo, ojcze.
– Synu, gdy wspominasz tamte dni, słyszę tylko tę cholerną babę.
– Jedz, ojcze, bo inaczej obrazisz mnie i mój dom.
– Zjem.
– Zawsze byłeś sumiennym gościem.
– Nie inaczej.
Obaj mężczyźni nie powiedzieli już ani słowa, dopóki nie skończyli posiłku. Potem Synyg odstawił miskę. Wstał, uniósł naczynie, z którego jadł Pahlk, odwrócił się i cisnął je w ogień.
Jego ojciec wybałuszył oczy.
Synyg przeszył go groźnym spojrzeniem.
– Żaden z nas nie dożyje chwili powrotu Karsy. Łączący nas most został zerwany. Jeśli jeszcze kiedyś przyjdziesz do mych drzwi, zabiję cię, ojcze.
Wyciągnął ręce, podniósł Pahlka na nogi, pchnął prychającego ze złością starca ku drzwiom i bezceremonialnie wyrzucił go na dwór. Laska pofrunęła w ślad za nim.
***
Wędrowali starym szlakiem, który biegł równolegle do grzbietu gór. Tu i ówdzie blokowały go osypiska pozostałe po dawnych skalnych lawinach, które uniosły ze sobą jodły i cedry ku leżącym niżej dolinom. Na głazach wyrosły krzewy i szerokolistne drzewa utrudniające przejście. Dwa dni i trzy noce drogi przed nimi leżały ziemie Rathydów, a ze wszystkich teblorskich plemion to z Rathydami Urydowie wojowali najczęściej. Napady i okrutne morderstwa połączyły oba plemiona motkiem nienawiści, który ciągnął się całe stulecia w przeszłość.
Karsa bynajmniej nie zamierzał przemknąć się niepostrzeżenie przez tereny należące do Rathydów. Planował utorować sobie krwawą ścieżkę, pomścić prawdziwe i urojone zniewagi, a także dodać do swej kolekcji dwadzieścia lub więcej teblorskich dusz. Świetnie wiedział, że dwaj podążający za nim wojownicy sądzą, iż ich podróż będzie pełna ukrywania się i forteli. W końcu było ich tylko trzech.
Ale jest z nami Urugal. Nastała jego pora. I w jego imię oznajmimy swą obecność, znacząc ją krwią. Brutalnie obudzimy szerszenie w ich gnieździe. Rathydowie poznają imię Karsy Orlonga i nauczą się go bać. A po nich również Sunydowie.
Rumaki stąpały ostrożnie po luźnym osypisku pozostałym po niedawnej skalnej lawinie. Ostatnia zima była bardzo śnieżna. Karsa w całym swym życiu nie widział takich ilości śniegu. Na długo przed tym, nim Twarze w Skale przebudziły się, by objawić starszym w snach i podczas transów, że pokonały dawne duchy Teblorów i żądają teraz hołdów, na długo przed tym, nim zdobywanie nieprzyjacielskich dusz zajęło pierwsze miejsce wśród aspiracji ich ludu, duchami, które władały krainą i jej mieszkańcami, były kości ze skały, ciało z gleby, włosy i futro z lasów i łąk, a ich oddech był zmieniającym się z każdą porą roku wiatrem. Zima przychodziła i odchodziła, wywołując wysoko w górach gwałtowne burze – odbicie wysiłków toczących ze sobą wieczną wojnę duchów. Lato i zima były jak jedno: nieruchome i suche, ale to pierwsze zdradzało oznaki wyczerpania, natomiast zima przynosiła ze sobą niepewny, lodowaty pokój. Dlatego Teblorzy traktowali lato z sympatią należną zmęczonym walką duchom, natomiast zimą gardzili za słabość jej ascendentnych wojowników, gdyż iluzja pokoju nie ma żadnej wartości.
Zostało jeszcze niespełna dwadzieścia dni wiosny. Częstotliwość i furia nawałnic słabły. Choć Twarze w Skale już przed wiekami unicestwiły dawne duchy, a im samym upływ pór roku wydawał się obojętny, Karsa wyobrażał sobie po cichu, że on i jego dwaj towarzysze są zwiastunami ostatniej burzy. Ich miecze z krwawego drewna staną się dla niespodziewających się ataku Rathydów i Sunydów echem starodawnego gniewu.
Zostawili za sobą osypisko. Ścieżka schodziła zakolami do płytkiej doliny. Rozciągająca się w niej górska łąka lśniła jasno w blasku popołudniowego słońca.
– Powinniśmy rozbić obóz na drugim końcu tej doliny, wodzu wojenny – odezwał się jadący za plecami Karsy Bairoth. – Konie potrzebują odpoczynku.
– Być może twój koń go potrzebuje, Bairoth – warknął Karsa. – Dźwigasz na swych kościach zbyt wiele nocy spędzonych na ucztowaniu. Mam nadzieję, że ta wyprawa znowu zrobi z ciebie wojownika. Twoje plecy za często ostatnio spoczywały na słomie.
Kiedy Dayliss cię dosiadała.
Bairoth roześmiał się, lecz nie odpowiedział ani słowem.
– Mój koń również potrzebuje odpoczynku, wodzu wojenny! – zawołał Delum. – Ta łąka świetnie się nadaje na obozowisko. Są tu królicze nory. Zastawię sidła.
Karsa wzruszył ramionami.
– Widzę, że muszę taszczyć za sobą dwa ciężkie łańcuchy. Ogłuszyły mnie bojowe okrzyki waszych żołądków. Niech i tak będzie. Rozbijmy obóz.
