Dom Łańcuchów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 4 - Steven Erikson - ebook

Dom Łańcuchów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 4 ebook

Steven Erikson

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od wydarzeń opisanych w „Bramach Domu Umarłych” minęło kilka lat. Sznur Psów uległ zagładzie. Coltaine, otaczany czcią dowódca malazańskiej Siódmej Armii, nie żyje. Tavore, siostra Ganoesa Parana i przyboczna cesarzowej, przybyła do ostatniej malazańskiej placówki w Siedmiu Miastach. Choć brak jej doświadczenia, musi uczynić z niewielkiej armii, złożonej głównie z rekrutów, sprawną machinę wojenną i poprowadzić ją przeciwko hordom Tornada sha'ik. Jej jedyną nadzieją jest wskrzeszenie zniszczonej wiary garstki weteranów ocalałych z legandarnego marszu Coltaine'a.

Na odległej Raraku, w sercu Świętej Pustyni, czeka jasnowidząca sha'ik ze swą armią buntowników. Jej skłóceni przywódcy - plemienni wodzowie, wielcy magowie, malazański renegat i służący mu czarodziej - toczą zaciekłą walkę o władzę, która w każdej chwili może zniszczyć powstanie od środka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1290

Oceny
4,6 (97 ocen)
65
23
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JaroGaw

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne.
10
simonsith

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam Eriksona 🤘
10
aadrianaa

Nie oderwiesz się od lektury

4.5*
00
Togus81

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo dobra trudno się oderwać
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Autor pra­gnie podzię­ko­wać swej kadrze czy­tel­ni­ków: Chri­sowi Porozny’emu, Richar­dowi Jone­sowi, Davi­dowi Kec­kowi i Mar­kowi Paxto­nowi MacRae. Jak zwy­kle Clare i Bowe­nowi. Simo­nowi Tay­lo­rowi oraz eki­pie z Trans­world. A także wspa­nia­łemu (i cier­pli­wemu) per­so­ne­lowi z Baru Ita­lia Tony’ego: Erice, Steve’owi, Jes­semu, Danowi, Ronowi, Orville’owi, Rhimpy, Rhei, Cam, Jame­sowi, Dornowi, Kon­ra­dowi, Dar­re­nowi, Rusty’emu, Phi­lowi, Tod­dowi, Mar­nie, Chri­sowi, Leah, Adzie, Kevi­nowi, Jake’owi i Jamiemu. Dzię­kuję też Dar­re­nowi Nashowi (gdyż droż­dże zawsze wyra­stają) oraz Pete­rowi Crow­the­rowi.

Dra­ma­tis per­so­nae

Teblo­rzy z ple­mie­nia Ury­dów

Karsa Orlong: młody wojow­nik

Bairoth Gild: młody wojow­nik

Delum Thord: młody wojow­nik

Day­liss: młoda kobieta

Pahlk: dzia­dek Karsy

Synyg: ojciec Karsy

Armia przy­bocz­nej

Przy­boczna Tavore

Pięść Gamet/Gim­let

T’jan­tar

Pięść Tene Baralta

Pięść Bli­stig

Kapi­tan Keneb

Pędrak: jego adop­to­wany syn

Admi­rał Nok

Komen­dant Alar­dis

Nul: wic­kań­ski czar­no­księż­nik

Nadir: wic­kań­ska cza­row­nica

Temul: Wic­ka­nin z Klanu Wron (oca­lony ze Sznura Psów)

Patrza­łek: żoł­nierz Gwar­dii Areń­skiej

Perła: szpon

Lostara Yil: ofi­cer Czer­wo­nych Mie­czy

Gall: wódz wojenny Khun­dry­lów z Wypa­lo­nych Łez

Imrahl: khun­dryl­ski wojow­nik z Wypa­lo­nych Łez

Top­per: szpon­mistrz

Żoł­nie­rze z 9 kom­pa­nii 8 legionu

Pie­chota mor­ska

Porucz­nik Ranal

Sier­żant Struna

Sier­żant Gesler

Sier­żant Bor­duke

Kapral Tarcz

Kapral Chmura

Kapral Hubb

Flaszka: mag dru­żyny

Śmieszka

Koryk: żoł­nierz, pół­krwi Seti

Mątwa: saper

Prawda

Pella

Tavos Pond

Pia­sek

Bal­grid

Ibb

Moż­liwe

Lut­nia

Ciężka pie­chota

Sier­żant Mosel

Sier­żant Sobe­lone

Sier­żant Tugg

Mądrala

Uru Hela

Micha

Krót­ko­nos

Wybrani żoł­nie­rze śred­nio­zbroj­nej pie­choty

Sier­żant Bal­sam

Sier­żant Moak

Sier­żant Thom Tissy

Kapral Tru­pi­smród

Kapral Spa­lony

Kapral Tuli­pan

Rze­zi­gar­dzioł

Opak

Galt

Pła­tek

Sta­wiacz

Rampa

Zdolny

Inni żoł­nie­rze Impe­rium Mala­zań­skiego

Sier­żant Postro­nek: Druga Kom­pa­nia, Pułk Ashocki

Ebron: Piąta Dru­żyna, mag

Kulas: Piąta Dru­żyna

Dzwon: Piąta Dru­żyna

Kapral Odprysk: Piąta Dru­żyna

Kapi­tan Milu­tek: Druga Kom­pa­nia

Porucz­nik Pryszcz: Druga Kom­pa­nia

Jibb: Gwar­dia Ehr­li­tań­ska

Mewi­ślad: Gwar­dia Ehr­li­tań­ska

Bazgroł: Gwar­dia Ehr­li­tań­ska

Star­szy sier­żant Wyłam Ząb: Miej­ski Gar­ni­zon Mala­zań­ski

Kapi­tan Irriz: rene­gat

Sinn: uchodźca

Gen­tur

Oplu­wacz

Hawl

Nathij­czycy

Han­dlarz nie­wol­ni­ków Sil­gar

Damisk

Balan­tis

Astabb

Bor­rug

Inni na Gena­bac­kis

Torvald Nom

Cisza

Ganal

Armia Apo­ka­lipsy sha’ik

Sha’ik: Wybrana przez Bogi­nię Tor­nada (ongiś Feli­sin z rodu Para­nów)

Feli­sin Młod­sza: jej adop­to­wana córka

Tobla­kai

Leoman od Cepów

Wielki mag L’oric

Wielki mag Bidi­thal

Wielki mag Febryl

Hebo­ric Wid­mo­wo­ręki

Kamist Reloe: mag Kor­bolo Doma

Hena­ras: cza­ro­dziejka

Fay­elle: cza­ro­dziejka

Mathok: wódz wojenny Pustyn­nych Ple­mion

T’morol: jego oso­bi­sty straż­nik

Corabb Bhi­lan Thenu’alas: ofi­cer z kom­pa­nii Leomana

Scil­lara: mar­kie­tanka

Duryl: posła­niec

Ethume: kapral

Kor­bolo Dom: napań­ski rene­gat

Kasa­nal: jego wyna­jęty skry­to­bójca

Inni

Kalam Mekhar: skry­to­bójca

Trull Sen­gar: Tiste Edur

Onrack: T’lan Imass

Nożow­nik: skry­to­bójca (znany też jako Cro­kus)

Apsa­lar: skry­to­bój­czyni

Rel­lock: ojciec Apsa­lar

Koty­lion: patron skry­to­bój­ców

Wędro­wiec

Rood: Ogar Cie­nia

Blind: Ogar Cie­nia

Darist: Tiste Andii

Ba’ien­rok (Straż­nik): pustel­nik

Ibra Gho­lan: wódz klanu T’lan Imas­sów

Monok Ochem: rzu­ca­jący kości T’lan Imas­sów Logrosa

Haran Epal: T’lan Imass

Olar Shayn: T’lan Imass

Szara Żaba: demon cho­wa­niec

Apt: demo­nica (matrona Apto­rian z Cie­nia)

Aza­lan: demon z Cie­nia

Panek: dziecko Cie­nia

Mebra: szpieg z Ehr­li­tanu

Iska­ral Krost: kapłan Cie­nia

Mogora: jego żona, d’ivers

Cyn­ni­gig: Jaghut

Phyr­lis: Jaghutka

Ara­mala: Jaghutka

Ica­rium: Jhag

Mappo Konus: Trell

Jor­rude: sene­szal Tiste Lio­san

Mala­char: Tiste Lio­san

Enias: Tiste Lio­san

Ore­nas: Tiste Lio­san

Pro­log

Na pogra­ni­czu Zaczątku, 943 dzień Poszu­ki­wań 1139 rok snu Pożogi

Szare, roz­dęte, pokryte pla­mami ciała pokry­wały muli­ste wybrzeże tak daleko, jak okiem się­gnąć. Na gni­ją­cych zwło­kach – zarówno wyrzu­co­nych na brzeg niczym drewno, jak i koły­szą­cych się jesz­cze na falach – roiło się od czar­nych kra­bów o dzie­się­ciu nogach. Małe niczym monety stwo­rze­nia dopiero roz­po­czy­nały sutą ucztę, którą zawdzię­czały roz­dar­ciu się groty.

Kolor morza sta­no­wił zwier­cia­dlane odbi­cie zachmu­rzo­nego nieba. Matowa, łaciata sza­rość na górze i na dole, mącona gdzie­nie­gdzie ciem­niej­szą barwą mułu oraz – w odle­gło­ści trzy­dzie­stu ruchów wio­sła – ochro­wymi pla­mami led­wie widocz­nych gór­nych pię­ter budyn­ków zato­pio­nego mia­sta. Sztormy minęły i pośród szcząt­ków pochło­nię­tego przez fale świata pano­wał teraz spo­kój.

Tutejsi miesz­kańcy byli niscy i krępi. Twa­rze mieli pła­skie, a dłu­gie, jasne włosy opa­dały im na ramiona. Sądząc po cie­płym odzie­niu, w ich świe­cie pano­wały chłody. Po roz­dar­ciu tem­pe­ra­tura zmie­niła się jed­nak dra­stycz­nie. Było tu teraz gorąco i parno, a w powie­trzu uno­sił się odór roz­kładu.

Morze zro­dziło się z rzeki pły­ną­cej w innym kró­le­stwie. Potężna, sze­roka słod­ko­wodna arte­ria bie­gła zapewne przez cały kon­ty­nent, nio­sąc ze sobą rów­ninny muł. Jej mroczne głę­bie były sie­dli­skiem ogrom­nych sumów i wiel­kich jak koło wozu wod­nych pają­ków, a na pły­ci­znach roiło się od kra­bów oraz dra­pież­nych roślin pozba­wio­nych korzeni. Potem nio­sący nie­zmierną masę wody nurt wdarł się do tej bez­kre­snej, pła­skiej kra­iny. Pły­nął przez dni, tygo­dnie, mie­siące.

Burze, wywo­łane przez gwał­towne star­cie tro­pi­kal­nych prą­dów powietrz­nych z miej­sco­wym umiar­ko­wa­nym kli­ma­tem, dały począ­tek sza­lo­nym wichrom, które pędziły wody wciąż dalej i dalej. Razem z nie­po­wstrzy­ma­nym poto­pem nade­szły epi­de­mie, odbie­ra­jące życie tym, któ­rzy nie uto­nęli.

Ostat­niej nocy roz­dar­cie w jakiś spo­sób się zamknęło. Rzeka z innego kró­le­stwa wró­ciła do pier­wot­nego koryta.

Cią­gnąca się przed Trul­lem Sen­ga­rem linia brze­gowa zapewne nie zasłu­gi­wała na tę nazwę, lecz żadne inne okre­śle­nie nie przy­cho­dziło mu do głowy. Brzeg skła­dał się wyłącz­nie z mułu gro­ma­dzą­cego się pod wyso­kim murem, który się­gał od hory­zontu po hory­zont. Mur oparł się powo­dzi, choć z jego szczytu spły­wały na drugą stronę kaskady wody.

Po lewej stro­nie miał ciała, a po pra­wej pio­nowy spa­dek wyso­ko­ści sied­miu, może ośmiu męż­czyzn. Szczyt muru liczył sobie nie­spełna trzy­dzie­ści kro­ków sze­ro­ko­ści. Fakt, że ta kon­struk­cja powstrzy­mała całe morze, suge­ro­wał czary. Sze­ro­kie, pła­skie kamie­nie, z któ­rych ją zbu­do­wano, były usma­ro­wane bło­tem, schną­cym już na upale. Na powierzchni muru tań­czyły ciem­no­brą­zowe owady, które uska­ki­wały z drogi Trul­lowi Sen­ga­rowi i jego opraw­com.

Trul­lowi ta myśl na­dal nie chciała się pomie­ścić w gło­wie. Moi oprawcy. Nie­ła­two mu było się z tym pogo­dzić. Prze­cież to byli jego bra­cia. Rodzina. Znał ich twa­rze przez całe życie, widział, jak się uśmie­chają, sły­szał ich śmiech, a nie­kiedy dostrze­gał też na ich obli­czach żal sta­no­wiący zwier­cia­dlane odbi­cie tego, który sam czuł. Stał u ich boku pod­czas wszyst­kiego, co się wyda­rzyło, czy były to chwa­lebne triumfy, czy też roz­dzie­ra­jące duszę straty.

Oprawcy.

Teraz nie było uśmie­chów, nie było śmie­chu. Twa­rze tych, któ­rzy go pil­no­wali, były zimne i nie­ru­chome.

Jak nisko upa­dli­śmy.

Marsz dobiegł końca. Męż­czyźni oba­lili Trulla Sen­gara na zie­mię, nie zwa­ża­jąc na jego siniaki, na zadra­pa­nia i rany, z któ­rych na­dal sączyła się krew. Nie­ży­jący już miesz­kańcy tego świata umie­ścili w jakimś nie­zna­nym celu na szczy­cie muru masywne żela­zne pier­ście­nie, umo­co­wane w sercu wiel­kich kamien­nych blo­ków. Roz­miesz­czono je wzdłuż muru co jakieś pięt­na­ście kro­ków, tak daleko, jak Trull mógł się­gnąć wzro­kiem.

Teraz miały zna­leźć nową funk­cję.

Ople­tli Trulla Sen­gara łań­cu­chami. Jego ręce i nogi zakuli w kaj­dany. Wokół talii bole­śnie zaci­snęli mu nabi­jany gwoź­dziami pas. Potem prze­wle­kli łań­cu­chy przez żela­zne kółka pasa i nacią­gnęli je mocno, by unie­ru­cho­mić go obok pier­ście­nia. Do szczęki przy­twier­dzili mu meta­lowe ima­dło. Następ­nie zaci­snęli je, zmu­sza­jąc go do otwar­cia ust, i wepchnęli do nich meta­lową płytkę, która przy­ci­skała język.

Póź­niej nastą­piło odcię­cie. Na czole Trulla wyry­so­wali szty­le­tem krąg, który potem prze­cięli zyg­za­ko­watą linią, wbi­ja­jąc czu­bek noża tak głę­boko, że aż naru­szył kość. W rany wtarli popiół. Długi, poje­dyn­czy war­kocz obcięli bru­tal­nymi ude­rze­niami, od któ­rych jego kark pokryły krwawe rany. W resztę wło­sów wtarli gęstą, lepką maść. Za kilka godzin wszyst­kie włosy odpadną i Trull Sen­gar na zawsze sta­nie się łysy.

