Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Bramy Domu Umarłych są drugim rozdziałem monumentalnej Malazańskiej Księgi Poległych. Doskonałą powieścią o wojnie i zdradzie, stawiającą Stevena Eriksona pośród największych mistrzów gatunku. Osłabione konfliktem w Darudżystanie Imperium Malazańskie stoi o krok od wojny domowej. Na Świętej Pustyni Raraku jasnowidząca sha`ik zbiera olbrzymią armię, która weźmie udział w Tornadzie Apokalipsy - od dawna przepowiadanym powstaniu przeciwko cesarzowej... Jednak to nie żołnierze Apokalipsy stanowią największe zagrożenie dla śmiertelnych. Ze wszystkich stron Świata do Imperium przybywają jednopochwyceni i d`iversi, poszukujący Legendarnej Ścieżki Dłoni, prowadzącej do ascendencji. Już wkrótce może dojść do konfliktu zmiennokształtnych z bogami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1154
Z wyrazami najwyższej wdzięczności dziękuję następującym osobom: personelowi „Café Rouge” w Dorking (róbcie dalej tę kawę…); ludziom z Psiona, których nadzwyczajna Seria 5 była domem dla pierwszej wersji tej powieści; Darylowi i personelowi „Café Hosete”; a także oczywiście Simonowi Taylorowi i reszcie ludzi z Transworld.
Rodzinie i przyjaciołom dziękuję za wiarę i wyrazy zachęty, bez których wszystkie moje osiągnięcia znaczyłyby niewiele.
Dziękuję również Stephenowi i Rosowi Donaldsonom za ich ciepłe słowa, Jamesowi Barclayowi, Seanowi Russellowi i Arielowi. Na koniec, bardzo dziękuję wszystkim czytelnikom, którzy poświęcili chwilę na to, by umieścić swe komentarze w rozmaitych witrynach sieciowych. Pisarstwo jest samotniczym zajęciem, które skazuje na izolację, a Wy ulżyliście nieco mej doli.
Icarium: wędrowiec mieszanej krwi jaghuckiej
Mappo: jego towarzysz Trell
Iskaral Krost: wielki kapłan Cienia
Ryllandaras: Biały Szakal, d’ivers
Messremb: jednopochwycony
Gryllen: d’ivers
Mogora: d’ivers
Felisin: najmłodsza córka rodu Paranów
Heboric Lekki Dotyk: wygnany historyk i były kapłan Fenera
Baudin: towarzysz Felisin i Heborica
Skrzypek: Dziewiąta Drużyna, Podpalacze Mostów
Crokus: gość z Darudżystanu
Apsalar: dawniej Dziewiąta Drużyna, Podpalacze Mostów
Kalam: kapral z Dziewiątej Drużyny, Podpalacze Mostów
Duiker: historyk imperialny
Kulp: kadrowy mag, Siódma Armia
Mallick Rel: główny doradca wielkiej pięści Siedmiu Miast
Sawark: dowódca straży w kopalni otataralu w Czerepie
Pella: żołnierz stacjonujący w Czerepie
Pormqual: wielka pięść Siedmiu Miast, stacjonujący w Arenie
Blistig: dowódca Gwardii Areńskiej
Topper: dowódca Szponu
Cichacz: kapitan z Siódmej Armii
Chenned: kapitan z Siódmej Armii
Sulmar: kapitan z Siódmej Armii
Przechył: kapral z Siódmej Armii
Młynek: saper
Mątwa: saper
Gesler: kapral ze Straży Przybrzeżnej
Chmura: żołnierz ze Straży Przybrzeżnej
Prawda: rekrut ze Straży Przybrzeżnej
Patrzałek: łucznik
Perła: szpon
Kapitan Keneb: uchodźca
Selv: żona Keneba
Minala: siostra Selv
Kesen: pierworodny syn Keneba i Selv
Vaneb: drugi syn Keneba i Selv
Kapitan: właściciel i dowódca statku handlowego Utkany Szmatami
Garbus: wickański pies pasterski
Pchełka: hengeński piesek pokojowy
Coltaine: pięść, Siódma Armia
Temul: młody lansjer
Sormo E’nath: czarnoksiężnik
Nul: czarnoksiężnik
Nadir: czarnoksiężniczka
Bult: doświadczony komendant i wuj Coltaine’a
Baria Setral: (Dosin Pali)
Mesker Setral: jego brat (Dosin Pali)
Tene Baralta (Ehrlitan)
Aralt Arpat (Ehrlitan)
Lostara Yil (Ehrlitan)
Nethpara
Lenestro
Pullyk Alar
Tumlit
Sha’ik: przywódczyni buntu
Leoman: kapitan z Apokalipsy Raraku
Toblakai: osobisty strażnik i wojownik Apokalipsy Raraku
Febryl: mag i wysoki rangą doradca sha’ik
Korbolo Dom: była pięść, renegat dowodzący odhańską armią
Kamist Reloe: wielki mag w odhańskiej armii
L’oric: mag z Apokalipsy Raraku
Bidithal: mag z Apokalipsy Raraku
Mebra: szpieg działający w Ehrlitanie
Salk Elan: morski podróżnik
Shan: Ogar Cienia
Gear: Ogar Cienia
Blind: Ogar Cienia
Baran: Ogar Cienia
Rood: Ogar Cienia
Moby: chowaniec
Hentos Ilm: rzucająca kości T’lan Imassów
Legana Breed: T’lan Imass
Olar Ethil: rzucający kości T’lan Imassów
Kimloc: chodzący z duchami Tanno
Beneth: król zbrodni
Irp: mały sługa
Rudd: równie mały sługa
Apt: aptoriańska demonica
Panek: dziecko
Karpolan Demesand: kupiec
Bula: karczmarka
Kotylion: bóg patron skrytobójców
Tron Cienia: władca Wielkiego Domu Cienia
Rellock: sługa
Cóż to widzisz na sinej plamie horyzontu, czego nie możesz zasłonić uniesioną ręką?
Podpalacze Mostów Toc Młodszy
1163 rok snu Pożogi 9 rok panowania cesarzowej Laseen Rok Czystki
Gdy wyszedł chwiejnym krokiem z Alei Dusz na Rondo Sądu, wyglądał jak groteskowy kłąb much. Rojące się skupiska tych owadów migrowały bezmyślnie po jego ciele, czarne i lśniące, a niekiedy odpadały od niego w oszalałych bryłkach, które eksplodowały lotem, gdy tylko uderzyły o bruk.
Godzina Pragnienia miała się ku końcowi. Kapłan wlókł się jej śladem, ślepy, głuchy i milczący. Sługa Kaptura, Pana Śmierci, uczcił w ów dzień swego boga w ten sposób, że wraz z towarzyszami rozebrał się do naga i wysmarował krwią straconych morderców, którą przechowywano w wielkich amforach ustawionych pod ścianami w nawie świątyni. Potem bracia utworzyli procesję i wyszli na ulice Unty, by przywitać duszki boga i pokierować śmiertelnym tańcem, który oznaczał ostatni dzień Pory Zgnilizny.
Stojący wokół ronda strażnicy rozstąpili się przed kapłanem, a potem odsunęli się od siebie jeszcze bardziej, by przepuścić ruchliwą, brzęczącą chmurę, która podążała za nim. Niebo nad Untą wciąż było raczej szare niż błękitne, jako że muchy, które o świcie zgromadziły się w stolicy Imperium Malazańskiego, zerwały się teraz do lotu i pofrunęły nieśpiesznie nad zatoką ku słonym bagnom i zalanym wodą wysepkom leżącym po drugiej stronie rafy. Pora Zgnilizny zawsze sprowadzała ze sobą robactwo, a w ciągu ostatnich dziesięciu lat nadeszła aż trzy razy, co było czymś niespotykanym.
W powietrzu nad rondem nadal pełno było rozbrzęczanych plamek przypominających latający żwir. Gdzieś na ulicach jakiś pies ujadał rozpaczliwie, jakby był bliski śmierci, ale nie mógł zakończyć życia. Nieopodal centralnej fontanny ronda porzucony muł, który jakiś czas temu padł na ziemię, poruszał jeszcze słabo uniesionymi w górę nogami. Muchy właziły do środka przez wszystkie naturalne otwory ciała zwierzęcia, które wzdęły już gazy. Tak jak wszystkie muły, było ono jednak z natury uparte i zdychało od ponad godziny. Gdy obok przeszedł pozbawiony wzroku kapłan, muchy poderwały się z ciała muła, tworząc ruchomą zasłonę, i dołączyły do całunu owadów spowijającego mężczyznę.
Felisin, która stała razem z innymi, czekając na kapłana Kaptura, nie miała wątpliwości, że zmierza on prosto ku niej. Spoglądał w jej stronę dziesięcioma tysiącami oczu i była pewna, że wszystkie w nią się wpatrują. Nawet narastająca groza nie była jednak w stanie zwalczyć odrętwienia, które spowiło jej umysł tłamszącym kocem. Zdawała sobie sprawę, że wzbiera w niej przerażenie, lecz przypominało to raczej pamięć o nim niż żywe uczucie.
Niewiele pamiętała z pierwszej Pory Zgnilizny, którą przeżyła, z drugiej jednak zachowała klarowne wspomnienia. Przed niespełna trzema laty spędziła ten dzień bezpieczna w rodzinnej posiadłości, domu o grubych ścianach, w którym okiennice zamknięto i uszczelniono płótnem, na zewnątrz pod drzwiami ustawiono piecyki koksowe, a na wysokich, najeżonych odłamkami szkła murach kłębił się gryzący dym z płonących liści istaarl. Ostatni dzień Pory Zgnilizny i jego Godzina Pragnienia budziły w niej niesprecyzowaną odrazę, były irytującą niedogodnością, lecz niczym więcej. Nie myślała wówczas zbyt wiele o niezliczonych żebrakach i bezdomnych zwierzętach, a nawet uboższych obywatelach, których potem na wiele dni przymusowo wcielano do brygad sprzątaczy.
To samo miasto, ale inny świat.
Zastanawiała się, czy strażnicy spróbują w jakiś sposób pokierować zbliżającym się do ofiar czystki kapłanem. Podobnie jak inni stojący w szeregu ludzie była teraz podopieczną cesarzowej i odpowiadała za nią Laseen, a choć mogło się wydawać, że trasą kapłana kieruje ślepy traf i kolizje są efektem przypadku, a nie świadomego zamiaru, Felisin w głębi duszy wiedziała, że tak nie jest. Czy noszący hełmy strażnicy podejdą do kapłana, odciągną go na bok i przeprowadzą bezpiecznie przez rondo?
– Nie sądzę – odezwał się człowiek, który przykucnął po jej prawej stronie. W jego półprzymkniętych, głęboko zapadniętych oczach pojawił się błysk czegoś, co mogło być rozbawieniem. – Widziałem, jak przenosiłaś spojrzenie ze strażników na kapłana, a potem znowu na strażników.
Rosły, milczący drab po jej lewej stronie podniósł się powoli, ciągnąc za sobą łańcuch. Skrzyżował ramiona na nagiej, pokrytej bliznami piersi, szarpiąc gwałtownie okowami, aż Felisin skrzywiła się z bólu. Mężczyzna spoglądał spode łba na nadchodzącego kapłana, lecz nie odzywał się ani słowem.
– Czego on ode mnie chce? – zapytała szeptem dziewczyna. – Czym sobie zasłużyłam na uwagę kapłana Kaptura?
Przykucnięty człowiek kołysał się w przód i w tył, unosząc twarz ku późnopopołudniowemu słońcu.
– Królowo Snów, czy to, co słyszę z tych pełnych, słodkich usteczek, to młodzieńczy egocentryzm, czy tylko zwyczajna zarozumiałość szlachty, która sądzi, że cały wszechświat obraca się wokół niej? Odpowiedz mi, błagam, kapryśna Królowo!
Felisin skrzywiła się.
– Lepiej było, kiedy myślałam, że śpisz. Albo nie żyjesz.
– Martwi nie kucają, dziewczyno. Leżą na ziemi. Kapłan Kaptura nie idzie po ciebie, lecz po mnie.