***
Nie mogli palić ognisk, zjedli więc na surowo złapane przez Deluma króliki. W dawnych czasach taka uczta byłaby ryzykowna, gdyż króliki często przenosiły choroby – na ogół śmiertelne dla Teblorów – które zabijała tylko wysoka temperatura. Ale od czasu nadejścia Twarzy w Skale członkowie plemion nie chorowali już na nic. Co prawda, nadal zdarzał się wśród nich obłęd, lecz takie przypadki nie miały nic wspólnego z tym, co jedli albo pili. Starsi tłumaczyli, że brzemiona nakładane przez Siedmiu okazywały się niekiedy zbyt ciężkie. Umysł musi być silny, a siłę znajdowało się w wierze. Dla słabego mężczyzny, który znał zwątpienie, reguły i rytuały mogły stać się klatką, a brak wolności prowadził do szaleństwa.
Usiedli wokół wykopanego przez Deluma małego dołka, do którego wrzucali królicze kości. Podczas posiłku nie mówili wiele. Niebo nad ich głowami traciło powoli kolor, a gwiazdy zaczęły zataczać swój krąg. Karsa słuchał w gęstniejącym mroku, jak Bairoth wysysa króliczą czaszkę. Zawsze kończył jeść ostatni i nigdy nic nie zostawiał. Następnego dnia obgryzie nawet cienką warstwę tłuszczu z wewnętrznej powierzchni skóry. Wreszcie Bairoth cisnął opróżnioną czaszkę do dołu i usiadł, oblizując palce.
– Zastanawiałem się nad kwestią czekającej nas drogi przez ziemie Rathydów i Sunydów – odezwał się Delum. – Nie powinniśmy wędrować ścieżkami, na których będzie nas można dostrzec na tle nieba albo nawet gołej skały. Znaczy to, że musimy wybierać niżej położone szlaki, ale te z kolei prowadzą bliżej obozów. Uważam, że od tej chwili powinniśmy wędrować nocą.
Bairoth skinął głową.
– Lepiej od razu zaliczmy honorowy czyn. Odwróćmy kamienie w paleniskach i ukradnijmy pióra. Być może też kilku śpiących samotnie wojowników odda nam swe dusze.
– Jeśli za dnia będziemy się ukrywać, nie ujrzymy dymu i nie będziemy wiedzieli, gdzie są obozy – stwierdził Karsa. – Nocą wiatr często zmienia kierunek i nie pomoże nam odnaleźć palenisk. Rathydowie i Sunydowie nie są głupcami. Nie będą rozpalać ognisk pod nawisami ani u stóp skalnych ścian. Nie wypatrzymy plam światła na skalnej powierzchni. Ponadto nasze konie lepiej widzą i pewniej stąpają, kiedy jest jasno. Będziemy jechać za dnia.
Bairoth i Delum nie odzywali się przez pewien czas.
Wreszcie Bairoth chrząknął.
– Znajdziemy tam wojnę, Karsa.
– Będziemy jak lanydzka strzała, która mknie przez las, zmieniając kierunek na każdej gałązce, konarze i pniu. Będziemy zbierali dusze niczym straszliwa burza, Bairoth. Wojna? Tak. Czy boisz się wojny, Bairothu Gild?
– Jest nas tylko trzech, wodzu wojenny – wskazał Delum.
– Zaiste, jesteśmy Karsa Orlong, Bairoth Gild i Delum Thord. Walczyłem już z dwudziestoma czterema wojownikami i zabiłem ich wszystkich. Nikt nie dorówna mi w tańcu. Czy temu zaprzeczysz? Nawet starsi plemienia z bojaźnią wymawiają moje imię. A ty, Delum? Widzę, że na rzemieniu u twego biodra wisi osiemnaście języków. Potrafisz odczytać ślad ducha i słyszysz stukot toczącego się kamyka z odległości dwudziestu kroków. A ty, Bairoth? Czy w dniach, gdy nie dźwigałeś niczego oprócz mięśni, nie złamałeś Burydowi kręgosłupa gołymi rękami? Czy nie obaliłeś jego rumaka? Owa gwałtowność śpi w tobie, ale ta wyprawa ją przebudzi. Gdyby chodziło o innych trzech… tak, powinni przemykać się po zmroku krętymi ścieżkami, odwracać kamienie z palenisk, kraść pióra i zmiażdżyć kilku śpiącym wrogom tchawicę. Dla innych trzech wojowników byłby to wystarczający tytuł do chwały. Ale dla nas? Nie. Wasz wódz wojenny przemówił.
Bairoth uśmiechnął się do Deluma.
– Spójrzmy w górę, by zobaczyć krąg, Delumie Thord, gdyż niewiele już razy ujrzymy podobny widok.
Karsa wstał powoli.
– Wodza wojennego należy słuchać, Bairothu Gild, a nie kwestionować jego rozkazy. Twa słabnąca odwaga może zatruć nas wszystkich. Uwierz w zwycięstwo, wojowniku, albo wracaj do domu.
Bairoth wzruszył ramionami i położył się, rozprostowując ukryte w nogawicach z niewyprawionej skóry nogi.
– Jesteś wielkim wodzem, Karso Orlong, ale, niestety, brak ci poczucia humoru. Wierzę w to, że naprawdę znajdziesz chwałę, której szukasz, i że Delum i ja będziemy księżycami mniejszymi, ale również lśniącymi własnym blaskiem. To nam wystarczy. Przestań w to wątpić, wodzu wojenny. Jesteśmy z tobą…
– Kwestionujecie moją mądrość!
