Wspomnienie lodu. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 3 - Steven Erikson - ebook + książka

Wspomnienie lodu. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 3 ebook

Steven Erikson

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Na spustoszonym kontynencie Genabackis zrodziło się nowe, straszliwe imperium, Pannion Domin, które szerzy się niczym potop skażonej krwi, pożerając wszystkich wrogów tajemniczego proroka zwanego panniońskim jasnowidzem. Sprzeciwia mu się sojusz, w którego skład wchodzą Zastęp Dujeka Jednorękiego, Caladan Brood, Anomander Rake oraz Rhivijczycy z równin. Fanatycy jasnowidza mają przewagę liczebną, dlatego też sojusznicy muszą zapomnieć o dzielących ich różnicach i nawiązać kontakt z potencjalnymi sprzymierzeńcami, tajemniczym bractwem najemników, noszącym nazwę Szarych Mieczy, które zobowiązało się bronić miasta Capustan przed oszalałymi hordami.

„Wspomnienie lodu”, w którym powraca wielu kluczowych bohaterów „Ogrodów księżyca”, stanowi kolejny rozdział epickiej fantasy Stevena Eriksona - „Malazańskiej Księgi Poległych”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1492

Oceny
4,7 (137 ocen)
105
26
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LusiaCycusia

Nie oderwiesz się od lektury

Wow, po prostu wow
10
keeteck

Nie oderwiesz się od lektury

mistrzostwo światotwórstwa.
10
simonsith

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsze czytanie mojego życia
10
IgorAntecki

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!!!!😀
00
rafiks20

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłem się oderwać, mimo że czytam cykl po raz kolejny.
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Wyra­żam wdzięcz­ność za pomoc i wspar­cie nastę­pu­ją­cym oso­bom: Clare, Bowe­nowi, Mar­kowi, Davi­dowi, Chri­sowi, Ric­kowi, Cam, Court­ney­owi; Susan i Pete­rowi, Davi­dowi Tho­ma­sowi senio­rowi i junio­rowi, Har­riet, Chri­sowi, Lily, Minie i Smudge’owi; Patric­kowi Wal­showi, Simo­nowi i Jane. Dzię­kuję rów­nież Dave’owi Hol­de­nowi i jego miłemu per­so­ne­lowi z Pizza Place (Tri­cii, Cindy, Liz, Tanis, Bar­ba­rze, Joan, Nadii, Aman­dzie, Tony, Andi i Jody) za miej­sce i dokładki. Dzię­kuję też Joh­nowi Meaney­owi za obrzy­dliwe szcze­góły doty­czące mar­twych nasion.

Dra­ma­tis per­so­nae

Kara­wan­se­raj

Zrzęda: straż­nik kara­wa­nowy

Stonny Menac­kis: straż­niczka kara­wa­nowa

Harllo: straż­nik kara­wa­nowy

Buke: straż­nik kara­wa­nowy

Bau­che­lain: podróż­nik

Kor­bal Bro­ach: jego mało­mówny towa­rzysz

Eman­ci­por Reese: słu­żący

Keruli: kupiec

Mar­mur: cza­ro­dziej

W Capu­sta­nie

Bru­kha­lian: Śmier­telny Miecz Reve Fenera (Szare Mie­cze)

Itko­vian: Tar­cza Kowa­dło Reve Fenera (Szare Mie­cze)

Kar­na­das: Boży Jeź­dziec Reve Fenera (Szare Mie­cze)

Rekrutka Vel­bara: (Szare Mie­cze)

Star­szy Sier­żant Norul: (Szare Mie­cze)

Fara­ka­lian: (Szare Mie­cze)

Naka­lian: (Szare Mie­cze)

Torun: (Szare Mie­cze)

Sidlis: (Szare Mie­cze)

Nil­ba­nas: (Szare Mie­cze)

Jelar­kan: książę i władca Capu­stanu

Arard: książę i władca in absen­tia Koralu

Rath’Fener: (kapłan z Rady Masek)

Rath’Tron Cie­nia: (kapłan z Rady Masek)

Rath’Kró­lowa Snów: (kapłanka z Rady Masek)

Rath’Kap­tur: (kapłan z Rady Masek)

Rath’D’rek: (kapłan z Rady Masek)

Rath’Trake: (kapłan z Rady Masek)

Rath’Pożoga: (kapłanka z Rady Masek)

Rath’Togg: (kapłan z Rady Masek)

Rath’Fan­de­ray: (kapłanka z Rady Masek)

Rath’Des­sem­brae: (kapłanka z Rady Masek)

Rath’Oponn: (kapłan z Rady Masek)

Rath’Beru: (kapłan z rady Masek)

Zastęp Jed­no­rę­kiego

Dujek Jed­no­ręki: dowódca armii mala­zań­skich rene­ga­tów

Sójeczka: zastępca dowódcy armii mala­zań­skich rene­ga­tów

Skręt: dowódca Czar­nych Moran­thów

Artan­thos: cho­rąży armii mala­zań­skich rene­ga­tów

Koszar: ofi­cer łącz­ni­kowy

Hareb: szla­chet­nie uro­dzony kapi­tan

Ganoes Paran: kapi­tan, Pod­pa­la­cze Mostów

Ner­wu­sik: sier­żant, Siódma Dru­żyna, Pod­pa­la­cze Mostów

Wyka­łaczka: kapral, Siódma Dru­żyna, Pod­pa­la­cze Mostów

Deto­ran: żoł­nierka, Siódma Dru­żyna

Trzpień: mag i saper, Siódma Dru­żyna

Nie­widka: żoł­nierka, Siódma Dru­żyna

Mło­tek: uzdro­wi­ciel, Dzie­wiąta Dru­żyna

Płot: saper, Dzie­wiąta Dru­żyna

Bie­gu­nek: żoł­nierz, Dzie­wiąta Dru­żyna

Szybki Ben: mag, Dzie­wiąta Dru­żyna

Chwiejny: (kapral Pod­pa­la­czy Mostów)

Buc­klund: (sier­żant Pod­pa­la­czy Mostów)

Kny­pek: (saper Pod­pa­la­czy Mostów)

Mierzwa: (uzdro­wi­ciel Pod­pa­la­czy Mostów)

Nie­bie­ska Perła: (mag Pod­pa­la­czy Mostów)

Goleń: (mag Pod­pa­la­czy Mostów)

Paluch: (mag Pod­pa­la­czy Mostów)

Zastęp Bro­oda

Cala­dan Brood: naczelny wódz armii wyzwo­leń­czej na Gena­bac­kis

Ano­man­der Rake: władca Odpry­sku Księ­życa

Kal­lor: wielki król, zastępca Bro­oda

Mhybe: matrona rhi­vij­skich ple­mion

Srebrna Lisica: rhi­vij­ska odro­dzona

Kor­lat: jed­no­po­chwy­cona Tiste Andii

Orfan­tal: brat Kor­lat

Hur­lo­chel: zwia­dowca armii wyzwo­leń­czej

Sta­ru­cha: Wielki Kruk, towa­rzyszka Ano­man­dera Rake’a

Bar­gha­sto­wie

Hum­brall Taur: wódz wojenny klanu Bia­łych Twa­rzy

Hetan: jego córka

Cafal: jego pierw­szy syn

Netok: jego drugi syn

Daru­dży­stań­skie posel­stwo

Coll: amba­sa­dor

Estray­sian D’Arle: czło­nek Rady

Baruk: alche­mik

Kruppe: oby­wa­tel

Muril­lio: oby­wa­tel

T’lan Imas­so­wie

Kron: władca T’lan Imas­sów Krona

Can­nig Tol: wódz klanu

Bek Okhan: rzu­ca­jący kości

Pran Chole: rzu­ca­jący kości

Okral Lom: rzu­ca­jący kości

Ben­dal Home: rzu­ca­jący kości

Ay Estos: rzu­ca­jący kości

Olar Ethil: Pierw­sza Rzu­ca­jąca Kości i Pierw­sza Jed­no­po­chwy­cona

Tool, Odrzu­cony: daw­niej Pierw­szy Miecz

Kilava: rzu­ca­jąca kości – rene­gatka

Lanas Tog: z T’lan Imas­sów Ker­luhma

Pan­nion Domin

Jasno­widz: król-kapłan Domin

Ulten­tha: sep­tar­cha Koralu

Kul­path: sep­tar­cha oble­ga­ją­cej armii

Inal: sep­tar­cha Lest

Ana­ster: Dziecko Mar­twego Nasie­nia z Tene­scowri

Jasno­do­min Kahlt

Inni

K’rul: pra­dawny bóg

Dra­co­nus: pra­dawny bóg

Sio­stra Zim­nych Nocy: pra­dawna bogini

Pani Zawiść: miesz­kanka Morn

Gethol: herold

Tre­ach: Pierw­szy Boha­ter (Tygrys Lata)

Toc Młod­szy: Aral Fayle, mala­zań­ski zwia­dowca

Garath: wielki pies

Baal­jagg: jesz­cze więk­sza wil­czyca

Mok: Segu­leh

Thu­rule: Segu­leh

Senu: Segu­leh

Przy­kuty: tajem­ni­czy Ascen­dent (znany też jako Oka­le­czony Bóg)

Cza­row­nica Ten­nes

Munug: rze­mieśl­nik Daru

Tala­man­das: bar­gha­scka sznu­ro­łapka

Ormu­lo­gun: arty­sta z Zastępu Jed­no­rę­kiego

Gum­ble: jego kry­tyk

Hara­das: kara­wan­mistrz Gil­dii Kupiec­kiej Try­galle

Azra Jael: żoł­nierz pie­choty mor­skiej z Zastępu Jed­no­rę­kiego

Słoma: żoł­nierz Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków

Chle­wik: żoł­nierz Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków

Kikut: żoł­nierz Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków

Kli­wer Pień: żoł­nierz Mot­tań­skich Pospo­li­ta­ków

Pro­log

Pra­dawne wojny mię­dzy T’lan Imas­sami a Jaghu­tami roz­darły świat na strzępy. Ogromne armie toczyły boje o spu­sto­szone kra­iny, trupy two­rzyły wyso­kie stosy, ich kości sta­wały się kośćmi wzgórz, a krew krwią oce­anów. Potężne czary spra­wiały, że niebo ogar­niał ogień…

Histo­ria sta­ro­żytna, tom I Kini­cik Kar­bar’n

I

Maeth’ki Im (Pogrom Zgni­łego Kwiatu), trzy­dzie­sta trze­cia wojna jaghucka, 298665 lat przed snem Pożogi

Nad bagnami uno­siły się chmury meszek, pośród któ­rych śmi­gały jaskółki. Niebo ponad bło­tami na­dal było szare, lecz utra­ciło już zimowy połysk rtęci, a cie­pły wie­trzyk szem­rzący nad spu­sto­szoną kra­iną niósł zapach uzdro­wie­nia.

Powstałe ze stop­nia­łych jaghuc­kich lodow­ców śród­lą­dowe słod­ko­wodne morze, zwane przez Imas­sów Jaghra Til, było w ago­nii. Na połu­dniu – tak daleko, jak okiem się­gnąć – blade chmury odbi­jały się w coraz bar­dziej kur­czą­cych się sadzaw­kach, w któ­rych woda się­gała kolan, lecz mimo to w kra­jo­bra­zie domi­no­wał nowo powstały ląd.

Zła­ma­nie czaru, który spro­wa­dził zlo­do­wa­ce­nie, przy­wró­ciło dawny, natu­ralny rytm pór roku, wciąż jed­nak utrzy­my­wało się tu wspo­mnie­nie o wyso­kich jak góry lodow­cach. Na pół­nocy widać było odsło­niętą skałę, pełną żle­bów i szcze­lin, a zagłę­bie­nia terenu wypeł­niały głazy narzu­towe. Gęsty ił, sta­no­wiący ongiś dno śród­lą­do­wego morza, na­dal bul­go­tał od uwal­nia­ją­cych się gazów, lecz zie­mia, która już od ośmiu lat nie musiała dźwi­gać strasz­li­wego cię­żaru lodow­ców, powoli się pod­no­siła.