Zwróciła się w jego stronę. Łączący ich łańcuch zagrzechotał. Mężczyzna przypominał raczej ropuchę o zapadniętych oczach niż człowieka. Był łysy, a na twarzy miał tatuaż złożony z maleńkich, czarnych, wytrawionych symboli, ukrytych wewnątrz większego wzoru, który pokrywał skórę niczym pomarszczony zwój. Jego nagość zasłaniała jedynie wystrzępiona przepaska biodrowa, koloru wyblakłej czerwieni. Muchy łaziły po całym jego ciele, nie chcąc odlecieć, Felisin zdała sobie jednak sprawę, że nie tańczą w rytm ponurej muzyki Kaptura. Wytatuowane było całe ciało nieznajomego. Na twarzy miał pysk dzika, wzdłuż ramion, ud i goleni wił mu się splątany labirynt kędzierzawego, utkanego z liter futra, a w skórze stóp wytrawiono przedstawione ze szczegółami kopyta. Do tej pory Felisin była zanadto pochłonięta sobą, zbyt odrętwiała z szoku, by zwracać uwagę na skutych z nią łańcuchem towarzyszy. Ten mężczyzna był kapłanem Fenera, Dzika Lata, i wydawało się, że muchy o tym wiedzą, rozumieją to na tyle, by zmienić tok swego oszalałego ruchu. Przyglądała się z chorobliwą fascynacją, jak gromadzą się na końcach kikutów uciętych w nadgarstkach rąk. Pokrywające je stare blizny były jedynymi miejscami na jego skórze, które nie należały do Fenera. Ścieżki, po których duszki zmierzały do owych kikutów, nie dotykały ani jednej linii tatuażu. Muchy unikały ich w swym tańcu, lecz mimo to wydawało się, że bardzo chcą tańczyć.
Kapłan Fenera zamykał szereg. Skuto go w kostce, podczas gdy wszyscy pozostali nosili wąskie żelazne okowy na nadgarstkach. Stopy miał wilgotne od krwi. Muchy krążyły nad nimi, lecz bały się wylądować. Mężczyzna otworzył oczy, gdy nagle coś przesłoniło słońce.
Przybył sługa Kaptura. Łańcuch zakołysał się, gdy drab stojący po lewej stronie Felisin cofnął się tak daleko, jak tylko pozwoliły na to okowy. Ściana za jej plecami była rozgrzana, a płytki, na których namalowano sceny przedstawiające imperialne ceremonie, przez cienki materiał niewolniczej tuniki wydawały się śliskie. Felisin wbiła wzrok w spowitego w muchy stwora, który zatrzymał się bez słowa przed przykucniętym kapłanem Fenera. Nigdzie nie widziała ani skrawka odsłoniętego ciała. Owady przesłoniły go całkowicie. Pod ich powłoką żył w ciemności i nie docierał do niego nawet słoneczny żar. Otaczająca go chmura rozpostarła się szerzej. Dziewczyna odsunęła się trwożnie, gdy zimne nóżki niezliczonych insektów dotknęły jej skóry i szybko pobiegły w górę po udach. Otuliła się ciaśniej tuniką i zwarła mocno nogi.
– Godzina Pragnienia już minęła, akolito – odezwał się kapłan Fenera. Na jego szerokiej twarzy wykwitł pozbawiony wesołości uśmiech. – Wracaj do świątyni.
Sługa Kaptura nie odpowiedział, wydawało się jednak, że brzęczenie much zmieniło tonację. Muzyka ich skrzydełek wypełniła kości Felisin wibracją.
Kapłan przymrużył głęboko osadzone oczy. Jego głos zmienił tonację.
– No dobrze. W rzeczy samej byłem ongiś sługą Fenera, lecz nie jestem nim już od lat, choć z mojej skóry nie da się zetrzeć dotyku boga. Wydaje się jednak, że choć Dzik Lata mnie nie kocha, ciebie darzy jeszcze mniejszą miłością.
W duszy Felisin coś zadrżało, gdy brzęczenie zmieniło raptownie nutę, tworząc zrozumiałe dla niej słowa.
– Tajemnicę… pokazać… teraz…
– No to mi ją pokaż – warknął były sługa Fenera.
Być może w sprawę włączył się wtedy sam Dzik Lata i uderzyła dłoń rozwścieczonego boga. Felisin dobrze zapamiętała ów moment i w przyszłości często miała o nim myśleć. Możliwe też, że tajemnica była tylko drwiną nieśmiertelnych, żartem dalece wykraczającym poza jej pojmowanie. Tak czy inaczej, w tej właśnie chwili narastająca w dziewczynie fala przerażenia wyrwała się na wolność, druzgocąc skuwające jej duszę okowy odrętwienia. Muchy eksplodowały we wszystkie strony, odsłaniając… pustkę.
Były kapłan Fenera wzdrygnął się jak uderzony. Wybałuszył szeroko oczy. Z gardeł sześciu strażników stojących po drugiej stronie ronda wyrwał się nieartykułowany krzyk. Łańcuchy strzeliły głośno, gdy inni stojący w szeregu więźniowie szarpnęli się nagle, jakby chcieli uciec. Osadzone w murze żelazne kręgi napięły się mocno, wytrzymały jednak, podobnie jak same okowy. Strażnicy pobiegli w stronę więźniów, którzy cofnęli się posłusznie.
– No, to już była przesada – wymamrotał wyraźnie wstrząśnięty wytatuowany mężczyzna.
***
Minęła godzina, podczas której straszliwa, szokująca tajemnica, jaką okazał się kapłan Kaptura, zapadła głęboko we wspomnienia Felisin, stając się kolejnym, lecz bynajmniej nie ostatnim, epizodem koszmaru, który nie miał końca. Akolita Kaptura… którego nie było. Brzęczące skrzydełka formujące słowa.
Czy to był sam Kaptur? Czy Pan Śmierci zstąpił między śmiertelników? I dlaczego zatrzymał się właśnie przed byłym kapłanem Fenera? Jaki przekaz niosło w sobie to objawienie?
Powoli jednak wszystkie te pytania ucichły w jej umyśle. Wróciło odrętwienie, a wraz z nim zimna rozpacz. Cesarzowa przeprowadziła czystkę szlachty, pozbawiła małe i wielkie rody nagromadzonych bogactw. Potem następowało oskarżenie o zdradę i wyrok, który prowadził do zakucia w łańcuchy. Jeśli chodzi o byłego kapłana po jej prawej stronie oraz olbrzymiego mężczyznę o wyglądzie bestii po lewej, który sprawiał wrażenie pospolitego przestępcy, nie ulegało wątpliwości, że żaden nie może się pochwalić szlachetnym urodzeniem.
Roześmiała się cicho, zaskakując ich obu.
– Czyżbyś przeniknęła sekret Kaptura, dziewczyno? – zapytał były kapłan.
– Nie.
– To co cię tak śmieszy?
Potrząsnęła głową.
Liczyłam na to, że znajdę się w dobrym towarzystwie. To ci dopiero zarozumiała myśl. Za tę właśnie postawę nienawidzą nas prostacy. To jest źródło oliwy, do której cesarzowa przytknęła płomień…
– Dziecko! – usłyszała głos jakiejś starej kobiety, wciąż pełen buty, lecz jednocześnie przesycony rozpaczliwym pragnieniem. Zamknęła na chwilę oczy, a potem otworzyła je i spojrzała na stojącą za zbirem wychudłą staruszkę. Kobieta miała na sobie nocną koszulę, rozdartą i poplamioną. I to szlachecką krwią.
– Pani Gaesen.
Staruszka wyciągnęła do niej drżącą dłoń.
– Tak! Żona pana Hilraca! Jestem pani Gaesen…
Zabrzmiało to tak, jakby nie była pewna własnej tożsamości. Ściągnęła brwi pod pokrywającą zmarszczki powłoką spękanego makijażu, wbijając w Felisin spojrzenie zaczerwienionych oczu.
– Znam cię – wysyczała. – Jesteś z rodu Paranów. Najmłodsza córka, Felisin!
Dziewczynę ogarnął nagły chłód. Odwróciła się i skierowała wzrok przed siebie, na opierających się o piki strażników, którzy podawali sobie nawzajem butelki ale i oganiali się od ostatnich much. Przyjechał wóz po muła. Zeszło z niego czterech uwalanych popiołem mężczyzn ze sznurami i ościeniami. Za otaczającymi rondo murami widać było malowane wieże i kopuły Unty. Felisin z tęsknotą wspominała biegnące między nimi cieniste ulice, a także luksusy, jakie otaczały ją jeszcze przed tygodniem. Kiedy tresowała swą ulubioną klacz, Sebry ochrypłym głosem wykrzykiwał polecenia. Wykonawszy precyzyjny zakręt, Felisin podnosiła wzrok, by ujrzeć równy szereg ołowiodrzewów o zielonych liściach, które dzieliły parkur od rodzinnych winnic.
Stojący obok zbir chrząknął głośno.
– Na stopy Kaptura, ta dziwka ma niezłe poczucie humoru.
Która? – zadała sobie pytanie Felisin. Jej twarz nic nie zdradzała, mimo że wyrwano ją z dających pociechę wspomnień.
Były kapłan poruszył się lekko.
– Sprzeczka między siostrami, co? – Przerwał na chwilę. – Chyba trochę przesadziła – dodał z przekąsem.
Drab chrząknął po raz drugi i pochylił się lekko. Jego cień padł na Felisin.
– Jesteś byłym kapłanem, zgadza się? Cesarzowa rzadko wyświadcza świątyniom podobne przysługi.
– To nie było tak. Pobożność odstąpiła mnie już dawno. Cesarzowa na pewno wolałaby, żebym pozostał w klasztorze.
– Akurat ją to obchodzi – burknął zbir z pogardą w głosie, po czym wrócił do poprzedniej pozycji.
– Musisz z nią porozmawiać, Felisin! – trajkotała tymczasem pani Gaesen. – Złożyć apelację! Mam bogatych przyjaciół…
Tym razem chrząknięcie draba przeszło we wściekłe warknięcie.
– Twoi bogaci przyjaciele stoją z nami w rządku, stara wiedźmo!
Felisin tylko pokręciła głową.
Nie rozmawiałam z nią od miesięcy. Nawet gdy umarł ojciec.
Nastała chwila ciszy, która przeciągała się, przypominając panujące przedtem milczenie. Wreszcie jednak były kapłan odkaszlnął i splunął.
– Nie warto szukać ratunku u tych, którzy tylko wykonują rozkazy, pani – mruknął. – To nie ma znaczenia, że ona jest siostrą tej dziewczyny…
Felisin skrzywiła się. Przeszyła byłego kapłana wściekłym spojrzeniem.
– Pozwalasz sobie…
– Na nic sobie nie pozwala – warknął zbir. – Zapomnij o więzach krwi, o tym, jak wy patrzycie na podobne sprawy. To robota cesarzowej. Może ci się wydaje, że to osobista sprawa, może nawet musisz tak myśleć, biorąc pod uwagę, kim jesteś…
– Kim jestem? – Felisin parsknęła ochrypłym śmiechem. – A do jakiego to rodu ty należysz?
Drab wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Do rodu hańby. No i co z tego? Twój wcale nie wygląda w tej chwili lepiej.
– Tak też myślałam – odparła Felisin, z trudem ignorując prawdę zawartą w jego ostatnich słowach. Spojrzała spode łba na strażników. – Co się dzieje? Dlaczego tu siedzimy?
Były kapłan splunął po raz drugi.
– Godzina Pragnienia dobiegła końca. Trzeba teraz zorganizować tłuszczę, która czeka na zewnątrz. – Spojrzał na Felisin spod wydatnych brwi. – Podjudzić motłoch. My pójdziemy na pierwszy ogień, dziewczyno. Trzeba dać przykład. To, co wydarzy się w Uncie, wstrząśnie wszystkimi szlachetnie urodzonymi w imperium.
– Nonsens! – warknęła pani Gaesen. – Potraktują nas dobrze. Cesarzowa musi nam okazać należny…
Zbir chrząknął po raz trzeci. Felisin zdała sobie sprawę, że to ma być śmiech.