– Tematu mądrości dotąd nie poruszaliśmy – odparł Bairoth. – Sam mówiłeś, że jesteśmy wojownikami, Karso. I jesteśmy młodzi. Mądrość przynależy starcom.
– Tak, starszym plemienia – warknął Karsa. – Którzy nie chcieli pobłogosławić naszej wyprawy!
Bairoth parsknął śmiechem.
– Taka jest nasza prawda i musimy nieść ją w swych sercach, gorzką i niezmienioną. Po powrocie przekonamy się jednak, że pod naszą nieobecność prawda się zmieniła, wodzu wojenny. Okaże się, że jednak nas pobłogosławili. Przekonasz się.
Karsa wybałuszył oczy.
– Twierdzisz, że starsi skłamią?
– Oczywiście. I będą od nas oczekiwali, że zaakceptujemy ich nowe prawdy. Zrobimy to… nie, musimy to zrobić, Karso Orlong. Nasz chwalebny sukces musi scalić Urydów. Gdybyśmy zatrzymali go wyłącznie dla siebie, byłoby to nie tylko samolubne, lecz potencjalnie również śmiertelnie groźne. Pomyśl tylko, wodzu wojenny. Wrócimy do wioski ze swymi opowieściami. Tak, zapewne przyniesiemy też kilka trofeów, które będą dowodami ich prawdziwości, ale jeśli nie podzielimy się chwałą, starsi zatrują ją jadem niedowierzania.
– Niedowierzania?
– Zaiste. Uwierzą w naszą chwałę, ale tylko pod warunkiem, że otrzymają w niej swój udział. Uwierzą nam, jeśli my z kolei uwierzymy w ich nową wersję przeszłości, w to, że otrzymaliśmy błogosławieństwo, którego nam odmówili, i że wszyscy w wiosce wyszli nas pożegnać. Powiedzą ci, że wszyscy tam byli, i z czasem sami siebie przekonają, że to prawda. Ta scena zostanie wyryta w ich pamięci. Nadal tego nie pojmujesz, Karso? Jeśli tak, to lepiej nie mówmy o mądrości.
– Teblorzy nie plamią się oszustwem – warknął Karsa.
Bairoth przyglądał mu się przez chwilę, po czym skinął głową.
– Zaiste, nie plamią się.
Delum zasypał dołek glebą i kamieniami.
– Pora spać – oznajmił, wstając, by po raz ostatni sprawdzić spętane konie.
Karsa popatrzył na Bairotha.
Jego umysł jest jak lanydzka strzała mknąca przez las, ale czy to mu w czymś pomoże, gdy nadejdzie pora, by dobyć mieczy z krwawego drewna, i ze wszystkich stron zabrzmią bojowe okrzyki? Tak właśnie się dzieje, gdy mięśnie obracają się w tłuszcz, a do pleców przylega słoma. Mieszkanie pośród słów nic ci nie da, Bairothu Gild, poza być może tym, że twój język nie wyschnie tak szybko u pasa rathydzkiego wojownika.
***
– Co najmniej ośmiu – wyszeptał Delum. – I może też jeden młodzieniec. Rzeczywiście palą dwa ogniska. Upolowali szarego niedźwiedzia, z tych, które żyją w jaskiniach. Niosą ze sobą trofeum.
– To znaczy, że są bardzo zadowoleni z siebie. – Bairoth skinął głową. – To dobrze.
– Dlaczego? – zapytał Karsa, marszcząc brwi.
– Od nastroju nieprzyjaciela wiele zależy, wodzu wojenny. Czują się niezwyciężeni i dlatego będą nieostrożni. Czy mają konie, Delum?
– Nie. Szare niedźwiedzie za dobrze znają tętent kopyt. Jeśli polowali z psami, to żaden z nich nie przeżył.
– To jeszcze lepiej.
Wszyscy trzej zsiedli z koni i ukryli się na skraju lasu. Potem Delum ruszył na zwiady w stronę obozu Rathydów. Przemykając się przez porośnięte wysoką trawą i chaszczami, pełne sięgających kolan pniaków zbocze za lasem, nie poruszył ani jednym źdźbłem czy listkiem.
Słońce stało wysoko na niebie. Było upalnie, sucho i bezwietrznie.
– Ośmiu – stwierdził Bairoth, uśmiechając się do Karsy. – I młodzieniec. – Jego powinniśmy załatwić najpierw.
Żeby zawstydzić tych, którzy przeżyją. Spodziewa się, że przegramy.
– Zostawcie go mnie – polecił Karsa. – Moja szarża będzie gwałtowna. Przemknę na drugi koniec obozu. Wszyscy ocalali wojownicy zwrócą się w moją stronę. I wtedy wy zaatakujecie.
Delum zamrugał.
– Chcesz, żebyśmy powalili ich ciosami w plecy?
– Tak, żeby wyrównać liczebność. Potem przyjdzie pora na pojedynki.
– Czy będziesz uchylał się przed ciosami podczas szarży? – zapytał Bairoth z błyskiem w oczach.
– Nie, będę uderzał.
– Spętają cię, wodzu wojenny. Nie przedrzesz się przez cały obóz.
– Nie pozwolę się spętać, Bairothu Gild.
– Jest ich dziewięciu.
– Ujrzycie mój taniec.
– Dlaczego nie zaatakujemy konno, wodzu wojenny? – zapytał Delum.
– Dość już mam gadania. Idźcie za mną, ale wolniej.
Bairoth i Delum wymienili spojrzenia. Ten pierwszy wzruszył ramionami.
– Będziemy twoimi świadkami.