Odcię­cie było abso­lut­nym, nie­od­wra­cal­nym aktem odrzu­ce­nia. Był teraz wyrzut­kiem. Dla swych braci prze­stał ist­nieć. Nikt nie będzie obcho­dził po nim żałoby. Jego czyny zostaną zapo­mniane, tak jak jego imię. Jego rodzice wydali na świat jedno dziecko mniej. To była naj­su­row­sza kara znana jego ludowi, znacz­nie strasz­liw­sza od egze­ku­cji.

Ale Trull Sen­gar nie popeł­nił żad­nej zbrodni.

Oto jak nisko upa­dli­śmy.

Sta­nęli nad nim. Być może dopiero w tej chwili dotarło do nich, co uczy­nili.

Ciszę zmą­cił zna­jomy głos.

– Teraz o nim pomó­wimy, a gdy już opu­ścimy to miej­sce, prze­sta­nie być naszym bra­tem.

– Teraz o nim pomó­wimy – zain­to­no­wali inni.

– On cię zdra­dził – dodał jeden z nich.

Pierw­szy głos był chłodny, nie było w nim sły­chać triumfu, choć Trull Sen­gar wie­dział, że mówiący go czuje.

– Twier­dzisz, że mnie zdra­dził.

– Tak, bra­cie.

– Jaki masz na to dowód?

– Sły­sza­łem to z jego ust.

– Czy tylko ty jeden utrzy­mu­jesz, że sły­sza­łeś owe słowa zdrady?

– Nie, ja rów­nież je sły­sza­łem.

– I ja, bra­cie.

– A co nasz brat wam powie­dział?

– Że prze­cią­łeś łączące cię z nami więzy krwi.

– Że słu­żysz ukry­temu panu.

– Że twoja ambi­cja przy­wie­dzie nas wszyst­kich do zguby…

– Cały nasz lud.

– To zna­czy, że wystą­pił prze­ciwko mnie.

– Tak.

– Wła­snymi ustami oskar­żył mnie o zdradę naszego ludu.

– Tak.

– A czy jestem winny? Roz­ważmy ten zarzut. Połu­dniowe zie­mie ogar­nął ogień. Armie nie­przy­ja­ciela zrej­te­ro­wały. Nasi wro­go­wie klę­czą przed nami, bła­ga­jąc nas, byśmy pozwo­lili im zostać naszymi nie­wol­ni­kami. Z niczego stwo­rzy­li­śmy impe­rium, a nasza siła na­dal rośnie. Co musi­cie czy­nić, byśmy stali się sil­niejsi, bra­cia?

– Musimy poszu­ki­wać.

– Tak jest. A gdy już znaj­dzie­cie to, czego szu­ka­cie?

– Musimy to oddać tobie, bra­cie.

– Czy rozu­mie­cie, dla­czego trzeba tak postą­pić?

– Rozu­miemy.

– Czy rozu­mie­cie, jak wiele poświę­ci­łem dla was, dla naszego ludu i naszej przy­szło­ści?

– Rozu­miemy.

– A mimo to pod­czas poszu­ki­wań ten męż­czy­zna, nasz były brat, wystą­pił prze­ciwko mnie.

– Tak.

– Co gor­sza, pró­bo­wał bro­nić tych nowych wro­gów, któ­rych zna­leź­li­śmy.

– Pró­bo­wał. Zwał ich Czy­stymi Kuzy­nami i twier­dził, że nie powin­ni­śmy ich zabi­jać.

– A gdyby rze­czy­wi­ście byli Czy­stymi Kuzy­nami…

– Nie ginę­liby tak łatwo.

– To prawda.

– On cię zdra­dził, bra­cie.

– Zdra­dził nas wszyst­kich.

Zapa­dła cisza.

Ach, chcesz się z nimi podzie­lić swą zbrod­nią. A oni się wahają.

– Zdra­dził nas wszyst­kich, nie­praw­daż, bra­cia?

– Tak – roz­legł się chór wąt­pią­cych gło­sów, wypo­wia­da­ją­cych chra­pli­wie, nie­mal szep­tem, to słowo.

Przez długą chwilę nikt się nie odzy­wał. Potem roz­legł się głos, w któ­rym pobrzmie­wał z naj­wyż­szym wysił­kiem tłu­miony gniew.

– To prawda, bra­cia. Czy mamy zlek­ce­wa­żyć to nie­bez­pie­czeń­stwo? Tę groźbę zdrady, tę tru­ci­znę, tę zarazę, która pró­buje znisz­czyć naszą rodzinę? Czy będzie się ona sze­rzyć? Czy jesz­cze tu przyj­dziemy? Musimy być czujni, bra­cia. Uwa­żać na swoje myśli. Na sie­bie nawza­jem. Tak oto pomó­wi­li­śmy o nim. Już go nie ma.

– Już go nie ma.

– Ni­gdy nie ist­niał.

– Ni­gdy nie ist­niał.

– Opu­śćmy więc to miej­sce.

– Tak, opu­śćmy.

Trull Sen­gar wytę­żał słuch, aż wresz­cie prze­stał sły­szeć ich kroki, wyczu­wać drże­nie kamie­nia pod cięż­kimi butami. Został sam. Nie mógł się poru­szyć, widział tylko ubło­cony kamienny mur u pod­stawy żela­znego pier­ście­nia.

Trupy koły­sały się leni­wie na falach u brzegu. Bie­gały po nich kraby. Woda na­dal prze­są­czała się przez zaprawę murar­ską, wni­kała w cyklo­powy mur, szep­cząc niczym duchy, a potem spły­wała z niego po dru­giej stro­nie.

Jego lud od dawna znał tę prawdę, być może jedyną prawdę. Natura toczy tylko jedną, wieczną wojnę. Ma tylko jed­nego wroga. Uświa­do­mić to sobie zna­czyło zro­zu­mieć świat. Każdy świat.

Natura ma tylko jed­nego wroga.

I jest nim nie­rów­no­waga.

Mur powstrzy­my­wał morze.

Kryją się w tym dwa zna­cze­nia. Bra­cia, czyż nie dostrze­ga­cie tej prawdy? Mur powstrzy­muje morze.

Na pewien czas.

Temu poto­powi nie da się zapo­biec. On się dopiero zaczął. Jego bra­cia tego nie poj­mo­wali. Być może ni­gdy to do nich nie dotrze.

Wśród jego ludu uto­nię­cie było czę­stą przy­czyną śmierci. Nie oba­wiano się go. Trull Sen­gar rów­nież miał uto­nąć. Wkrótce.

Podej­rze­wał, że cały ich lud nie­długo pój­dzie w jego ślady.

Jego brat naru­szył rów­no­wagę.

A tego natura nie będzie tole­ro­wała.

Księga pierw­sza

Twa­rze w skale

Im wol­niej toczy swe wody rzeka, tym czer­wień­szy jej nurt.

Nathij­skie porze­ka­dło

Roz­dział pierw­szy

Dzieci z mrocz­nego domu wybie­rają ścieżki skryte w cie­niu.

Nathij­skie porze­ka­dło ludowe

Pies roz­szar­pał kobietę, starca i dziecko, nim wojow­nicy zdo­łali zapę­dzić go do opusz­czo­nego pieca do wypa­la­nia gliny na skraju wio­ski. Do tej pory wier­ność zwie­rzę­cia była nie­za­chwiana. Strze­gło ono ziem Ury­dów z gwał­tow­nym zapa­łem odpo­wied­nim do jego twar­dych, lecz spra­wie­dli­wych obo­wiąz­ków. Na jego ciele nie widziało się ran, które mogłyby się pasku­dzić, wpusz­cza­jąc do żył ducha sza­leń­stwa. Pies nie zapadł też na pie­niącą cho­robę. Żadne inne zwie­rzę nie rzu­ciło wyzwa­nia jego pozy­cji w sfo­rze. Nie było nic, zupeł­nie nic, co mogłoby wytłu­ma­czyć tę nagłą zmianę.

Wojow­nicy osa­czyli psa pod łuko­watą tylną ścianą pieca i kłuli włócz­niami uja­da­jące sza­leń­czo, pró­bu­jące kąsać zwie­rzę, aż wresz­cie padło mar­twe. Gdy przyj­rzeli się włócz­niom, zoba­czyli, że drzewca są pogry­zione i mokre od krwi i śliny, a żela­zne oku­cia powgnia­tane i pory­so­wane.

Wie­dzieli, że sza­leń­stwo może się czaić ukryte głę­boko pod powierzch­nią, a nawet jego nie­znaczna domieszka obraca stop­niowo krew w coś gorz­kiego. Sza­mani zba­dali trzy ofiary. Dwie z nich zmarły, lecz dziecko jesz­cze się trzy­mało życia.

Ojciec zaniósł chłopca do Twa­rzy w Skale. Towa­rzy­szył mu posępny orszak. Poło­żył syna na pola­nie przed Sied­mioma Bogami Teblo­rów i zosta­wił je tam.

Chło­piec wkrótce sko­nał, sam ze swym bólem wobec bez­li­to­snych twa­rzy wyku­tych w ścia­nie urwi­ska.

Los, który go spo­tkał, nie był nie­spo­dzianką. Chło­piec był jesz­cze za mały, żeby się modlić.

Rzecz jasna, wszystko to zda­rzyło się przed wielu wie­kami.

Na długo przed tym, nim Sied­miu Bogów otwo­rzyło oczy.

Rok Uru­gala Utka­nego 1159 snu Pożogi

Opo­wie­ści były pełne chwały. Pło­nące gospo­dar­stwa rolne, dzieci włó­czone za końmi przez dłu­gie mile. Tro­fea z owych daw­nych dni zdo­biły ściany dłu­giego domu jego dziadka. Pokie­re­szo­wane cze­repy, deli­katne żuchwy. Dziwne frag­menty ubrań z jakie­goś nie­zna­nego mate­riału, poczer­niałe od dymu i wystrzę­pione. Małe uszy przy­bite do każ­dego z drew­nia­nych słu­pów, na któ­rych wspie­rała się niska strze­cha.

Te dowody świad­czyły, że Srebrne Jezioro ist­nieje w rze­czy­wi­sto­ści, za lesi­stymi górami i ukry­tymi prze­smy­kami, tydzień – a może dwa tygo­dnie – drogi od ziem klanu Ury­dów. Droga tam była pełna nie­bez­pie­czeństw, wio­dła przez tery­to­ria Suny­dów i Rathy­dów. Sama podróż stała się legendą. Trzeba było prze­my­kać się bez­gło­śnie i nie­po­strze­że­nie przez wro­gie obo­zo­wi­ska, prze­su­wa­jąc po dro­dze kamie­nie z pale­nisk, co sta­no­wiło naj­strasz­liw­szą znie­wagę, dniem i nocą wymy­kać się myśli­wym albo tro­pi­cie­lom. Dalej cią­gnęło się pogra­ni­cze, które rów­nież nale­żało sfor­so­wać, a za nim dopiero leżały nie­znane kra­iny pełne bogactw, o jakich nikomu się nawet nie śniło.

Karsa Orlong od dziecka nasiąk­nął opo­wie­ściami dziadka. Były one niczym legion, nie­ustra­szony i wojow­ni­czy, wobec bla­dego, pustego dzie­dzic­twa Synyga, syna Pahlka i ojca Karsy. Synyga, który nie doko­nał w życiu niczego, który pasł konie w swej doli­nie i ani razu nie wypu­ścił się na nie­przy­ja­ciel­skie zie­mie. Synyga, który był naj­więk­szą hańbą zarówno dla ojca, jak i dla syna.

Co prawda, Synyg nie­raz bro­nił swego stada koni przed rabu­siami z innych kla­nów. Robił to dobrze, wyka­zu­jąc się hono­rową walecz­no­ścią i god­nymi podziwu umie­jęt­no­ściami. Tego jed­nak wyma­gano od wszyst­kich, w któ­rych żyłach pły­nęła krew Ury­dów. Twa­rzą w Skale tego klanu był Uru­gal Utkany, uwa­żany za naj­gwał­tow­niej­szego z sied­miu bogów. Inne klany miały powody, by się bać Ury­dów.

Synyg wyka­zał się też mistrzo­stwem w naucza­niu jedy­nego syna tań­ców walki. Karsa wła­dał mie­czem z krwa­wego drewna z bie­gło­ścią znacz­nie prze­wyż­sza­jącą jego lata. Był jed­nym z naj­lep­szych wojow­ni­ków w kla­nie. Ury­do­wie gar­dzili łukami, lecz za to byli mistrzami włóczni i atla­tla, zęba­tego dysku i czar­nego sznura. Synyg nauczył syna zna­ko­mi­cie wal­czyć każdą z tych broni.

Nie­mniej jed­nak tego typu szko­le­nia ocze­ki­wano od każ­dego ojca z klanu Ury­dów. Karsa nie znaj­do­wał w tym wszyst­kim powo­dów do dumy. W końcu tańce walki były tylko przy­go­to­wa­niem. Chwałę przy­no­siło to, co nastę­po­wało póź­niej – poje­dynki, wypady i okrutne wen­dety.

Nie miał zamiaru naśla­do­wać ojca. Nie będzie bez­czynny. Podąży szla­kiem dziadka. Dalej, niż się komu­kol­wiek wyda­wało. Zbyt wielka część sławy klanu wywo­dziła się z dale­kiej prze­szło­ści. Ury­do­wie stali się zanadto pewni sie­bie, swej pozy­cji pierw­szych mię­dzy Teblo­rami. Pahlk nie­raz mam­ro­tał pod nosem, gdy kości bolały go od sta­rych ran, a wstyd, jaki przy­no­sił mu syn, palił go szcze­gól­nie dotkli­wie.

Powrót do daw­nych zwy­cza­jów. Ja, Karsa Orlong, popro­wa­dzę klan tą drogą. Delum Thord jest ze mną. Bairoth Gild rów­nież. Wszy­scy jeste­śmy w pierw­szym roku nazna­cze­nia bli­znami. Doko­na­li­śmy pierw­szego czynu. Zabi­li­śmy wro­gów. Ukra­dli­śmy konie. Prze­nie­śli­śmy kamie­nie z pale­nisk Kel­ly­dów i Bury­dów.

A teraz, z nasta­niem nowego księ­życa, w roku two­jego imie­nia, Uru­galu, ruszymy do Srebr­nego Jeziora, by zabić dzieci, które tam miesz­kają.

Klę­czał na pola­nie, chy­ląc głowę przed Twa­rzami w Skale. Wie­dział, że na obli­czu Uru­gala, wyku­tym wysoko na ścia­nie klifu, odbija się jego gwał­towne pra­gnie­nie, a inni bogo­wie spo­glą­dają na mło­dego Uryda z zazdro­ścią i nie­na­wi­ścią. Każdy z nich miał bowiem wła­sny klan – pomi­ja­jąc ‘Siballe, która była Nie­zna­le­ziona – a żadne z ich dzieci nie klę­kało przed nimi, by zło­żyć tak śmiałe śluby.