– Gdyby głupota była zbrodnią, pani, aresztowano by cię już dawno – stwierdził. – Ten potwór ma rację. Tylko nieliczni z nas dotrą żywi do niewolniczych statków. Parada Aleją Kolumn będzie jedną wielką jatką. Ale… – Popatrzył przymrużonymi oczyma na strażników. – Staruszek Baudin nie pozwoli, żeby rozszarpała go zgraja prostaków…
Felisin poczuła w brzuchu dotknięcie prawdziwego strachu. Stłumiła drżenie.
– Pozwolisz mi się ukryć w swym cieniu, Baudin?
Mężczyzna spojrzał na nią z góry.
– Jesteś trochę za pulchna jak na mój gust. – Odwrócił się. – Ale możesz zrobić, co zechcesz – dodał.
Były kapłan przysunął się do Felisin.
– Posłuchaj, ten wasz spór to coś więcej niż zwykłe dziewczyńskie plotki i drapanie się pazurami. Twoja siostra na pewno zechce się upewnić, że…
– To przyboczna Tavore – przerwała mu Felisin. – Nie jest już moją siostrą. Wyrzekła się naszego rodu na żądanie cesarzowej.
– Mam jednak wrażenie, że to nadal osobista sprawa.
Felisin skrzywiła się wściekle.
– A co ty możesz o tym wiedzieć?
Mężczyzna odpowiedział jej lekkim, ironicznym pokłonem.
– Kiedyś byłem złodziejem, potem kapłanem, a teraz jestem historykiem. Znam trudną sytuację, w jakiej znalazła się obecnie szlachta.
Felisin rozchyliła wolno powieki, przeklinając własną głupotę. Nawet Baudin, który nie mógł nie usłyszeć tych słów, zwrócił się w stronę byłego kapłana i obrzucił go badawczym spojrzeniem.
– Heboric – stwierdził. – Heboric Lekki Dotyk.
Mężczyzna uniósł ramiona.
– Lekki jak zawsze.
– To ty napisałeś tę zrewidowaną historię – ciągnęła Felisin. – Dopuściłeś się zdrady…
Heboric uniósł gęste brwi, udając zaniepokojenie.
– Bogowie, brońcie! To był tylko filozoficzny spór, nic więcej! Sam Duiker tak powiedział na moim procesie. Bronił mnie, niech go Fener błogosławi.
– Ale cesarzowa nie chciała go słuchać – wtrącił z uśmiechem Baudin. – Ostatecznie nazwałeś ją morderczynią, a potem jeszcze miałeś tupet dodać, że schrzaniła robotę!
– Znalazłeś gdzieś nielegalny egzemplarz, co?
Baudin zamrugał.
– Tak czy inaczej… – ciągnął Heboric, zwracając się do Felisin. – Domyślam się, że twoja siostra, przyboczna, chce, byś dotarła na niewolniczy statek cała i zdrowa. Twój brat zniknął na Genabackis i wasz ojciec tego nie przeżył… tak przynajmniej słyszałem – dodał z uśmiechem. – Ale to pogłoski o zdradzie ponagliły do działania twoją siostrę, prawda? Chciała oczyścić wasze nazwisko i tak dalej…
– W twoich ustach brzmi to rozsądnie, Heboric – przerwała mu Felisin. Słyszała gorycz w swym głosie, lecz przestało ją to obchodzić. – Między mną a Tavore doszło do różnicy zdań i teraz widzisz tego skutki.
– Różnicy zdań na jaki temat?
Nie odpowiedziała.
Przez szereg przebiegło nagłe poruszenie. Strażnicy wyprostowali się i zwrócili ku Zachodniej Bramie Ronda. Felisin pobladła na widok swej siostry – teraz przybocznej Tavore, następczyni poległej w Darudżystanie Lorn – która wjechała na rondo na swym ogierze, pochodzącym, ni mniej, ni więcej, tylko ze stadniny Paranów. U jej boku jechała zawsze jej towarzysząca T’jantar, piękna, młoda kobieta, której długa, płowa grzywa harmonizowała z imieniem. Choć nikt nie wiedział, skąd pochodzi, została teraz osobistą adiutantką Tavore. Za dwiema kobietami zmierzało dwudziestu oficerów z kompanią ciężkiej kawalerii. Żołnierze sprawiali niezwykłe, egzotyczne wrażenie.
– Cóż za ironia – mruknął Heboric, spoglądając na jeźdźców.
Baudin wysunął głowę przed szereg i splunął.
– Czerwone Miecze. Bezkrwiste sukinsyny.
Były kapłan obrzucił go rozbawionym spojrzeniem.
– Czy to twój zawód pozwolił ci zwiedzić świat, Baudin? Widziałeś nadmorskie wały Arenu?
Zbir zakołysał się niespokojnie, po czym wzruszył ramionami.
– Zdarzało mi się w życiu stać na pokładzie, potworze. Poza tym pogłoski o nich krążą w mieście od co najmniej tygodnia.
Kolumna Czerwonych Mieczy poruszyła się nagle jak jeden mąż. Zakute w stalowe rękawice dłonie zacisnęły się na rękojeściach, a hełmy ze szpicami zwróciły w stronę przybocznej.
Moja siostro Tavore, czy zniknięcie naszego brata zraniło cię aż tak bardzo? – pomyślała Felisin. Jak wielkie musiały być twoim zdaniem jego przewiny, jeśli wymagały aż takiej rekompensaty? A potem, by twa wierność stała się niezachwiana, wybrałaś, którą z nas złożyć w symbolicznej ofierze, mnie czy matkę. Czy nie wiedziałaś, że po obu stronach tego wyboru czeka Kaptur? Przynajmniej matka jest teraz z ukochanym mężem…
Tavore obrzuciła pośpiesznym spojrzeniem swój oddział, a potem powiedziała coś do T’jantar, która skierowała wierzchowca ku Wschodniej Bramie.
Baudin chrząknął po raz kolejny.
– Róbcie wesołe miny! Zaraz się zacznie Bezkresna Godzina.
***
Co innego oskarżyć cesarzową o morderstwo, a całkiem co innego przewidzieć jej następne posunięcie. Gdyby tylko posłuchali mojego ostrzeżenia.
Gdy ruszyli, okowy wpiły się w kostki Heborica, który skrzywił się z bólu.
Ludzie cywilizowani uwielbiają odsłaniać miękkie podbrzusze swej psyche. Dekadencja i wrażliwość to symbole wysokiego urodzenia. Mogli popisywać się nimi z łatwością, gdyż niczym im to nie groziło. O to właśnie szło. Dawali w ten sposób do zrozumienia, że żyją w bezpiecznym dobrobycie. Paliło to gardła biedaków bardziej niż wszelkie ostentacyjne pokazy bogactwa.
Heboric pisał o tym w swym traktacie i mógł teraz przyznać, że darzy gorzkim podziwem cesarzową i przyboczną Tavore, która podczas czystki była narzędziem Laseen. Pierwszy szok wywołała przesadna brutalność nocnych aresztowań. Wyłamywano drzwi i wywlekano z łóżek całe rodziny przy akompaniamencie lamentów służby. Oszołomionych brakiem snu szlachetnie urodzonych krępowano i zakuwano w kajdany, a następnie kazano im stawać przed pijanym sędzią i ławą przysięgłych składającą się ze zgarniętych z ulicy żebraków. Ta gorzka, jawna parodia sprawiedliwości odzierała ich z ostatnich nadziei na cywilizowane traktowanie, a nawet samej cywilizacji, pozostawiając jedynie chaos i bestialstwo.
Szok następował za szokiem, rozdzierając te ich delikatne podbrzusza. Tavore znała ludzi ze swej warstwy, znała ich słabe strony i bezlitośnie zrobiła użytek z tej wiedzy. Co mogło ją skłonić do podobnego okrucieństwa?
Gdy tylko biedacy o wszystkim się dowiedzieli, wylegli na ulice, wznosząc głośne okrzyki na cześć swej cesarzowej. Dzielnicę Szlachecką ogarnęły starannie sprowokowane zamieszki, którym towarzyszyły grabieże i rzeź. Tłuszcza wyławiała nielicznych, wybranych szlachetnie urodzonych, których nie aresztowano. Było ich wystarczająco wielu, żeby podsycić żądzę krwi motłochu, dać cel jego gniewowi i nienawiści. Potem przywrócono porządek, by miasta nie strawił pożar.
Cesarzowa popełniała niewiele błędów. Wykorzystała tę okazję, by zgarnąć niezadowolonych, a wraz z nimi niezależnych uczonych, zacisnąć na stolicy pięść wojskowej okupacji, podkreślić potrzebę poboru nowych żołnierzy, nowych rekrutów, którzy będą chronili imperium przed zdradzieckimi spiskami szlachty. Skonfiskowane majątki pokryły wszelkie wydatki. To było mistrzowskie posunięcie, nawet jeśli można się go było spodziewać. Moc Cesarskiego Dekretu rozchodziła się teraz falami po całym imperium. Wszystkie jego miasta ogarnął okrutny gniew.
Gorzki podziw. Heboric ciągle miał ochotę spluwać, czego nie zwykł czynić od czasów, gdy był rzezimieszkiem w Mysiej Dzielnicy Malazu. Widział szok na twarzach prawie wszystkich skutych łańcuchami współwięźniów. Większość aresztowanych miała na sobie tylko bieliznę nocną, a ich oblicza pokrywał brud z dołów, w których ich przetrzymywano. Pozbawiono ich nawet osłony, jaką zapewnia zwykłe ubranie. Rozczochrane włosy, zdumione miny, zdruzgotane pozy – wszystko to czekająca pod Rondem tłuszcza gorąco pragnęła ujrzeć i rozszarpać na strzępy…
Witajcie na ulicach, pomyślał Heboric, gdy strażnicy popędzili ich naprzód. Przyboczna wciąż przyglądała się więźniom, siedząc sztywno w wysokim siodle. Jej chuda twarz była tak zapadnięta, że zostały z niej same linie: szczeliny oczu, zmarszczki wokół prostych, niemal pozbawionych warg ust.
A niech to, natura nie obdarzyła jej zbyt szczodrze.
Przyboczna skierowała wzrok na swą młodszą siostrę, dziewczynę, która wlokła się o krok przed Heborikiem.
Były kapłan przyglądał się z ciekawością Tavore, wypatrując czegoś, być może mgnienia złośliwej radości, ta jednak omiotła kolumnę lodowatym spojrzeniem, tylko na krótką chwilkę zatrzymując je na młodszej siostrze. Jej reakcja sprowadzała się do tej pauzy. Poznała Felisin, to wszystko. Spojrzenie powędrowało dalej.
Strażnicy otworzyli Wschodnią Bramę. Początek kolumny skutych łańcuchami więźniów dzieliło od niej jeszcze dwieście kroków. Przez starożytną, łukowatą bramę do środka wpadł ryk, fala dźwięku, która z równą gwałtownością uderzyła w więźniów i w żołnierzy, odbijając się od wysokich murów i wznosząc razem z chmurą przerażonych gołębi, które poderwały się z górnych okapów. Odgłos trzepoczących skrzydeł opadł niczym uprzejmy aplauz, aczkolwiek Heboric odnosił wrażenie, że tylko on jeden docenił tę ironię bogów. Nie potrafił jednak odmówić sobie gestu i pokłonił się płytko.
Niech Kaptur zachowa dla siebie swe cholerne sekrety. Fenerze, ty stara macioro, tego swędzącego miejsca nigdy nie mogłem podrapać. Przyglądaj się teraz uważnie. Patrz, co się stanie z twoim zbłąkanym synem.
***
Jakaś cząstka umysłu Felisin opierała się obłędowi, stawiała wściekły opór szalejącej wokół burzy. Żołnierze otoczyli Aleję Kolumn kordonem złożonym z trzech szeregów, lecz tłuszczy raz po raz udawało się znaleźć słabe punkty w linii zbrojnych. Dziewczyna przyłapała się na tym, że obserwuje motłoch z kliniczną ciekawością, mimo że szarpały ją dłonie i okładały pięści, a z niewyraźnie widzianych twarzy tryskały ku niej krople plwociny. Zdrowy rozsądek trzymał się jednak mocno, tak samo jak ją podtrzymywała para silnych rąk. Pozbawionych dłoni rąk o ropiejących kikutach, które popychały ją ciągle naprzód. Nikt nie dotknął kapłana. Nikt się nie odważył. A przodem szedł Baudin – bardziej przerażający niż sama tłuszcza.