Karsa zdjął z pleców miecz z krwawego drewna i zacisnął obie dłonie na oplecionej skórą rękojeści. Drewno miało ciemnoczerwoną, prawie czarną barwę. Wypolerowano je na taki połysk, że wydawało się, iż malowane godło unosi się na szerokość palca nad powierzchnią klingi. Sam brzeg był prawie przezroczysty. Wcierany weń krwawy olej zestalił się, zastępując drewno. Na klindze nie było rys ani szczerb, a tylko lekko faliste linie w miejscach, gdzie uszkodzenia naprawiły się same. Krwawy olej trzymał się zapamiętanej postaci i nie był skłonny tolerować zniekształceń ani uszkodzeń. Karsa uniósł miecz przed sobą, a potem pomknął w dół zbocza, przyśpieszając kroku, by przejść w taniec.
Gdy dotarł do wydeptanej przez dziki ścieżki, którą wskazał mu Delum, pochylił się nisko i popędził twardym, ubitym szlakiem, ani na moment nie zwalniając kroku. Wydawało się, że szeroki, zwężający się na końcu sztych miecza prowadzi go za sobą, torując sobie, bezgłośnie i bezbłędnie, drogę przez cienie i snopy światła. Karsa przyśpieszył kroku.
Trzech z ośmiu dorosłych wojowników przykucnęło pośrodku rathydzkiego obozu wokół kawału niedźwiedziego mięsa, który właśnie wyjęli z zawiniątka zrobionego z jeleniej skóry. Dwaj następni siedzieli obok z bronią na kolanach, wcierając w klingi gęsty krwawy olej. Trzej pozostali zatrzymali się pogrążeni w rozmowie, w odległości niespełna trzech kroków od wylotu wydeptanej przez dziki ścieżki. Młodzieniec był na przeciwległym końcu obozu.
Karsa wypadł pełnym sprintem na polanę. Na dystansie do siedemdziesięciu kroków biegnący Teblor był w stanie wytrzymać tempo cwałującego rumaka. Atak przypominał nagłą eksplozję. W jednej chwili ośmiu wojowników i jeden młodzieniec odpoczywało spokojnie na polanie, a w następnej poziome cięcie miecza pozbawiło dwóch stojących Rathydów czubków głów. Włosy i kości pofrunęły w powietrze, a krew i mózgi trysnęły na twarz trzeciego z nich. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, obrócił w lewo i nadział na wracający miecz Karsy. Ostrze trafiło go pod podbródek. W tym momencie ujrzał, że świat wokół niego przechylił się gwałtownie. Potem nadeszła ciemność.
Nie zwalniając kroku, Karsa podskoczył, by nie potknąć się o głowę wojownika, która potoczyła się po ziemi.
Dwaj Rathydowie wcierający w miecze olej poderwali się już, unosząc broń. Rozdzielili się i pomknęli ku napastnikowi, chcąc zaatakować go z obu stron.
Karsa roześmiał się tylko i skręcił gwałtownie, by przemknąć między trzema wojownikami, którzy w okrwawionych dłoniach trzymali jedynie rzeźnickie noże. Pochylił się nisko, trzymając miecz przed sobą. Trzy krótsze ostrza trafiły w cel. Przebiły skórzany strój i skórę Karsy, sięgając mięśni. Wojownik przedarł się przez grupkę przeciwników dzięki impetowi. Zabrał też ze sobą trzy sterczące z ciała noże. Następnie odwrócił się, uciął mieczem parę rąk, a potem wbił go pod pachę, wyrywając kończynę ze stawu. Uniósł na sztychu łopatkę – purpurowy kawał oplecionej żyłami kości, połączony motkiem więzadeł z mknącą ku niebu kończyną.
Następny przeciwnik rzucił się z warknięciem na ziemię, oplatając krzepkie ramiona wokół nóg napastnika. Nie przestając się śmiać, wódz wojenny Urydów uderzył w dół gałką miecza i rozłupał czubek czaszki wojownika. Ramiona zadrżały spazmatycznie i zwolniły uścisk.
Po prawej stronie rozległ się świst miecza, który mknął ku szyi Karsy. Uryd odwrócił się błyskawicznie, by sparować cios. Powietrze przeszył dźwięczny kurant uderzenia.
Karsa usłyszał za sobą kroki zbliżającego się Rathyda, poczuł, że powietrze rozstępuje się przed ostrzem mknącym ku jego lewemu barkowi. Natychmiast rzucił się na ziemię w prawą stronę. Padając, wyciągnął ręce i zatoczył mieczem krąg. Ostrze przemknęło nad bronią przeciwnika, który chciał właśnie wyprowadzić straszliwy cios w dół, przecięło dwa grube nadgarstki, a potem rozpruło poprzecznie brzuch od pępka do punktu położonego w połowie odległości między żebrami a biodrem.
Karsa obrócił się jeszcze w powietrzu i ponowił zatrzymane przez ciało i kości cięcie. Wykręcił kończyny w barkach, by ostrze przesunęło się pod nim, a potem ciął w drugą stronę. Miecz przemknął nisko nad ziemią, przecinając w kostce lewą nogę ostatniego Rathyda. Potem Karsa uderzył prawym barkiem o glebę. Przetoczył się, zataczając mieczem łuk nad ciałem, i udało mu się sparować wymierzony w dół cios, ale nie do końca. Jego prawe biodro ogarnął ogień. Potem znalazł się poza zasięgiem przeciwnika. Potykając się, mężczyzna wycofał się z głośnym krzykiem.