Życie Jaghra Til trwało krótko, lecz ił, który osa­dził się na jego dnie, był głę­boki. I zdra­dziecki.

Pran Chole, rzu­ca­jący kości klanu Can­niga Tola z Imas­sów Krona, sie­dział nie­ru­chomo na szczy­cie nie­mal cał­ko­wi­cie skry­tego pod zie­mią głazu. Stok przed nim pora­stała krótka, ostra trawa. Pełno też tam było zmur­sza­łych kawał­ków przy­nie­sio­nego tu ongiś przez fale drewna. W odle­gło­ści dwu­na­stu kro­ków teren opa­dał lekko, prze­cho­dząc w sze­roką, błotną nieckę.

Dwa­dzie­ścia kro­ków od jej brzegu w trzę­sa­wi­sku ugrzę­zły trzy ranagi. Byk, samica i cielę utwo­rzyły żało­sny krąg obronny. Uwię­zione i bez­radne z pew­no­ścią wydały się łatwymi ofia­rami stadu ay, które je tu odna­la­zły.

Błota były jed­nak zdra­dziec­kie. Wiel­kie tun­drowe wilki spo­tkał ten sam los, co ranagi. Pran Chole nali­czył sześć ay, w tym jed­nego rocz­niaka. Tropy wska­zy­wały, że inny rocz­niak okrą­żył zapa­dli­sko dzie­siątki razy, po czym odda­lił się na zachód. Osa­mot­niony z pew­no­ścią nie unik­nie śmierci.

Jak dawno temu wyda­rzył się ów dra­mat? Nie spo­sób było tego okre­ślić. Zarówno na rana­gach, jak i na ay, błoto stward­niało już, two­rząc spę­kane gli­niane płasz­cze. Plamy jaskra­wej zie­leni wska­zy­wały miej­sca, gdzie z nanie­sio­nych wia­trem nasion wyro­sły rośliny. Rzu­ca­jący kości przy­po­mniał sobie wizje, które ujrzał, cho­dząc z duchami: zalew pro­za­icz­nych szcze­gó­łów prze­obra­żo­nych w coś nie­re­al­nego. Dla tych zwie­rząt walka będzie trwała po wsze czasy. Łowcy i ofiary zostały wspól­nie uwię­zione na wieki.

Ktoś pod­szedł do niego i usiadł obok.

Pran Chole nie spusz­czał wzroku ze znie­ru­cho­mia­łych postaci. Rytm kro­ków już wcze­śniej zdra­dził mu toż­sa­mość towa­rzy­sza, a teraz poczuł też cie­płe zapa­chy, rów­nie cha­rak­te­ry­styczne jak wpa­trzone w jego twarz oczy.

– Co kryje się pod gliną, rzu­ca­jący kości? – zapy­tał Can­nig Tol.

– Tylko to, co nadało jej kształt, wodzu klanu.

– Nie dostrze­gasz w tych zwie­rzę­tach żad­nego omenu?

– A ty dostrze­gasz? – odparł z uśmie­chem Pran Chole.

– W tej oko­licy nie spo­tyka się już rana­gów – stwier­dził po chwili zasta­no­wie­nia Can­nig Tol. – Ay rów­nież nie. Mamy przed sobą sta­ro­żytną bitwę. W owym prze­ka­zie kryje się głę­bia, gdyż poru­sza on moją duszę.

– Moją rów­nież – przy­znał rzu­ca­jący kości.

– Sami wynisz­czy­li­śmy ranagi swymi polo­wa­niami, a potem ay zgi­nęły z głodu, gdyż polo­wa­li­śmy też na tenagi, aż one rów­nież wymarły. Agkory, które cho­dzą za sta­dami bhe­de­rin, nie chciały się nimi dzie­lić z ay i teraz tun­dra jest pusta. Wypływa stąd wnio­sek, że nasze polo­wa­nia były bez­myśl­nym mar­no­traw­stwem.

– Musie­li­śmy wykar­mić dzieci.

– A potrze­bo­wa­li­śmy ich bar­dzo wielu.

– I na­dal ich potrze­bu­jemy, wodzu klanu.

– Jaghuci byli w tych oko­li­cach nie­sły­cha­nie potężni, rzu­ca­jący kości – rzekł z gło­śnym stęk­nię­ciem Can­nig Tol. – Nie chcieli ucie­kać. Nie z początku. Wiesz, jak wiele krwi kosz­to­wało to Imas­sów.

– A obfi­tość tej kra­iny sta­nowi naszą zapłatę.

– Wspo­maga nas w woj­nie.

– Tak wła­śnie dociera się do głębi.

Wódz klanu ski­nął głową.

Pran Chole cze­kał cier­pli­wie. Słowa, które dotąd wymie­nili, dotknęły jedy­nie skóry sprawy. Chwila odsło­nię­cia mię­śni i kości jesz­cze nie nade­szła. Can­nig Tol nie był jed­nak głup­cem, a ponadto ocze­ki­wa­nie nie trwało długo.

– Jeste­śmy jak te zwie­rzęta.

Rzu­ca­jący kości prze­niósł wzrok na połu­dniowy hory­zont. Na jego twa­rzy poja­wiło się napię­cie.

– Jeste­śmy gliną, a nasza trwa­jąca bez końca wojna z Jaghu­tami jest sza­mo­czą­cym się w niej zwie­rzę­ciem – cią­gnął Can­nig Tol. – To, co kryje się wewnątrz, nadaje kształt powierzchni. – Wycią­gnął rękę. – Te obra­ca­jące się powoli w kamień stwo­rze­nia to klą­twa wiecz­no­ści.

To jesz­cze nie był koniec. Pran Chole mil­czał.

– Ranagi i ay pra­wie cał­ko­wi­cie znik­nęły z kró­le­stwa śmier­tel­ni­ków – kon­ty­nu­ował Can­nig Tol. – Zarówno łowcy, jak i ofiary.

– Aż po kości – wyszep­tał Pran Chole.

– Gdy­byś tylko dostrzegł omen – mruk­nął wódz klanu, pro­stu­jąc się.

Rzu­ca­jący kości rów­nież się pod­niósł.

– Gdy­bym tylko go dostrzegł – zgo­dził się. W jego gło­sie pobrzmie­wało jedy­nie wątłe echo gorz­kiej iro­nii roz­mówcy.

– Czy jeste­śmy już bli­sko, rzu­ca­jący kości?

Pran Chole zer­k­nął na wła­sny cień, przyj­rzał się ozdo­bio­nej poro­żem syl­wetce, postaci ukry­tej pod futrzaną pele­ryną, nie­wy­pra­wio­nymi skó­rami oraz nakry­ciem głowy. Pro­mie­nie słońca padały pod ostrym kątem, wsku­tek czego wyda­wał się wysoki. Pra­wie tak wysoki jak Jaghut.

– Jutro – stwier­dził. – Słabną już. Cało­nocna wędrówka osłabi ich jesz­cze bar­dziej.

– Świet­nie. W takim razie klan roz­bije tu dziś obóz.

Rzu­ca­jący kości nasłu­chi­wał, jak Can­nig Tol oddala się ku cze­ka­ją­cym na niego pozo­sta­łym człon­kom klanu. Gdy zapad­nie zmrok, Pran Chole będzie cho­dził z duchami. Wyru­szy do szep­czą­cej ziemi, szu­ka­jąc swych pobra­tym­ców. Choć ści­gana zwie­rzyna sła­bła już, klan Can­niga Tola był jesz­cze słab­szy. Zostało w nim nie­spełna tuzin doro­słych, a gdy ści­ga­nymi byli Jaghuci, róż­nica mię­dzy myśli­wym a zwie­rzyną nie miała więk­szego zna­cze­nia.

Uniósł głowę i powę­szył. W wie­czor­nym powie­trzu wyczu­wał łatwy do roz­po­zna­nia odór innego rzu­ca­ją­cego kości. Zasta­na­wiał się, kto to może być i czemu wędruje sam, bez klanu i rodziny. Wie­dząc, że tam­ten rów­nież z pew­no­ścią wyczuł ich obec­ność, zadał sobie pyta­nie, dla­czego się z nimi nie skon­tak­to­wał.

***

Wygra­mo­liła się z błota i osu­nęła na piasz­czy­sty brzeg, dysząc ciężko i chra­pli­wie. Syn i córka wysu­nęli się z jej cięż­kich jak ołów ramion i wczoł­gali dalej na brzeg nie­wy­so­kiej wysepki.

Jaghucka matka opusz­czała powoli głowę, aż wresz­cie dotknęła czo­łem chłod­nego, wil­got­nego pia­sku. Zia­renka wbi­jały się w skórę jej twa­rzy. Opa­rze­nia były zbyt świeże, by mogły się już zagoić. Zapewne nie zdążą, gdyż była poko­nana, a śmierć cze­kała tylko na przy­by­cie łow­ców.

Dobrze cho­ciaż, że znali się na swej robo­cie. Tych Imas­sów nie pocią­gały tor­tury. Szybki, zabój­czy cios, naj­pierw dla niej, a potem dla dzieci. To oni – ta maleńka, obdarta rodzina – byli ostat­nimi Jaghu­tami na kon­ty­nen­cie. Łaska miała różne obli­cza. Gdyby nie wzięli udziału w przy­ku­ciu Raesta, wszy­scy – Imas­so­wie i Jaghuci – musie­liby klęk­nąć przed tyra­nem. To jed­nak był wyłącz­nie tym­cza­sowy sojusz. Miała wystar­cza­jąco wiele roz­sądku, by uciec, gdy tylko uwię­zie­nie się doko­nało. Już wtedy zda­wała sobie sprawę, że klan Imas­sów natych­miast wznowi pościg.

Matka nie czuła gory­czy, nie zmniej­szało to jed­nak jej despe­ra­cji.

Unio­sła nagle głowę, wyczu­wa­jąc na wysepce czy­jąś obec­ność. Jej dzieci zamarły w bez­ru­chu. Gapiły się prze­ra­żone na kobietę Imas­sów, która stała teraz przed nimi. Matka przy­mru­żyła szare oczy.

– Spryt­nie, rzu­ca­jąca kości. Moje zmy­sły były nastro­jone na tych, któ­rzy są za nami. Dobrze, kończ z tym.

Młoda, czar­no­włosa kobieta roz­cią­gnęła usta w uśmie­chu.

– Nie pró­bu­jesz dobić targu, Jaghutko? Zawsze szu­ka­cie cze­goś, co pozwoli wam ura­to­wać dzieci. Czyż­byś zerwała już nić pokre­wień­stwa łączącą cię z tą dwójką? Chyba są na to za małe.

– Targi nie mają sensu. Wy ni­gdy się na nie nie zga­dza­cie.

– To prawda, ale wy nie prze­sta­je­cie pró­bo­wać.

– Nie będę się tar­go­wała. Zabij nas. Szybko.

Kobieta Imas­sów była odziana w skórę pan­tery. W jej czar­nych oczach odbi­jały się ostat­nie roz­bły­ski zmierz­chu. Wyglą­dała na dobrze odży­wioną. Wiel­kie, nabrzmiałe piersi świad­czyły, że nie­dawno wydała na świat dziecko.

Jaghucka matka nie mogła niczego wyczy­tać z jej obli­cza, nie dostrze­gała w nim jed­nak typo­wej zawzię­tej pew­no­ści, którą zwy­kle koja­rzyła z obcymi, okrą­głymi twa­rzami Imas­sów.

– Moje ręce zbro­czyło już wystar­cza­jąco wiele krwi Jaghu­tów – odparła rzu­ca­jąca kości. – Zosta­wię was kla­nowi Krona, który dotrze tu jutro.

– Nic mnie nie obcho­dzi, kto spo­śród was nas zabija – wark­nęła matka. – Liczy się tylko to, że nas zabi­ja­cie.

Kobieta wykrzy­wiła w gry­ma­sie sze­ro­kie usta.

– Rozu­miem twój punkt widze­nia.

Mimo obez­wład­nia­ją­cego zmę­cze­nia jaghucka matka zdo­łała usiąść.

– Czego chcesz? – wydy­szała.

– Dobić z tobą targu.