Zabijał bez wysiłku. Odrzucał ciała z rykiem wzgardy, wzywając gestami następnych. Nawet żołnierze gapili się na niego spod ozdobionych grzebieniami hełmów. Odwracali głowy na jego szyderstwa, zaciskając dłonie na pikach albo rękojeściach mieczy.
Baudin, śmiejący się Baudin. Nos rozkwasiła mu celnie rzucona cegła, kamienie odbijały się od niego, a podarta w strzępy niewolnicza tunika przesiąknęła krwią i plwociną. Każdego, kto znalazł się w jego zasięgu, chwytał, ściskał, skręcał i pozbawiał życia. Zatrzymywał się tylko wtedy, gdy coś działo się przed nim – w szpalerze żołnierzy pojawiała się jakaś luka – albo gdy słabła pani Gaesen. Łapał ją wtedy pod pachy, bez zbytniej delikatności, a potem popychał naprzód, ani na moment nie przestając przeklinać.
Przed nim płynęła fala strachu. Tłum zawracał, porażony grozą. Atakujących było coraz mniej, choć cegły nie przestawały się sypać. Niektóre z nich trafiały w cel, lecz większość chybiała.
Marsz przez miasto trwał. Felisin boleśnie dzwoniło w uszach. Zasłona hałasu tłumiła wszystkie dźwięki, lecz jej oczy widziały wyraźnie, aż za często natrafiając na obrazy, których nigdy nie zdoła zapomnieć.
Kiedy doszło do najgroźniejszego wyłomu, było już widać bramy. Żołnierze nagle gdzieś zniknęli, a na ulicę wylała się fala gwałtownego głodu, która ogarnęła więźniów.
Idący za dziewczyną Heboric popchnął ją z całej siły.
– A więc to teraz – mruknął.
Baudin ryknął wściekle. Został otoczony przez tłum. Szarpały go dłonie, drapały paznokcie. Z Felisin zerwano ostatnie strzępy ubrania. Czyjaś dłoń złapała ją za włosy i szarpnęła brutalnie, odwracając jej głowę w próbie złamania karku. Usłyszała krzyk i zdała sobie sprawę, że wyrwał się on z jej własnego gardła. Ktoś za nią warknął niczym zwierzę. Poczuła, że dłoń zacisnęła się spazmatycznie, a potem zwolniła uchwyt. Uszy dziewczyny wypełniły kolejne krzyki.
Wtem poniosła ich silna fala – Felisin nie wiedziała, czy w przód, czy w tył – i ujrzała przed sobą Heborica, który wypluwał kawałki zakrwawionej skóry. Wokół Baudina pojawiła się nagle pusta przestrzeń. Zbir przykucnął. Z jego okrwawionych warg sypał się potok portowych przekleństw. Prawe ucho wyrwano mu wraz ze skórą, włosami i kawałkiem mięsa. Na jego skroni wilgotno połyskiwała naga kość. Wokół niego ziemię zaścielały ciała. Tylko nieliczne z nich jeszcze się poruszały. U jego stóp leżała pani Gaesen. Baudin trzymał ją za włosy, tak by tłum widział jej twarz. Wydawało się, że czas się zatrzymał, a cały świat skupił w jednym miejscu.
Zbir odsłonił zęby. Ryknął głośnym śmiechem.
– Nie jestem płaczliwym szlachetką – warknął, spoglądając na tłuszczę. – Czego chcecie? Krwi szlachetnie urodzonej kobiety?
Tłum odpowiedział wyciem. Wyciągnęły się ku niemu chciwe ręce. Baudin roześmiał się po raz drugi.
– Dojdziemy do tej bramy, słyszycie mnie?
Wyprostował się, unosząc głowę pani Gaesen.
Felisin nie wiedziała, czy staruszka jest przytomna. Jej oczy były zamknięte, a pokryta brudem i siniakami twarz miała spokojny – niemal młodzieńczy – wyraz. Być może już nie żyła. Dziewczyna modliła się o to, by tak właśnie było. Coś miało się zaraz wydarzyć, coś, co streści cały ten koszmar w jednym obrazie. Powietrze było pełne napięcia.
– Weźcie ją sobie! – wrzasnął Baudin.
Złapał drugą ręką podbródek pani Gaesen i obrócił gwałtownie jej głowę. Kark złamał się z trzaskiem, a ciało zwiotczało targane drgawkami. Zbir okręcił kawałek łańcucha wokół jej szyi, zacisnął go mocno, a potem zaczął piłować. Popłynęła krew, która nadała łańcuchowi wygląd zmiętoszonej apaszki.
Felisin gapiła się na to przerażona.
– Fenerze, zmiłuj się – wydyszał Heboric.
Oszołomiona tłuszcza umilkła. Choć płonęła w niej żądza krwi, cofnęła się przed tym widokiem. Skądś pojawił się pozbawiony hełmu żołnierz. Jego młoda twarz zbielała. Wbił wzrok w Baudina, nie mogąc postawić ani kroku naprzód. Za nim widać było lśniące, spiczaste hełmy i wielkie pałasze Czerwonych Mieczy. Oręż błyskał nad głowami tłumu, a jeźdźcy powoli przepychali się ku makabrycznej scenie.
Nie poruszało się nic poza piłującym łańcuchem. Słychać było wyłącznie stękanie Baudina. Choć gdzie indziej wciąż szalały zamieszki, wydawały się one odległe o tysiące mil.
Felisin przyglądała się, jak głowa szlachcianki podskakuje w przód i w tył w parodii życia. Dobrze pamiętała panią Gaesen, wyniosłą, władczą kobietę. Dawno już opuściła ją uroda, którą próbowała zastąpić teraz pozycją. Cóż mogła uczynić innego? Wiele rzeczy, ale to nie miało obecnie znaczenia. Nawet gdyby była kochającą, wyrozumiałą babcią, nic by to nie zmieniło, nie zapobiegło nadejściu tej porażającej grozą chwili.
Głowa oderwała się od tułowia z odgłosem przypominającym łkanie. Baudin popatrzył na tłum, odsłaniając lśniące zęby.
– Zawarliśmy umowę – wychrypiał. – Macie tu to, czego chcieliście. Będziecie mieli pamiątkę po tym dniu.
Cisnął w ciżbę głowę pani Gaesen. Włosy zawirowały, a we wszystkie strony trysnęły strużki krwi. Gdy makabryczny podarunek wylądował w jakimś niewidocznym miejscu, przywitały go krzyki.
Pojawili się kolejni żołnierze, wspierani przez Czerwone Miecze. Posuwali się naprzód powoli, odpychając gapiów. Wzdłuż całego szeregu przywracano porządek. Wszędzie poza tym jednym miejscem czyniono to brutalnie, nie dając pardonu. Gdy ludzie zaczęli ginąć pod ciosami mieczy, reszta uciekła.
Arenę opuściło około trzystu więźniów. Gdy Felisin przyjrzała się teraz szeregowi, po raz pierwszy zobaczyła, co z nich zostało. U niektórych łańcuchów wisiały tylko przedramiona, inne zaś były zupełnie puste. Na nogach trzymało się niespełna stu skazańców. Wielu wiło się na bruku, krzycząc z bólu. Reszta leżała nieruchomo.
Baudin łypnął spode łba na najbliższe skupisko żołnierzy.
– Akurat na czas, blaszane łby.
Heboric splunął gęstą plwociną i skrzywił się, przeszywając zbira wściekłym spojrzeniem.
– Wydawało ci się, że w ten sposób kupisz nam prawo przejścia, Baudin? Dasz im to, czego chcieli? Ale okazało się, że to nie było potrzebne. Żołnierze byli już blisko. Mogła ocalić życie…
Baudin zwrócił się powoli w jego stronę. Twarz pokrywała mu warstewka krwi.
– Ale po co, kapłanie?
– Czy tak właśnie rozumowałeś? Że i tak zginęłaby w ładowni?
Baudin obnażył zęby.
– Nie znoszę zawierać umów z sukinsynami – wycedził powoli.
Felisin wpatrzyła się w trzystopowy odcinek łańcucha, który dzielił ją od zbira. Wzdłuż jego ogniw mogłoby przebiec tysiąc myśli – kim była, kim stała się teraz; więzienie, które odkryła we własnej duszy i w świecie zewnętrznym, wszystko to połączone w jaskrawym wspomnieniu, pomyślała jednak i powiedziała tylko:
– Nie zawieraj już żadnych umów, Baudin.
Przymrużył oczy, spoglądając na nią. Jej słowa i ton dotarły do niego w jakiś sposób.
Heboric wyprostował się nagle i spojrzał na Felisin z twardym błyskiem w oczach. Odwróciła się, na wpół ze wstydu, a na wpół w geście wyzwania.
Po chwili żołnierze, którzy oczyścili już szereg z trupów, popchnęli więźniów ku bramie wychodzącej na Wschodni Trakt, wiodący do portowego miasteczka Niefart. Tam czekała na nich przyboczna Tavore ze swym orszakiem, jak również areńskie statki niewolnicze.
U stojących wzdłuż drogi wieśniaków nie dostrzegało się oznak szału, który ogarnął ich kuzynów z miasta. Felisin widziała w ich twarzach tępy smutek, pasję zrodzoną z innego rodzaju blizn. Nie rozumiała, skąd się on bierze, i zdawała sobie sprawę, że to właśnie ta nieświadomość różni ją od nich. Wiedziała też, dzięki swym siniakom, zadrapaniom i bezbronnej nagości, że jej nauka dopiero się zaczyna.
Raraku
Pływał u moich stóp, potężne ramiona zamaszystymi uderzeniami przeszywały piasek. Zapytałem go więc: po jakich morzach pływasz? I odpowiedział mi na to: widziałem na tej pustyni muszle i inne takie rzeczy, dlatego pływam w pamięci tej krainy, aby uczcić jej przeszłość. Czy to daleka podróż? – zapytałem. Nie wiem, odpowiedział, bo utonę na długo przed tym, nim dotrę do celu.
Powiedzenia głupca Thenys Bule
Wszyscy przyszli po to, by zostawić swój ślad na ścieżce, poczuć woń suchych wiatrów swych mdłych pretensji do ascendencji.
Ścieżka dłoni Messremb
1164 rok snu Pożogi 10 rok panowania cesarzowej Laseen 6 z Siedmiu Lat Dryjhny Apokaliptycznej
Przez nieckę mknął spiralny kłąb pyłu, który zapuszczał się coraz głębiej na bezdroża pustyni Pan’potsun Odhan. Choć obłok dzieliło od nich niespełna dwa tysiące kroków, wydawało się, że bierze się on znikąd.
Mappo Konus, który przykucnął na brzegu wyrzeźbionego wiatrem płaskowzgórza, śledził go niespokojnymi oczyma koloru piasku, głęboko osadzonymi w bladej, grubokościstej twarzy. W porośniętej najeżoną szczeciną dłoni ściskał kaktus emrag. Wgryzł się w roślinę, nie zważając na trujące kolce. Soki spłynęły mu po podbródku, barwiąc skórę na niebiesko. Żuł powoli i z namysłem.
Siedzący obok niego Icarium rzucił w dół kamyk, który odbijał się ze stukotem od urwiska, aż wreszcie spadł na leżące u jego podstawy usypisko głazów. Postrzępione szaty chodzącego z duchami wyblakły w prażącym nieustannie słońcu, zmieniając barwę z pomarańczowej na brudnordzawą, a szara skóra pociemniała, nabierając oliwkowego koloru, zupełnie jakby krew jego ojca odpowiadała na starożytny zew tych pustkowi. Z długich, czarnych, splecionych w warkocz włosów na zbielałą od słońca skałę skapywał czarny pot.
Mappo wydobył spomiędzy zębów przeżuty kolec.
– Puszcza ci barwnik – zauważył, spoglądając na łodygę kaktusa, nim ugryzł ją po raz kolejny.
Icarium wzruszył ramionami.
– To już nie ma znaczenia. Nie tutaj.