Karsa podej­rze­wał, że samo­za­do­wo­le­nie jest plagą nęka­jącą wszyst­kie klany Teblo­rów. Miesz­kańcy świata leżą­cego za górami nie odwa­żyli się wkra­czać na ich tereny. Podob­nych prób nie podej­mo­wano już od dzie­się­cio­leci. Ziem Teblo­rów nie odwie­dzali goście, a oni sami nie spo­glą­dali z mrocz­nym gło­dem na tereny leżące za pogra­ni­czem, co przed poko­le­niami zda­rzało się czę­sto. Ostat­nim męż­czy­zną, który doko­nał wypadu na obce tery­to­rium, był jego dzia­dek, który dotarł aż do brze­gów Srebr­nego Jeziora. Gospo­dar­stwa rolne przy­cup­nęły tam niczym prze­gniłe grzyby, a dzieci pierz­chały przed nim jak myszy. Wtedy były tam tylko dwa gospo­dar­stwa, na tere­nie któ­rych stało sześć budyn­ków. Karsa był prze­ko­nany, że teraz będzie ich wię­cej. Trzy, może nawet cztery. Nawet rzeź Pahlka zbled­nie wobec tej, któ­rej doko­nają Karsa, Delum i Bairoth.

Oto moja przy­sięga, umi­ło­wany Uru­galu. Przy­niosę ci wspa­niałe tro­fea, jakie ni­gdy jesz­cze nie czer­niły gleby na tej pola­nie. Być może to wystar­czy, by uwol­nić cię z kamie­nia, byś mógł znowu zstą­pić mię­dzy nas i nieść śmierć naszym wro­gom.

Tak ślu­buję ja, Karsa Orlong, wnuk Pahlka Orlonga. Jeśli wąt­pisz w moje słowa, Uru­galu, dowiedz się, że wyru­szamy dzi­siej­szej nocy. Zaczniemy podróż, gdy tylko zaj­dzie to wła­śnie słońce. I gdy tylko słońce każ­dego dnia zro­dzi słońce następ­nego, wszyst­kie one będą kolejno spo­glą­dały z góry na trzech wojow­ni­ków z klanu Ury­dów, któ­rzy popro­wa­dzą swe rumaki przez wąwozy ku nie­zna­nym kra­inom. Po z górą czte­rech stu­le­ciach Srebrne Jezioro znowu zadrży, sły­sząc kroki nad­cho­dzą­cych Teblo­rów.

Karsa uniósł powoli głowę, wodząc wzro­kiem po wyszczer­bio­nej powierzchni urwi­ska, aż wresz­cie odna­lazł bez­li­to­sną, zwie­rzęcą twarz Uru­gala, widoczną mię­dzy obli­czami jego kuzy­nów. Czarne otwory oczo­do­łów były skie­ro­wane na Karsę i wojow­nik miał wra­że­nie, że dostrzega w nich chciwą satys­fak­cję. Był wręcz tego pewien i zamie­rzał powtó­rzyć to jako prawdę Delu­mowi i Bairo­thowi, a także Day­liss, albo­wiem bar­dzo pra­gnął usły­szeć jej bło­go­sła­wień­stwo, jej zimne słowa…

„Ja, Day­liss, która jesz­cze nie zna­la­złam nazwi­ska, bło­go­sła­wię cie­bie, Karso Orlong, przed twą strasz­liwą wyprawą. Obyś zabił legion dzieci. Oby twe sny kar­miły się ich krzy­kami. Oby ich krew spra­wiła, że zapra­gniesz jej wię­cej. Oby ścieżkę twego życia spo­wiły pło­mie­nie. Obyś wró­cił do mnie z cię­ża­rem tysiąca śmierci na duszy i wziął mnie za żonę”.

Być może rze­czy­wi­ście pobło­go­sławi go tymi sło­wami. To byłby z jej strony pierw­szy nie­za­prze­czalny prze­jaw zain­te­re­so­wa­nia Karsą. Z pew­no­ścią nie pobło­go­sławi Bairo­tha. Bawiła się tylko z nim, co czę­sto zda­rzało się mło­dym, nie­za­męż­nym kobie­tom. Rzecz jasna, nie wyjęła jesz­cze z pochwy Noża Nocy, gdyż Bairo­thowi bra­ko­wało wyra­cho­wa­nia. Mógł prze­czyć, jakoby posia­dał tę wadę, było jed­nak jasne, że nie potrafi dowo­dzić, a jedy­nie słu­chać. To nie zado­woli Day­liss.

Nie, ona będzie nale­żała do niego, do Karsy, z chwilą jego powrotu znad Srebr­nego Jeziora. To będzie kul­mi­na­cja jego triumfu. Dla niego, i tylko dla niego, Day­liss wyj­mie z pochwy Nóż Nocy.

„Obyś zabił legion dzieci. Oby ścieżkę twego życia spo­wiły pło­mie­nie”.

Karsa wypro­sto­wał się. Nie było wia­tru, który sze­le­ściłby liśćmi ota­cza­ją­cych polanę brzóz. Powie­trze było cięż­kie i nie­ru­chome, nizinne powie­trze, które wspięło się w ślad za masze­ru­ją­cym słoń­cem i teraz, gdy dzień już się koń­czył, zostało uwię­zione na pola­nie przed Twa­rzami w Skale. Niby oddech bogów miało wkrótce wnik­nąć w butwie­jącą glebę.

Karsa nie wąt­pił, że Uru­gal jest tu obecny, że zbli­żył się do kamien­nej powierzchni swej twa­rzy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek dotąd. Przy­cią­gnęła go moc ślu­bo­wa­nia Karsy, obiet­nica powrotu chwały. Pozo­stali bogo­wie rów­nież byli bli­sko. Beroke Cichy Głos, Kahlb Mil­czący Łowca, The­nik Strza­skany, Halad Noszący Łubki, Imroth Okrutna i ‘Siballe Nie­zna­le­ziona. Wszy­scy oni się prze­bu­dzili i łak-nęli krwi.

A ja dopiero wstę­puję na tę ścieżkę. Nie­dawno wkro­czy­łem w osiem­dzie­siąty rok życia i wresz­cie zosta­łem praw­dzi­wym wojow­ni­kiem. Sły­sza­łem naj­daw­niej­sze słowa, szepty, o Wybrańcu, który zjed­no­czy Teblo­rów, połą­czy klany w jedno i popro­wa­dzi je na niziny, by roz­po­cząć wojnę ludu. Owe szepty wyra­żają obiet­nicę, a ta należy do mnie.

Nie­wi­doczne ptaki oznaj­miły nadej­ście zmierz­chu. Była pora, by stąd odejść. W wio­sce cze­kali na niego Delum i Bairoth. A także Day­liss, mil­cząca, lecz wierna sło­wom, które miał od niej usły­szeć.

Bairoth się wściek­nie.

***

Wyspa cie­płego powie­trza utrzy­my­wała się na pola­nie jesz­cze długo po odej­ściu Karsy Orlonga. Z mięk­kiej, błot­ni­stej gleby nie zni­kały odci­ski jego kolan oraz obu­tych w moka­syny stóp, a na surowe obli­cza bogów wciąż padał blask opa­da­ją­cego w dół słońca, mimo że na samą polanę wypeł­zły cie­nie.

Z ziemi wynu­rzyło się sie­dem postaci. Skórę miały pomarsz­czoną i pokrytą ciem­no­brą­zo­wymi pla­mami, mię­śnie wyschnięte, kości masywne, a z czer­wo­nych jak ochra wło­sów ska­py­wały kro­ple czar­nej, cuch­ną­cej stę­chli­zną wody. Nie­któ­rym przy­by­szom bra­ko­wało koń­czyn, inni stali na roz­łu­pa­nych, skru­szo­nych bądź roz­szar­pa­nych nogach. Jeden z nich nie miał żuchwy, nato­miast lewą kość policz­kową i lewą połowę czoła dru­giego spłasz­czyło potężne ude­rze­nie, które znisz­czyło gałkę oczną. Każdy z sied­miu był w jakiś spo­sób uszko­dzony. Nie­do­sko­nały. Wadliwy.

Gdzieś za skalną ścianą kryła się szczel­nie zawarta jaski­nia, która przez wiele stu­leci była dla nich gro­bow­cem. Oka­zało się jed­nak, że uwię­ziono ich w nim jedy­nie tym­cza­sowo. Nikt się nie spo­dzie­wał, że mogliby powró­cić. Byli zbyt uszko­dzeni, by na­dal towa­rzy­szyć swym kuzy­nom, zosta­wiono ich więc, zgod­nie z oby­cza­jem ich rodzaju. Wyro­kiem za prze­graną było porzu­ce­nie, unie­ru­cho­mie­nie na wieki. Jeśli porażka była hono­rowa, na­dal świa­dome szczątki zosta­wiano pod otwar­tym nie­bem, gdzie miały widok na świat zewnętrzny i znaj­do­wały uko­je­nie w obser­wa­cji mija­ją­cych eonów. Tych sied­mioro nie zacho­wało jed­nak honoru. Dla­tego ska­zano ich na ciem­ność gro­bowca. Nie czuli z tego powodu gory­czy.

Mroczny dar poja­wił się póź­niej, spoza ich pogrą­żo­nego w ciem­no­ściach wię­zie­nia. Razem z nim nade­szła szansa.

Trzeba było tylko zła­mać śluby i przy­siąc wier­ność komuś innemu. Nagrodą za to miały być ponowne naro­dziny i wol­ność.

Ich kuzyni ozna­czyli miej­sce pochówku rzeź­bio­nymi w skale twa­rzami. Każda z nich sta­no­wiła szy­der­czą podo­bi­znę, spo­glą­da­jącą na świat nie­wi­dzą­cymi oczyma. Potem wypo­wie­dzieli imiona wino­waj­ców, by dokoń­czyć rytuał więzi. Imiona te po dziś dzień zale­gały w tym miej­scu z siłą wystar­cza­jącą, by wypa­czyć umy­sły sza­ma­nów ludu, który schro­nił się w tych górach oraz na pła­sko­wyżu o sta­ro­żyt­nej nazwie Laede­ron.

Sied­mioro sie­działo bez słowa i ruchu na pola­nie, a wokół nich zapa­dał mrok. Sze­ścioro cze­kało, aż prze­mówi jeden, ale jemu się nie śpie­szyło. Wol­ność dawała sza­loną radość, nawet gdy była ogra­ni­czona do tej polany. Wkrótce już skru­szą ostat­nie łań­cu­chy: krótki zasięg wzroku wyrzeź­bio­nych w skale oczu. Służba nowemu panu nio­sła ze sobą obiet­nicę podróży. Mieli na nowo odkryć cały świat i zadać śmierć nie­zli­czo­nym wro­gom.

– On jest odpo­wiedni – ode­zwał się wresz­cie Urual, któ­rego imię zna­czyło Omszała Kość i któ­rego Teblo­rzy znali jako Uru­gala.

Sin’b’alle – Porost Dla Mchu – która była ‘Siballe Nie­zna­le­zioną, nie kryła scep­ty­cy­zmu.

– Pokła­dasz zbyt wielką wiarę w tych upa­dłych Teblo­rach. Teblo­rach! Oni nic nie wie­dzą. Nawet nie znają swego praw­dzi­wego imie­nia.

– I ciesz się, że nie znają – pora­dził Ber’ok chra­pli­wym gło­sem dobie­ga­ją­cym ze zmiaż­dżo­nego gar­dła. Miał skrę­cony kark i głowę skie­ro­waną w bok, musiał więc obró­cić całe ciało, by spoj­rzeć na skalne urwi­sko. – Masz zresztą wła­sne dzieci, Sin’b’alle, i one są powier­ni­kami prawdy. Jeśli cho­dzi o pozo­sta­łych, dla naszych celów lepiej byłoby, gdyby nie przy­po­mnieli sobie zapo­mnia­nej histo­rii. Ich igno­ran­cja jest dla nas naj­lep­szą bro­nią.

– Mar­twy Jesion mówi prawdę – poparł go Urual. – Nie uda­łoby się nam tak wypa­czyć ich wiary, gdyby byli świa­domi swego dzie­dzic­twa.

Sin’b’alle wzru­szyła wzgar­dli­wie ramio­nami.

– Ten, który zwie się Pahl­kiem, rów­nież był… odpo­wiedni. Twoim zda­niem, Uru­alu. Wyda­wał się god­nym kan­dy­da­tem na wodza moich dzieci. A mimo to zawiódł.

– Nie z wła­snej winy, lecz z naszej – wark­nął Haran’alle. – Byli­śmy nie­cier­pliwi, zanadto pewni swych moż­li­wo­ści. Zerwa­nie ślu­bów ogra­biło nas ze znacz­nej czę­ści mocy…

– I co nam dał w zamian nasz nowy pan, Poroże Z Lata? – zapy­tał Thek Ist. – Tylko wątłą strużkę.

– A czego się spo­dzie­wa­łeś? – skon­tro­wał cicho Urual. – Dopiero wraca do sił po swych przej­ściach, tak samo jak my.

– Wie­rzysz więc, Omszała Kości, że ten wnuk Pahlka uto­ruje nam drogę ku wol­no­ści? – ode­zwała się Emroth. Jej głos był gładki jak jedwab.

– Wie­rzę.

– A jeśli znowu spo­tka nas roz­cza­ro­wa­nie?

– Zaczniemy od nowa. Z dziec­kiem Bairo­tha w macicy Day­liss.

– Kolejne stu­le­cie cze­ka­nia! – syk­nęła Emroth. – Niech szlag trafi tych dłu­go­wiecz­nych Teblo­rów!

– Sto lat to nic…

– Nic, a zara­zem wszystko, Omszała Kości! Dosko­nale wiesz, co mam na myśli.

Urual przyj­rzał się kobie­cie, którą traf­nie zwano Zęba­tym Szkie­le­tem. Przy­po­mniał sobie jej jed­no­po­chwy­coną postać, któ­rej głód był nie­za­prze­czalną przy­czyną ich pra­daw­nej porażki.

– Powró­cił rok mojego imie­nia – oznaj­mił. – Kto spo­śród nas zapro­wa­dził teblor­ski klan po naszej ścieżce tak daleko, jak ja? Ty, Zębaty Szkie­le­cie? Porost Dla Mchu? Noga Z Włóczni?

Nikt się nie ode­zwał.

Wresz­cie z ust Mar­twego Jesiona wydo­był się dźwięk, który można było uznać za śmiech.

– Jeste­śmy cisi jak Czer­wony Mech. Droga przed nami się otwo­rzy. Tak obie­cał nasz nowy pan. Jego moc powraca. Wybrany przez Uru­ala wojow­nik już w tej chwili pro­wa­dzi w swym łań­cu­chu zabójcy dwa­dzie­ścia dusz. I to teblor­skich. Pamię­taj­cie też, że Pahlk wyru­szył w drogę sam, a Karsa będzie miał za towa­rzy­szy dwóch strasz­li­wych wojow­ników. Gdyby zgi­nął, zosta­nie jesz­cze Bairoth albo Delum.

– Bairoth jest sta­now­czo za sprytny – wark­nęła Emroth. – Przy­po­mina syna Pahlka, swego wuja. Co gor­sza, jego ambi­cje doty­czą tylko wła­snej osoby. Udaje, że podąża za Karsą, ale w rze­czy­wi­sto­ści trzyma rękę na jego ple­cach.