Jaghucka matka wstrzy­mała oddech i wpa­trzyła się w ciemne oczy rzu­ca­ją­cej kości. Nie zna­la­zła w nich drwiny. Zer­k­nęła na syna i córkę, po czym spoj­rzała spo­koj­nie w oczy kobiety Imas­sów.

Rzu­ca­jąca kości powoli ski­nęła głową.

***

Kie­dyś w prze­szło­ści pękła tu zie­mia. Rana była tak głę­boka, że wypły­nęła z niej rzeka lawy, roz­le­gła od hory­zontu po hory­zont. Potężny czarny pas skały i popiołu cią­gnął się na połu­dniowy zachód, ku odle­głemu morzu. Zdo­łały tu zapu­ścić korze­nie jedy­nie naj­drob­niej­sze roślinki. Rzu­ca­jąca kości – dźwi­ga­jąca pod obiema pachami po jaghuc­kim dziecku – wzbi­jała sto­pami gęste obłoki pyłu, które nie chciały opa­dać na zie­mię.

Pomy­ślała, że chło­piec ma z pięć lat, a jego sio­stra zapewne cztery. Dzieci spra­wiały wra­że­nie nie do końca świa­do­mych. Z pew­no­ścią żadne z nich nie zro­zu­miało matki, gdy ta uści­skała je na poże­gna­nie. Po dłu­giej ucieczce przez L’amath i Jaghra Til były w szoku. Z pew­no­ścią nie poma­gał im też fakt, że widziały na wła­sne oczy maka­bryczną śmierć ojca.

Ucze­piły się rzu­ca­ją­cej kości brud­nymi rącz­kami, przy­po­mi­na­ją­cymi jej o dziecku, które nie­dawno utra­ciła. Były tak roz­pacz­li­wie głodne, że po chwili zaczęły ssać jej piersi. Wkrótce potem zasnęły.

W miarę jak zbli­żała się do wybrzeża, wyciek lawy sta­wał się coraz węż­szy. Po pra­wej stro­nie poja­wiły się wzgó­rza prze­cho­dzące w góry. Przed nią cią­gnęła się pła­ska rów­nina, koń­cząca się odle­głą o pół­to­rej mili gra­nią. Choć tego nie widziała, zda­wała sobie sprawę, że za gra­nią teren opada ku morzu. Rów­nina była usiana regu­lar­nie roz­miesz­czo­nymi wznie­sie­niami. Rzu­ca­jąca kości zatrzy­mała się, by przyj­rzeć się im uważ­niej. Wzgó­rza two­rzyły kon­cen­tryczne kręgi, w któ­rych cen­trum znaj­do­wała się więk­sza kopuła. Wszystko to pokry­wał płaszcz lawy i popiołu. Na skraju rów­niny, u pod­nóża pierw­szego sze­regu wzgórz, wzno­siła się przy­po­mi­na­jąca spróch­niały ząb wieża. Same wzgó­rza – co zauwa­żyła już wtedy, gdy dotarła tu po raz pierw­szy – były zbyt regu­lar­nie roz­miesz­czone, by mogły być two­rem natury.

Rzu­ca­jąca kości unio­sła głowę. Łączące się ze sobą zapa­chy były łatwe do roz­po­zna­nia, jeden sta­ro­żytny i mar­twy, a drugi… mniej. Chło­piec poru­szył się w jej ramio­nach, ale się nie obu­dził.

– Ach – wyszep­tała. – Ty też to czu­jesz.

Ruszyła brze­giem rów­niny ku poczer­nia­łej wieży.

Brama groty znaj­do­wała się tuż za zmur­szałą budowlą. Wisiała w powie­trzu, na wyso­ko­ści sze­ścio­krot­nie więk­szej niż wzrost rzu­ca­ją­cej kości. Widziała ją jako czer­woną pręgę – ranę, która prze­stała już krwa­wić. Nie pozna­wała groty, gdyż dawne uszko­dze­nia zama­zy­wały cha­rak­te­ry­stykę por­talu. Ogar­nął ją lekki nie­po­kój.

Poło­żyła dzieci pod ścianą wieży, po czym usia­dła na zwa­lo­nym frag­men­cie muru. Popa­trzyła na dwoje mło­dych Jaghu­tów, któ­rzy na­dal spali zwi­nięci na łożu z popiołu.

– Jaki mam wybór? – wyszep­tała. – To musi być Omtose Phel­lack. Z pew­no­ścią nie jest to Tel­lann. Sta­rvald Deme­lain? Mało praw­do­po­dobne. – Coś nie­ustan­nie przy­cią­gało jej wzrok do pier­ścieni wzgórz. – Kto tu miesz­kał? Kto jesz­cze zwykł wzno­sić budowle z kamie­nia? – Umil­kła na chwilę, po czym ponow­nie prze­nio­sła uwagę na ruiny. – Ta wieża to osta­teczny dowód. Z pew­no­ścią jest dzie­łem Jaghu­tów, a nie wznie­śliby podob­nej budowli w sąsiedz­twie nie­przy­ja­znej groty. Nie, ta brama musi pro­wa­dzić do Omtose Phel­lack.

Były też jed­nak inne nie­bez­pie­czeń­stwa. Jeśli doro­sły Jaghut spo­tka w gro­cie dwoje dzieci nie­swo­jej krwi, może je z rów­nym praw­do­po­do­bień­stwem zabić, jak i adop­to­wać.

– Ale w takim przy­padku ich śmierć obciąży kogoś innego. Jaghuta. – Ta myśl nie pocie­szyła jej zbyt­nio. „Nic mnie nie obcho­dzi, kto spo­śród was nas zabija. Liczy się tylko to, że nas zabi­ja­cie”. – Wypu­ściła z sykiem powie­trze mię­dzy zębami. – Jakie mam wyj­ście? – zapy­tała raz jesz­cze.

Pozwoli im chwilę pospać. Potem wyśle je na drugą stronę bramy. Zamieni słowo z chłop­cem: „Opie­kuj się sio­strą. Podróż nie będzie trwała długo”. Obojgu powie: „Czeka tam na was matka”. To będzie kłam­stwo, potrze­bo­wali jed­nak cze­goś, co da im odwagę. „Jeśli ona was nie znaj­dzie, uczyni to ktoś z jej krew­nych. Idź­cie. Znaj­dzie­cie tam bez­pie­czeń­stwo i ratu­nek”.

Osta­tecz­nie, cóż mogło być gor­sze od śmierci?

***

Wstała, gdy się zbli­żyli. Pran Chole powę­szył i zmarsz­czył brwi. Jaghutka nie odsło­niła swej groty. Było jesz­cze coś bar­dziej nie­po­ko­ją­cego: gdzie się podziały jej dzieci?

– Wita nas ze spo­ko­jem – mruk­nął Can­nig Tol.

– To prawda – zgo­dził się rzu­ca­jący kości.

– To mi się nie podoba. Powin­ni­śmy zabić ją natych­miast.

– Chce z nami poroz­ma­wiać – wska­zał Pran Chole.

– Speł­nie­nie tego pra­gnie­nia gro­zi­łoby śmier­cią.

– Nie mogę temu zaprze­czyć, wodzu klanu. Nie­mniej jed­nak… co zro­biła z dziećmi?

– Nie wyczu­wasz ich?

Pran Chole potrzą­snął głową.

– Przy­go­tuj włócz­ni­ków – rzu­cił, rusza­jąc w stronę Jaghutki.

Jej oczy były pełne spo­koju, tak głę­bo­kiej akcep­ta­cji nad­cho­dzą­cej śmierci, że rzu­ca­jący kości był wstrzą­śnięty. Pran Chole prze­szedł przez się­ga­jącą łydek wodę, wyszedł na piasz­czy­stą wysepkę i przyj­rzał się Jaghutce.

– Co z nimi zro­bi­łaś? – zapy­tał.

Matka uśmiech­nęła się, odsła­nia­jąc dłu­gie kły.

– Tu ich nie ma.

– A gdzie są?

– Poza twoim zasię­giem, rzu­ca­jący kości.

Pran Chole zasę­pił się jesz­cze bar­dziej.

– To są nasze zie­mie. Nie ma tu żad­nego miej­sca, które byłoby poza naszym zasię­giem. Czyż­byś zabiła je wła­snymi rękami?

Jaghutka unio­sła głowę, przy­glą­da­jąc się Imas­sowi.

– Zawsze sądzi­łam, że jeste­ście zjed­no­czeni w nie­na­wi­ści do naszego rodzaju. Byłam dotąd prze­ko­nana, że takie poję­cia jak litość i współ­czu­cie są obce waszej natu­rze.

Rzu­ca­jący kości wpa­try­wał się w kobietę przez długi czas, po czym opu­ścił wzrok, by przyj­rzeć się mięk­kiej, gli­nia­stej gle­bie.

– Była tu kobieta Imas­sów. Rzu­ca­jąca kości… – Ta, któ­rej nie mogłem zna­leźć, gdy cho­dzi­łem z duchami. Ta, która mi na to nie pozwo­liła. – Co ona zro­biła?

– Zba­dała tę kra­inę i daleko na połu­dniu zna­la­zła bramę, która pro­wa­dzi do Omtose Phel­lack – odparła Jaghutka.

– Cie­szę się, że nie jestem matką – powie­dział Pran Chole.

A ty, kobieto, powin­naś się cie­szyć, że nie jestem okrutny.

Ski­nął dło­nią. Cięż­kie włócz­nie prze­szyły powie­trze. Sześć dłu­gich, żło­bio­nych gro­tów wbiło się pierś Jaghutki. Kobieta zachwiała się, a potem osu­nęła na zie­mię z grze­cho­tem drzewc.

Tak zakoń­czyła się trzy­dzie­sta trze­cia wojna jaghucka.

Pran Chole odwró­cił się bły­ska­wicz­nie.

– Nie mamy czasu na cia­ło­pa­le­nie. Musimy ruszać na połu­dnie. Szybko.

Gdy wojow­nicy wycią­gali włócz­nie ze zwłok, Can­nig Tol pod­szedł do rzu­ca­ją­cego kości i przyj­rzał się mu, mru­żąc powieki.

– Co cię nie­po­koi?

– Dzieci zabrała rzu­ca­jąca kości – rene­gatka.

– Na połu­dnie?

– Do Morn.

Wódz klanu zmarsz­czył brwi.

– Chciała ura­to­wać dzieci tej kobiety. Jest prze­ko­nana, że roz­dar­cie pro­wa­dzi do Omtose Phel­lack.

Z twa­rzy Can­niga Tola odpły­nęła krew.

– Ruszaj do Morn, rzu­ca­jący kości – wyszep­tał wódz klanu. – Nie jeste­śmy okrutni. Śpiesz się.

Pran Chole pokło­nił się. Pochło­nęła go grota Tel­lann.

***

Uwol­niła tylko mini­malną dawkę mocy, tyle, ile było potrzeba, by unieść dzieci do pasz­czy bramy. Nim dziew­czynka do niej dotarła, roz­pła­kała się z tęsk­noty za matką, która – jak wie­rzyła – cze­kała na nią po dru­giej stro­nie. Potem dwie maleń­kie posta­cie znik­nęły w środku.

Rzu­ca­jąca kości wes­tchnęła. Na­dal spo­glą­dała w górę, szu­ka­jąc oznak świad­czą­cych, że przej­ście było nie­udane. Nie dostrze­gła jed­nak żad­nych nowych ran, z por­talu nie buch­nęła też nie­okieł­znana moc. Czy wyglą­dał on teraz ina­czej? Nie była tego pewna. Nie znała tych oko­lic i bra­ko­wało jej naby­tej dzięki doświad­cze­niu wraż­li­wo­ści, która pozwa­lała jej orien­to­wać się na tere­nach klanu Tarad, leżą­cych w sercu Pierw­szego Impe­rium, gdzie spę­dziła całe życie.

Za jej ple­cami otwo­rzyła się grota Tel­lann. Kobieta odwró­ciła się, w każ­dej chwili gotowa przy­brać jed­no­po­chwy­coną postać.