– Na to twoje przebranie nie nabrałaby się nawet moja ślepa babcia. W Ehrlitanie śledziły nas uważne spojrzenia. Dniem i nocą czułem, jak przesuwają się po moich plecach. W końcu Tanno na ogół są niscy i mają krzywe nogi. – Mappo oderwał wzrok od obłoku pyłu i przyjrzał się przyjacielowi. – Następnym razem wybierz plemię, w którym wszyscy mają po siedem stóp wzrostu – mruknął.
Przez pooraną bruzdami, ogorzałą twarz Icariuma przemknęło coś, co przypominało blady cień uśmiechu. Potem wróciła obojętność.
– Ci, którzy mogli nas poznać w Siedmiu Miastach, z pewnością i tak to zrobili. Pozostali zapewne zdumiewali się naszym widokiem, ale nic więcej. – Wskazał głową na obłok, mrużąc oczy w jaskrawym blasku słońca. – Co tam widzisz, Mappo?
– Płaska głowa, długa szyja, czarny kolor i włosy na całym ciele. Gdyby to było wszystko, opis pasowałby do któregoś z moich wujków.
– Ale jest coś jeszcze.
– Jedna noga z przodu i dwie z tyłu.
Zamyślony Icarium postukał się palcem w grzbiet nosa.
– A więc to nie twój wujek. Aptorianin?
Mappo skinął powoli głową.
– Od konwergencji dzielą nas jeszcze miesiące. Podejrzewam, że Tron Cienia zwęszył, co się święci, i wysłał paru zwiadowców…
– A ten?
Mappo uśmiechnął się, odsłaniając potężne kły.
– Zapuścił się ociupinę za daleko i jest teraz zabawką sha’ik.
Pożarł resztkę kaktusa, wytarł łopatowate dłonie i podźwignął się na nogi. Prostując plecy, skrzywił się z bólu. W piasku, na którym rozłożył dziś posłanie, nieoczekiwanie kryła się cała masa korzeni i teraz w mięśniach po obu stronach kręgosłupa czuł każdy węzeł i zakręt tych szkieletów nieobecnych drzew. Potarł oczy i przyjrzał się sobie. Ubranie miał postrzępione i pokryte skorupą brudu.
– Podobno gdzieś tu jest jakiś wodopój – rzekł z westchnieniem.
– A wokół niego obozuje armia sha’ik.
Mappo stęknął.
Icarium również się podniósł, po raz kolejny zwracając uwagę na potężną budowę swego towarzysza – wielkiego nawet jak na Trella – szerokie bary, na które opadała czarna grzywa, żylaste mięśnie długich ramion oraz wspomnienia tysiąca lat, które pląsały w jego oczach niczym rozradowana koza.
– Potrafisz go wytropić?
– Jeśli chcesz.
Icarium skrzywił się.
– Jak długo już się znamy, przyjacielu?
W oczach Mappa pojawił się błysk. Potem Trell wzruszył ramionami.
– Długo. Dlaczego pytasz?
– Słyszę w twoim głosie niechęć. Niepokoi cię ta perspektywa?
– Niepokoi mnie każde spotkanie z demonami, Icariumie. Mappo Trell jest płochliwy jak zając.
– Dręczy mnie ciekawość.
– Wiem.
Dziwnie dobrana para wróciła do małego obozu, ukrytego między dwiema ukształtowanymi przez wiatr skalnymi iglicami. Nie było powodów do pośpiechu. Icarium usiadł na płaskiej skale i zaczął smarować łuk, żeby rogodrewno nie wyschło. Gdy już uznał, że wystarczy, zajął się jednosiecznym mieczem. Wysunął starożytny oręż ze skórzanej pochwy o okuciach z brązu i zaczął przesuwać wzdłuż jego wyszczerbionego ostrza naoliwioną osełkę.
Mappo złożył namiot z niewyprawionych skór, zwinął je na łapu–capu i wepchnął do wielkiego, skórzanego wora. Za nimi podążyły przybory kuchenne oraz posłanie. Zawiązał rzemienie, dźwignął bagaż i zarzucił na ramię. Potem zerknął na czekającego Icariuma, który owinął już łuk i założył go sobie na plecy.
Icarium skinął głową i obaj – pół-Jaghut oraz czystej krwi Trell – ruszyli ścieżką schodzącą ku niecce.
***
Nad ich głowami jarzyły się gwiazdy, które świeciły tak jasno, że spękana patelnia niecki nabrała srebrnawego odcienia. Krwiuchy zniknęły razem z dziennym upałem, pozostawiając noc pojawiającym się z rzadka rojom ciem płaszczowych oraz żywiącym się nimi, podobnym do nietoperzy jaszczurkom zwanym rhizanami.
Mappo i Icarium urządzili sobie postój na dziedzińcu jakichś ruin. Ceglane budynki niemal całkowicie pochłonęła erozja, pozostawiając tylko wysokie do łydek murki otaczające geometrycznym wzorem wyschniętą studnię. Płytki dziedzińca pokrywał delikatny, naniesiony przez wiatr piasek. Mappo odnosił wrażenie, że widzi słaby blask. Pod murami rosły koślawe krzewy, wczepione w nie kurczowo korzeniami.
Na Pan’potsun Odhan i położonej na zachód od niej Świętej Pustyni Raraku pełno było podobnych pamiątek po dawno zaginionych cywilizacjach. Podczas swych wędrówek Mappo i Icarium natrafili na wysokie tele (wzgórza o płaskich szczytach, ukrywające liczne warstwy ruin starożytnych miast) ciągnące się niemal równym szeregiem na odcinku stu pięćdziesięciu mil między wzgórzami a pustynią. Był to niezbity dowód na to, że tu, gdzie teraz rozpościerało się suche, wietrzne pustkowie, istniała ongiś bogata, tętniąca życiem cywilizacja. Ze Świętej Pustyni wywodziła się legenda o Dryjhnie Apokaliptycznej. Mappo zadawał sobie pytanie, czy katastrofa, która spotkała mieszkańców okolicznych miast, przyczyniła się w jakiś sposób do powstania mitów o czasach śmierci i zniszczenia. Pomijając spotykane niekiedy opuszczone posiadłości, podobne do tej, w której się zatrzymali, prawie wszystkie ruiny nosiły ślady przemocy.
Jego myśli wpadły w znajome koleiny. Mappo skrzywił się wściekle.
Nie za całą przeszłość wina spada na nas. Nie znajdujemy się w tej chwili bliżej niż kiedykolwiek przedtem. Nie mam też powodów, by wątpić we własne słowa.
Od tych myśli również się odwrócił.
Prawie na samym środku dziedzińca stała samotna kolumna z różowego marmuru, po jednej stronie pokryta dziobami i wyżłobieniami pozostawionymi przez wiatry, wiejące nieustannie z Raraku na Wzgórza Pan’potsun. Przeciwną stronę wciąż jeszcze zdobiły spiralne wzory wyrzeźbione przez dawno już nieżyjących rzemieślników.
Po wejściu na dziedziniec Icarium natychmiast zbliżył się do wysokiej na sześć stóp kolumny i obejrzał ją ze wszystkich stron. Chrząknął, co powiedziało Mappowi, że znalazł to, czego szukał.
– I co? – zapytał Trell, stawiając na ziemi skórzany worek.
Icarium podszedł do niego, ścierając z rąk pył.
– U podstawy jest mnóstwo śladów pazurków. Poszukiwacze wstąpili na Szlak.
– Szczury? Więcej niż jeden?
– D’ivers – potwierdził Icarium, kiwając głową.
– Ciekawe, kto to mógł być.
– Pewnie Gryllen.
– Mhm, nieprzyjemnie.
Icarium przyjrzał się rozciągniętej na zachodzie równinie.
– Przyjdą też inni. I jednopochwyceni, i d’iversowie. Ci, którzy czują się bliscy ascendencji, i ci, którzy mają do niej daleko, ale i tak szukają Ścieżki.
Mappo przyjrzał się z westchnieniem staremu przyjacielowi.
D’iversowie i jednopochwyceni, dwa przekleństwa zmiennokształtności, gorączka, na którą nie ma lekarstwa. Zbierają się… i to właśnie tutaj.
– Czy to rozsądne, Icariumie? – zapytał cicho. – Zmierzając do swego wiecznego celu, natknęliśmy się na nader nieprzyjemną konwergencję. Jeśli bramy się otworzą, będziemy mieli przeciw sobie zgraję krwiożerczych indywiduów opętanych przekonaniem, że stanowią one drogę do ascendencji.
– Jeśli taka droga rzeczywiście istnieje, to może znajdę na niej również odpowiedzi na moje pytania – odezwał się Icarium, nie odrywając wzroku od horyzontu.
Odpowiedzi nie są błogosławieństwem, przyjacielu. Uwierz mi. Proszę.
– Nadal mi nie wyjaśniłeś, co uczynisz, gdy już je poznasz.
Icarium odwrócił się ku niemu z bladym uśmiechem na twarzy.
– Sam jestem własnym przekleństwem, Mappo. Przeżyłem stulecia, ale cóż wiem o własnej przeszłości? Jak mogę osądzić swe życie, nie mając tej wiedzy?
– Niektórzy uznaliby to przekleństwo za dar – odparł Mappo. Po jego twarzy przemknął cień smutku.
– Ale nie ja. Widzę w tej konwergencji szansę. Być może zdołam dzięki niej uzyskać odpowiedzi. Wolałbym nie wyciągać w tym celu broni, ale uczynię to, jeśli będę musiał.
Trell westchnął po raz drugi i wyprostował się.
– Wkrótce to postanowienie może zostać poddane próbie, przyjacielu. – Zwrócił się na południowy zachód. – Naszym tropem zmierza sześć pustynnych wilków.
Icarium odpakował łuk o kształcie jeleniego poroża i szybkim, płynnym ruchem naciągnął cięciwę.
– Pustynne wilki nigdy nie polują na ludzi.
– To prawda – zgodził się Mappo.
Do wschodu księżyca pozostała jeszcze godzina. Icarium położył obok siebie sześć długich strzał o kamiennych grotach, a potem wpatrzył się w ciemność. Trell poczuł na karku dotknięcie zimnego strachu. Wilków nie było jeszcze widać, wyczuwał jednak ich obecność.
– Jest ich sześć, ale są jednym. To d’ivers.
Wolałbym mieć do czynienia z jednopochwyconym. Zamiana w jedno zwierzę jest wystarczająco nieprzyjemna, ale w całą zgraję…
Icarium zmarszczył brwi.
– Musi być potężny, jeśli zdołał przybrać kształt aż sześciu wilków. Wiesz, kto to może być?
– Mam pewne podejrzenia – odparł cicho Mappo.
Czekali w milczeniu.
W odległości niespełna trzydziestu kroków, z ciemności, która jakby tworzyła samą siebie, wychynęło sześć płowych postaci. W odległości dwudziestu wilki uformowały półokrąg zwrócony w stronę Mappa i Icariuma. Nieruchome nocne powietrze wypełniła ostra woń d’iversa. Jedna z gibkich bestii ruszyła ku nim, zatrzymała się jednak, gdy Icarium uniósł łuk.
– Nie sześć, ale jeden – mruknął.
– Znam go – stwierdził Mappo. – Szkoda, że on nie może powiedzieć tego samego o nas. Brakuje mu pewności, lecz przybrał postać służącą przelewowi krwi. Dzisiejszej nocy Ryllandaras poluje na pustyni. Ciekawe, czy na nas, czy na coś innego.
Icarium wzruszył ramionami.
– Kto przemówi pierwszy, Mappo?
– Ja – odparł Trell, postępując krok naprzód. To będzie wymagało chytrości. Każdy błąd mógł się okazać śmiertelnie groźny. – Zapuściliśmy się daleko od domu, nieprawdaż? – rzekł cichym, pełnym sarkazmu głosem. – Twój brat Treach był przekonany, że cię zabił. Gdzie to była ta rozpadlina? W Dal Hon? A może w Li Heng? O ile dobrze sobie przypominam, byłeś wtedy szakalami.
Wewnątrz ich umysłów zabrzmiał załamujący się i urywany z powodu długiego nieużywania głos Ryllandarasa.