– A ja z kolei na jego – wyszep­tał Urual. – Zapada już noc. Musimy wró­cić do gro­bowca. – Pra­dawny wojow­nik odwró­cił się. – Zębaty Szkie­le­cie, trzy­maj się bli­sko dziecka w macicy Day­liss.

– Wła­śnie w tej chwili kar­mię ją pier­sią – oznaj­miła Emroth.

– To dziew­czynka?

– Tylko w ciele. To, co ukształ­tuję w jej wnę­trzu, nie będzie dziew­czynką ani dziec­kiem.

– Zna­ko­mi­cie.

Sie­dem postaci wró­ciło do ziemi, gdy tylko na nie­bie roz­bły­sły pierw­sze gwiazdy. Roz­bły­sły i spoj­rzały na polanę, na któ­rej nie było bogów. Na któ­rej ni­gdy nie było żad­nych bogów.

***

Wio­ska leżała na kamie­ni­stym brzegu rzeki noszą­cej nazwę Lade­rii. Jej rwący, lodo­waty nurt spły­wał z gór, rzeź­biąc głę­boką dolinę, która prze­ci­nała igla­sty bór, a potem kie­ro­wał się ku jakie­muś odle­głemu morzu. Budynki miały pod­wa­liny z gła­zów, a ściany z grubo cio­sa­nych cedrów. Ich zaokrą­glone, kryte grubą strze­chą dachy pora­stał mech. Wzdłuż brze­gów usta­wiono sto­jaki, na któ­rych pełno było suszą­cych się, pokra­ja­nych w paski ryb. Za wąską zasłoną lasu kryły się polany, które wyrą­bano, by stwo­rzyć pastwi­ska dla koni.

Przez pod­no­szącą się mię­dzy drze­wami mgłę można już było wypa­trzyć migo­tliwy blask ognisk. Karsa dotarł do domu ojca, mija­jąc około tuzina koni, które stały na pola­nie, spo­koj­nie i bez­gło­śnie. Jedyne zagro­że­nie dla nich sta­no­wili rabu­sie, gdyż te olbrzy­mie zwie­rzęta hodo­wano na zabój­ców i gór­skie wilki dawno już nauczyły się ich uni­kać. Od czasu do czasu z gór scho­dził niedź­wiedź o rdza­wej kry­zie, ale działo się to na ogół w okre­sie tarła łososi i bestie nie były wtedy zain­te­re­so­wane rzu­ca­niem wyzwa­nia koniom, psom z wio­ski ani jej nie­ustra­szo­nym wojow­ni­kom.

Synyg prze­by­wał w kor­ralu słu­żą­cym do tre­sury. Cze­sał Havoka, swo­jego naj­lep­szego rumaka. Zbli­ża­jąc się, Karsa wyczu­wał cie­pło ciała zwie­rzę­cia, choć było ono jedy­nie czarną plamą w ciem­no­ści.

– Czer­wo­no­oki na­dal pozo­staje na swo­bo­dzie – wark­nął Karsa. – Czy nie chcesz nic zro­bić dla syna?

Jego ojciec nie prze­sta­wał cze­sać Havoka.

– Czer­wo­no­oki jest za młody na tak długą podróż. Jak już mówi­łem…

– Ale to mój koń i pojadę na nim.

– Nie. Brak mu nie­za­leż­no­ści i nie towa­rzy­szył jesz­cze wierz­chow­com Bairo­tha i Deluma. Będziesz jak cierń dla jego ner­wów.

– Mam więc iść na pie­chotę?

– Dam ci Havoka, synu. Nocą tro­chę go roz­ru­sza­łem i nie zdją­łem mu uzdy. Idź po ekwi­pu­nek, nim koń zanadto osty­gnie.

Karsa mil­czał. Prawdę mówiąc, był zdu­miony. Odwró­cił się i ruszył w stronę domu. Ojciec zawie­sił jego sakwę na belce kale­nicy obok drzwi, żeby nie prze­mo­kła. Obok niej wisiał na szel­kach miecz z krwa­wego drewna. Naoli­wiono go, a na sze­ro­kiej klin­dze nama­lo­wano świeżą farbą godło wojenne Ury­dów. Karsa wziął oręż i zało­żył szelki, tak by ople­ciona skórą ręko­jeść obu­ręcz­nego mie­cza ster­czała mu nad lewym bar­kiem. Sakwa poje­dzie na kłę­bie Havoka, przy­tro­czona do pasa strze­mion, choć więk­szą część cię­żaru będą dźwi­gały kolana Karsy.

W skład teblor­skiego rzędu dla konia nie wcho­dziło sio­dło. Wojow­nik jechał na oklep, z nogami w wyso­kich strze­mio­nach, tak że więk­sza część jego cię­żaru spo­czy­wała tuż za kłę­bem wierz­chowca. Wśród pocho­dzą­cych z nizin łupów były sio­dła, lecz gdy zało­żono je mniej­szym nizin­nym koniom, oka­zało się, że prze­no­szą cię­żar jeźdźca znacz­nie do tyłu. Praw­dziwy rumak powi­nien mieć zad swo­bodny, by móc wyko­ny­wać szyb­kie kop­nię­cia. Co wię­cej, wojow­nik musiał osła­niać szyję i głowę wierz­chowca mie­czem, a jeśli zaszła taka potrzeba, rów­nież chro­nio­nymi przez nara­mien­niki przed­ra­mio­nami.

Karsa wró­cił do ocze­ku­ją­cego przy Havoku ojca.

– Bairoth i Delum cze­kają na cie­bie u brodu – oznaj­mił Synyg.

– A Day­liss?

– Day­liss pobło­go­sła­wiła Bairo­tha, gdy tylko posze­dłeś do Twa­rzy w Skale – odpo­wie­dział Synyg pozba­wio­nym wyrazu gło­sem. Karsa nie widział jego ukry­tej w mroku twa­rzy.

– Bairo­tha?

– Tak.

– Chyba źle ją oce­ni­łem – przy­znał Karsa, wal­cząc z nie­zna­nym mu dotąd uci­skiem w gar­dle.

– Nic w tym dziw­nego. Prze­cież jest kobietą.

– A ty, ojcze? Czy udzie­lisz mi swego bło­go­sła­wień­stwa?

Synyg wrę­czył Kar­sie poje­dyn­czą wodzę i odwró­cił wzrok.

– Pahlk już to uczy­nił. Niech to cię zado­woli.

– Pahlk nie jest moim ojcem!

Synyg znie­ru­cho­miał w ciem­no­ści. Wyda­wało się, że nad czymś się zasta­na­wia.

– To prawda, nie jest – przy­znał.

– Czyli że mnie pobło­go­sła­wisz?

– A co wła­ści­wie miał­bym pobło­go­sła­wić, synu? Sied­miu Bogów, któ­rzy są fał­szem? Chwałę, która jest pusta? Czy ucie­szę się, gdy będziesz zabi­jał dzieci? Czy ura­dują mnie tro­fea, które przy­tro­czysz sobie do pasa? Mój ojciec, Pahlk, chciałby odświe­żyć blask swej mło­do­ści. Osią­gnął już ten wiek. Jak brzmiały słowa jego bło­go­sła­wień­stwa, Karso? Czy życzył ci, byś zaćmił jego czyny? Nie sądzę. Roz­waż sta­ran­nie jego słowa. Podej­rze­wam, że prze­ko­nasz się, iż słu­żyły raczej jemu niż tobie.

– „Pahlk, odkrywca ścieżki, którą podą­żysz, bło­go­sławi twą podróż”. Tak brzmiały jego słowa.

Synyg mil­czał przez moment, a gdy się ode­zwał, syn wyczuł w tonie jego głosu cień smut­nego uśmie­chu, któ­rego nie mógł zoba­czyć.

– A nie mówi­łem?

– Matka by mnie pobło­go­sła­wiła – wark­nął Karsa.

– Taka już dola matki. Ale uczy­ni­łaby to z cięż­kim ser­cem. Idź już, synu. Cze­kają na cie­bie towa­rzy­sze.

Karsa wark­nął ze zło­ścią i wsko­czył na sze­roki grzbiet rumaka. Havok odwró­cił głowę, czu­jąc cię­żar nie­zna­nego jeźdźca, po czym prych­nął dono­śnie.

– On nie lubi nosić gniewu – dobiegł z mroku głos Synyga. – Uspo­kój się, synu.

– Co za poży­tek z bojo­wego rumaka, który boi się gniewu? Havok będzie się musiał przy­zwy­czaić do nowego pana.

Karsa prze­ło­żył nogę przez koń­ski grzbiet i szarp­nię­ciem za wodzę zawró­cił zgrab­nie wierz­chowca. Ski­nął dło­nią, w któ­rej trzy­mał wodzę, i koń ruszył pro­wa­dzącą do wio­ski ścieżką.

Stały przy niej cztery krwawe słupy, upa­mięt­nia­jące zło­żone w ofie­rze rodzeń­stwo Karsy. W prze­ci­wień­stwie do innych Synyg niczym nie ozdo­bił rzeź­bio­nych pali. Wyrył na nich tylko znaki skła­da­jące się na imiona trzech synów i jed­nej córki, któ­rych oddano Twa­rzom w Skale, i roz­lał odro­binę krew­nia­czej krwi, która nie prze­trwała pierw­szego desz­czu. Nie było tu war­ko­czy owi­nię­tych wokół wyso­kich jak męż­czy­zna słu­pów zwień­czo­nych zszy­tymi sznu­rem z jelit pió­ro­pu­szami. Zwie­trzałe drewno pokry­wały jedy­nie pną­cza, a tępe szczyty były usma­ro­wane pta­simi odcho­dami.

Karsa uwa­żał, że jego rodzeń­stwo zasłu­guje na lep­sze upa­mięt­nie­nie. Gdy nadej­dzie pora ataku, będzie pamię­tał imiona wszyst­kich czworga, by wykrzy­ki­wać je w chwili zabój­stwa. Kiedy nadej­dzie ów czas, jego głos sta­nie się ich gło­sem. Zbyt długo już cier­pieli z powodu ojcow­skiego zanie­dba­nia.

Ścieżka stała się szer­sza. Z obu stron ogra­ni­czały ją stare pniaki oraz niski jało­wiec. Przed sobą widział czer­wony blask ogni wio­ski i mroczne, przy­sa­dzi­ste, stoż­ko­wate domo­stwa spo­wite kłę­bami dymu. Obok jed­nego z dołów na ogień cze­kały dwie dosia­da­jące koni posta­cie. Trze­cia, pie­sza, stała nieco z boku owi­nięta w futra.

Day­liss. Pobło­go­sła­wiła Bairo­tha Gilda, a teraz przy­szła się z nim poże­gnać.

Karsa pod­je­chał do nich, zmu­sza­jąc Havoka do zwol­nie­nia kroku. Był wodzem i zamie­rzał dać wyraz tej praw­dzie. W końcu Bairoth i Delum cze­kali na niego. I który z nich trzech poszedł do Twa­rzy w Skale? Day­liss pobło­go­sła­wiła pod­wład­nego. Czyżby Karsa oto­czył się zbyt wysoką barierą? Taka jed­nak była dola tych, któ­rzy dowo­dzili. Z pew­no­ścią to rozu­miała. Jej zacho­wa­nie nie miało sensu.

Bez słowa zatrzy­mał rumaka przed nimi.

Bairoth był masyw­niej zbu­do­wany od Karsy, choć nie tak wysoki jak on, czy nawet jak Delum. Dawno już zdał sobie sprawę, że przy­po­mina niedź­wie­dzia, i zaczął świa­do­mie naśla­do­wać to zwie­rzę. Zako­ły­sał ramio­nami, jakby chciał je roz­luź­nić przed podróżą, i uśmiech­nął się sze­roko.

– Zaczy­nasz od śmia­łego czynu, bra­cie – zagrzmiał basem. – Ukra­dłeś konia wła­snemu ojcu.

– Nie ukra­dłem go, Bairoth. Synyg dał mi Havoka wraz ze swym bło­go­sła­wień­stwem.

– Chyba mamy noc cudów. A czy Uru­gal wyszedł ze skały, by poca­ło­wać cię w czoło, Karso Orlong?

Day­liss żach­nęła się na te słowa.

– Gdyby rze­czy­wi­ście zstą­pił na zie­mię śmier­tel­ni­ków, zastałby u swych stóp tylko jed­nego z naszej trójki.

Karsa nie odpo­wie­dział ani sło­wem na sar­kazm towa­rzy­sza. Skie­ro­wał powoli spoj­rze­nie na Day­liss.

– Pobło­go­sła­wi­łaś Bairo­tha?

Wzru­szyła lek­ce­wa­żąco ramio­nami.

– Żal mi, że stra­ci­łaś odwagę – oznaj­mił Karsa.

Spoj­rzała nań z nagłą furią.

Wojow­nik uśmiech­nął się i spoj­rzał na Bairo­tha i Deluma.

– „Gwiazdy zata­czają krąg. Ruszajmy”.

Bairoth zigno­ro­wał te słowa. Zamiast udzie­lić rytu­al­nej odpo­wie­dzi, wark­nął:

– Nie­roz­sąd­nie postą­pi­łeś, msz­cząc się na niej za swą zra­nioną dumę. Gdy wró­cimy, Day­liss zosta­nie moją żoną. Ude­rza­jąc ją, ude­rzasz mnie.

Karsa znie­ru­cho­miał.

– Ależ, Bairoth, ude­rzam, kogo zechcę – zaczął cichym, gład­kim gło­sem. – Brak odwagi może się sze­rzyć jak zaraza. Czy jej bło­go­sła­wień­stwo oka­zało się dla cie­bie klą­twą? Jestem wodzem wojen­nym. Zachę­cam cię, byś rzu­cił mi wyzwa­nie teraz, nim jesz­cze opu­ścimy dom.

Bairoth zgar­bił się i pochy­lił.

– To nie brak odwagi powstrzy­muje moją rękę, Karso Orlong… – wychry­piał.

– Sły­szę to z rado­ścią. „Gwiazdy zata­czają krąg. Ruszajmy”.

Bairoth skrzy­wił się zły, że mu prze­rwano. Chciał dodać coś jesz­cze, ale się powstrzy­mał. Uśmiech­nął się uspo­ko­jony, zer­k­nął na Day­liss i ski­nął głową, jakby łączyła ich jakaś tajem­nica.

– „Gwiazdy zata­czają krąg. Pro­wadź nas, wodzu wojenny, ku chwale” – zain­to­no­wał.

– „Gwiazdy zata­czają krąg. Pro­wadź nas, wodzu wojenny, ku chwale” – powtó­rzył po nim Delum, który dotąd przy­glą­dał się temu wszyst­kiemu bez słowa, z pozba­wioną wyrazu twa­rzą.

Trzej wojow­nicy prze­je­chali przez wio­skę. Karsa pro­wa­dził, a dwaj pozo­stali podą­żali za nim. Starsi ple­mie­nia byli prze­ciwni tej wypra­wie, nikt więc nie przy­szedł ich poże­gnać. Karsa wie­dział jed­nak, że wszy­scy sły­szą ciężki, głu­chy tętent kopyt ich ruma­ków i że pew­nego dnia będą sobie czy­nili wyrzuty, iż nie widzieli ich odjazdu. Bez względu na wszystko żało­wał, że nie było żad­nego świadka oprócz Day­liss. Nawet Pahlk się nie poja­wił.