Z groty wysko­czył polarny lis, który na jej widok zwol­nił i wró­cił do postaci Imassa. Ujrzała przed sobą mło­dego męż­czy­znę, który na ramio­nach nosił skórę tote­mo­wego zwie­rzę­cia, a na gło­wie wymię­to­szoną czapkę ozdo­bioną poro­żem. Twarz miał wykrzy­wioną w gry­ma­sie stra­chu. Nie spo­glą­dał na nią, lecz na por­tal za jej ple­cami.

Kobieta uśmiech­nęła się.

– Pozdra­wiam cię, rzu­ca­jący kości. Tak, wysła­łam je na drugą stronę. Twoja zemsta już ich nie dosię­gnie i bar­dzo mnie to cie­szy.

Wbił w nią spoj­rze­nie pło­wych oczu.

– Kim jesteś? Z jakiego klanu?

– Porzu­ci­łam klan, ale ongiś zali­czono mnie do Tla­nów Logrosa. Nazy­wam się Kilava.

– Szkoda, że nie pozwo­li­łaś, bym zna­lazł cię nocą – powie­dział Pran Chole. – Wtedy uda­łoby mi się cię prze­ko­nać, że szybka śmierć będzie więk­szą łaską dla tych dzieci niż to, co uczy­ni­łaś, Kilavo.

– Są wystar­cza­jąco małe, by można je było adop­to­wać…

– Dotar­łaś do miej­sca zwa­nego Morn – prze­rwał jej zim­nym gło­sem Pran Chole. – Do ruin sta­ro­żyt­nego mia­sta…

– Jaghuc­kiego…

– Nie jaghuc­kiego! Wieżę zbu­do­wali Jaghuci, ale stało się to znacz­nie póź­niej, w cza­sie, jaki upły­nął mię­dzy zagładą mia­sta a T’ol Ara’d, wycie­kiem lawy, który pogrze­bał coś, co było już mar­twe. – Uniósł dłoń, wska­zu­jąc na wiszącą w powie­trzu bramę. – To wła­śnie ta… ta rana… znisz­czyła mia­sto, Kilavo. Grota, która się za nią znaj­duje… Czy nie rozu­miesz? To nie jest Omtose Phel­lack! Powiedz mi, jak zamyka się takie rany? Znasz odpo­wiedź, rzu­ca­jąca kości!

Kobieta odwró­ciła się powoli i przyj­rzała roz­dar­ciu.

– Jeśli tę ranę zamy­kała dusza, powinna zostać uwol­niona… gdy przy­były dzieci…

– Uwol­niona – wysy­czał Pran Chole. – W zamian!

Kilava spoj­rzała nań z drże­niem.

– W takim razie, gdzie ona jest? Dla­czego się nie poja­wiła?

Pran Chole odwró­cił się, by zer­k­nąć na cen­tralne wznie­sie­nie.

– Och, poja­wiła się – wyszep­tał. Ponow­nie spoj­rzał na rzu­ca­jącą kości. – Powiedz mi, czy oddasz z kolei swoje życie za te dzieci? Są teraz uwię­zione w wiecz­nym kosz­ma­rze bólu. Czy twoje współ­czu­cie jest tak wiel­kie, że poświę­cisz się za nie w następ­nej wymia­nie? – Przyj­rzał się jej uważ­nie, a potem wes­tchnął. – Nie? Tak sądzi­łem. Otrzyj łzy, Kilavo. Rzu­ca­ją­cym kości nie przy­stoi hipo­kry­zja.

– Co… – zdo­łała po chwili wykrztu­sić kobieta. – Co zostało uwol­nione?

Pran Chole pokrę­cił głową, raz jesz­cze przy­glą­da­jąc się cen­tral­nemu wznie­sie­niu.

– Nie jestem pewien, ale prę­dzej czy póź­niej będziemy musieli coś w tej spra­wie przed­się­wziąć. Podej­rze­wam jed­nak, że nie musimy się z tym śpie­szyć. Istota musi naj­pierw uwol­nić się z gro­bowca, a ten wypo­sa­żono w liczne zabez­pie­cze­nia. Ponadto kur­han pokrywa teraz kamienny płaszcz T’ol Ara’d. Nie­mniej czasu z pew­no­ścią nam nie zabrak­nie – dodał po chwili.

– Co masz na myśli?

– Zwo­łano zgro­ma­dze­nie. Czeka nas rytuał Tel­lann, rzu­ca­jąca kości.

Splu­nęła.

– Wszy­scy jeste­ście obłą­kani. Wybrać nie­śmier­tel­ność w imię wojny to czy­ste sza­leń­stwo. Nie posłu­cham wezwa­nia, rzu­ca­jący kości.

Kiw­nął głową.

– Tak czy ina­czej, rytuał się odbę­dzie. Cho­dząc z duchami, widzia­łem przy­szłość, Kilavo. Widzia­łem wła­sną, zwię­dłą twarz z czasu, od któ­rego dzieli nas z górą dwie­ście tysięcy lat. Będziemy mieli naszą wieczną wojnę.

– Mój brat się ucie­szy.

Głos Kilavy był prze­peł­niony gory­czą.

– Twój brat?

– Onos T’oolan, Pierw­szy Miecz.

Pran Chole odwró­cił się nagle.

– Ty jesteś odrzu­ca­jącą. Wymor­do­wa­łaś wła­sny klan… wła­sną rodzinę.

– Tak. Po to, by zerwać więź i zdo­być wol­ność. Nie­stety oka­zało się, że talenty mego naj­star­szego brata prze­ra­stają moje. Nie­mniej jed­nak oboje jeste­śmy teraz wolni, choć ja się z tego raduję, a Onos T’oolan prze­klina ten fakt. – Oplo­tła się ramio­nami i Pran Chole dostrzegł w niej całe pokłady bólu. Nie zazdro­ścił jej tej wol­no­ści. – Któż więc zbu­do­wał to mia­sto? – zapy­tała po chwili.

– K’Chain Che’Malle.

– Znam tę nazwę, ale nic wła­ści­wie o nich nie wiem.

Pran Chole ski­nął głową.

– Sądzę, że będziemy mieli oka­zję ich poznać.

II

Kon­ty­nenty Korelri i Jacu­ruku, w Cza­sie Umie­ra­nia 119 736 lat przed snem Pożogi (trzy lata po upadku Oka­le­czo­nego Boga).

Upa­dek spu­sto­szył cały kon­ty­nent. Lasy pło­nęły, burze ogniowe roz­świe­tlały hory­zont ze wszyst­kich stron, oble­wa­jąc kar­ma­zy­nową poświatą cięż­kie, nio­sące popiół chmury, które prze­sła­niały niebo. Pożary nie miały końca, poże­rały cały świat, cią­gnęły się tygo­dniami, a potem mie­sią­cami. Przez cały ten czas było sły­chać strasz­liwe wrza­ski boga.

Z bólu zro­dził się gniew. Z gniewu powstały tru­ci­zna i infek­cja, które nie oszczę­dzały nikogo.

Przy życiu pozo­stała garstka roz­pro­szo­nych uchodź­ców. Zmu­szeni do powrotu do bar­ba­rzyń­stwa wałę­sali się po kra­inie usia­nej ogrom­nymi kra­te­rami, które wypeł­niała brudna, mar­twa woda. Nad gło­wami mieli wiecz­nie kłę­biące się chmury. Więzy krwi zostały zerwane, a miłość oka­zała się zbyt cięż­kim brze­mie­niem. Żywili się tym, co mogli zna­leźć, czę­sto sobą nawza­jem, i obser­wo­wali spu­sto­szony świat z inten­syw­no­ścią dra­pież­ni­ków.

Jeden z nich wędro­wał sam. Spo­wi­jały go butwie­jące łach­many, wzro­stu był prze­cięt­nego, a grubo cio­sana twarz nie budziła sym­pa­tii. Dostrze­gało się w niej jed­nak coś mrocz­nego, miał w oczach nie­ugię­tość. Jego kroki suge­ro­wały, że gro­ma­dzi w sobie cier­pie­nie, nie zwa­ża­jąc na jego ogromny cię­żar, jakby nie był w sta­nie dać za wygraną, odrzu­cić darów wła­snego ducha.

Bandy obdar­tu­sów przy­glą­dały mu się z daleka, gdy prze­mie­rzał krok za kro­kiem spu­sto­szony kon­ty­nent, któ­remu miano w przy­szło­ści nadać nazwę Korelri. Głód mógłby ich skło­nić do podej­ścia bli­żej, lecz mię­dzy oca­la­łymi z Upadku nie było głup­ców, trzy­mali się więc na dystans, gdyż ich cie­ka­wość tłu­mił strach. Męż­czy­zna był bowiem sta­ro­żyt­nym bogiem, który zstą­pił pomię­dzy nich.

K’rul wchło­nął tak wiele cier­pie­nia, że z rado­ścią pocie­szyłby ich zła­mane dusze, lecz już od pew­nego czasu kar­mił się prze­laną tu krwią, a prawda wyglą­dała tak, że będzie mu potrzebna zro­dzona w ten spo­sób moc.

Tam, gdzie prze­szedł K’rul, męż­czyźni i kobiety zabi­jali męż­czyzn, kobiety i dzieci. Okrutna rzeź była rzeką, któ­rej nurt niósł pra­daw­nego boga.

Pra­daw­nym bogom zawsze towa­rzy­szyły nie­przy­jemne wyda­rze­nia.

***

Gdy obcy bóg zstą­pił na Zie­mię, został roze­rwany na strzępy. Opadł na nią w kawał­kach, smu­gach pło­mie­nia. Jego ból był ogniem i gro­mem, któ­rego głos sły­szano na poło­wie świata. Ból i wście­kłość. A także, pomy­ślał K’rul, żal. Minie wiele czasu, nim obcy bóg zacznie powoli sku­piać oca­lałe frag­menty w całość i w ten spo­sób odsłoni swą naturę. K’rul oba­wiał się nadej­ścia owego dnia. Z takiej kata­strofy mógł się zro­dzić jedy­nie obłęd.

Wzy­wa­jący zgi­nęli. Zabiło ich to, co przy­wo­łali. Nie było sensu ich nie­na­wi­dzić, wycza­ro­wy­wać wizji kary, na którą zasłu­żyli. Osta­tecz­nie byli zde­spe­ro­wani. Wystar­cza­jąco zde­spe­ro­wani, by roze­rwać tka­ninę cha­osu, otwo­rzyć drogę do odle­głego, obcego kró­le­stwa, a następ­nie pobu­dzić cie­ka­wość tam­tej­szego boga, by zwa­bić go w pułapkę, którą mu zgo­to­wali. Szu­kali mocy.

A wszystko po to, by poko­nać jed­nego czło­wieka.

Pra­dawny bóg prze­mie­rzył spu­sto­szony kon­ty­nent, przyj­rzał się żywemu ciału Upa­dłego, ujrzał nie­ziem­skie robaki peł­za­jące w jego gni­ją­cym, wiecz­nie pul­su­ją­cym mię­sie oraz pośród poła­ma­nych kości. Widział też, w co prze­obra­ziły się owe larwy. Nawet teraz, gdy dotarł do spo­pie­la­łych brze­gów Jacu­ruku, sta­ro­żyt­nego kon­ty­nentu, który był sio­strą Korelri, owe stwo­rze­nia krą­żyły nad nim na wiel­kich, czar­nych skrzy­dłach. Wyczu­wały jego moc i pra­gnęły jej skosz­to­wać.

Silny bóg mógł jed­nak igno­ro­wać cią­gną­cych za nim padli­no­żer­ców, a K’rul był silny. Budo­wano mu świą­ty­nie. Od poko­leń jego nie­zli­czone ołta­rze pla­miła krew. Rodzące się mia­sta spo­wi­jał dym z kuźni i sto­sów, czer­wona łuna świtu ludz­ko­ści. Na poło­żo­nym na dru­gim końcu świata kon­ty­nen­cie powstało Pierw­sze Impe­rium. Impe­rium ludzi zro­dzone z dzie­dzic­twa T’lan Imas­sów, któ­rym zawdzię­czało swą nazwę.