Karsa zerwał się i przykucnął. Z jego prawej nogi tryskała krew, a w ranach w lewym boku, pod prawą łopatką i w lewym udzie czuł kłujący ból. Nadal sterczały z nich noże.
Ujrzał przed sobą młodzieńca.
Mógł on mieć najwyżej czterdzieści lat i nie osiągnął jeszcze pełnego wzrostu. Kończyny miał szczupłe, co często zdarzało się u niegotowych. Oczy wypełniała mu groza.
Karsa zamrugał i odwrócił się w stronę jednonogiego wojownika.
Krzyki tamtego przeszły tymczasem w histeryczne wrzaski. Karsa zobaczył, że Bairoth i Delum dopadli już Rathyda i przyłączyli się do zabawy, ucinając mu drugą nogę oraz obie ręce. Wojownik leżał na ziemi, miotając spazmatycznie kikutami. Tryskająca z nich krew zbroczyła zdeptaną trawę.
Karsa odwrócił wzrok i spostrzegł, że młodzieniec umyka do lasu. Wódz wojenny uśmiechnął się.
Bairoth i Delum ucinali po kawałku kończyny usiłującego uciekać rathydzkiego wojownika.
Karsa wiedział, że są wściekli. Nic im nie zostawił.
Wyrwał sobie nóż z uda, ignorując obu towarzyszy i brutalne tortury, którymi się zabawiali. Krew wypłynęła z rany, ale nie trysnęła z niej, co świadczyło, że ostrze nie przebiło żadnej ważnej tętnicy ani żyły. Nóż, który wbił mu się w lewy bok, ześliznął się po żebrach. Ostrze ugrzęzło pod skórą i kilkoma warstwami mięśni. Karsa wyciągnął broń i odrzucił ją na bok. Ostatni nóż, który tkwił głęboko w plecach, sprawił mu więcej trudności. Potrzebował kilku prób, nim wreszcie chwycił pewnie usmarowaną krwią rękojeść i wyszarpnął ostrze. Gdyby nóż był dłuższy, zapewne sięgnąłby do serca. I tak z trzech pomniejszych ran ta zapewne okaże się najbardziej dokuczliwa. Rana zadana przez miecz, który wbił się w biodro i przeszył część pośladka, była nieco poważniejsza. Trzeba ją będzie starannie zaszyć i przez pewien czas chodzenie i jazda konna będą mu sprawiały ból.
Utrata krwi bądź śmiertelny cios wreszcie uciszyły ćwiartowanego Rathyda. Karsa usłyszał ciężkie kroki zbliżającego się Bairotha. Kolejny krzyk zaświadczył, że Delum dobija resztę powalonych wrogów.
– Wodzu wojenny.
Głos Bairotha przesycał gniew.
Karsa odwrócił się powoli.
– Bairothu Gild.
Twarz potężnie zbudowanego wojownika miała złowrogi wyraz.
– Pozwoliłeś młodzieńcowi uciec. Musimy go dopaść, a to nie będzie łatwe, gdyż jest na swojej ziemi.
– Zrobiłem to celowo – oznajmił Karsa.
Bairoth skrzywił się wściekle.
– Jesteś z nas najbystrzejszy – stwierdził Karsa. – Czemu cię to tak dziwi?
– Dotrze do wioski.
– Zaiste.
– I opowie o ataku. Trzech urydzkich wojowników. Nastąpi wybuch gniewu i rozpoczną się gorączkowe przygotowania. – Bairoth skinął leciutko głową. – Zaczną się łowy na trzech Urydów. Wędrujących pieszo. Młodzieniec jest tego pewien. Gdyby Urydowie mieli konie, z pewnością by je wykorzystali. Było ich trzech przeciw ośmiu. Byłoby szaleństwem, gdyby postąpili inaczej. To przekonanie ograniczy myśli i poczynania łowców. Będą szukali trzech urydzkich wojowników wędrujących pieszo.
Delum podszedł do nich i wbił w wodza pozbawione wyrazu spojrzenie.
– Delum Thord chce przemówić – stwierdził Karsa.
– Chcę, wodzu wojenny. Stworzyłeś w umyśle tego młodzieńca obraz, który będzie się utrwalał. Jego kolory nie wyblakną z czasem, lecz nabiorą jeszcze ostrości. Echa krzyków pod jego czaszką będą się stawały coraz głośniejsze. Znajome twarze na zawsze znieruchomieją w grymasie bólu. Ten młodzieniec, Karso Orlong, kiedyś dorośnie. I nie zadowoli się podrzędną rolą, lecz zostanie wodzem. Musi nim zostać. Nikt nie odważy się rzucić wyzwania jego gwałtowności, lśniącemu drewnu jego woli, olejowi jego pożądania. Karso Orlong, stworzyłeś Urydom wroga, przy którym zbledną wszyscy, jakich znaliśmy w przeszłości.
– Pewnego dnia ten wódz wojenny Rathydów uklęknie przede mną – oznajmił Karsa. – Przysięgam na krew jego kuzynów, którzy tu leżą.
Powietrze wypełnił nagły chłód. Nad polaną zapadła cisza, mącona jedynie cichym bzyczeniem much.
Delum wybałuszył oczy w grymasie strachu.
Bairoth odwrócił się do niego plecami.
– Ta przysięga cię zniszczy, Karso Orlong. Żaden Rathyd nigdy nie klęknie przed Urydem. Chyba że oprzesz jego trupa o pniak ściętego drzewa. To, czego pragniesz, jest niemożliwe. To prosta droga do szaleństwa.
– To tylko jedna z wielu przysiąg, które złożyłem – oznajmił Karsa. – A wszystkich dotrzymam. Będziesz tego świadkiem, jeśli się odważysz.