Mimo to mam wra­że­nie, że ktoś nas obser­wuje. Być może Sied­miu. Uru­gal wzniósł się ku gwiaz­dom i mknie z prą­dem ich kręgu, spo­glą­da­jąc na nas z góry. Wysłu­chaj mnie, Uru­galu! Karsa Orlong zabije dla cie­bie tysiąc dzieci! Złoży u twych stóp tysiąc dusz!

Nie­opo­dal jakiś pies jęk­nął przez sen, ale się nie obu­dził.

***

Po pół­noc­nej stro­nie doliny, nad wio­ską, na samym skraju lasu, stało dwu­dzie­stu trzech mil­czą­cych świad­ków odjazdu Karsy Orlonga, Bairo­tha Gilda i Deluma Thorda. Wid­mowe posta­cie ryso­wały się nie­wy­raź­nie w mroku pod sze­ro­ko­list­nymi drze­wami. Cze­kały bez ruchu jesz­cze przez długi czas po tym, jak trzej wojow­nicy znik­nęli im z oczu na wschod­nim trak­cie.

W ich żyłach pły­nęła krew Ury­dów, lecz zostali zło­żeni przez ple­mię w ofie­rze. Wszy­scy byli spo­krew­nieni z Karsą, Bairo­them albo Delu­mem. Każ­dego z nich w czwar­tym mie­siącu życia oddano Twa­rzom w Skale. Matki poło­żyły ich na pola­nie o zacho­dzie słońca, ofia­ro­wały Sied­miu. Dzieci zni­kały przed świ­tem. Wszyst­kie tra­fiały w obję­cia nowej matki.

Sta­wały się dziećmi ‘Siballe, ‘Siballe Nie­zna­le­zio­nej, jedy­nej spo­śród Sied­miu, która nie miała wła­snego ple­mie­nia. Dla­tego stwo­rzyła je dla sie­bie, tajemne ple­mię powstałe z sze­ściu pozo­sta­łych. Każ­dego infor­mo­wała o jego pocho­dze­niu, by zacho­wali więź łączącą ich z nie­zło­żo­nymi w ofie­rze krew­nia­kami. Mówiła im rów­nież o ich szcze­gól­nym celu, prze­zna­cze­niu, które nale­żało wyłącz­nie do nich.

Zwała ich Zna­le­zio­nymi i sami sie­bie rów­nież znali pod tym mia­nem, które było nazwą ich ukry­tego ple­mie­nia. Miesz­kali w ukry­ciu pośród kuzy­nów. Nikt w sze­ściu ple­mio­nach nawet sobie nie wyobra­żał, że mogą ist­nieć. Wie­dzieli, że nie­któ­rzy mogą coś podej­rze­wać, ale na podej­rze­niach się koń­czyło. Męż­czyźni tacy jak Synyg, ojciec Karsy, który trak­to­wał żałobne krwawe słupy z obo­jęt­no­ścią albo wręcz wzgardą, z reguły nie sta­no­wili poważ­nego zagro­że­nia, nie­kiedy jed­nak ryzyko było realne i konieczne sta­wały się dra­styczne kroki. Tak było w przy­padku matki Karsy.

Dwu­dzie­stu trzech Zna­le­zio­nych, któ­rzy obser­wo­wali począ­tek podróży wojow­ni­ków ukryci mię­dzy drze­wami, było braćmi i sio­strami Karsy, Bairo­tha albo Deluma, lecz jed­no­cze­śnie byli dla nich obcy, choć w tej chwili ów szcze­gół wyda­wał się mało istotny.

– Jeden powróci – zapo­wie­dział naj­star­szy brat Bairo­tha.

Bliź­nia­cza sio­stra Deluma wzru­szyła ramio­nami.

– Będziemy więc cze­kali na jego powrót – stwier­dziła.

– Zaiste, będziemy.

Wszy­scy Zna­le­zieni mieli jesz­cze jedną wspólną cechę. ‘Siballe nazna­czała swe dzieci strasz­liwą bli­zną, zry­wa­jąc ciało i mię­śnie po lewej stro­nie od skroni aż po żuchwę. Uszko­dzone w ten spo­sób twa­rze miały znacz­nie zmniej­szoną zdol­ność wyra­ża­nia uczuć; ich lewe połowy na zawsze zamarły w gry­ma­sie przy­po­mi­na­ją­cym wyraz per­ma­nent­nej trwogi. Z jakie­goś dziw­nego powodu owo fizyczne uszko­dze­nie pozba­wiało rów­nież into­na­cji ich głosy – albo może to bez­barwny głos ‘Siballe odci­skał na nich swój wpływ.

Pozba­wione into­na­cji słowa nadziei nawet dla ich uszu brzmiały fał­szy­wie. Wystar­czyło to, by uci­szyć tego, który prze­mó­wił.

Jeden powróci. Być może.

***

Drzwi otwo­rzyły się nagle za ple­cami Synyga, który nie prze­stał mie­szać gotu­ją­cego się nad ogniem gula­szu. Usły­szał cichy char­kot, powłó­cze­nie nogą, stu­kot laski ude­rza­ją­cej o fra­mugę. Potem padło ochry­płe, pełne wyrzutu pyta­nie:

– Czy pobło­go­sła­wi­łeś syna?

– Dałem mu Havoka, ojcze.

– Dla­czego?

Pahlk zdo­łał w jakiś spo­sób nasy­cić to jedno słowo wzgardą, nie­sma­kiem i podejrz­li­wo­ścią jed­no­cze­śnie.

Synyg na­dal się nie odwra­cał. Słu­chał, jak jego ojciec wle­cze się ze strasz­li­wym wysił­kiem ku krze­słu sto­ją­cemu naj­bli­żej pale­ni­ska.

– Havok zasłu­gi­wał na ostat­nią walkę, a wie­dzia­łem, że ja mu jej nie dam.

– Tak jak myśla­łem. – Pahlk usiadł ze stęk­nię­ciem na krze­śle. – Zro­bi­łeś to dla konia, nie dla syna.

– Może coś zjesz? – zapy­tał Synyg.

– Nie odmó­wię ci tego gestu.

Synyg pozwo­lił sobie na gorzki uśmie­szek. Wyjął drugą miskę i posta­wił ją obok swo­jej.

– On zrów­nałby z zie­mią górę, żebyś tylko ruszył się ze swego sien­nika – wark­nął Pahlk.

– Tego, co robi, nie robi dla mnie, ojcze, tylko dla cie­bie.

– Uważa, że wyłącz­nie naj­więk­sza moż­liwa chwała pozwoli mu osią­gnąć to, co konieczne. Zma­zać hańbę, którą jesteś ty, Synygu. Jesteś kar­ło­wa­tym krze­wem, który wyrósł mię­dzy dwoma potęż­nymi drze­wami, dziec­kiem jed­nego, a ojcem dru­giego z nich. Dla­tego wła­śnie wycią­gał rękę do mnie. Czy gry­ziesz się i zamar­twiasz w cie­niu mię­dzy Karsą a mną? No cóż, wybór zawsze nale­żał do cie­bie.

Synyg napeł­nił obie miski i wypro­sto­wał się, by jedną wrę­czyć ojcu.

– Bli­zna, którą zaro­sła stara rana, nic nie czuje – stwier­dził.

– Nie­czu­łość nie jest cnotą.

Synyg usiadł z uśmie­chem na dru­gim krze­śle.

– Opo­wiedz mi jakąś histo­rię, ojcze, tak jak robi­łeś to kie­dyś. W dniach po twoim trium­fie. Raz jesz­cze opo­wiedz mi o dzie­ciach, które zabi­łeś. O kobie­tach, które powa­li­łeś. O pło­ną­cych domo­stwach, ryku bydła i becze­niu owiec giną­cych w pło­mie­niach. Chcę znowu ujrzeć w twych oczach odbi­cie tego ognia. Roz­pal go na nowo, ojcze.

– Synu, gdy wspo­mi­nasz tamte dni, sły­szę tylko tę cho­lerną babę.

– Jedz, ojcze, bo ina­czej obra­zisz mnie i mój dom.

– Zjem.

– Zawsze byłeś sumien­nym gościem.

– Nie ina­czej.

Obaj męż­czyźni nie powie­dzieli już ani słowa, dopóki nie skoń­czyli posiłku. Potem Synyg odsta­wił miskę. Wstał, uniósł naczy­nie, z któ­rego jadł Pahlk, odwró­cił się i cisnął je w ogień.

Jego ojciec wyba­łu­szył oczy.

Synyg prze­szył go groź­nym spoj­rze­niem.

– Żaden z nas nie dożyje chwili powrotu Karsy. Łączący nas most został zerwany. Jeśli jesz­cze kie­dyś przyj­dziesz do mych drzwi, zabiję cię, ojcze.

Wycią­gnął ręce, pod­niósł Pahlka na nogi, pchnął pry­cha­ją­cego ze zło­ścią starca ku drzwiom i bez­ce­re­mo­nial­nie wyrzu­cił go na dwór. Laska pofru­nęła w ślad za nim.

***

Wędro­wali sta­rym szla­kiem, który biegł rów­no­le­gle do grzbietu gór. Tu i ówdzie blo­ko­wały go osy­pi­ska pozo­stałe po daw­nych skal­nych lawi­nach, które unio­sły ze sobą jodły i cedry ku leżą­cym niżej doli­nom. Na gła­zach wyro­sły krzewy i sze­ro­ko­listne drzewa utrud­nia­jące przej­ście. Dwa dni i trzy noce drogi przed nimi leżały zie­mie Rathy­dów, a ze wszyst­kich teblor­skich ple­mion to z Rathy­dami Ury­do­wie wojo­wali naj­czę­ściej. Napady i okrutne mor­der­stwa połą­czyły oba ple­miona mot­kiem nie­na­wi­ści, który cią­gnął się całe stu­le­cia w prze­szłość.

Karsa by­naj­mniej nie zamie­rzał prze­mknąć się nie­po­strze­że­nie przez tereny nale­żące do Rathy­dów. Pla­no­wał uto­ro­wać sobie krwawą ścieżkę, pomścić praw­dziwe i uro­jone znie­wagi, a także dodać do swej kolek­cji dwa­dzie­ścia lub wię­cej teblor­skich dusz. Świet­nie wie­dział, że dwaj podą­ża­jący za nim wojow­nicy sądzą, iż ich podróż będzie pełna ukry­wa­nia się i for­teli. W końcu było ich tylko trzech.

Ale jest z nami Uru­gal. Nastała jego pora. I w jego imię oznaj­mimy swą obec­ność, zna­cząc ją krwią. Bru­tal­nie obu­dzimy szer­sze­nie w ich gnieź­dzie. Rathy­do­wie poznają imię Karsy Orlonga i nauczą się go bać. A po nich rów­nież Suny­do­wie.

Rumaki stą­pały ostroż­nie po luź­nym osy­pi­sku pozo­sta­łym po nie­daw­nej skal­nej lawi­nie. Ostat­nia zima była bar­dzo śnieżna. Karsa w całym swym życiu nie widział takich ilo­ści śniegu. Na długo przed tym, nim Twa­rze w Skale prze­bu­dziły się, by obja­wić star­szym w snach i pod­czas transów, że poko­nały dawne duchy Teblo­rów i żądają teraz hoł­dów, na długo przed tym, nim zdo­by­wa­nie nie­przy­ja­ciel­skich dusz zajęło pierw­sze miej­sce wśród aspi­ra­cji ich ludu, duchami, które wła­dały kra­iną i jej miesz­kań­cami, były kości ze skały, ciało z gleby, włosy i futro z lasów i łąk, a ich oddech był zmie­nia­ją­cym się z każdą porą roku wia­trem. Zima przy­cho­dziła i odcho­dziła, wywo­łu­jąc wysoko w górach gwał­towne burze – odbi­cie wysił­ków toczą­cych ze sobą wieczną wojnę duchów. Lato i zima były jak jedno: nie­ru­chome i suche, ale to pierw­sze zdra­dzało oznaki wyczer­pa­nia, nato­miast zima przy­no­siła ze sobą nie­pewny, lodo­waty pokój. Dla­tego Teblo­rzy trak­to­wali lato z sym­pa­tią należną zmę­czo­nym walką duchom, nato­miast zimą gar­dzili za sła­bość jej ascen­dent­nych wojow­ni­ków, gdyż ilu­zja pokoju nie ma żad­nej war­to­ści.

Zostało jesz­cze nie­spełna dwa­dzie­ścia dni wio­sny. Czę­sto­tli­wość i furia nawał­nic sła­bły. Choć Twa­rze w Skale już przed wie­kami uni­ce­stwiły dawne duchy, a im samym upływ pór roku wyda­wał się obo­jętny, Karsa wyobra­żał sobie po cichu, że on i jego dwaj towa­rzy­sze są zwia­stu­nami ostat­niej burzy. Ich mie­cze z krwa­wego drewna staną się dla nie­spo­dzie­wa­ją­cych się ataku Rathy­dów i Suny­dów echem sta­ro­daw­nego gniewu.

Zosta­wili za sobą osy­pi­sko. Ścieżka scho­dziła zako­lami do płyt­kiej doliny. Roz­cią­ga­jąca się w niej gór­ska łąka lśniła jasno w bla­sku popo­łu­dnio­wego słońca.

– Powin­ni­śmy roz­bić obóz na dru­gim końcu tej doliny, wodzu wojenny – ode­zwał się jadący za ple­cami Karsy Bairoth. – Konie potrze­bują odpo­czynku.

– Być może twój koń go potrze­buje, Bairoth – wark­nął Karsa. – Dźwi­gasz na swych kościach zbyt wiele nocy spę­dzo­nych na uczto­wa­niu. Mam nadzieję, że ta wyprawa znowu zrobi z cie­bie wojow­nika. Twoje plecy za czę­sto ostat­nio spo­czy­wały na sło­mie.

Kiedy Day­liss cię dosia­dała.

Bairoth roze­śmiał się, lecz nie odpo­wie­dział ani sło­wem.

– Mój koń rów­nież potrze­buje odpo­czynku, wodzu wojenny! – zawo­łał Delum. – Ta łąka świet­nie się nadaje na obo­zo­wi­sko. Są tu kró­li­cze nory. Zasta­wię sidła.

Karsa wzru­szył ramio­nami.

– Widzę, że muszę tasz­czyć za sobą dwa cięż­kie łań­cu­chy. Ogłu­szyły mnie bojowe okrzyki waszych żołąd­ków. Niech i tak będzie. Roz­bijmy obóz.