Nie­długo jed­nak było samo. Tutaj, na Jacu­ruku, w cie­niu ruin pozo­sta­łych po dawno wymar­łych K’Chain Che’Malle, powstało dru­gie impe­rium, bru­talne i nisz­czące dusze. Jego władca był nie­zrów­na­nym wojow­ni­kiem.

K’rul zamie­rzał go oba­lić. Przy­był tu po to, by uwol­nić z łań­cu­chów dwa­na­ście milio­nów nie­wol­ni­ków. Nawet jaghuccy tyrani nie trak­to­wali swych pod­da­nych tak bez­li­to­śnie. Tylko śmier­telny czło­wiek mógł uci­skać wła­snych pobra­tym­ców z podob­nym okru­cień­stwem.

Do Impe­rium Kal­lo­riań­skiego zbli­żali się też dwaj inni pra­dawni bogo­wie. Decy­zja zapa­dła. Tych troje – ostatni z pra­daw­nych – położy kres despo­tycz­nym rzą­dom wiel­kiego króla. K’rul wyczu­wał już swych towa­rzy­szy. Oboje byli bli­sko, oboje byli ongiś jego przy­ja­ciółmi, lecz z cza­sem wszy­scy troje zmie­nili się i odda­lili od sie­bie. To będzie ich pierw­sze spo­tka­nie od tysiąc­leci.

Wyczu­wał też obec­ność kogoś czwar­tego, strasz­li­wej, sta­ro­żyt­nej bestii, która zwę­szyła jego trop. Była to istota zro­dzona z ziemi, z mroź­nego tchnie­nia zimy. Jej białe futro zbro­czyła krew. Odnie­sione pod­czas Upadku rany omal nie dopro­wa­dziły do jej śmierci. Zostało jej tylko jedno oko, któ­rym mogła spo­glą­dać na spu­sto­szoną kra­inę. Ongiś – na długo przed powsta­niem impe­rium – była to jej ojczy­zna. Szła jego tro­pem, ale nie chciała się zbli­żyć. K’rul wie­dział, że pozo­sta­nie ona tylko odle­głym obser­wa­to­rem wyda­rzeń. Pra­dawny bóg nie mógł tra­cić czasu na uża­la­nie się nad nią, nie był jed­nak obo­jętny na jej ból.

Wszy­scy sta­ramy się prze­trwać, jak tylko możemy, a gdy nad­cho­dzi chwila śmierci, szu­kamy samot­no­ści…

Impe­rium Kal­lo­riań­skie roz­cią­gało się po wszyst­kie brzegi Jacu­ruku, lecz gdy K’rul wyszedł na jego ląd, nie zauwa­żył nikogo. Ze wszyst­kich stron ota­czały go mar­twe pust­ko­wia. Powie­trze wypeł­niały szary popiół i pył, a nad głową miał chmury kipiące niby ołów w kowal­skim kotle. Pra­dawny bóg poczuł pierw­sze tchnie­nie nie­po­koju, jego duszę prze­szył nagły ziąb.

Z góry dobie­gało kra­ka­nie zro­dzo­nych z boga padli­no­żer­ców.

W umy­śle K’rula roz­legł się zna­jomy głos.

Bra­cie, jestem na pół­noc­nym wybrzeżu.

– Ja na zachod­nim.

Coś cię nie­po­koi?

– Tak. Wszystko wydaje się… mar­twe.

Spa­lone. Głę­boko pod popio­łem kryje się jesz­cze żar. Pod popio­łem… i kośćmi.

Roz­legł się trzeci głos:

Bra­cia, ja nad­cho­dzę z połu­dnia, gdzie ongiś były mia­sta. Wszyst­kie znisz­czono. Wciąż sły­chać tu echo śmier­tel­nego krzyku całego kon­ty­nentu. Czy wpro­wa­dzono nas w błąd? Czy to jest ilu­zja?

– Dra­co­nu­sie, ja rów­nież sły­szę ten krzyk – potwier­dził K’rul, zwra­ca­jąc się do pierw­szego z roz­mów­ców. – Tyle bólu… jego aspekt był jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jący niż krzyk Upa­dłego. Jeśli to nie ilu­zja, jak suge­ruje nasza sio­stra, co w takim razie uczy­nił?

Wszy­scy już dotar­li­śmy do tej kra­iny i czu­jemy to samo, co ty, K’rulu – odpo­wie­dział Dra­co­nus. Nie jestem pewien, jak wygląda prawda. Sio­stro, czy zbli­żasz się już do sie­dziby wiel­kiego króla?

Tak, bra­cie Dra­co­nu­sie – odparł trzeci głos. Czy dołą­czy­cie do mnie z bra­tem K’rulem, byśmy mogli razem sta­wić czoło owemu śmier­tel­ni­kowi?

– Tak.

Otwo­rzyły się groty, jedna daleko na pół­nocy, a druga tuż przed K’rulem.

Dwaj pra­dawni bogo­wie sta­nęli u boku swej sio­stry na spu­sto­szo­nym wzgó­rzu, gdzie wiatr roz­wie­wał popioły, uno­sząc ku niebu pogrze­bowe wieńce. Przed nimi, na sto­sie zwę­glo­nych kości, stał tron.

Sie­dzący na nim męż­czy­zna uśmie­chał się, spo­glą­da­jąc na nich ze wzgardą.

– Jak widać, przy­go­to­wa­łem się na wasze przy­by­cie – wychry­piał po chwili. – Och tak, wie­dzia­łem o waszych pla­nach, Dra­co­nu­sie z rodu Tiam. K’rulu, Wyty­cza­jący Ścieżki. – Spoj­rzał na trze­cią z pra­daw­nych. – I ty. Moja droga, wyda­wało mi się, że zerwa­łaś już ze swą… dawną oso­bo­wo­ścią. Ze zstę­po­wa­niem pomię­dzy śmier­tel­ni­ków i odgry­wa­niem roli umiar­ko­wa­nie potęż­nej cza­ro­dziejki. To bar­dzo ryzy­kowne, ale być może to wła­śnie cię kusi w zaba­wach śmier­tel­ni­ków. Bywa­łaś na polach bitew, kobieto. Wystar­czy­łaby jedna zbłą­kana strzała… – Pokrę­cił powoli głową.

– Przy­by­li­śmy poło­żyć kres twym rzą­dom ter­roru – oznaj­mił K’rul.

Kal­lor uniósł brwi.

– Chce­cie ode­brać mi to, na co tak ciężko zapra­co­wa­łem? Potrze­bo­wa­łem pięć­dzie­się­ciu lat, dro­dzy rywale, by pod­bić cały kon­ty­nent. Och, być może Arda­tha jesz­cze się trzy­mała, zawsze się ocią­gała z przy­sy­ła­niem należ­nego hara­czu, ale igno­ro­wa­łem takie mało istotne gesty. Czy wie­cie, że udało się jej uciec? Suka. Wydaje się wam, że jeste­ście pierw­szymi, któ­rzy rzu­cili mi wyzwa­nie? Krąg spro­wa­dził tu obcego boga. Ach, ich poczy­na­nia przy­nio­sły… nie­ocze­ki­wane rezul­taty, co oszczę­dziło mi wysiłku zabi­cia tych głup­ców. A Upa­dły? No cóż, minie wiele czasu, nim odzy­ska siły, a nawet, gdy to się sta­nie, to czy wydaje się wam, że zechce speł­niać czy­je­kol­wiek pole­ce­nia? Ni­gdy…

– Dość tego – wark­nął Dra­co­nus. – Męczy mnie twoje gada­nie, Kal­lo­rze.

– Pro­szę bar­dzo. – Wielki król wes­tchnął i pochy­lił się na tro­nie. – Przy­by­li­ście wyzwo­lić moich pod­da­nych spod wła­dzy tyrana. Nie­stety nie zwy­kłem ustę­po­wać w takich spra­wach. Ani wam, ani nikomu innemu. – Roz­siadł się i mach­nął ospale dło­nią. – Dla­tego ode­bra­łem wam to, co chcie­li­ście ode­brać mnie.

Choć K’rul miał prawdę przed oczyma, nie potra­fił w nią uwie­rzyć.

– Co uczy­ni­łeś…?

– Czy jesteś ślepy?! – wrza­snął Kal­lor, ści­ska­jąc porę­cze tronu. – Wszystko znisz­czone! Nie ma ich! Chcie­li­ście skru­szyć ich łań­cu­chy? Pro­szę bar­dzo, oddaję ich wam! Wszystko wokół was jest teraz wolne! Popiół! Kości! Wszystko to jest wolne!

– Naprawdę spo­pie­li­łeś cały kon­ty­nent? – wyszep­tała pra­dawna sio­stra. – Jacu­ruku…

– Prze­stało ist­nieć i ni­gdy już się nie odro­dzi. Uwol­niony przeze mnie czar ni­gdy nie straci mocy. Rozu­miesz? Ni­gdy. I wszystko to wasza wina. Wasza. Szla­chetna droga, którą zapra­gnę­li­ście kro­czyć, jest wybru­ko­wana kośćmi i popio­łem. Wasza droga.

– Nie możemy do tego dopu­ścić…

– To już się stało, ty durna babo!

Musimy to uczy­nić – prze­mó­wił K’rul w umy­słach swego rodzeń­stwa. Stwo­rzę… miej­sce dla tego wszyst­kiego. Wewnątrz sie­bie.

Grotę, która to wszystko pomie­ści? – zapy­tał prze­ra­żony Dra­co­nus. Bra­cie…

Nie, trzeba to uczy­nić. Połącz­cie ze mną siły, gdyż zada­nie nie będzie łatwe…

To cię zła­mie, K’rulu – sprze­ci­wiła się jego sio­stra. Musimy zna­leźć inne wyj­ście.

To nie­moż­liwe. Gdy­by­śmy zosta­wili cały kon­ty­nent w obec­nej postaci… nie, ten świat jest młody. Gdyby nazna­czyła go taka bli­zna…

A co z Kal­lo­rem? – zadał pyta­nie Dra­co­nus. Co z tym… tą kre­aturą?

Nazna­czymy go – odpo­wie­dział K’rul. Wiemy, czego naj­bar­dziej pożąda, nie­praw­daż?

A jak długo będzie żył?

Długo, przy­ja­ciele.

Zgoda.

K’rul zamru­gał i wbił cięż­kie, mroczne spoj­rze­nie w wiel­kiego króla.

– Kal­lo­rze, za tę zbrod­nię wymie­rzymy ci odpo­wied­nią karę. Dowiedz się, że ty, Kal­lor Eide­rann Tes’the­sula, będziesz wiecz­nie żył jako śmier­tel­nik. Wiecz­nie, bez względu na dole­gli­wo­ści sta­ro­ści, ból ran i cier­pie­nie roz­pa­czy. Na obró­cone w gruzy marze­nia. Na zwię­dłą miłość. W cie­niu widma śmierci, jako groźba dla tego, czego nie potra­fisz się wyrzec.

– Kal­lo­rze Eide­rann Tes’the­sula, ni­gdy nie zosta­niesz Ascen­den­tem – oznaj­mił Dra­co­nus.

– Kal­lo­rze Eide­rann Tes’the­sula, gdy tylko się wznie­siesz, zawsze spo­tka cię upa­dek – dodała ich sio­stra. – Wszystko, co osią­gniesz, obróci się w twych dło­niach w popiół. To, co uczy­ni­łeś tutaj, zosta­nie z kolei uczy­nione wszyst­kiemu, co zdo­łasz zbu­do­wać.

– Prze­kli­nają cię trzy głosy – zain­to­no­wał K’rul. – Doko­nało się.

Sie­dzący na tro­nie męż­czy­zna zadrżał. Wykrzy­wił usta w potę­pień­czym uśmieszku.

– Znisz­czę was. Wszyst­kich troje. Przy­się­gam na kości sied­miu milio­nów tych, któ­rych zło­ży­łem w ofie­rze. K’rulu, znik­niesz ze świata i zosta­niesz zapo­mniany. Dra­co­nu­sie, to, co zamie­rzasz stwo­rzyć, zosta­nie użyte prze­ciwko tobie. A jeśli cho­dzi o cie­bie, kobieto, nie­ludz­kie dło­nie roze­rwą twe ciało na strzępy na polu bitwy, a mimo to nie zaznasz spo­koju, Sio­stro Zim­nych Nocy. Kal­lor Eide­rann Tes’the­sula, jeden głos, wypo­wie­dział trzy klą­twy. Doko­nało się.