Bairoth oderwał wzrok od futra szarego niedźwiedzia oraz jego odartej z mięsa czaszki – rathydzkich trofeów – i spojrzał na Karsę.
– A czy mam jakiś wybór?
– Jeśli jeszcze oddychasz, to odpowiedź brzmi „nie”, Bairothu Gild.
– Przypomnij mi pewnego dnia, bym ci o czymś opowiedział, Karso Orlong.
– A o czym?
– O tym, jak wygląda życie tych z nas, którzy znaleźli się w twym cieniu.
Delum podszedł do Karsy.
– Trzeba opatrzyć twoje rany, wodzu wojenny.
– Zaiste, ale na razie tylko tę od miecza. Musimy wrócić do koni i odjechać stąd.
– Jak lanydzka strzała.
– Właśnie tak, Delumie Thord.
– Karso Orlong, zbiorę dla ciebie trofea – zaproponował Bairoth.
– Dziękuję, Bairothu Gild. Weźmiemy też futro i czaszkę. Możecie je sobie z Delumem zatrzymać.
Delum spojrzał na Bairotha.
– Weź je, bracie. Szary niedźwiedź pasuje ci bardziej niż mnie.
Bairoth skinął głową na znak podziękowania, po czym wskazał na poćwiartowanego wojownika.
– Jego uszy i język należą do ciebie, Delumie Thord.
– Niech i tak będzie.
***
Ze wszystkich teblorskich plemion Rathydowie hodowali najmniej koni, lecz mimo to było tu pod dostatkiem szerokich, prowadzących od polany do polany przesiek, którymi Karsa i jego towarzysze mogli swobodnie jechać. Na jednej z polan natknęli się na dorosłego mężczyznę i dwóch młodzieńców, którzy pilnowali sześciu rumaków. Ruszyli do szarży z błyskiem mieczy i zatrzymali się tylko po to, by zebrać trofea i zabrać konie. Każdy z nich prowadził po dwa za swym wierzchowcem. Godzinę przed zapadnięciem zmroku natknęli się na rozwidlenie szlaku. Przejechali trzydzieści kroków prowadzącą niżej ścieżką, po czym odwiązali rathydzkie rumaki i popędzili je przodem. Następnie urydzcy wojownicy połączyli szyje swych wierzchowców krótkim sznurem, zawiązanym tuż nad obojczykami, i szarpiąc delikatnie za postronek, skłonili konie do cofnięcia się ku rozwidleniu. Później ruszyli górną ścieżką. Po pięćdziesięciu krokach Delum zsunął się z rumaka i cofnął, by zatrzeć ślady.
Nad ich głowami formował się już krąg, zboczyli więc ze skalistej ścieżki i znaleźli małą polanę, na której rozbili obóz. Bairoth uciął im na kolację po plastrze niedźwiedziego mięsa. Potem Delum oporządził konie, wycierając je wilgotnym mchem. Zwierzęta były zmęczone, nie spętali ich więc, by mogły swobodnie chodzić po polanie i rozprostować szyje.
Karsa przyjrzał się swym ranom i zauważył, że już zaczynają się goić. U Teblorów było to normalne. Usatysfakcjonowany wydobył manierkę z krwawym olejem i zabrał się do naprawy broni. Delum wrócił do nich i razem z Bairothem poszli za przykładem wodza.
– Jutro opuścimy ten szlak – oznajmił Karsa.
– Czy zamienimy go na szybsze i łatwiejsze, które biegną doliną? – zapytał Bairoth.
– Jeśli będziemy jechać szybko, możemy przemknąć przez ziemie Rathydów w ciągu tylko jednego dnia – zasugerował Delum.
– Nie, poprowadzimy konie wyżej, na ścieżki dla kóz i owiec – odparł Karsa. – I przez cały ranek będziemy podążać w przeciwną stronę. Potem wrócimy w dolinę. Bairothu Gild, jeśli myśliwi wyruszą na łowy, to kto zostanie w wiosce?
Potężnie zbudowany mężczyzna owinął się w swe nowe niedźwiedzie futro, nim odpowiedział na to pytanie.
– Młodzieńcy. Kobiety. Starcy i kaleki.
– Psy?
– Nie, je łowcy zabiorą ze sobą. Chcesz zaatakować wioskę, wodzu wojenny?
– Tak. A potem znajdziemy ślad łowców.
Delum zaczerpnął w płuca głęboki haust powietrza i wypuścił je dopiero po chwili.
– Karso Orlong, wioska naszych ofiar nie jest tu jedyna. W samej tylko pierwszej dolinie są przynajmniej trzy inne. Wieści się rozejdą. Każdy wojownik chwyci za miecz. Wszystkie psy ruszą za nami w las. Wojownicy mogą nas nie znaleźć, ale psy to co innego.
– Do tego mamy przed sobą jeszcze trzy doliny – warknął Bairoth.
– Ale małe – wskazał Karsa. – Do tego przetniemy je przy południowych końcach, co najmniej dzień szybkiej jazdy od północnych wylotów i serca rathydzkich ziem.
– Gniew ścigających będzie tak wielki, wodzu wojenny, że podążą za nami do dolin Sunydów – ostrzegł Delum.
Karsa odwrócił leżący mu na udach miecz i zabrał się do pracy nad jego drugą stroną.
– Mam taką nadzieję, Delumie Thord. Powiedz mi, kiedy ostatnio Sunydowie widzieli Uryda?
– Kiedy przejeżdżał tędy twój dziadek – odpowiedział Bairoth.
Karsa skinął głową.