***

Nie mogli palić ognisk, zje­dli więc na surowo zła­pane przez Deluma kró­liki. W daw­nych cza­sach taka uczta byłaby ryzy­kowna, gdyż kró­liki czę­sto prze­no­siły cho­roby – na ogół śmier­telne dla Teblo­rów – które zabi­jała tylko wysoka tem­pe­ra­tura. Ale od czasu nadej­ścia Twa­rzy w Skale człon­ko­wie ple­mion nie cho­ro­wali już na nic. Co prawda, na­dal zda­rzał się wśród nich obłęd, lecz takie przy­padki nie miały nic wspól­nego z tym, co jedli albo pili. Starsi tłu­ma­czyli, że brze­miona nakła­dane przez Sied­miu oka­zy­wały się nie­kiedy zbyt cięż­kie. Umysł musi być silny, a siłę znaj­do­wało się w wie­rze. Dla sła­bego męż­czy­zny, który znał zwąt­pie­nie, reguły i rytu­ały mogły stać się klatką, a brak wol­no­ści pro­wa­dził do sza­leń­stwa.

Usie­dli wokół wyko­pa­nego przez Deluma małego dołka, do któ­rego wrzu­cali kró­li­cze kości. Pod­czas posiłku nie mówili wiele. Niebo nad ich gło­wami tra­ciło powoli kolor, a gwiazdy zaczęły zata­czać swój krąg. Karsa słu­chał w gęst­nie­ją­cym mroku, jak Bairoth wysysa kró­li­czą czaszkę. Zawsze koń­czył jeść ostatni i ni­gdy nic nie zosta­wiał. Następ­nego dnia obgry­zie nawet cienką war­stwę tłusz­czu z wewnętrz­nej powierzchni skóry. Wresz­cie Bairoth cisnął opróż­nioną czaszkę do dołu i usiadł, obli­zu­jąc palce.

– Zasta­na­wia­łem się nad kwe­stią cze­ka­ją­cej nas drogi przez zie­mie Rathy­dów i Suny­dów – ode­zwał się Delum. – Nie powin­ni­śmy wędro­wać ścież­kami, na któ­rych będzie nas można dostrzec na tle nieba albo nawet gołej skały. Zna­czy to, że musimy wybie­rać niżej poło­żone szlaki, ale te z kolei pro­wa­dzą bli­żej obo­zów. Uwa­żam, że od tej chwili powin­ni­śmy wędro­wać nocą.

Bairoth ski­nął głową.

– Lepiej od razu zaliczmy hono­rowy czyn. Odwróćmy kamie­nie w pale­ni­skach i ukrad­nijmy pióra. Być może też kilku śpią­cych samot­nie wojow­ni­ków odda nam swe dusze.

– Jeśli za dnia będziemy się ukry­wać, nie ujrzymy dymu i nie będziemy wie­dzieli, gdzie są obozy – stwier­dził Karsa. – Nocą wiatr czę­sto zmie­nia kie­ru­nek i nie pomoże nam odna­leźć pale­nisk. Rathy­do­wie i Suny­do­wie nie są głup­cami. Nie będą roz­pa­lać ognisk pod nawi­sami ani u stóp skal­nych ścian. Nie wypa­trzymy plam świa­tła na skal­nej powierzchni. Ponadto nasze konie lepiej widzą i pew­niej stą­pają, kiedy jest jasno. Będziemy jechać za dnia.

Bairoth i Delum nie odzy­wali się przez pewien czas.

Wresz­cie Bairoth chrząk­nął.

– Znaj­dziemy tam wojnę, Karsa.

– Będziemy jak lanydzka strzała, która mknie przez las, zmie­nia­jąc kie­ru­nek na każ­dej gałązce, kona­rze i pniu. Będziemy zbie­rali dusze niczym strasz­liwa burza, Bairoth. Wojna? Tak. Czy boisz się wojny, Bairo­thu Gild?

– Jest nas tylko trzech, wodzu wojenny – wska­zał Delum.

– Zaiste, jeste­śmy Karsa Orlong, Bairoth Gild i Delum Thord. Wal­czy­łem już z dwu­dzie­stoma czte­rema wojow­ni­kami i zabi­łem ich wszyst­kich. Nikt nie dorówna mi w tańcu. Czy temu zaprze­czysz? Nawet starsi ple­mie­nia z bojaź­nią wyma­wiają moje imię. A ty, Delum? Widzę, że na rze­mie­niu u twego bio­dra wisi osiem­na­ście języ­ków. Potra­fisz odczy­tać ślad ducha i sły­szysz stu­kot toczą­cego się kamyka z odle­gło­ści dwu­dzie­stu kro­ków. A ty, Bairoth? Czy w dniach, gdy nie dźwi­ga­łeś niczego oprócz mię­śni, nie zła­ma­łeś Bury­dowi krę­go­słupa gołymi rękami? Czy nie oba­li­łeś jego rumaka? Owa gwał­tow­ność śpi w tobie, ale ta wyprawa ją prze­bu­dzi. Gdyby cho­dziło o innych trzech… tak, powinni prze­my­kać się po zmroku krę­tymi ścież­kami, odwra­cać kamie­nie z pale­nisk, kraść pióra i zmiaż­dżyć kilku śpią­cym wro­gom tcha­wicę. Dla innych trzech wojow­ni­ków byłby to wystar­cza­jący tytuł do chwały. Ale dla nas? Nie. Wasz wódz wojenny prze­mó­wił.

Bairoth uśmiech­nął się do Deluma.

– Spójrzmy w górę, by zoba­czyć krąg, Delu­mie Thord, gdyż nie­wiele już razy ujrzymy podobny widok.

Karsa wstał powoli.

– Wodza wojen­nego należy słu­chać, Bairo­thu Gild, a nie kwe­stio­no­wać jego roz­kazy. Twa słab­nąca odwaga może zatruć nas wszyst­kich. Uwierz w zwy­cię­stwo, wojow­niku, albo wra­caj do domu.

Bairoth wzru­szył ramio­nami i poło­żył się, roz­pro­sto­wu­jąc ukryte w noga­wi­cach z nie­wy­pra­wio­nej skóry nogi.

– Jesteś wiel­kim wodzem, Karso Orlong, ale, nie­stety, brak ci poczu­cia humoru. Wie­rzę w to, że naprawdę znaj­dziesz chwałę, któ­rej szu­kasz, i że Delum i ja będziemy księ­ży­cami mniej­szymi, ale rów­nież lśnią­cymi wła­snym bla­skiem. To nam wystar­czy. Prze­stań w to wąt­pić, wodzu wojenny. Jeste­śmy z tobą…

– Kwe­stio­nu­je­cie moją mądrość!

– Tematu mądro­ści dotąd nie poru­sza­li­śmy – odparł Bairoth. – Sam mówi­łeś, że jeste­śmy wojow­ni­kami, Karso. I jeste­śmy mło­dzi. Mądrość przy­na­leży star­com.

– Tak, star­szym ple­mie­nia – wark­nął Karsa. – Któ­rzy nie chcieli pobło­go­sła­wić naszej wyprawy!

Bairoth par­sk­nął śmie­chem.

– Taka jest nasza prawda i musimy nieść ją w swych ser­cach, gorzką i nie­zmie­nioną. Po powro­cie prze­ko­namy się jed­nak, że pod naszą nie­obec­ność prawda się zmie­niła, wodzu wojenny. Okaże się, że jed­nak nas pobło­go­sła­wili. Prze­ko­nasz się.

Karsa wyba­łu­szył oczy.

– Twier­dzisz, że starsi skła­mią?

– Oczy­wi­ście. I będą od nas ocze­ki­wali, że zaak­cep­tu­jemy ich nowe prawdy. Zro­bimy to… nie, musimy to zro­bić, Karso Orlong. Nasz chwa­lebny suk­ces musi sca­lić Ury­dów. Gdy­by­śmy zatrzy­mali go wyłącz­nie dla sie­bie, byłoby to nie tylko samo­lubne, lecz poten­cjal­nie rów­nież śmier­tel­nie groźne. Pomyśl tylko, wodzu wojenny. Wró­cimy do wio­ski ze swymi opo­wie­ściami. Tak, zapewne przy­nie­siemy też kilka tro­feów, które będą dowo­dami ich praw­dzi­wo­ści, ale jeśli nie podzie­limy się chwałą, starsi zatrują ją jadem nie­do­wie­rza­nia.

– Nie­do­wie­rza­nia?

– Zaiste. Uwie­rzą w naszą chwałę, ale tylko pod warun­kiem, że otrzy­mają w niej swój udział. Uwie­rzą nam, jeśli my z kolei uwie­rzymy w ich nową wer­sję prze­szło­ści, w to, że otrzy­ma­li­śmy bło­go­sła­wień­stwo, któ­rego nam odmó­wili, i że wszy­scy w wio­sce wyszli nas poże­gnać. Powie­dzą ci, że wszy­scy tam byli, i z cza­sem sami sie­bie prze­ko­nają, że to prawda. Ta scena zosta­nie wyryta w ich pamięci. Na­dal tego nie poj­mu­jesz, Karso? Jeśli tak, to lepiej nie mówmy o mądro­ści.

– Teblo­rzy nie pla­mią się oszu­stwem – wark­nął Karsa.

Bairoth przy­glą­dał mu się przez chwilę, po czym ski­nął głową.

– Zaiste, nie pla­mią się.

Delum zasy­pał dołek glebą i kamie­niami.

– Pora spać – oznaj­mił, wsta­jąc, by po raz ostatni spraw­dzić spę­tane konie.

Karsa popa­trzył na Bairo­tha.

Jego umysł jest jak lanydzka strzała mknąca przez las, ale czy to mu w czymś pomoże, gdy nadej­dzie pora, by dobyć mie­czy z krwa­wego drewna, i ze wszyst­kich stron zabrzmią bojowe okrzyki? Tak wła­śnie się dzieje, gdy mię­śnie obra­cają się w tłuszcz, a do ple­ców przy­lega słoma. Miesz­ka­nie pośród słów nic ci nie da, Bairo­thu Gild, poza być może tym, że twój język nie wyschnie tak szybko u pasa rathydz­kiego wojow­nika.

***

– Co naj­mniej ośmiu – wyszep­tał Delum. – I może też jeden mło­dzie­niec. Rze­czy­wi­ście palą dwa ogni­ska. Upo­lo­wali sza­rego niedź­wie­dzia, z tych, które żyją w jaski­niach. Niosą ze sobą tro­feum.

– To zna­czy, że są bar­dzo zado­wo­leni z sie­bie. – Bairoth ski­nął głową. – To dobrze.

– Dla­czego? – zapy­tał Karsa, marsz­cząc brwi.

– Od nastroju nie­przy­ja­ciela wiele zależy, wodzu wojenny. Czują się nie­zwy­cię­żeni i dla­tego będą nie­ostrożni. Czy mają konie, Delum?

– Nie. Szare niedź­wie­dzie za dobrze znają tętent kopyt. Jeśli polo­wali z psami, to żaden z nich nie prze­żył.

– To jesz­cze lepiej.

Wszy­scy trzej zsie­dli z koni i ukryli się na skraju lasu. Potem Delum ruszył na zwiady w stronę obozu Rathy­dów. Prze­my­ka­jąc się przez poro­śnięte wysoką trawą i chasz­czami, pełne się­ga­ją­cych kolan pnia­ków zbo­cze za lasem, nie poru­szył ani jed­nym źdźbłem czy list­kiem.

Słońce stało wysoko na nie­bie. Było upal­nie, sucho i bez­wietrz­nie.

– Ośmiu – stwier­dził Bairoth, uśmie­cha­jąc się do Karsy. – I mło­dzie­niec. – Jego powin­ni­śmy zała­twić naj­pierw.

Żeby zawsty­dzić tych, któ­rzy prze­żyją. Spo­dziewa się, że prze­gramy.

– Zostaw­cie go mnie – pole­cił Karsa. – Moja szarża będzie gwał­towna. Prze­mknę na drugi koniec obozu. Wszy­scy oca­lali wojow­nicy zwrócą się w moją stronę. I wtedy wy zaata­ku­je­cie.

Delum zamru­gał.

– Chcesz, żeby­śmy powa­lili ich cio­sami w plecy?

– Tak, żeby wyrów­nać liczeb­ność. Potem przyj­dzie pora na poje­dynki.

– Czy będziesz uchy­lał się przed cio­sami pod­czas szarży? – zapy­tał Bairoth z bły­skiem w oczach.

– Nie, będę ude­rzał.

– Spę­tają cię, wodzu wojenny. Nie prze­drzesz się przez cały obóz.

– Nie pozwolę się spę­tać, Bairo­thu Gild.

– Jest ich dzie­wię­ciu.

– Ujrzy­cie mój taniec.

– Dla­czego nie zaata­ku­jemy konno, wodzu wojenny? – zapy­tał Delum.

– Dość już mam gada­nia. Idź­cie za mną, ale wol­niej.

Bairoth i Delum wymie­nili spoj­rze­nia. Ten pierw­szy wzru­szył ramio­nami.

– Będziemy two­imi świad­kami.

Karsa zdjął z ple­ców miecz z krwa­wego drewna i zaci­snął obie dło­nie na ople­cio­nej skórą ręko­je­ści. Drewno miało ciem­no­czer­woną, pra­wie czarną barwę. Wypo­le­ro­wano je na taki połysk, że wyda­wało się, iż malo­wane godło unosi się na sze­ro­kość palca nad powierzch­nią klingi. Sam brzeg był pra­wie prze­zro­czy­sty. Wcie­rany weń krwawy olej zesta­lił się, zastę­pu­jąc drewno. Na klin­dze nie było rys ani szczerb, a tylko lekko fali­ste linie w miej­scach, gdzie uszko­dze­nia napra­wiły się same. Krwawy olej trzy­mał się zapa­mię­ta­nej postaci i nie był skłonny tole­ro­wać znie­kształ­ceń ani uszko­dzeń. Karsa uniósł miecz przed sobą, a potem pomknął w dół zbo­cza, przy­śpie­sza­jąc kroku, by przejść w taniec.

Gdy dotarł do wydep­ta­nej przez dziki ścieżki, którą wska­zał mu Delum, pochy­lił się nisko i popę­dził twar­dym, ubi­tym szla­kiem, ani na moment nie zwal­nia­jąc kroku. Wyda­wało się, że sze­roki, zwę­ża­jący się na końcu sztych mie­cza pro­wa­dzi go za sobą, toru­jąc sobie, bez­gło­śnie i bez­błęd­nie, drogę przez cie­nie i snopy świa­tła. Karsa przy­śpie­szył kroku.

Trzech z ośmiu doro­słych wojow­ni­ków przy­kuc­nęło pośrodku rathydz­kiego obozu wokół kawału niedź­wie­dziego mięsa, który wła­śnie wyjęli z zawi­niątka zro­bio­nego z jele­niej skóry. Dwaj następni sie­dzieli obok z bro­nią na kola­nach, wcie­ra­jąc w klingi gęsty krwawy olej. Trzej pozo­stali zatrzy­mali się pogrą­żeni w roz­mo­wie, w odle­gło­ści nie­spełna trzech kro­ków od wylotu wydep­ta­nej przez dziki ścieżki. Mło­dzie­niec był na prze­ciw­le­głym końcu obozu.