Czuję pokusę, by spróbować z tobą szermierki na słowa, N’Trellu, zanim cię zabiję.
– To może być strata czasu – rzucił od niechcenia Mappo. – Obracam się w takim towarzystwie, że wyszedłem z wprawy tak samo jak ty, Ryllandarasie.
Przewodnik stada skierował jaskrawoniebieskie ślepia na Icariuma.
– Brak mi bystrości, by toczyć takie pojedynki – odezwał się półkrwi Jaghut ledwie słyszalnym głosem. – I tracę już cierpliwość.
To głupie. Tylko osobisty urok może was uratować. Powiedz mi, łuczniku, czy zawierzysz życie sprytowi towarzysza?
Icarium potrząsnął głową.
– W żadnym wypadku. Podzielam jego opinię o nim.
Ryllandaras był wyraźnie zbity z tropu.
A więc podróżujecie razem tylko dla wygody. Towarzysze, którzy sobie nie ufają i nie wierzą nawzajem w swe siły. Stawki muszą być wysokie.
– To mnie już nudzi, Mappo – warknął Icarium.
Wszystkie wilki zesztywniały jednocześnie, wzdrygając się lekko.
Mappo Konus i Icarium. Ach, rozumiemy. Dowiedzcie się, że nie szukamy z wami zwady.
– Pojedynek stoczony – stwierdził Mappo. Uśmiech na jego twarzy poszerzył się, po czym zniknął bez śladu. – Idź polować gdzie indziej, Ryllandarasie, zanim Icarium wyświadczy Treachowi przysługę. – Zanim sprowokujesz to, co poprzysiągłem powstrzymać. – Zrozumiałeś?
Nasze ścieżki… zbiegają się na tropie demona Cienia, odparł d’ivers.
– On już nie służy Cieniowi – poprawił go Mappo. – Należy do sha’ik. Święta Pustynia przebudziła się ze snu.
Na to wygląda. Czy zabronicie nam polować?
Mappo zerknął na Icariuma, który opuścił łuk i wzruszył ramionami.
– Jeśli masz ochotę sprawdzić siłę swych szczęk w starciu z aptorianinem, to wyłącznie twoja sprawa. Nas zainteresował jedynie przelotnie.
W takim razie zaiste zaciśniemy szczęki na gardle demona.
– Chcesz wzbudzić wrogość sha’ik? – zapytał Mappo.
Wilk przewodnik uniósł łeb.
To imię nic dla mnie nie znaczy.
Obaj wędrowcy śledzili wzrokiem oddalające się bestie, które wkrótce zniknęły w czarodziejskiej ciemności. Mappo obnażył zęby, po czym westchnął ciężko. Icarium skinął głową, wyrażając na głos to, co myśleli obaj:
– Ale wkrótce będzie znaczyło.
***
Gdy wickańscy kawalerzyści sprowadzali swe wierzchowce o szerokich grzbietach po trapach transportowca, z ich ust wyrywały się gwałtowne okrzyki radości. Na nabrzeżach Portu Imperialnego w Hissarze panował chaos. Wokół kłębili się niesforni wojownicy obojga płci, a żelazne groty lanc, czarne, związane w warkocze włosy oraz spiczaste czapeczki lśniły w blasku słońca. Duiker, który zajął pozycję na tarasie stojącej u wejścia do portu wieży, spoglądał z góry na tę dziką kompanię ze sporą dozą sceptycyzmu oraz narastającym lękiem.
Obok historyka imperialnego stał przedstawiciel wielkiej pięści Mallick Rel. Miękkie, pulchne dłonie splótł na wydatnym brzuchu, jego skóra lśniła jak naoliwiona, a do tego otaczała go woń areńskich perfum. W najmniejszym stopniu nie wyglądał na głównego doradcę naczelnego wodza malazańskich wojsk stacjonujących w Siedmiu Miastach. Był jhistalskim kapłanem pradawnego boga mórz, Maela. Oficjalnie przybył tu po to, by w imieniu wielkiej pięści przywitać nową pięść Siódmej Armii. Jego obecność była dokładnie tym, na co zakrawała: świadomą obelgą. Duiker przyznał jednak w duchu, że stojący u jego boku człowiek bardzo szybko osiągnął znaczącą pozycję wśród imperialnych graczy na tym kontynencie. Wśród żołnierzy krążyło tysiąc rozmaitych pogłosek na temat tego spokojnego kapłana o łagodnym głosie, a także źródeł wpływu, jaki wywierał na wielką pięść Pormquala, lecz żadna z owych opowieści nie była głośniejsza od szeptu, gdyż historia drogi, która zaprowadziła Mallicka Rela do łask wielkiej pięści, pełna była tajemniczych wypadków spotykających każdego, kto stanął mu na drodze. Śmiertelnych wypadków.
Polityczne bagno otaczające malazańskich okupantów w Siedmiu Miastach było pełne zagadek i śmiertelnie groźne. Duiker podejrzewał, że nowa pięść raczej nie rozumie zawoalowanych gestów wzgardy, jako że nie szkolono go w niuansach etykiety kierujących życiem cywilizowanych obywateli imperium. Historyk musiał zadawać sobie pytanie, jak długo Coltaine z Klanu Wron przeżyje na swym nowym stanowisku.
Mallick Rel wydął pulchne wargi i głęboko odetchnął.
– Historyku – odezwał się cicho. W jego głosie pobrzmiewał słaby, syczący akcent z Gedorian Falari. – Raduje mnie twa obecność. I ciekawi. Areński dwór jest daleko stąd… – Uśmiechnął się, nie odsłaniając barwionych na zielono zębów. – Ostrożność wywołana odległą czystką?
Słowa niby plusk fal, nieokreślona nieszczerość i zdradliwa cierpliwość boga Maela. Rozmawiam z Relem już po raz czwarty. Jak ja nie cierpię tej kreatury!
Duiker odchrząknął.
– Cesarzowa nie poświęca mi zbyt wiele uwagi, jhistalu…
Cichy śmiech Mallicka Rela przypominał odgłos grzechotki węża.
– Nie dba o historyka czy o historię? Wyczuwam cień goryczy z powodu rady, którą odrzucono albo co gorsza zignorowano. Nie obawiaj się, z wież Unty nie przyleciały do nas żadne zbrodnie.
– Słyszę to z radością – mruknął Duiker, zastanawiając się, skąd kapłan ma te informacje. – Zatrzymałem się w Hissarze ze względu na moje badania – wyjaśnił po chwili. – Precedens wysyłania więźniów do kopalń otataralu na wyspie sięga czasów cesarza, choć on na ogół rezerwował ten los dla magów.
– Magów? Ach, ach.
Duiker skinął głową.
– Skuteczne, lecz nieprzewidywalne. Nadal nie wiemy zbyt wiele o szczególnych właściwościach otataralu jako kruszcu tłumiącego działanie magii. Tak czy inaczej, większość tych czarodziejów popadła w obłęd, aczkolwiek nie wiadomo, czy był to skutek działania rudy, czy też odcięcia od ich grot.
– A czy w następnym transporcie niewolników znajdują się magowie?
– Trochę ich jest.
– To znaczy, że wkrótce poznamy odpowiedź na to pytanie.
– Wkrótce – zgodził się Duiker.
Na molo o kształcie litery T kłębił się wir bojowo nastawionych Wickan, wystraszonych tragarzy i krewkich rumaków bojowych. Wąskiego wyjścia prowadzącego z portu na brukowane półrondo strzegł kordon Gwardii Hissarskiej. Pochodzący z Siedmiu Miast gwardziści nałożyli sobie na ramiona okrągłe tarcze i wydobyli z pochew tulwary. Zaczęli powoli machać szerokimi, zakrzywionymi mieczami, wygrażając Wickanom, którzy odpowiedzieli chrapliwymi okrzykami wyzwania.
Na tarasie pojawili się dwaj kolejni mężczyźni. Duiker pozdrowił ich skinieniem głowy. Mallick Rel nie raczył zwrócić uwagi na prostego kapitana i ostatniego z kadrowych magów Siódmej Armii. Obaj z pewnością znaczyli zbyt mało, by kapłanowi opłacało się zabiegać o ich względy.
– Witaj, Kulp – zwrócił się Duiker do przysadzistego, białowłosego czarodzieja. – Może się okazać, że przybyłeś akurat na czas.
Kulp wykrzywił w kwaśnym grymasie wąską, opaloną twarz.
– Tylko po to, by zachować własną skórę w całości, Duiker. Nie mam zamiaru służyć Coltaine’owi jako dywan na drodze do stanowiska. W końcu to jego ludzie. Śmiem twierdzić, że fakt, iż nawet nie kiwnął palcem, by zapobiec zamieszkom, na które się tu zanosi, rokuje raczej źle.
Kapitan mruknął cicho na znak zgody.
– Trudno to przełknąć – warknął. – Połowa tutejszych oficerów po raz pierwszy przelała krew podczas walk z tym sukinsynem, a teraz przysłali go tutaj, żeby przejął dowództwo. Na knykcie Kaptura! – dorzucił. – Nikt nie będzie płakał, jeśli Gwardia Hissarska ukatrupi Coltaine’a i jego wickańskich dzikusów jeszcze w porcie. Siódma Armia ich nie potrzebuje.
– Oto prawda kryjąca się za groźbą rebelii – zgodził się Mallick Rel, zwracając się do Duikera. Jego oczy nic nie wyrażały. – Cały ten kontynent to gniazdo żmij. Coltaine to dziwny kandydat…
– Nie taki dziwny – sprzeciwił się Duiker, wzruszając ramionami. Ponownie skierował uwagę na wydarzenia rozgrywające się na dole. Wickanie znajdujący się najbliżej hissarczyków zaczęli paradować dumnym krokiem w tę i we w tę przed szeregiem zakutych w zbroje żołnierzy. W każdej chwili mogła wybuchnąć regularna bitwa. Wyjście z portu lada moment miało spłynąć krwią. Widząc, że Wickanie naciągają rogowe łuki, historyk poczuł w żołądku zimny ucisk. Z alei po prawej na główną kolumnadę wynurzyła się następna, najeżona pikami kompania gwardii.
– Dlaczego tak sądzisz? – zapytał Kulp.
Duiker odwrócił się i z zaskoczeniem zauważył, że wszyscy trzej mężczyźni wpatrują się w niego. Wrócił myślami do swych ostatnich słów, po czym znów wzruszył ramionami.
– Coltaine zjednoczył wickańskie klany i poprowadził je do powstania przeciw imperium. Cesarzowi trudno było zmusić go do uległości. Niektórzy z was wiedzą o tym z własnego doświadczenia. Potem, w typowym dla siebie stylu, Kellanved pozyskał jego lojalność…
– W jaki sposób? – warknął Kulp.
– Tego nikt nie wie – odparł z uśmiechem Duiker. – Cesarz rzadko opowiadał o swych sukcesach. Tak czy inaczej, cesarzowa Laseen nie darzy miłością ulubionych wodzów swego poprzednika i dlatego Coltaine cały ten czas gnił w jakiejś dziurze w Quon Tali. Potem jednak sytuacja się zmieniła. Przyboczna Lorn zginęła w Darudżystanie, wielka pięść Dujek zbuntował się razem ze swoją armią, praktycznie kładąc kres kampanii na Genabackis, a tu, w Siedmiu Miastach, zbliża się Rok Dryjhny, rok przepowiadanego powstania. Laseen potrzebuje zdolnych dowódców, bo inaczej wszystko wymknie się jej z rąk. Nowej przybocznej Tavore brak doświadczenia. Dlatego…
– Coltaine. – Kapitan skinął głową. Mars na jego czole pogłębił się jeszcze. – Przysłała go tu po to, żeby objął dowództwo nad Siódmą Armią i uporał się z rebelią…
– Ostatecznie, któż potrafi skuteczniej stłumić insurekcję niż wojownik, który sam kiedyś dowodził powstaniem? – dodał z przekąsem.
– Jeśli w armii dojdzie do buntu, jego szanse będą marne – wtrącił Mallick Rel, nie spuszczając wzroku ze sceny rozgrywającej się na dole.