– A my dobrze znamy rathydzki okrzyk wojenny, nieprawdaż?
– Chcesz sprowokować wojnę między Rathydami a Sunydami?
– Zaiste, Bairoth.
Wojownik pokręcił głową.
– Jeszcze nie skończyliśmy z Rathydami, Karso Orlong. Twoje plany wybiegają zbyt daleko w przyszłość, wodzu wojenny.
– Bądź świadkiem tego, co się wydarzy, Bairothu Gild.
Bairoth podniósł z ziemi czaszkę niedźwiedzia. Żuchwa zwisała z niej na pasemku chrząstki. Zerwał je i odrzucił kość na bok. Potem wydobył pęk rzemieni i owiązał je mocno wokół kości policzkowych czaszki, tak że ich długie końce zwisały poniżej.
Karsa obserwował z zainteresowaniem te poczynania. Czaszka była za ciężka na hełm, nawet dla Bairotha. Musiałby też wyłamać kości z jej podstawy, a tam właśnie były najgrubsze wokół dziury, przez którą wchodził stos pacierzowy.
Delum wstał.
– Idę spać – oznajmił i odszedł.
– Karso Orlong, czy masz trochę zapasowych rzemieni? – zapytał Bairoth.
– Możesz je sobie wziąć – odparł Karsa, również wstając. – Tylko nie zapomnij dziś się wyspać, Bairothu Gild.
– Nie zapomnę.
***
Podczas pierwszej godziny dnia słyszeli dobiegające z lesistej doliny na dole ujadanie psów. Potem, gdy zawrócili w stronę, z której przybyli, jadąc biegnącą wysoko na stoku ścieżką, odgłosy ucichły. Kiedy słońce stało nad ich głowami, Delum znalazł krętą, wiodącą w dół dróżkę. Ruszyli nią ku dolinie.
Po południu dotarli do pełnych pniaków polan i poczuli woń wioskowego dymu. Delum zsunął się z konia i ruszył na zwiady.
Wrócił po chwili.
– Jest tak, jak przewidziałeś, wodzu wojenny. Widziałem jedenastu starców, trzykrotnie więcej kobiet i trzynastu młodzieńców. Wszyscy są bardzo młodzi. Starsi pewnie pojechali na łowy. Nie ma koni ani psów.
Wspiął się na koński grzbiet.
Trzej urydzcy wojownicy wydobyli miecze. Potem sięgnęli po manierki z krwawym olejem i wylali po kilka kropel na skórę wokół nozdrzy rumaków. Wierzchowce odchyliły łby i napięły mięśnie.
– Ja wezmę prawą flankę – zaproponował Bairoth.
– Ja środek – oznajmił Karsa.
– W takim razie ja lewą – rzekł Delum i zmarszczył brwi. – Rozpierzchną się przed tobą, wodzu wojenny.
– Jestem dziś szczodry, Delumie Thord. Chwała z tej wioski przypadnie tobie i Bairothowi. Dopilnujcie, żeby nikt nie uciekł z drugiej strony.
– Dopilnujemy.
– Jeśli któraś kobieta spróbuje podpalić dom, żeby zaalarmować łowców, zabijcie ją.
– Nie zrobią czegoś tak głupiego – zapewnił Bairoth. – Jeśli nie będą się opierały, przyjmą nasze nasienie, ale ocalą życie.
Wszyscy trzej zdjęli koniom wodze i owinęli je sobie wokół nadgarstków. Potem pochylili się niżej nad kłębami wierzchowców, unosząc kolana.
Karsa przełożył nadgarstek przez rzemienną pętlę miecza i zakręcił bronią w powietrzu, by zacieśnić uścisk. Pozostali postąpili tak samo. Havok drżał pod jeźdźcem.
– Prowadź nas, wodzu wojenny – rzekł Delum.
Karsa ścisnął lekko nogami Havoka, który pognał naprzód, po trzech krokach przechodząc w powolny galop, przypominający niemal bieg psa. Przemknęli przez usianą pniakami polanę, a potem skręcili lekko w lewo, na główną ścieżkę. Kiedy na nią wpadli, wojownik uniósł miecz, tak by rumak go ujrzał. Zwierzę przeszło w cwał.
Po siedmiu coraz dłuższych krokach znaleźli się w wiosce. Towarzysze Karsy rozjechali się już na boki, by przemknąć za zabudowaniami. Główną drogę zostawili dla niego. Widział już zwracające ku niemu głowy postacie. Usłyszeli krzyk i ujrzeli, jak dzieci rozpierzchają się na wszystkie strony.
Zamachnął się mieczem, bez trudu przecinając młodą kość. Spojrzał w prawo i Havok zmienił kierunek, wyciągając kopyta, by stratować starca. Potem pomknęli dalej, ścigając i mordując. Zza domostw i wykopanych za nimi dołów na odpadki dobiegły dalsze krzyki.
Karsa dotarł do końca wioski. Zobaczył uciekającego do lasu młodzieńca i popędził za nim. Chłopak miał ćwiczebny miecz. Słysząc ciężki tętent zbliżającego się szybko Havoka – i widząc, że bezpieczny las jest jeszcze daleko – odwrócił się błyskawicznie.
Oręż Karsy przeciął ćwiczebny miecz, a potem szyję. Havok uderzył łbem i zdekapitowane ciało młodzieńca padło na ziemię.
Tak właśnie straciłem kuzyna. Dopadł go Rathyd. Zabrał uszy i język, a ciało powiesił za nogę na gałęzi. Głowę ustawił na ziemi, wspartą o patyk i wysmarowaną ekskrementami. Odpłaciłem za ten czyn. Odpłaciłem.