Karsa wypadł peł­nym sprin­tem na polanę. Na dystan­sie do sie­dem­dzie­się­ciu kro­ków bie­gnący Teblor był w sta­nie wytrzy­mać tempo cwa­łu­ją­cego rumaka. Atak przy­po­mi­nał nagłą eks­plo­zję. W jed­nej chwili ośmiu wojow­ni­ków i jeden mło­dzie­niec odpo­czy­wało spo­koj­nie na pola­nie, a w następ­nej poziome cię­cie mie­cza pozba­wiło dwóch sto­ją­cych Rathy­dów czub­ków głów. Włosy i kości pofru­nęły w powie­trze, a krew i mózgi try­snęły na twarz trze­ciego z nich. Męż­czy­zna zato­czył się do tyłu, obró­cił w lewo i nadział na wra­ca­jący miecz Karsy. Ostrze tra­fiło go pod pod­bró­dek. W tym momen­cie ujrzał, że świat wokół niego prze­chy­lił się gwał­tow­nie. Potem nade­szła ciem­ność.

Nie zwal­nia­jąc kroku, Karsa pod­sko­czył, by nie potknąć się o głowę wojow­nika, która poto­czyła się po ziemi.

Dwaj Rathy­do­wie wcie­ra­jący w mie­cze olej pode­rwali się już, uno­sząc broń. Roz­dzie­lili się i pomknęli ku napast­ni­kowi, chcąc zaata­ko­wać go z obu stron.

Karsa roze­śmiał się tylko i skrę­cił gwał­tow­nie, by prze­mknąć mię­dzy trzema wojow­ni­kami, któ­rzy w okrwa­wio­nych dło­niach trzy­mali jedy­nie rzeź­nic­kie noże. Pochy­lił się nisko, trzy­ma­jąc miecz przed sobą. Trzy krót­sze ostrza tra­fiły w cel. Prze­biły skó­rzany strój i skórę Karsy, się­ga­jąc mię­śni. Wojow­nik przedarł się przez grupkę prze­ciw­ni­ków dzięki impe­towi. Zabrał też ze sobą trzy ster­czące z ciała noże. Następ­nie odwró­cił się, uciął mie­czem parę rąk, a potem wbił go pod pachę, wyry­wa­jąc koń­czynę ze stawu. Uniósł na szty­chu łopatkę – pur­pu­rowy kawał ople­cio­nej żyłami kości, połą­czony mot­kiem wię­za­deł z mknącą ku niebu koń­czyną.

Następny prze­ciw­nik rzu­cił się z wark­nię­ciem na zie­mię, opla­ta­jąc krzep­kie ramiona wokół nóg napast­nika. Nie prze­sta­jąc się śmiać, wódz wojenny Ury­dów ude­rzył w dół gałką mie­cza i roz­łu­pał czu­bek czaszki wojow­nika. Ramiona zadrżały spa­zma­tycz­nie i zwol­niły uścisk.

Po pra­wej stro­nie roz­legł się świst mie­cza, który mknął ku szyi Karsy. Uryd odwró­cił się bły­ska­wicz­nie, by spa­ro­wać cios. Powie­trze prze­szył dźwięczny kurant ude­rze­nia.

Karsa usły­szał za sobą kroki zbli­ża­ją­cego się Rathyda, poczuł, że powie­trze roz­stę­puje się przed ostrzem mkną­cym ku jego lewemu bar­kowi. Natych­miast rzu­cił się na zie­mię w prawą stronę. Pada­jąc, wycią­gnął ręce i zato­czył mie­czem krąg. Ostrze prze­mknęło nad bro­nią prze­ciw­nika, który chciał wła­śnie wypro­wa­dzić strasz­liwy cios w dół, prze­cięło dwa grube nad­garstki, a potem roz­pruło poprzecz­nie brzuch od pępka do punktu poło­żo­nego w poło­wie odle­gło­ści mię­dzy żebrami a bio­drem.

Karsa obró­cił się jesz­cze w powie­trzu i pono­wił zatrzy­mane przez ciało i kości cię­cie. Wykrę­cił koń­czyny w bar­kach, by ostrze prze­su­nęło się pod nim, a potem ciął w drugą stronę. Miecz prze­mknął nisko nad zie­mią, prze­ci­na­jąc w kostce lewą nogę ostat­niego Rathyda. Potem Karsa ude­rzył pra­wym bar­kiem o glebę. Prze­to­czył się, zata­cza­jąc mie­czem łuk nad cia­łem, i udało mu się spa­ro­wać wymie­rzony w dół cios, ale nie do końca. Jego prawe bio­dro ogar­nął ogień. Potem zna­lazł się poza zasię­giem prze­ciw­nika. Poty­ka­jąc się, męż­czy­zna wyco­fał się z gło­śnym krzy­kiem.

Karsa zerwał się i przy­kuc­nął. Z jego pra­wej nogi try­skała krew, a w ranach w lewym boku, pod prawą łopatką i w lewym udzie czuł kłu­jący ból. Na­dal ster­czały z nich noże.

Ujrzał przed sobą mło­dzieńca.

Mógł on mieć naj­wy­żej czter­dzie­ści lat i nie osią­gnął jesz­cze peł­nego wzro­stu. Koń­czyny miał szczu­płe, co czę­sto zda­rzało się u nie­go­to­wych. Oczy wypeł­niała mu groza.

Karsa zamru­gał i odwró­cił się w stronę jed­no­no­giego wojow­nika.

Krzyki tam­tego prze­szły tym­cza­sem w histe­ryczne wrza­ski. Karsa zoba­czył, że Bairoth i Delum dopa­dli już Rathyda i przy­łą­czyli się do zabawy, uci­na­jąc mu drugą nogę oraz obie ręce. Wojow­nik leżał na ziemi, mio­ta­jąc spa­zma­tycz­nie kiku­tami. Try­ska­jąca z nich krew zbro­czyła zdep­taną trawę.

Karsa odwró­cił wzrok i spo­strzegł, że mło­dzie­niec umyka do lasu. Wódz wojenny uśmiech­nął się.

Bairoth i Delum uci­nali po kawałku koń­czyny usi­łu­ją­cego ucie­kać rathydz­kiego wojow­nika.

Karsa wie­dział, że są wście­kli. Nic im nie zosta­wił.

Wyrwał sobie nóż z uda, igno­ru­jąc obu towa­rzy­szy i bru­talne tor­tury, któ­rymi się zaba­wiali. Krew wypły­nęła z rany, ale nie try­snęła z niej, co świad­czyło, że ostrze nie prze­biło żad­nej waż­nej tęt­nicy ani żyły. Nóż, który wbił mu się w lewy bok, ześli­znął się po żebrach. Ostrze ugrzę­zło pod skórą i kil­koma war­stwami mię­śni. Karsa wycią­gnął broń i odrzu­cił ją na bok. Ostatni nóż, który tkwił głę­boko w ple­cach, spra­wił mu wię­cej trud­no­ści. Potrze­bo­wał kilku prób, nim wresz­cie chwy­cił pew­nie usma­ro­waną krwią ręko­jeść i wyszarp­nął ostrze. Gdyby nóż był dłuż­szy, zapewne się­gnąłby do serca. I tak z trzech pomniej­szych ran ta zapewne okaże się naj­bar­dziej dokucz­liwa. Rana zadana przez miecz, który wbił się w bio­dro i prze­szył część pośladka, była nieco poważ­niej­sza. Trzeba ją będzie sta­ran­nie zaszyć i przez pewien czas cho­dze­nie i jazda konna będą mu spra­wiały ból.

Utrata krwi bądź śmier­telny cios wresz­cie uci­szyły ćwiar­to­wa­nego Rathyda. Karsa usły­szał cięż­kie kroki zbli­ża­ją­cego się Bairo­tha. Kolejny krzyk zaświad­czył, że Delum dobija resztę powa­lo­nych wro­gów.

– Wodzu wojenny.

Głos Bairo­tha prze­sy­cał gniew.

Karsa odwró­cił się powoli.

– Bairo­thu Gild.

Twarz potęż­nie zbu­do­wa­nego wojow­nika miała zło­wrogi wyraz.

– Pozwo­li­łeś mło­dzień­cowi uciec. Musimy go dopaść, a to nie będzie łatwe, gdyż jest na swo­jej ziemi.

– Zro­bi­łem to celowo – oznaj­mił Karsa.

Bairoth skrzy­wił się wście­kle.

– Jesteś z nas naj­by­strzej­szy – stwier­dził Karsa. – Czemu cię to tak dziwi?

– Dotrze do wio­ski.

– Zaiste.

– I opo­wie o ataku. Trzech urydz­kich wojow­ni­ków. Nastąpi wybuch gniewu i roz­poczną się gorącz­kowe przy­go­to­wa­nia. – Bairoth ski­nął leciutko głową. – Zaczną się łowy na trzech Ury­dów. Wędru­ją­cych pie­szo. Mło­dzie­niec jest tego pewien. Gdyby Ury­do­wie mieli konie, z pew­no­ścią by je wyko­rzy­stali. Było ich trzech prze­ciw ośmiu. Byłoby sza­leń­stwem, gdyby postą­pili ina­czej. To prze­ko­na­nie ogra­ni­czy myśli i poczy­na­nia łow­ców. Będą szu­kali trzech urydz­kich wojow­ni­ków wędru­ją­cych pie­szo.

Delum pod­szedł do nich i wbił w wodza pozba­wione wyrazu spoj­rze­nie.

– Delum Thord chce prze­mó­wić – stwier­dził Karsa.

– Chcę, wodzu wojenny. Stwo­rzy­łeś w umy­śle tego mło­dzieńca obraz, który będzie się utrwa­lał. Jego kolory nie wyblakną z cza­sem, lecz nabiorą jesz­cze ostro­ści. Echa krzy­ków pod jego czaszką będą się sta­wały coraz gło­śniej­sze. Zna­jome twa­rze na zawsze znie­ru­cho­mieją w gry­ma­sie bólu. Ten mło­dzie­niec, Karso Orlong, kie­dyś doro­śnie. I nie zado­woli się pod­rzędną rolą, lecz zosta­nie wodzem. Musi nim zostać. Nikt nie odważy się rzu­cić wyzwa­nia jego gwał­tow­no­ści, lśnią­cemu drewnu jego woli, ole­jowi jego pożą­da­nia. Karso Orlong, stwo­rzy­łeś Ury­dom wroga, przy któ­rym zbledną wszy­scy, jakich zna­li­śmy w prze­szło­ści.

– Pew­nego dnia ten wódz wojenny Rathy­dów uklęk­nie przede mną – oznaj­mił Karsa. – Przy­się­gam na krew jego kuzy­nów, któ­rzy tu leżą.

Powie­trze wypeł­nił nagły chłód. Nad polaną zapa­dła cisza, mącona jedy­nie cichym bzy­cze­niem much.

Delum wyba­łu­szył oczy w gry­ma­sie stra­chu.

Bairoth odwró­cił się do niego ple­cami.

– Ta przy­sięga cię znisz­czy, Karso Orlong. Żaden Rathyd ni­gdy nie klęk­nie przed Ury­dem. Chyba że oprzesz jego trupa o pniak ścię­tego drzewa. To, czego pra­gniesz, jest nie­moż­liwe. To pro­sta droga do sza­leń­stwa.

– To tylko jedna z wielu przy­siąg, które zło­ży­łem – oznaj­mił Karsa. – A wszyst­kich dotrzy­mam. Będziesz tego świad­kiem, jeśli się odwa­żysz.

Bairoth ode­rwał wzrok od futra sza­rego niedź­wie­dzia oraz jego odar­tej z mięsa czaszki – rathydz­kich tro­feów – i spoj­rzał na Karsę.

– A czy mam jakiś wybór?

– Jeśli jesz­cze oddy­chasz, to odpo­wiedź brzmi „nie”, Bairo­thu Gild.

– Przy­po­mnij mi pew­nego dnia, bym ci o czymś opo­wie­dział, Karso Orlong.

– A o czym?

– O tym, jak wygląda życie tych z nas, któ­rzy zna­leźli się w twym cie­niu.

Delum pod­szedł do Karsy.

– Trzeba opa­trzyć twoje rany, wodzu wojenny.

– Zaiste, ale na razie tylko tę od mie­cza. Musimy wró­cić do koni i odje­chać stąd.

– Jak lanydzka strzała.

– Wła­śnie tak, Delu­mie Thord.

– Karso Orlong, zbiorę dla cie­bie tro­fea – zapro­po­no­wał Bairoth.

– Dzię­kuję, Bairo­thu Gild. Weź­miemy też futro i czaszkę. Może­cie je sobie z Delu­mem zatrzy­mać.

Delum spoj­rzał na Bairo­tha.

– Weź je, bra­cie. Szary niedź­wiedź pasuje ci bar­dziej niż mnie.

Bairoth ski­nął głową na znak podzię­ko­wa­nia, po czym wska­zał na poćwiar­to­wa­nego wojow­nika.

– Jego uszy i język należą do cie­bie, Delu­mie Thord.

– Niech i tak będzie.

***

Ze wszyst­kich teblor­skich ple­mion Rathy­do­wie hodo­wali naj­mniej koni, lecz mimo to było tu pod dostat­kiem sze­ro­kich, pro­wa­dzą­cych od polany do polany prze­siek, któ­rymi Karsa i jego towa­rzy­sze mogli swo­bod­nie jechać. Na jed­nej z polan natknęli się na doro­słego męż­czy­znę i dwóch mło­dzień­ców, któ­rzy pil­no­wali sze­ściu ruma­ków. Ruszyli do szarży z bły­skiem mie­czy i zatrzy­mali się tylko po to, by zebrać tro­fea i zabrać konie. Każdy z nich pro­wa­dził po dwa za swym wierz­chow­cem. Godzinę przed zapad­nię­ciem zmroku natknęli się na roz­wi­dle­nie szlaku. Prze­je­chali trzy­dzie­ści kro­ków pro­wa­dzącą niżej ścieżką, po czym odwią­zali rathydz­kie rumaki i popę­dzili je przo­dem. Następ­nie urydzcy wojow­nicy połą­czyli szyje swych wierz­chow­ców krót­kim sznu­rem, zawią­za­nym tuż nad oboj­czy­kami, i szar­piąc deli­kat­nie za postro­nek, skło­nili konie do cof­nię­cia się ku roz­wi­dle­niu. Póź­niej ruszyli górną ścieżką. Po pięć­dzie­się­ciu kro­kach Delum zsu­nął się z rumaka i cof­nął, by zatrzeć ślady.

Nad ich gło­wami for­mo­wał się już krąg, zbo­czyli więc ze ska­li­stej ścieżki i zna­leźli małą polanę, na któ­rej roz­bili obóz. Bairoth uciął im na kola­cję po pla­strze niedź­wie­dziego mięsa. Potem Delum opo­rzą­dził konie, wycie­ra­jąc je wil­got­nym mchem. Zwie­rzęta były zmę­czone, nie spę­tali ich więc, by mogły swo­bod­nie cho­dzić po pola­nie i roz­pro­sto­wać szyje.

Karsa przyj­rzał się swym ranom i zauwa­żył, że już zaczy­nają się goić. U Teblo­rów było to nor­malne. Usa­tys­fak­cjo­no­wany wydo­był manierkę z krwa­wym ole­jem i zabrał się do naprawy broni. Delum wró­cił do nich i razem z Bairo­them poszli za przy­kła­dem wodza.

– Jutro opu­ścimy ten szlak – oznaj­mił Karsa.

– Czy zamie­nimy go na szyb­sze i łatwiej­sze, które bie­gną doliną? – zapy­tał Bairoth.