***

Zosta­wili Kal­lora na jego usta­wio­nym na sto­sie kości tro­nie. Połą­czyli swą moc, by opa­sać łań­cu­chami kon­ty­nent rzezi, po czym wcią­gnęli go do groty stwo­rzo­nej wyłącz­nie w tym celu, zosta­wia­jąc tylko nagą zie­mię, która będzie mogła się zagoić.

Wysi­łek zdru­zgo­tał K’rula, nazna­czył go ranami, które nie znikną, dopóki będzie ist­niał. Co wię­cej, wyczu­wał, że jego kult zaczął już zani­kać pod wpły­wem klą­twy Kal­lora. Ku jego zasko­cze­niu zabo­lało go to mniej, niż tego ocze­ki­wał.

Sta­nęli we troje obok por­talu wio­dą­cego do nowo powsta­łego, mar­twego kró­le­stwa i przez długi czas przy­pa­try­wali się swemu dziełu.

– Już od cza­sów Wszech­ciem­no­ści tru­dzi­łem się nad wyku­ciem mie­cza – oznaj­mił Dra­co­nus.

K’rul i Sio­stra Zim­nych Nocy zwró­cili się nagle w jego stronę. Nic o tym nie wie­dzieli.

– Robota trwała długo, ale zbli­żam się już do końca – cią­gnął Dra­co­nus. – Moc, którą nasy­ci­łem oręż, cechuje się… nie­od­wra­cal­no­ścią.

– W takim razie musisz odmie­nić jego osta­teczną postać – wyszep­tał K’rul po chwili zasta­no­wie­nia.

– Na to wygląda. Cze­kają mnie dłu­gie roz­wa­ża­nia.

Po dłu­giej chwili obaj bogo­wie spoj­rzeli na swą sio­strę.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Będę ostrożna. Gdy nadej­dzie chwila mej zagłady, z pew­no­ścią spo­wo­duje ją zdrada, a przed nią nie spo­sób się zabez­pie­czyć. Gdy­bym spró­bo­wała tego doko­nać, moje życie obró­ci­łoby się w kosz­mar podej­rzeń i nie­uf­no­ści. Nie ule­gnę takiemu losowi. Dopóki ów czas nie nasta­nie, nie prze­stanę się odda­wać grom śmier­tel­ni­ków.

– Uwa­żaj więc, dla kogo wal­czysz – wyszep­tał K’rul.

– Znajdź sobie towa­rzy­sza – pora­dził Dra­co­nus. – God­nego zaufa­nia.

– Wasze słowa są mądre. Dzię­kuję wam za nie.

Nie zostało już do powie­dze­nia nic wię­cej. Spo­tkali się po to, by zre­ali­zo­wać pewien zamiar, i osią­gnęli swój cel. Być może nie tak, jak by tego pra­gnęli, nie­mniej jed­nak osią­gnęli. Zapła­cili też cenę. Z wła­snej woli. Życie trojga i życie jed­nego zostało znisz­czone. Dla jed­nego był to począ­tek wiecz­nej nie­na­wi­ści. Dla trojga korzystna trans­ak­cja.

Jak powia­dano, pra­daw­nym bogom zawsze towa­rzy­szyły nie­przy­jemne wyda­rze­nia.

***

Stwo­rze­nie przy­glą­dało się z oddali trójce postaci, które roze­szły się w różne strony. Było roz­darte bólem, z bia­łego futra ska­py­wała krew, zamiast jed­nego oka miało zie­jącą ranę i led­wie mogło utrzy­mać masywne ciel­sko na drżą­cych nogach. Pra­gnęło śmierci, lecz śmierć nie chciała nadejść. Łak­nęło zemsty, ale ci, któ­rzy je zra­nili, już nie żyli. Został mu tylko sie­dzący na tro­nie męż­czy­zna, który spu­sto­szył jego ojczy­znę.

Nadej­dzie jesz­cze czas spłaty tego długu.

Jego udrę­czoną duszę wypeł­niło ostat­nie pra­gnie­nie. Pośród poża­rów Upadku i cha­osu, który nastał póź­niej, utra­ciło towa­rzyszkę i zostało samo. Być może żyła jesz­cze i wędro­wała ranna, wypa­tru­jąc jego śla­dów na pust­ko­wiu.

A może schro­niła się, pora­żona bólem i stra­chem, w gro­cie, która dała ogień jej duchowi.

Jeśli tylko żyła, odnaj­dzie ją, gdzie­kol­wiek jest.

Trzy odle­głe posta­cie otwo­rzyły groty i znik­nęły w swych pra­daw­nych kró­le­stwach.

Stwo­rze­nie nie podą­żyło za żadną z nich. W porów­na­niu z nim i jego towa­rzyszką były to młode jeste­stwa, a grota, w któ­rej mogła się ona schro­nić, była znacz­nie bar­dziej sta­ro­żytna od grot pra­daw­nych bogów.

Rysu­jąca się przed nim droga była pełna nie­bez­pie­czeństw i jego ciężko bijące serce prze­peł­niał strach.

Za por­ta­lem, który się przed nim otwo­rzył, wid­niała szara, wiru­jąca nawał­nica mocy. Po chwili waha­nia stwo­rze­nie wkro­czyło do środka.

I znik­nęło.

Księga pierw­sza

Iskra i popioły

Strata pię­ciorga magów, przy­bocz­nej i nie­zli­czo­nych impe­rial­nych demo­nów, a także klę­ska, do któ­rej doszło w Daru­dży­sta­nie, wszystko to stało się dla cesa­rzo­wej uspra­wie­dli­wie­niem wyję­cia spod prawa Dujeka Jed­no­rę­kiego oraz jego spo­nie­wie­ra­nych legio­nów. Umoż­li­wiło to Jed­no­rę­kiemu i jego Zastę­powi roz­po­czę­cie nowej kam­pa­nii, tym razem jako nie­za­leżna siła, i zawar­cie prze­ra­ża­ją­cych soju­szy, które w efek­cie dopro­wa­dziły do kon­ty­nu­acji Cza­ro­dziej­skiej Kano­nady. Można jed­nak twier­dzić, że był to jedy­nie sku­tek uboczny. Z dru­giej jed­nak strony nie­zli­czone ofiary owej nisz­czy­ciel­skiej epoki mogłyby, gdyby Kap­tur przy­znał im taki przy­wi­lej, wygło­sić cał­kiem odmienną opi­nię. Być może naj­bar­dziej iro­nicz­nym szcze­gó­łem wyda­rzeń, które otrzy­mały potem nazwę wojen pan­nioń­skich, był fakt, który stał się wstę­pem do całej kam­pa­nii, kiedy to jaghucki tyran znisz­czył, obo­jęt­nie i od nie­chce­nia, kamienny most, zdą­ża­jąc na spo­tka­nie losu cze­ka­ją­cego go w Daru­dży­sta­nie…

Wojny impe­rialne (wojna pan­nioń­ska) 1194–1195, Tom IV, Gena­bac­kis, Imry­gyn Tal­lo­bant (ur. 1151)

Roz­dział pierw­szy

Wspo­mnie­nia są gobe­li­nami, za któ­rymi ukry­wają się twarde mury. Zdradź­cie mi, przy­ja­ciele, jaki jest odcień waszej ulu­bio­nej nici, a powiem wam, z czego jest ule­piona wasza dusza…

Życie w snach Wiedźma Ilba­res

1164 rok snu Pożogi (dwa mie­siące po daru­dży­stań­skiej fecie) Czwarty rok Pan­nion Domin Rok Dru­giego Zgro­ma­dze­nia Tel­lann

Bloki gadro­bij­skiego wapie­nia, z któ­rego wznie­siono most, leżały poczer­niałe w bło­cie na brzegu, jakby dłoń boga zmio­tła kamienną kon­struk­cję w zdaw­ko­wym, pogar­dli­wym geście. Zrzęda podej­rze­wał, że nie jest to zbyt dale­kie od prawdy.

Wie­ści dotarły do Daru­dży­stanu po nie­spełna tygo­dniu od kata­strofy, gdy pierw­sze wędru­jące na wschód kara­wany przy­były tu i zna­la­zły zamiast mostu tylko stertę gruzu. Krą­żyły pogło­ski o sta­ro­żyt­nym demo­nie uwol­nio­nym przez agen­tów Impe­rium Mala­zań­skiego, który ruszył mię­dzy Wzgó­rza Gadrobi, pra­gnąc znisz­czyć sam Daru­dży­stan.

Zrzęda splu­nął na poczer­niałą trawę obok powozu. Nie dało się zaprze­czyć, że przed dwoma mie­sią­cami pod­czas miej­skiej fety doszło do dziw­nych wyda­rzeń – co prawda nie był wów­czas na tyle trzeźwy, by zdo­łał cokol­wiek zauwa­żyć – i było wystar­cza­jąco wielu świad­ków, by musiał uwie­rzyć w smoki, demony i wiszący prze­ra­ża­jąco nisko nad mia­stem Odprysk Księ­życa, lecz czar tak potężny, że spu­sto­szyłby całą oko­licę, z pew­no­ścią dotarłby rów­nież do Daru­dży­stanu. A ponie­waż mia­sto nie zmie­niło się w dymiącą kupę gru­zów – a przy­naj­mniej nie w więk­szym stop­niu niż po każ­dym wiel­kim świę­cie – nic takiego z pew­no­ścią się nie wyda­rzyło.

Nie, to naj­praw­do­po­dob­niej była dłoń boga albo może trzę­sie­nie ziemi, choć Wzgó­rza Gadrobi nie ucho­dziły za zbyt nie­spo­kojne. Być może Pożoga poru­szyła się ner­wowo w swym wiecz­nym śnie.

Tak czy ina­czej, widział teraz na wła­sne oczy, co stało się z mostem. Jego szczątki leżały na ziemi, roz­rzu­cone aż po bramę Kap­tura, a nawet dalej. Pozo­sta­wało też fak­tem, że za zabawy bogów zawsze płacą ciężko pra­cu­jące, ubo­gie sukin­syny, takie jak on.

Do użytku przy­wró­cono stary bród, poło­żony trzy­dzie­ści kro­ków w górę rzeki od miej­sca, gdzie jesz­cze nie­dawno stał most. Nikt nie korzy­stał z niego już od stu­leci, a po tygo­dniu nie­ty­po­wych o tej porze roku desz­czów oba brzegi rzeki prze­ro­dziły się w trzę­sa­wi­sko. Przed bro­dem tło­czyły się liczne kara­wany. Te z nich, które przy­sta­nęły tam, gdzie ongiś były pod­jazdy, albo prze­pra­wiały się wła­śnie przez wez­braną rzekę, ugrzę­zły bez­na­dziej­nie w bło­cie, pod­czas gdy na dro­dze po obu stro­nach cze­kały dzie­siątki następ­nych. Kupcy, straż­nicy i zwie­rzęta z godziny na godzinę sta­wali się coraz bar­dziej pode­ner­wo­wani.

Cze­kali tu już dwa dni i Zrzęda był zado­wo­lony ze swych pod­ko­mend­nych. Oboje byli praw­dzi­wymi oazami spo­koju. Harllo wszedł do rzeki i zbli­żył się do szcząt­ków naj­bliż­szego filaru mostu. Sie­dział teraz na nim, trzy­ma­jąc w ręku wędkę. Stonny Menac­kis wska­zała ban­dzie obdar­tych straż­ni­ków kara­wa­no­wych drogę do wozu Storby’ego, który z zado­wo­le­niem powi­tał szansę sprze­daży gred­fal­lań­skiego ale po wygó­ro­wa­nej cenie. Co prawda, wszyst­kie jego beczułki były prze­zna­czone dla przy­droż­nej gospody pod Sal­to­anem, lecz, cóż, obe­rży­sta po pro­stu miał pecha. Jeśli dalej tak pój­dzie, wkrótce powsta­nie tu targ, a potem prze­klęte przez Kap­tura mia­steczko. Prę­dzej czy póź­niej jakiś nadęty pla­ni­sta w Daru­dży­sta­nie doj­dzie do wnio­sku, że dobrze by było odbu­do­wać most, i za jakieś dzie­sięć lat uda się w końcu to zro­bić. Chyba że nowe mia­steczko sta­nie się dla nich waż­niej­sze. W tym przy­padku wyślą tu poborcę podat­ków.