Błysnęło pół tuzina tulwarów. Wickanie wzdrygnęli się, a potem wyciągnęli własne długie noże. Wyglądało na to, że znaleźli sobie przywódcę: wysokiego wojownika o groźnym wyglądzie, z fetyszami wplecionymi w długie warkocze, który głośnym rykiem dodawał odwagi swym ludziom, wymachując orężem nad głową.
– Kapturze! – zaklął historyk. – Gdzie, do licha, jest Coltaine?
Kapitan parsknął śmiechem.
– To ten wielki z długim nożem.
Duiker wybałuszył oczy.
Ten wariat to Coltaine? Nowa pięść Siódmej Armii?
– Widzę, że w ogóle się nie zmienił – ciągnął kapitan. – Jeśli wódz wszystkich klanów chce zachować głowę na karku, musi być wredniejszy niż cała reszta razem wzięta. Jak ci się zdaje, dlaczego cesarz tak bardzo go lubił?
– Beru, broń – wyszeptał przerażony Duiker.
Chwilę później przeraźliwe zawodzenie Coltaine’a błyskawicznie uciszyło wszystkich Wickan. Broń zniknęła w pochwach, łuki opadły, a strzały znalazły się w kołczanach. Nawet wierzgające, próbujące gryźć konie znieruchomiały, unosząc łby i strzygąc uszami. Wokół Coltaine’a pojawiła się pusta przestrzeń. Wysoki wojownik odwrócił się plecami do gwardzistów i skinął dłonią. Czterech stojących na tarasie mężczyzn przyglądało się bez słowa, jak z absolutną precyzją osiodłano wszystkie konie. Po niespełna minucie jeźdźcy dosiedli rumaków i ruszyli naprzód w ciasnym, defiladowym szyku, godnym elitarnych oddziałów imperium.
– Świetnie to zrobił – stwierdził Duiker.
Z ust Mallicka Rela wyrwało się ciche westchnienie.
– Perfekcyjne wyliczenie czasu, wyzwanie godne bestii, a potem gest wzgardy skierowany pod adresem gwardii. Ciekawe, czy i pod naszym?
– Coltaine jest chytry jak wąż, jeżeli o to właśnie pytasz – zauważył kapitan. – Jeśli Naczelnemu Dowództwu w Arenie wydaje się, że będzie w ich rękach marionetką, to czeka ich przykra niespodzianka.
– To cenna informacja – przyznał Rel.
Kapitan wyglądał tak, jakby przed chwilą połknął jakiś ostry przedmiot. Duiker zdał sobie sprawę, że oficer odezwał się bez zastanowienia, zapominając o pozycji kapłana w Naczelnym Dowództwie.
Kulp odchrząknął.
– Ustawił ich w zwartą formację. Wygląda na to, że jazda do koszar będzie jednak spokojna.
– Muszę przyznać, że z niecierpliwością oczekuję spotkania z nową pięścią Siódmej Armii – rzekł z przekąsem Duiker.
Przyglądający się spod opadających powiek wydarzeniom na dole Rel skinął głową.
– Zgadzam się.
***
Płynąca wprost na południe łódź rybacka zostawiła za sobą Wyspy Skara i wypłynęła na morze Kansu. Jej trójkątny żagiel łopotał głośno na wietrze. Jeśli wichura nie straci na gwałtowności, za cztery godziny powinni dotrzeć do ehrlitańskiego wybrzeża. Skrzypek zasępił się jeszcze bardziej.
Ehrlitańskie wybrzeże. Siedem Miast. Nienawidzę tego cholernego kontynentu. Nie mogłem go znieść już za pierwszym razem, a teraz jest jeszcze gorzej.
Wychylił się przez nadburcie i splunął gorzką żółcią w ciepłe, zielone morze.
– Czujesz się już lepiej? – zapytał stojący na dziobie Crokus. Jego młoda, opalona twarz zmarszczyła się w wyrazie szczerego zatroskania.
Stary sabotażysta miał wielką ochotę zdzielić młodzieńca w gębę, warknął jednak tylko, pochylając się jeszcze bardziej.
Siedzący u rumpla Kalam wybuchnął basowym śmiechem.
– Skrzypek i woda nie zgadzają się ze sobą, chłopcze. Popatrz tylko na niego. Jest bardziej zielony niż ta twoja cholerna skrzydlata małpa.
Obok policzka sabotażysty rozległo się pełne współczucia sapanie. Skrzypek otworzył przekrwione oko i ujrzał maleńką, pomarszczoną twarzyczkę.
– Zmiataj, Moby – wychrypiał. Chowaniec, który ongiś służył wujkowi Crokusa, Mammotowi, wyraźnie upodobał sobie sapera, tak jak często czyniły to bezdomne psy i koty. Kalam, rzecz jasna, twierdził, że było na odwrót.
– To kłamstwo – wyszeptał Skrzypek. – Kalam kłamie po mistrzowsku…
Tak jak wtedy, gdy leniuchowaliśmy przez cały tydzień w Rutu Jelba, licząc na to, że może jak raz pojawi się jakiś kupiec ze Skrae. „Chcesz kupić bilet na wygodny statek, Skrzypek? To nie będzie podobne do tego cholernego rejsu przez ocean, nie, nie”. Wtedy też miało być wygodnie. Cały tydzień w Rutu Jelba, pełnej jaszczurek, śmierdzącej dziurze, gdzie cegły są pomarańczowe, a potem co? Osiem jakata za tą przepiłowaną na pół, utkaną szmatami beczkę po ale.
Z upływem godzin miarowy rytm fal uspokoił Skrzypka. Saper wrócił myślami do przerażająco długiej podróży, jaka zaprowadziła ich tutaj. Potem pomyślał o równie długiej podróży, która ich jeszcze czekała.
Nigdy nie wybieramy łatwych sposobów, prawda?
Osobiście wolałby, żeby wszystkie morza wyschły.
Ludzie mają nogi, nie płetwy. A teraz czeka nas wędrówka lądem przez pełne much, bezwodne pustkowie, gdzie ludzie uśmiechają się tylko po to, by oznajmić, że chcą cię zabić.
Dzień ciągnął się bez końca. Skrzypek dygotał, a twarz miał zieloną.
Pomyślał o towarzyszach, których zostawił na Genabackis. Żałował, że nie maszeruje teraz u ich boku.
Idą na religijną wojnę. Nie zapominaj o tym, Skrzypek. Takie wojny to nie zabawa.
Podczas podobnych konfliktów nie miał zastosowania rozsądek, który nieraz pozwalał się poddać. Niemniej drużyna była wszystkim, co znał od lat. Gdy wyszedł z jej cienia, czuł się osierocony.
Ze starej paki został tylko Kalam, a on zwie kraj, do którego się wybieramy, ojczyzną. I uśmiecha się, nim zabije. A do tego zaplanowali z Szybkim Benem coś, o czym nie chcą mi powiedzieć.
– Znowu te latające ryby – odezwała się Apsalar. Jej głos pozwolił mu zidentyfikować miękką dłoń, która spoczęła na jego barku. – Są ich całe setki!
– Ściga je coś wielkiego, co wypłynęło z głębin – stwierdził Kalam.
Skrzypek wyprostował się z jękiem. Moby wykorzystał tę sposobność, by zdradzić motyw ukryty za całodziennym gruchaniem. Wlazł saperowi na kolana, zwinął się i zamknął żółte oczy. Skrzypek zacisnął ręce na nadburciu i razem z trojgiem towarzyszy wpatrzył się w ławicę latających ryb, widoczną w odległości stu jardów po prawej burcie. Długie jak ręka mężczyzny mlecznobiałe ryby wyskakiwały z wody, przelatywały około trzydziestu stóp, a potem znikały pod powierzchnią. W morzu Kansu latające ryby polowały niczym rekiny. Ich ławica potrafiła w niespełna godzinę ogryźć do kości całego wieloryba. Wykorzystywały swą umiejętność latania, by spadać mu na grzbiet, gdy się wynurzał, chcąc zaczerpnąć powietrza.
– Co, na Maela, może na nie polować?
Kalam zmarszczył brwi.
– W Kansu nie powinno być nic takiego. W Głębi Poszukiwacza są oczywiście dhenrabi.
– Dhenrabi! Ach, to mnie pociesza, Kalam! Niesamowicie!
– Czy to jakiś wąż morski? – zapytał Crokus.
– Wyobraź sobie wija długiego na osiemdziesiąt kroków – zaczął Skrzypek. – Owija się wokół wieloryba albo statku, wydmuchuje powietrze spod swego pancerza i tonie jak kamień, pociągając za sobą zdobycz.
– Są rzadkie i nigdy ich nie widziano w płytkich wodach – uspokoił go Kalam.
– Do tej pory – dorzucił Crokus, podnosząc zalękniony głos.
Dhenrabi wynurzył się w samym środku ławicy latających ryb. Miotał łbem z boku na bok, a jego rozwarta paszcza o ostrych jak brzytwa zębach rozszarpywała dziesiątki ofiar. Łeb stwora miał aż dziesięć sążni szerokości. Jego segmentowany, porośnięty pąklami pancerz był ciemnozielony, a z każdego członu wyrastały długie, pokryte chityną kończyny.
– Osiemdziesiąt kroków długości? – wysyczał Skrzypek. – Chyba po przecięciu na pół!
Kalam wyprostował się.
– Przygotuj żagiel, Crokus. Spróbujemy ucieczki. Na zachód.
Skrzypek zrzucił z kolan piszczącego Moby’ego, otworzył plecak i przystąpił do rozpakowywania kuszy.
– Kalam, jeśli to bydlę uzna, że wyglądamy apetycznie…
– Wiem – mruknął skrytobójca.
Montując pośpiesznie wielką żelazną broń, Skrzypek podniósł wzrok i spojrzał w wytrzeszczone oczy Apsalar. Jej twarz zupełnie zbielała. Saper mrugnął znacząco.
– Jeśli spróbuje nas zaczepiać, mamy dla niego niespodziankę, dziewczyno.
Skinęła głową.
– Pamiętam…
Dhenrabi w końcu ich zauważył. Porzucił ławicę ryb latających i wijąc się, popłynął w ich stronę.
– To nie jest zwykły potwór – mruknął Kalam. – Czujesz ten zapach, Skrzypek?
Ostry, korzenny.
– Na oddech Kaptura, to jednopochwycony!
– Kto? – zdziwił się Crokus.
– Zmiennokształtny – wyjaśnił Kalam.
Umysł Skrzypka wypełnił ochrypły głos. Wyraz twarzy jego towarzyszy świadczył, że oni również go słyszeli.
Śmiertelnicy, mieliście pecha, że widzieliście, jak tędy przepływam.
Saper stęknął. Stwór nie sprawiał wrażenia zbytnio zmartwionego.
Musicie zginąć, choć nie zhańbię waszych ciał, pożerając je, mówiła bestia.
– To miło z twojej strony – mruknął Skrzypek, ładując do kuszy wielki pocisk, w którym żelazny grot zastąpiono glinianą kulą wielkości grejpfruta.
Kolejna łódź rybacka zaginie bez wieści, ciągnął ironicznym tonem jednopochwycony. Niestety.
Skrzypek powlókł się na rufę i przykucnął obok Kalama. Skrytobójca wyprostował się i spojrzał prosto na dhenrabiego, jedną dłonią trzymając rumpel.
– Jednopochwycony! Zostaw nas w spokoju. Nic nas nie obchodzą twoje sprawy!
Nie będziecie cierpieć.
Stwór pomknął prosto ku rufie barki, tnąc fale niczym okręt o ostrym dziobie. Rozwarł szeroko paszczę.
– Ostrzegaliśmy cię – oznajmił Skrzypek.
Uniósł kuszę, wycelował i wystrzelił. Bełt pomknął wprost w otwartą paszczę. Szybki niczym błyskawica dhenrabi pochwycił drzewce. Cienkie, ostre jak piła zęby przecięły drewno i rozbiły glinę, wystawiając ukrytą wewnątrz proszkową miksturę na działanie powietrza. Natychmiast nastąpiła eksplozja, która rozerwała głowę jednopochwyconego.