– Jeśli będziemy jechać szybko, możemy prze­mknąć przez zie­mie Rathy­dów w ciągu tylko jed­nego dnia – zasu­ge­ro­wał Delum.

– Nie, popro­wa­dzimy konie wyżej, na ścieżki dla kóz i owiec – odparł Karsa. – I przez cały ranek będziemy podą­żać w prze­ciwną stronę. Potem wró­cimy w dolinę. Bairo­thu Gild, jeśli myśliwi wyru­szą na łowy, to kto zosta­nie w wio­sce?

Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna owi­nął się w swe nowe niedź­wie­dzie futro, nim odpo­wie­dział na to pyta­nie.

– Mło­dzieńcy. Kobiety. Starcy i kaleki.

– Psy?

– Nie, je łowcy zabiorą ze sobą. Chcesz zaata­ko­wać wio­skę, wodzu wojenny?

– Tak. A potem znaj­dziemy ślad łow­ców.

Delum zaczerp­nął w płuca głę­boki haust powie­trza i wypu­ścił je dopiero po chwili.

– Karso Orlong, wio­ska naszych ofiar nie jest tu jedyna. W samej tylko pierw­szej doli­nie są przy­naj­mniej trzy inne. Wie­ści się rozejdą. Każdy wojow­nik chwyci za miecz. Wszyst­kie psy ruszą za nami w las. Wojow­nicy mogą nas nie zna­leźć, ale psy to co innego.

– Do tego mamy przed sobą jesz­cze trzy doliny – wark­nął Bairoth.

– Ale małe – wska­zał Karsa. – Do tego prze­tniemy je przy połu­dnio­wych koń­cach, co naj­mniej dzień szyb­kiej jazdy od pół­noc­nych wylo­tów i serca rathydz­kich ziem.

– Gniew ści­ga­ją­cych będzie tak wielki, wodzu wojenny, że podążą za nami do dolin Suny­dów – ostrzegł Delum.

Karsa odwró­cił leżący mu na udach miecz i zabrał się do pracy nad jego drugą stroną.

– Mam taką nadzieję, Delu­mie Thord. Powiedz mi, kiedy ostat­nio Suny­do­wie widzieli Uryda?

– Kiedy prze­jeż­dżał tędy twój dzia­dek – odpo­wie­dział Bairoth.

Karsa ski­nął głową.

– A my dobrze znamy rathydzki okrzyk wojenny, nie­praw­daż?

– Chcesz spro­wo­ko­wać wojnę mię­dzy Rathy­dami a Suny­dami?

– Zaiste, Bairoth.

Wojow­nik pokrę­cił głową.

– Jesz­cze nie skoń­czy­li­śmy z Rathy­dami, Karso Orlong. Twoje plany wybie­gają zbyt daleko w przy­szłość, wodzu wojenny.

– Bądź świad­kiem tego, co się wyda­rzy, Bairo­thu Gild.

Bairoth pod­niósł z ziemi czaszkę niedź­wie­dzia. Żuchwa zwi­sała z niej na pasemku chrząstki. Zerwał je i odrzu­cił kość na bok. Potem wydo­był pęk rze­mieni i owią­zał je mocno wokół kości policz­ko­wych czaszki, tak że ich dłu­gie końce zwi­sały poni­żej.

Karsa obser­wo­wał z zain­te­re­so­wa­niem te poczy­na­nia. Czaszka była za ciężka na hełm, nawet dla Bairo­tha. Musiałby też wyła­mać kości z jej pod­stawy, a tam wła­śnie były naj­grub­sze wokół dziury, przez którą wcho­dził stos pacie­rzowy.

Delum wstał.

– Idę spać – oznaj­mił i odszedł.

– Karso Orlong, czy masz tro­chę zapa­so­wych rze­mieni? – zapy­tał Bairoth.

– Możesz je sobie wziąć – odparł Karsa, rów­nież wsta­jąc. – Tylko nie zapo­mnij dziś się wyspać, Bairo­thu Gild.

– Nie zapo­mnę.

***

Pod­czas pierw­szej godziny dnia sły­szeli dobie­ga­jące z lesi­stej doliny na dole uja­da­nie psów. Potem, gdy zawró­cili w stronę, z któ­rej przy­byli, jadąc bie­gnącą wysoko na stoku ścieżką, odgłosy uci­chły. Kiedy słońce stało nad ich gło­wami, Delum zna­lazł krętą, wio­dącą w dół dróżkę. Ruszyli nią ku doli­nie.

Po połu­dniu dotarli do peł­nych pnia­ków polan i poczuli woń wio­sko­wego dymu. Delum zsu­nął się z konia i ruszył na zwiady.

Wró­cił po chwili.

– Jest tak, jak prze­wi­dzia­łeś, wodzu wojenny. Widzia­łem jede­na­stu star­ców, trzy­krot­nie wię­cej kobiet i trzy­na­stu mło­dzień­ców. Wszy­scy są bar­dzo mło­dzi. Starsi pew­nie poje­chali na łowy. Nie ma koni ani psów.

Wspiął się na koń­ski grzbiet.

Trzej urydzcy wojow­nicy wydo­byli mie­cze. Potem się­gnęli po manierki z krwa­wym ole­jem i wylali po kilka kro­pel na skórę wokół noz­drzy ruma­ków. Wierz­chowce odchy­liły łby i napięły mię­śnie.

– Ja wezmę prawą flankę – zapro­po­no­wał Bairoth.

– Ja śro­dek – oznaj­mił Karsa.

– W takim razie ja lewą – rzekł Delum i zmarsz­czył brwi. – Roz­pierzchną się przed tobą, wodzu wojenny.

– Jestem dziś szczo­dry, Delu­mie Thord. Chwała z tej wio­ski przy­pad­nie tobie i Bairo­thowi. Dopil­nuj­cie, żeby nikt nie uciekł z dru­giej strony.

– Dopil­nu­jemy.

– Jeśli któ­raś kobieta spró­buje pod­pa­lić dom, żeby zaalar­mo­wać łow­ców, zabij­cie ją.

– Nie zro­bią cze­goś tak głu­piego – zapew­nił Bairoth. – Jeśli nie będą się opie­rały, przyjmą nasze nasie­nie, ale ocalą życie.

Wszy­scy trzej zdjęli koniom wodze i owi­nęli je sobie wokół nad­garst­ków. Potem pochy­lili się niżej nad kłę­bami wierz­chow­ców, uno­sząc kolana.

Karsa prze­ło­żył nad­gar­stek przez rze­mienną pętlę mie­cza i zakrę­cił bro­nią w powie­trzu, by zacie­śnić uścisk. Pozo­stali postą­pili tak samo. Havok drżał pod jeźdź­cem.

– Pro­wadź nas, wodzu wojenny – rzekł Delum.

Karsa ści­snął lekko nogami Havoka, który pognał naprzód, po trzech kro­kach prze­cho­dząc w powolny galop, przy­po­mi­na­jący nie­mal bieg psa. Prze­mknęli przez usianą pnia­kami polanę, a potem skrę­cili lekko w lewo, na główną ścieżkę. Kiedy na nią wpa­dli, wojow­nik uniósł miecz, tak by rumak go ujrzał. Zwie­rzę prze­szło w cwał.

Po sied­miu coraz dłuż­szych kro­kach zna­leźli się w wio­sce. Towa­rzy­sze Karsy roz­je­chali się już na boki, by prze­mknąć za zabu­do­wa­niami. Główną drogę zosta­wili dla niego. Widział już zwra­ca­jące ku niemu głowy posta­cie. Usły­szeli krzyk i ujrzeli, jak dzieci roz­pierz­chają się na wszyst­kie strony.

Zamach­nął się mie­czem, bez trudu prze­ci­na­jąc młodą kość. Spoj­rzał w prawo i Havok zmie­nił kie­ru­nek, wycią­ga­jąc kopyta, by stra­to­wać starca. Potem pomknęli dalej, ści­ga­jąc i mor­du­jąc. Zza domostw i wyko­pa­nych za nimi dołów na odpadki dobie­gły dal­sze krzyki.

Karsa dotarł do końca wio­ski. Zoba­czył ucie­ka­ją­cego do lasu mło­dzieńca i popę­dził za nim. Chło­pak miał ćwi­czebny miecz. Sły­sząc ciężki tętent zbli­ża­ją­cego się szybko Havoka – i widząc, że bez­pieczny las jest jesz­cze daleko – odwró­cił się bły­ska­wicz­nie.

Oręż Karsy prze­ciął ćwi­czebny miecz, a potem szyję. Havok ude­rzył łbem i zde­ka­pi­to­wane ciało mło­dzieńca padło na zie­mię.

Tak wła­śnie stra­ci­łem kuzyna. Dopadł go Rathyd. Zabrał uszy i język, a ciało powie­sił za nogę na gałęzi. Głowę usta­wił na ziemi, wspartą o patyk i wysma­ro­waną eks­kre­men­tami. Odpła­ci­łem za ten czyn. Odpła­ci­łem.

Havok zwol­nił, a potem zawró­cił.

Karsa spoj­rzał na wio­skę. Bairoth i Delum zakoń­czyli już rzeź i zaga­niali teraz kobiety na polanę ota­cza­jącą wio­skowe pale­ni­sko.

Havok zaniósł go kłu­sem do wio­ski.

– Żona wodza należy do mnie – oznaj­mił Karsa.

Bairoth i Delum ski­nęli gło­wami. Łatwość, z jaką odstą­pili mu ten przy­wi­lej, świad­czyła, że ich nastrój znacz­nie się popra­wił. Bairoth spoj­rzał na branki i ski­nął mie­czem. Z grupy wystą­piła przy­stojna kobieta w śred­nim wieku, za którą podą­żała jej młod­sza wer­sja – dziew­czyna zapewne nie star­sza niż Day­liss. Obie przyj­rzały się Kar­sie rów­nie uważ­nie, jak on przy­glą­dał się im.

– Bairo­thu Gild i Delu­mie Thord, wybierz­cie sobie po pierw­szej kobie­cie spo­śród pozo­sta­łych. Ja będę stał na straży.

Obaj wojow­nicy uśmiech­nęli się sze­roko, zsie­dli z koni i weszli w grupę kobiet, by wybrać po jed­nej dla sie­bie. Potem znik­nęli w cha­tach, pro­wa­dząc branki za ręce.

Karsa przy­glą­dał się temu z unie­sio­nymi brwiami.

Żona wodza prych­nęła pogar­dli­wie.

– Twoi towa­rzy­sze nie byli ślepi na zapał tych dwóch – zauwa­żyła.

– Ich wojow­nicy, czy to ojco­wie, czy mężo­wie, nie będą zado­wo­leni z takiego zapału – stwier­dził Karsa.

Urydz­kie kobiety ni­gdy by…

– O niczym się nie dowie­dzą, wodzu wojenny – odparła żona wodza. – Chyba że wy im powie­cie, a jaka jest na to szansa? Nie dadzą wam czasu na urą­ga­nie, zanim was zabiją. Ach, poj­muję – dodała, pod­cho­dząc bli­żej, by spoj­rzeć mu w oczy. – Chcia­łeś wie­rzyć, że urydz­kie kobiety są inne, a teraz zro­zu­mia­łeś, że to fałsz. Wszy­scy męż­czyźni są głup­cami, ale ty mogłeś się teraz stać tro­chę mniej­szym głup­cem, gdyż prawda wnik­nęła do twego serca. Jak masz na imię, wodzu wojenny?

– Za dużo gadasz – wark­nął Karsa. Wypro­sto­wał się. – Jestem Karsa Orlong, wnuk Pahlka…

– Pahlka?

– Zaiste. – Karsa uśmiech­nął się. – Widzę, że go pamię­tasz.

– Byłam wtedy dziec­kiem, ale, tak, zacho­wa­li­śmy pamięć o nim.

– On żyje jesz­cze i śpi spo­koj­nie, mimo że prze­klę­li­ście jego imię.

Roze­śmiała się.

– Prze­klę­li­śmy? Nie było powodu. Pahlk pokło­nił się nam nisko, bła­ga­jąc, byśmy pozwo­lili mu przejść…

– Łżesz!

Przyj­rzała mu się uważ­nie, po czym wzru­szyła ramio­nami.

– Skoro tak mówisz.

Jedna z zapro­wa­dzo­nych do domów kobiet krzyk­nęła gło­śno, raczej z przy­jem­no­ści niż z bólu.

Żona wodza odwró­ciła głowę.

– Ile z nas przyj­mie wasze nasie­nie, wodzu wojenny?

Karsa usiadł wygod­nie.

– Wszyst­kie. Po jede­na­ście na każ­dego.

– A ile dni to potrwa? Czy mamy też dla was goto­wać?

– Dni? Myślisz jak stara kobieta. Jeste­śmy mło­dzi. A jeśli zaj­dzie taka potrzeba, mamy też krwawy olej.

Kobieta otwo­rzyła sze­roko oczy. Inne, sto­jące za jej ple­cami, zaszep­tały ner­wowo. Żona wodza odwró­ciła się nagle i uci­szyła je spoj­rze­niem, po czym znowu zwró­ciła się ku Kar­sie.

– Ni­gdy jesz­cze nie uży­wa­łeś krwa­wego oleju w tym celu, mam rację? To prawda, że twoje lędź­wie ogar­nie ogień i sztyw­ność nie ustąpi przez wiele dni. Ale, wodzu wojenny, nie wiesz, jak to podziała na nas. Ja to wiem, bo też byłam kie­dyś młoda i głu­pia. Nawet siła mojego męża nie wystar­czyła, by ochro­nić jego gar­dło przed moimi zębami. Nosi bli­zny po dziś dzień. I nie koniec na tym. To, co dla was trwa nie­spełna tydzień, nas prze­śla­duje przez dłu­gie mie­siące.

– To zna­czy, że jeśli my nie zabi­jemy waszych mężów, wy to uczy­ni­cie po ich powro­cie – stwier­dził Karsa. – Bar­dzo mnie to cie­szy.

– Żaden z was trzech nie prze­żyje nocy.

– Cie­ka­wie będzie się prze­ko­nać, kto z nas pierw­szy będzie go potrze­bo­wał – cią­gnął z uśmie­chem Karsa. – Bairoth, Delum czy ja? – Zwró­cił się ku gru­pie kobiet. – Suge­ruję, byście wszyst­kie wyka­zały się zapa­łem. Żadna z was nie chce chyba być pierw­szą, która nas zawie­dzie.

Bairoth wyszedł z chaty i ski­nął głową do Karsy.

Żona wodza wes­tchnęła i wezwała córkę ski­nie­niem dłoni.

– Nie – sprze­ci­wił się wódz wojenny Ury­dów.

Kobieta znie­ru­cho­miała nagle zbita z tropu.

– Ale… czy nie chcesz mieć z tego dziecka? Ta, która będzie pierw­sza, przyj­mie naj­wię­cej twego nasie­nia…

– Zaiste. A czy ty już jesteś za stara?

Po dłu­giej chwili pokrę­ciła głową.

– Karso Orlong – wyszep­tała. – Mój mąż rzuci na cie­bie klą­twę. Spali krew na kamien­nych war­gach samej Imroth.