Zrzęda był rów­nież zado­wo­lony ze spo­koju oka­zy­wa­nego przez jego pra­co­dawcę. Opo­wia­dano, że kup­cowi Manqu­iemu po dru­giej stro­nie rzeki pękła żyła w gło­wie, co dopro­wa­dziło go do natych­mia­sto­wej śmierci. Taka reak­cja była bar­dziej typowa dla przed­sta­wi­cieli tego zawodu. Nie, pan Keruli był naprawdę wyjąt­kowy, do tego stop­nia, że zagra­żało to sta­ran­nie hodo­wa­nej nie­chęci, którą Zrzęda zawsze darzył wszyst­kich kup­ców. To wła­śnie długa lista oso­bli­wych cech Keru­lego zro­dziła u kapi­tana straż­ni­ków podej­rze­nie, że ten czło­wiek tak naprawdę wcale nie jest kup­cem.

Nie miało to zresztą zna­cze­nia. Pie­niądz to pie­niądz, a Keruli pła­cił dobrze. Lepiej niż prze­ciętny kupiec. Dla Zrzędy mógłby rów­nie dobrze być księ­ciem Arar­dem w prze­bra­niu.

– Hej, ty!

Zrzęda ode­rwał wzrok od bez­owoc­nych węd­kar­skich wysił­ków Harlla. Obok wozu stał stary, posi­wiały męż­czy­zna, który przy­glą­dał się mu, mru­żąc powieki.

– Cóż za aro­gancki ton – wark­nął kapi­tan. – A prze­cież, sądząc po tych two­ich łachach, jesteś albo naj­gor­szym kup­cem na świe­cie, albo słu­żą­cym jakie­goś bie­daka.

– Ści­śle mówiąc, loka­jem. Nazy­wam się Eman­ci­por Reese. I mój pan by­naj­mniej nie jest bie­da­kiem. Wprost prze­ciw­nie. Po pro­stu od dawna jeste­śmy w dro­dze.

– Potra­fię w to uwie­rzyć – zgo­dził się Zrzęda. – Nie poznaję two­jego akcentu, a w moim przy­padku to wiele mówi. Czego chcesz, Reese?

Lokaj podra­pał się po poro­śnię­tej srebr­nawą szcze­ciną szczęce.

– Po sta­ran­nym wypy­ta­niu tego motło­chu dosze­dłem do kon­klu­zji, że mię­dzy straż­ni­kami kara­wa­no­wymi cie­szysz się spo­rym sza­cun­kiem.

– Mię­dzy straż­ni­kami kara­wa­no­wymi być może – zgo­dził się z prze­ką­sem Zrzęda. – I co z tego?

– Moi pano­wie chcą z tobą poroz­ma­wiać, kapi­ta­nie. Jeśli nie jesteś zbyt zajęty, roz­bi­li­śmy obóz nie­da­leko stąd.

Sie­dzący wygod­nie na ławie Zrzęda przy­pa­try­wał się przez chwilę Reese’owi, po czym stęk­nął gło­śno.

– Nie mogę się spo­ty­kać z innymi kup­cami bez pozwo­le­nia pra­co­dawcy.

– Ależ oczy­wi­ście, kapi­ta­nie. Możesz go też zapew­nić, że moi pano­wie nie zamie­rzają mu cię ode­brać ani w żaden spo­sób skło­nić do zła­ma­nia kon­traktu.

– Naprawdę? No dobra, zacze­kaj tutaj.

Zrzęda zesko­czył z kozła po prze­ciw­nej stro­nie karety. Pod­szedł do małych drzwi o zdob­nej fra­mu­dze i zapu­kał jeden raz. Drzwi otwo­rzyły się cicho i ze względ­nej ciem­no­ści wnę­trza pojazdu wyj­rzała pyzata, pozba­wiona wyrazu twarz Keru­lego.

– Tak, kapi­ta­nie, idź. Przy­znaję, że ja rów­nież jestem cie­kawy obu panów tego czło­wieka. Posta­raj się jak naj­le­piej zapa­mię­tać szcze­góły waszej roz­mowy. Jeśli zdo­łasz, ustal też, co dokład­nie pora­biali od wczo­raj.

Kapi­tan mruk­nął cicho, sta­ra­jąc się ukryć zasko­cze­nie nie­wąt­pli­wie nie­na­tu­ralną wie­dzą swego pra­co­dawcy, który ani na moment nie opu­ścił karety.

– Jak sobie życzysz – odparł.

– Aha, i wra­ca­jąc, zawo­łaj też Stonny. Wypiła sta­now­czo za dużo i wdaje się w kłót­nie.

– W takim razie może powi­nie­nem zabrać ją już teraz. Z łatwo­ścią może kogoś podziu­ra­wić rapie­rem. Znam te jej nastroje.

– No dobrze. W takim razie wyślij po nią Harlla.

– Hmm, on może się przy­łą­czyć do zabawy.

– Prze­cież jesteś o nich dobrego zda­nia.

– To prawda – przy­znał Zrzęda. – Nie chcę się chwa­lić, ale nasza trójka na kontr­ak­cie jest warta tyle, co sze­ściu innych, jeśli cho­dzi o obronę pra­co­dawcy i jego towa­rów. Dla­tego wła­śnie jeste­śmy tacy dro­dzy.

– Zapłata, jakiej zażą­da­li­ście, była wysoka? Rozu­miem. Hmm. W takim razie poin­for­muj swych towa­rzy­szy, że jeśli będą uni­kali kło­po­tów, mogą otrzy­mać sowitą pre­mię.

Zrzęda zdo­łał jakoś nie roz­dzia­wić ust ze zdu­mie­nia.

– Hmm, to powinno roz­wią­zać pro­blem.

– Zna­ko­mi­cie. Poin­for­muj o tym Harlla i wyślij go po Stonny.

– Tak jest.

Drzwi się zamknęły.

Oka­zało się, że Harllo wła­śnie wraca do karety. W jed­nym wiel­kim łap­sku trzy­mał wędkę, a w dru­gim smętną, pła­ską jak pode­szwa rybę. W jego jasno­nie­bie­skich oczach lśniło pod­nie­ce­nie.

– Popatrz, ty skwa­szony skur­czy­byku! Zło­wi­łem dla nas kola­cję!

– Chyba dla jed­nego szczura-mni­cha. Mógł­bym wcią­gnąć to cho­ler­stwo jed­nym noz­drzem.

Harllo skrzy­wił się.

– Zupa rybna. Sma­kuje…

– Zna­ko­mi­cie. Uwiel­biam zupę o smaku błota. Popatrz, ta rybinka nawet nie rusza skrze­lami. Na pewno była już mar­twa, kiedy ją zła­pa­łeś.

– Przy­grzmo­ci­łem jej kamie­niem mię­dzy oczy, Zrzęda…

– To musiał być mały kamień.

– Za karę nie dosta­niesz…

– I za to cię bło­go­sła­wię. A teraz posłu­chaj. Stonny się urżnęła…

– To dziwne, nie sły­szę żad­nej bija­tyki…

– Jeśli jej nie będzie, dosta­nie­cie pre­mię od Keru­lego. Zro­zu­miano?

Harllo popa­trzył na drzwi karety, po czym ski­nął głową.

– Powiem jej o tym.

– Lepiej się pośpiesz.

– Jasne.

Zrzęda śle­dził wzro­kiem odda­la­ją­cego się bie­giem męż­czy­znę, który na­dal ści­skał w dło­niach wędkę i swe tro­feum. Ręce miał ogromne, sta­now­czo za dłu­gie i zbyt musku­larne w porów­na­niu z chu­der­lawą resztą ciała. Jego ulu­bioną bro­nią był dwu­ręczny miecz, który nabył od płat­ne­rza w Skle­pie Nie­bosz­czyka. Dzięki swym mał­pim łapom wywi­jał orę­żem tak, jakby wyko­nano go z bam­busa. Jego jasno­blond czu­pryna przy­po­mi­nała splą­tane sieci rybac­kie. Nie­zna­jomi śmiali się na jego widok, lecz Harllo szybko oduczał ich tego pła­zem mie­cza.

Zrzęda spoj­rzał z wes­tchnie­niem na Eman­ci­pora Reese’a.

– Pro­wadź.

Lokaj kiw­nął głową.

– Zna­ko­mi­cie.

***

Kareta była wielka, praw­dziwy dom osa­dzony na wyso­kich, wypo­sa­żo­nych w drew­niane szpry­chy kołach. Dziwną, łuko­watą kon­struk­cję zdo­biły liczne rzeźby, maleń­kie, malo­wane figurki, tań­czące lub wspi­na­jące się po jej ścia­nach z lubież­nymi uśmiesz­kami na twa­rzach. W pro­wi­zo­rycz­nym kor­ralu, umiesz­czo­nym w odle­gło­ści dzie­się­ciu stóp pod wiatr od obozu, spa­ce­ro­wały swo­bod­nie cztery woły.

Pano­wie lokaja z pew­no­ścią przy­wią­zy­wali wielką wagę do pry­wat­no­ści, gdyż posta­wili swój powóz daleko od traktu i innych kup­ców. Mieli stąd piękny widok na wzgó­rza wzno­szące się na połu­dnie od szlaku i na cią­gnącą się za nimi rów­ninę.

Na koźle sie­dział spar­szy­wiały kot, który przy­pa­try­wał się uważ­nie Reese’owi i Zrzę­dzie.

– To twój kot? – zapy­tał Zrzęda.

Reese przyj­rzał się zwie­rzę­ciu, po czym wes­tchnął ciężko.

– Tak, kapi­ta­nie. Ma na imię Wie­wiórka.

– Powi­nie­neś ją zabrać do alche­mika albo wosko­wej wiedźmy, żeby się pozbyć tych par­chów.

Lokaj miał zaże­no­waną minę.

– Zajmę się tym, kiedy dotrzemy do Sal­to­anu – mruk­nął. – Ach, to jest pan Bau­che­lain – dodał, wska­zu­jąc głową na wzgó­rza za trak­tem.

Zrzęda zwró­cił się w tamtą stronę, by przyj­rzeć się wyso­kiemu, kości­stemu męż­czyź­nie, który prze­szedł wła­śnie drogę i ruszył od nie­chce­nia w ich stronę. Miał na sobie drogi, się­ga­jący kostek płaszcz z czar­nej skóry, wyso­kie buty do kon­nej jazdy z tego samego mate­riału, szare noga­wice oraz luźną jedwabną koszulę – rów­nież czarną – spod któ­rej prze­świ­ty­wała piękna poczer­niana kol­czuga.

– Czarny był w zeszłym roku naj­mod­niej­szym kolo­rem w Daru­dży­sta­nie – poin­for­mo­wał Reese’a Zrzęda.

– Dla Bau­che­la­ina czarny zawsze jest naj­mod­niej­szy, kapi­ta­nie.

Twarz męż­czy­zny była blada, a jej trój­kątny kształt pod­kre­ślała krótko przy­strzy­żona bródka. Śli­skie od oleju włosy zacze­sał sobie do tyłu, odsła­nia­jąc wyso­kie czoło. Oczy miał szare, bez­barwne jak cała reszta jego postaci. Na ich widok Zrzędę ogar­nął nagły nie­po­kój.

– Kapi­ta­nie Zrzęda, wścib­stwo twego pra­co­dawcy nie jest zbyt sub­telne – zaczął Bau­che­lain cichym, kul­tu­ral­nym tonem. – Choć na ogół nie zwy­kli­śmy wta­jem­ni­czać nikogo w szcze­góły naszych poczy­nań, tym razem zro­bimy wyją­tek. Chodź ze mną. – Zer­k­nął na Reese’a. – Twoja kotka chyba dostała pal­pi­ta­cji. Suge­ruję, byś pomógł stwo­rze­niu.