Havok zwolnił, a potem zawrócił.
Karsa spojrzał na wioskę. Bairoth i Delum zakończyli już rzeź i zaganiali teraz kobiety na polanę otaczającą wioskowe palenisko.
Havok zaniósł go kłusem do wioski.
– Żona wodza należy do mnie – oznajmił Karsa.
Bairoth i Delum skinęli głowami. Łatwość, z jaką odstąpili mu ten przywilej, świadczyła, że ich nastrój znacznie się poprawił. Bairoth spojrzał na branki i skinął mieczem. Z grupy wystąpiła przystojna kobieta w średnim wieku, za którą podążała jej młodsza wersja – dziewczyna zapewne nie starsza niż Dayliss. Obie przyjrzały się Karsie równie uważnie, jak on przyglądał się im.
– Bairothu Gild i Delumie Thord, wybierzcie sobie po pierwszej kobiecie spośród pozostałych. Ja będę stał na straży.
Obaj wojownicy uśmiechnęli się szeroko, zsiedli z koni i weszli w grupę kobiet, by wybrać po jednej dla siebie. Potem zniknęli w chatach, prowadząc branki za ręce.
Karsa przyglądał się temu z uniesionymi brwiami.
Żona wodza prychnęła pogardliwie.
– Twoi towarzysze nie byli ślepi na zapał tych dwóch – zauważyła.
– Ich wojownicy, czy to ojcowie, czy mężowie, nie będą zadowoleni z takiego zapału – stwierdził Karsa.
Urydzkie kobiety nigdy by…
– O niczym się nie dowiedzą, wodzu wojenny – odparła żona wodza. – Chyba że wy im powiecie, a jaka jest na to szansa? Nie dadzą wam czasu na urąganie, zanim was zabiją. Ach, pojmuję – dodała, podchodząc bliżej, by spojrzeć mu w oczy. – Chciałeś wierzyć, że urydzkie kobiety są inne, a teraz zrozumiałeś, że to fałsz. Wszyscy mężczyźni są głupcami, ale ty mogłeś się teraz stać trochę mniejszym głupcem, gdyż prawda wniknęła do twego serca. Jak masz na imię, wodzu wojenny?
– Za dużo gadasz – warknął Karsa. Wyprostował się. – Jestem Karsa Orlong, wnuk Pahlka…
– Pahlka?
– Zaiste. – Karsa uśmiechnął się. – Widzę, że go pamiętasz.
– Byłam wtedy dzieckiem, ale, tak, zachowaliśmy pamięć o nim.
– On żyje jeszcze i śpi spokojnie, mimo że przeklęliście jego imię.
Roześmiała się.
– Przeklęliśmy? Nie było powodu. Pahlk pokłonił się nam nisko, błagając, byśmy pozwolili mu przejść…
– Łżesz!
Przyjrzała mu się uważnie, po czym wzruszyła ramionami.
– Skoro tak mówisz.
Jedna z zaprowadzonych do domów kobiet krzyknęła głośno, raczej z przyjemności niż z bólu.
Żona wodza odwróciła głowę.
– Ile z nas przyjmie wasze nasienie, wodzu wojenny?
Karsa usiadł wygodnie.
– Wszystkie. Po jedenaście na każdego.
– A ile dni to potrwa? Czy mamy też dla was gotować?
– Dni? Myślisz jak stara kobieta. Jesteśmy młodzi. A jeśli zajdzie taka potrzeba, mamy też krwawy olej.
Kobieta otworzyła szeroko oczy. Inne, stojące za jej plecami, zaszeptały nerwowo. Żona wodza odwróciła się nagle i uciszyła je spojrzeniem, po czym znowu zwróciła się ku Karsie.
– Nigdy jeszcze nie używałeś krwawego oleju w tym celu, mam rację? To prawda, że twoje lędźwie ogarnie ogień i sztywność nie ustąpi przez wiele dni. Ale, wodzu wojenny, nie wiesz, jak to podziała na nas. Ja to wiem, bo też byłam kiedyś młoda i głupia. Nawet siła mojego męża nie wystarczyła, by ochronić jego gardło przed moimi zębami. Nosi blizny po dziś dzień. I nie koniec na tym. To, co dla was trwa niespełna tydzień, nas prześladuje przez długie miesiące.
– To znaczy, że jeśli my nie zabijemy waszych mężów, wy to uczynicie po ich powrocie – stwierdził Karsa. – Bardzo mnie to cieszy.
– Żaden z was trzech nie przeżyje nocy.
– Ciekawie będzie się przekonać, kto z nas pierwszy będzie go potrzebował – ciągnął z uśmiechem Karsa. – Bairoth, Delum czy ja? – Zwrócił się ku grupie kobiet. – Sugeruję, byście wszystkie wykazały się zapałem. Żadna z was nie chce chyba być pierwszą, która nas zawiedzie.
Bairoth wyszedł z chaty i skinął głową do Karsy.
Żona wodza westchnęła i wezwała córkę skinieniem dłoni.
– Nie – sprzeciwił się wódz wojenny Urydów.
Kobieta znieruchomiała nagle zbita z tropu.
– Ale… czy nie chcesz mieć z tego dziecka? Ta, która będzie pierwsza, przyjmie najwięcej twego nasienia…
– Zaiste. A czy ty już jesteś za stara?
Po długiej chwili pokręciła głową.
– Karso Orlong – wyszeptała. – Mój mąż rzuci na ciebie klątwę. Spali krew na kamiennych wargach samej Imroth.