Wszędzie wokół do wody posypał się deszcz odłamków czaszki oraz szarego mięsa. Zapalający proszek palił gwałtownym płomieniem wszystko, do czego przylgnął. Para buchała z sykiem w powietrze. Impet zaniósł bezgłowe ciało na odległość czterech sążni od rufy barki. Gdy przebrzmiały ostatnie echa eksplozji, truchło pogrążyło się gładko w morskiej toni. Nad falami unosił się dym.
– Wybrałeś sobie niewłaściwych rybaków – podsumował Skrzypek, opuszczając broń.
Kalam wrócił do rumpla, ponownie kierując statek na południe. Powietrze stało się dziwnie nieruchome. Skrzypek zdemontował kuszę i owinął ją w impregnowaną szmatę. Potem wrócił na śródokręcie, a Moby wlazł mu na kolana. Saper podrapał się z westchnieniem za uchem.
– I co ty na to, Kalam?
– Nie jestem pewien – przyznał skrytobójca. – Co mogło sprowadzić jednopochwyconego na morze Kansu? Dlaczego nie chciał, żeby ktoś się dowiedział o jego obecności?
– Gdyby był z nami Szybki Ben…
– Ale go nie ma, Skrzypek. Będziemy musieli żyć z tą tajemnicą. Miejmy nadzieję, że nie natrafimy na następnego.
– Myślisz, że to ma coś wspólnego z…
Kalam wykrzywił wściekle twarz.
– Nie.
– Z czym? – zainteresował się Crokus. – O czym mówicie?
– Tak sobie tylko gadamy – odparł Skrzypek. – Jednopochwycony płynął na południe. Tak samo jak my.
– I co z tego?
Skrzypek wzruszył ramionami.
– Nic. Nieważne. – Splunął za burtę i oklapł. – Przez całe to zamieszanie zapomniałem o chorobie morskiej. Ale teraz znowu jest spokojnie, niech to szlag!
Wszyscy umilkli, choć zasępiona mina Crokusa świadczyła, że chłopak z pewnością nie zapomni o tej sprawie.
Nadal dął silny wiatr, który pchał ich szybko na południe. Po niespełna trzech godzinach Apsalar oznajmiła, że dostrzega przed nimi ziemię. Czterdzieści minut później Kalam nadał statkowi kurs równoległy do ehrlitańskiego brzegu, utrzymując odeń odległość półtorej mili. Halsowali na zachód, wzdłuż porośniętego cedrami górskiego pasma. Powoli nadciągała noc.
– Chyba widzę jeźdźców – odezwała się Apsalar.
Skrzypek uniósł głowę, razem z pozostałymi wpatrując się w szereg konnych, którzy zmierzali biegnącym grzbietem wzniesienia przybrzeżnym traktem.
– Widzę sześciu – powiedział Kalam. – Drugi z nich…
– Niesie imperialny proporzec – dokończył Skrzypek. Wykrzywił twarz, czując gorzki smak w ustach. – Posłaniec z eskortą lansjerów.
– Zmierzają do Ehrlitanu – dodał Kalam.
Skrzypek odwrócił się i spojrzał w ciemne oczy towarzysza.
Kłopoty?
Być może.
Ta bezgłośna wymiana słów była owocem wielu lat wspólnej wojaczki.
– Coś nam grozi? – zaniepokoił się Crokus. – Kalam? Skrzypek?
Chłopak jest bystry.
– Trudno wyczuć – mruknął Skrzypek. – Widzieli nas, ale kogo właściwie zobaczyli? Czworo rybaków na barce, jakąś rodzinę ze Skrae, która płynie do portu, żeby zakosztować cywilizacji.
– Na południe od tych drzew jest wioska – stwierdził Kalam. – Miej oko na ujście strumienia i plażę, na której nie będzie wyrzuconego na brzeg drewna, Crokus. Domy będą stały po zawietrznej od grzbietu, to znaczy w głębi lądu. Jak tam moja pamięć, Skrzypek?
– Całkiem niezła, jak na tubylca. Jak daleko stąd do miasta?
– Dziesięć godzin drogi na piechotę.
– Tak blisko?
– Tak blisko.
Skrzypek umilkł. Imperialny posłaniec zniknął im z pola widzenia wraz ze swą eskortą, skręcając na południe, w stronę Ehrlitanu. Wędrowcy do tej pory planowali wpłynąć anonimowo do tłocznego, starożytnego ehrlitańskiego portu. Najprawdopodobniej informacja dostarczona przez posłańca nie miała z nimi nic wspólnego, jako że niczym się nie zdradzili od czasu, gdy przypłynęli z Genabackis do imperialnego portu Karakarang. Zaciągnęli się jako załoga na handlowy statek Niebieskich Moranthów, by w ten sposób opłacić przejazd. Z Karakarangu wyruszyli lądową trasą wiodącą przez góry Talgai do Rutu Jelba. Był to typowy szlak pielgrzymów Tanno. Potem spędzili tydzień w Rutu Jelba, starając się nie rzucać w oczy. Tylko Kalam wybierał się nocą do dzielnicy portowej, szukając statku, który przewiózłby ich przez Morze Otataralowe na kontynent.
W najgorszym razie do jakiegoś urzędnika mógł dotrzeć meldunek, że na malazańskim terytorium pojawili się dwaj ludzie wyglądający na dezerterów, w towarzystwie Genabackanina i kobiety. Nie była to raczej wiadomość, która wstrząsnęłaby imperialnym gniazdem os tak bardzo, że dotarłaby aż do Ehrlitanu. Zapewne Kalam ulegał swej zwykłej paranoi.
– Widzę ujście strumienia – odezwał się Crokus, wskazując na wybrzeże. Skrzypek zerknął na Kalama.
To kraj nieprzyjaciela. Jak nisko musimy się czołgać?
Niżej niż pasikoniki, Skrzypek.
Na oddech Kaptura.
– Nienawidzę Siedmiu Miast – wyszeptał saper, spoglądając na brzeg. Leżący na jego kolanach Moby ziewnął, odsłaniając pełen zestaw ostrych jak igły kłów. Skrzypek pobladł. – Leż sobie spokojnie, malutki – powiedział z drżeniem.
Kalam obrócił rumpel. Żaglem zajął się Crokus, który po dwumiesięcznym rejsie przez Głębię Poszukiwacza nabrał w tym wielkiej biegłości. Barka sunęła swobodnie z wiatrem, a wystrzępiony żagiel prawie wcale nie łopotał. Apsalar poruszyła się, nie wstając z miejsca, rozprostowała ramiona i uśmiechnęła się do Skrzypka. Saper skrzywił się i odwrócił wzrok.
Niech mną Pożoga potrząśnie. Nie mogę pozwolić, żeby szczęka mi opadała za każdym razem, kiedy ta dziewczyna się uśmiecha. Kiedyś była kimś innym. Morderczynią, nożem boga. Robiła różne rzeczy… Poza tym jest z Crokusem, nie? Chłopak ma kupę szczęścia, a wszystkie kurwy w Karakarangu wyglądały jak francowate siostry z jakiejś wielkiej francowatej rodziny, z francowatymi dziećmi u bioder… Otrząsnął się. Oj, Skrzypek, za długo byłeś na morzu, stanowczo za długo!
– Nie widzę żadnych łodzi – stwierdził Crokus.
– Są w górze strumienia – wymamrotał Skrzypek, dłubiąc paznokciem w brodzie w poszukiwaniu gnidy. Po chwili wyciągnął ją i wyrzucił za burtę.
Dziesięć godzin na piechotę, potem Ehrlitan, kąpiel, golenie, dziewczyna z Kansu z gęstym grzebieniem w ręku, a później wolna noc.
Crokus trącił go łokciem.
– Niecierpliwisz się, Skrzypek?
– Nawet nie wiesz jak bardzo.
– Byłeś tu podczas podboju, prawda? Kiedy Kalam walczył po drugiej stronie, pod rozkazami Siedmiu Świętych Falah’dów, T’lan Imassowie służyli cesarzowi, a…
– Wystarczy. – Skrzypek skinął dłonią. – Nie musisz mi o tym przypominać. Kalamowi też nie. Wszystkie wojny są paskudne, ale ta była wyjątkowo ohydna.
– Czy to prawda, że służyłeś w kompanii, która ścigała Szybkiego Bena po Świętej Pustyni Raraku, i że Kalam był waszym przewodnikiem, ale on i Szybki chcieli zdradzić was wszystkich, tylko że Sójeczka się zorientował…
Skrzypek odwrócił się i przeszył Kalama wściekłym spojrzeniem.
– Jedna noc spędzona w Rutu Jelba nad dzbankiem falarskiego rumu i chłopak już wie więcej niż jakikolwiek imperialny historyk, który jeszcze pozostał przy życiu. – Ponownie spojrzał na Crokusa. – Posłuchaj, synu, lepiej zapomnij o wszystkim, co opowiedział ci ten zapijaczony głąb. Przeszłość i tak już nas prześladuje i nie ma sensu ułatwiać jej zadania.
Crokus przebiegł dłonią po swych długich, czarnych włosach.
– Jeśli w Siedmiu Miastach jest tak niebezpiecznie, to dlaczego nie popłyniemy od razu do Quon Tali, gdzie mieszkała Apsalar? – zapytał cicho. – Mieliśmy znaleźć jej ojca. Dlaczego wybraliśmy się na inny kontynent i czemu aż tak się ukrywamy?
– To nie takie proste – warknął Kalam.
– Dlaczego? Myślałem, że po to jest cała ta podróż. – Crokus sięgnął po dłoń Apsalar i uścisnął ją obiema rękami, nadal jednak spoglądał na Kalama i Skrzypka z nieustępliwą miną. – Mówiliście, że jesteście jej to dłużni. Zrobiono jej krzywdę i chcieliście to naprawić. Teraz jednak myślę, że kryje się w tym coś więcej, że obaj coś zaplanowaliście, a odwiezienie Apsalar do domu to był jedynie pretekst, żebyście mogli wrócić do waszego imperium, mimo że oficjalnie jesteście wyjęci spod prawa. Nie wiem, co takiego zaplanowaliście, ale to dlatego przybyliśmy tutaj, do Siedmiu Miast, i dlatego musimy się ukrywać i bać wszystkiego, jakby ścigała nas cała malazańska armia. – Przerwał, zaczerpnął głęboko tchu i mówił dalej. – Mamy prawo poznać prawdę, bo narażacie nas na niebezpieczeństwo, a my nawet nie wiemy, co nam grozi i z jakiego powodu. No, to gadajcie. Słucham.
Skrzypek oparł się o nadburcie i spojrzał na Kalama, unosząc brwi.
– No, kapralu? To twoja działka.
– Zrób mi listę, Skrzypek – polecił Kalam.
– Cesarzowa chce zdobyć Darudżystan. – Saper spojrzał Crokusowi w oczy. – Zgadza się?
Chłopak po chwili wahania skinął głową.
– A jeśli czegoś chce, to na ogół prędzej czy później to dostaje – ciągnął Skrzypek. – Można powiedzieć, że świadczą o tym precedensy. Raz już próbowała zdobyć twoje miasto, prawda, Crokus? Kosztowało ją to przyboczną Lorn, dwa imperialne demony i lojalność wielkiej pięści Dujeka, nie wspominając o stracie Podpalaczy Mostów. To zabolałoby każdego.
– Jasne. Ale co to ma wspólnego…
– Nie przerywaj. Kapral kazał mi zrobić listę, to ją robię. Jak dotąd wszystko rozumiesz? Świetnie. Darudżystan raz już się jej wymknął, ale na pewno spróbuje po raz drugi. Jeśli będzie miała szansę.
– A dlaczego miałaby nie mieć? – Crokus spojrzał na niego spode łba. – Sam mówiłeś, że jeśli czegoś chce, zwykle to dostaje.
– Jesteś wierny swojemu miastu, Crokus?
– Oczywiście…
– To znaczy, że zrobiłbyś wszystko, żeby nie pozwolić cesarzowej go podbić?
– Tak, ale…
– Kapralu?
Skrzypek ponownie zerknął na Kalama.
Krzepki czarnoskóry mężczyzna oderwał wzrok od fal, westchnął i skinął głową. Spojrzał na Crokusa.
– Sprawy mają się następująco, chłopcze. Czas nadszedł. Wybieram się do niej w odwiedziny.