– Natych­miast, panie.

Zrzęda wbił spoj­rze­nie w Bau­che­la­ina, wspie­ra­jąc dło­nie na ręko­je­ściach kor­de­la­sów. Gdy lokaj wdra­pał się na kozioł, resory karety skrzyp­nęły gło­śno.

– Słu­cham, kapi­ta­nie?

Zrzęda nie zare­ago­wał.

Bau­che­lain uniósł brew.

– Zapew­niam cię, że twój pra­co­dawca będzie zado­wo­lony, jeśli speł­nisz moją prośbę. Jeżeli jed­nak oba­wiasz się to uczy­nić, może uda ci się go prze­ko­nać, by trzy­mał cię za rączkę pod­czas całego tego przed­się­wzię­cia, choć ostrze­gam cię, że skło­nie­nie go do wyj­ścia na zewnątrz może się oka­zać trud­nym zada­niem, nawet dla tak krzep­kiego męż­czy­zny jak ty.

– Łowi­łeś kie­dyś ryby? – zapy­tał Zrzęda.

– Ryby?

– Te, które łapią się na byle jaką przy­nętę, są młode i nie będą miały oka­zji się zesta­rzeć. Jeż­dżę z kara­wa­nami już od dwu­dzie­stu lat i nie jestem młody. Jeśli chcesz zła­pać rybę, zarzuć wędkę gdzie indziej.

Bau­che­lain uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Uspo­ko­iłeś mnie, kapi­ta­nie. Czy zechcesz mi towa­rzy­szyć?

– Pro­wadź.

Prze­szli na drugą stronę traktu i ruszyli mię­dzy wzgó­rza starą ścieżką wydep­taną przez kozy. Szybko stra­cili z oczu roz­bity na tym brzegu rzeki obóz. Wszyst­kie szczyty i zbo­cza pokry­wała trawa wypa­lona przez pożar, który spu­sto­szył oko­licę, lecz wyła­ziły już spod niej nowe, zie­lone pędy.

– Ogień jest bar­dzo ważny dla zdro­wia tych pre­rio­wych traw – zauwa­żył Bau­che­lain. – Podob­nie jak migra­cje bhe­de­rin. Setki tysięcy kopyt ubi­jają cienką war­stewkę gleby. Nie­stety, poja­wie­nie się kóz ozna­cza dla tych sta­ro­żyt­nych wzgórz koniec zie­leni. Ale zaczą­łem od ognia, nie­praw­daż? Prze­moc i znisz­cze­nie są nie­zbędne dla życia. Nie wydaje ci się to dziwne, kapi­ta­nie?

– Dziwne jest to, że mam wra­że­nie, iż zapo­mnia­łem tabliczki wosko­wej.

– Widzę, że jesteś wykształ­co­nym czło­wie­kiem. To bar­dzo inte­re­su­jące. Jesteś żoł­nie­rzem, nie­praw­daż? Po cóż ci pisa­nie i rachunki?

– A ty jesteś czło­wie­kiem uczo­nym. Po cóż ci ten wytarty pałasz u bio­dra i piękna kol­czuga?

– Nie­przy­jem­nym skut­kiem ubocz­nym upo­wszech­nie­nia wykształ­ce­nia wśród mas jest brak sza­cunku.

– Chcia­łeś powie­dzieć: zdrowy scep­ty­cyzm.

– Pogarda dla auto­ry­te­tów. Żeby odpo­wie­dzieć na twoje pyta­nie, być może zauwa­ży­łeś, że mamy tylko jed­nego i to dość wie­ko­wego sługę. Nie towa­rzy­szą nam wyna­jęci straż­nicy. W naszym zawo­dzie trzeba dbać o bez­pie­czeń­stwo…

– A jakiż to zawód?

Zeszli na dobrze wydep­taną ścieżkę, która wiła się mię­dzy wzgó­rzami. Bau­che­lain zatrzy­mał się i spoj­rzał z uśmie­chem na Zrzędę.

– Podo­basz mi się, kapi­ta­nie. Rozu­miem, dla­czego dobrze o tobie mówią w kara­wan­se­raju. Jako jedyny spo­śród straż­ni­ków potra­fisz posłu­gi­wać się mózgiem. Chodź, jeste­śmy już pra­wie na miej­scu.

Omi­nęli stra­wione poża­rem wzgó­rze i dotarli do świe­żego kra­teru. Grunt u pod­stawy wznie­sie­nia pokry­wało błoto, usiane gdzie­nie­gdzie kamien­nymi blo­kami. Kra­ter miał ze czter­dzie­ści kro­ków sze­ro­ko­ści i cztery, pięć jar­dów głę­bo­ko­ści. Na jego kra­wę­dzi sie­dział męż­czy­zna, rów­nież odziany w czarne skóry. Jego łysina miała kolor wybla­kłego per­ga­minu. Mimo swych pokaź­nych roz­mia­rów pod­niósł się bez­sze­lest­nie i zwró­cił w ich stronę z płynną gra­cją.

– Kor­bal Bro­ach, kapi­ta­nie. Mój… wspól­nik. Kor­bal, to jest Zrzęda. To imię z pew­no­ścią mówi nam coś o jego oso­bo­wo­ści.

Bau­che­lain zanie­po­koił kapi­tana, nato­miast ten czło­wiek o sze­ro­kim, okrą­głym licu, oczkach zato­pio­nych w obrzmia­łych policz­kach oraz sze­ro­kich ustach o pulch­nych war­gach i lekko opusz­czo­nych kąci­kach – twarz zara­zem dzie­cinna i w jakiś nie­wy­sło­wiony spo­sób mon­stru­alna – wzbu­dził w nim gwał­towny strach. Ta reak­cja rów­nież była cał­ko­wi­cie instynk­towna, jakby Bau­che­laina i jego wspól­nika ota­czała ska­żona aura.

– Nic dziw­nego, że kotka dostała pal­pi­ta­cji – mruk­nął pod nosem. Ode­rwał wzrok od Kor­bala Bro­acha i wpa­trzył się w kra­ter.

Bau­che­lain zatrzy­mał się u boku Zrzędy.

– Zda­jesz sobie sprawę, co widzisz, kapi­ta­nie?

– Nie jestem głupi. To dziura w ziemi.

– Bar­dzo zabawne. Kie­dyś stał tu kur­han. Był w nim uwię­ziony jaghucki tyran.

– Był.

– W rze­czy samej. Jak sły­sza­łem, w sprawę wmie­szało się odle­głe impe­rium. Na spółkę z T’lan Imas­sem udało im się uwol­nić istotę.

– Wie­rzysz w te opo­wie­ści? – zapy­tał Zrzęda. – Jeśli rze­czy­wi­ście doszło do takiego wyda­rze­nia, to co, do Kap­tura, stało się z owym tyra­nem?

– My rów­nież zada­jemy sobie to pyta­nie. Jeste­śmy na tym kon­ty­nen­cie obcymi przy­by­szami. Do nie­dawna nic nie sły­sze­li­śmy o Impe­rium Mala­zań­skim ani o cudow­nym mie­ście zwa­nym Daru­dży­sta­nem. Nie­mniej pod­czas naszego krót­kiego pobytu w tej kra­inie do naszych uszu dotarły opo­wie­ści o nie­daw­nych wypad­kach. Demony, smoki, skry­to­bójcy, a także dom Azath zwany Fin­ne­stem. Ponoć nie można jesz­cze doń wejść, lecz wydaje się, że ktoś już tam mieszka. Obej­rze­li­śmy go sobie, rzecz jasna. Sły­sze­li­śmy też o lata­ją­cej for­tecy nazy­wa­nej Odpry­skiem Księ­życa, która zawi­sła nad mia­stem…

– To prawda. Widzia­łem ją na wła­sne oczy. Odle­ciała dzień przed naszym odjaz­dem.

– Nie­stety wygląda na to, że przy­by­li­śmy tam zbyt późno, by być świad­kami wszyst­kich tych cudów – stwier­dził z wes­tchnie­niem Bau­che­lain. – Sły­sza­łem, że władcą Odpry­sku Księ­życa jest Tiste Andii.

Zrzęda wzru­szył ramio­nami.

– Skoro tak mówisz. Oso­bi­ście nie gustuję w plot­kach.

Spoj­rze­nie odzia­nego w czerń męż­czy­zny w końcu nabrało tward­szego wyrazu.

Kapi­tan uśmiech­nął się w duchu.

– Plot­kach. Zaiste.

– Czy to wła­śnie chcia­łeś mi poka­zać? Tę… dziurę?

Bau­che­lain uniósł brwi.

– Nie­zu­peł­nie. Dziura to jedy­nie wej­ście. Zamie­rzamy odwie­dzić ukryty na dole jaghucki gro­bo­wiec.

– W takim razie niech was Oponn bło­go­sła­wią – rzu­cił Zrzęda i odwró­cił się od nich.

– Sądzę, że twój pra­co­dawca chciałby, żebyś nam towa­rzy­szył – dobiegł go zza ple­ców głos Bau­che­la­ina.

– Może sobie chcieć – odparł kapi­tan. – Kon­trakt nie każe mi uto­nąć w kałuży błota.

– Nie zamie­rzamy wła­zić w błoto.

Zrzęda obej­rzał się i uśmiech­nął z prze­ką­sem.

– To tylko taka prze­no­śnia, Bau­che­lain. Wybacz mi, jeśli źle mnie zro­zu­mia­łeś. – Odwró­cił się ponow­nie i ruszył ku ścieżce, przy­sta­nął jed­nak nagle. – Chcie­li­ście zoba­czyć Odprysk Księ­życa? – zapy­tał, wycią­ga­jąc rękę.

Bazal­towa for­teca wisiała tuż nad połu­dnio­wym hory­zon­tem niby wysoka, czarna chmura.

Żwir zazgrzy­tał pod cięż­kimi bucio­rami i nagle u boków Zrzędy sta­nęli męż­czyźni wpa­tru­jący się w odle­głą lata­jącą górę.

– Trudno mi oce­nić skalę – mruk­nął Bau­che­lain. – Jak daleko od nas jest?

– Pew­nie ze trzy mile, może wię­cej. Uwierz­cie mi, że to wystar­cza­jąco bli­sko, jak na mój gust. W Daru­dży­sta­nie padł na mnie jego cień, trudno byłoby zresztą tego unik­nąć, i mówię wam, że to nie jest przy­jemne wra­że­nie.

– Zapewne masz rację. A co robi tutaj?

Zrzęda wzru­szył ramio­nami.

– Pew­nie leci na połu­dniowy wschód…

– Dla­tego jest prze­chy­lony.

– Nie. Uszko­dzili go nad Pale mago­wie Impe­rium Mala­zań­skiego.

– Nie­źle się spi­sali.

– Zgi­nęli z tego powodu. Przy­naj­mniej więk­szość z nich. Tak mi opo­wia­dano. Poza tym, choć udało im się uszko­dzić Odprysk Księ­życa, jego władca jest w pełni sił. Jeśli uwa­żasz, że ktoś, kto zro­bił dziurę w pło­cie, a potem zała­twił go wła­ści­ciel domu, „nie­źle się spi­sał”, to pro­szę bar­dzo.

Kor­bal Bro­ach wresz­cie się ode­zwał. Jego głos brzmiał bar­dzo piskli­wie.

– Bau­che­lain, czy on nas wyczuwa?

Jego towa­rzysz zmarsz­czył brwi, nie odry­wa­jąc wzroku od Odpry­sku Księ­życa. Po chwili pokrę­cił głową.

– Nie wykry­wam sku­pio­nej na nas uwagi, przy­ja­cielu. O tym jed­nak powin­ni­śmy pody­sku­to­wać na osob­no­ści.

– Jak sobie życzysz. To zna­czy, że nie chcesz, żebym zabił tego straż­nika?

Zrzęda cof­nął się rap­tow­nie, wysu­wa­jąc do połowy kor­de­lasy.

– Tylko spró­buj – wark­nął.

– Spo­koj­nie, kapi­ta­nie. – Bau­che­lain roz­cią­gnął usta w uśmie­chu. – Mój wspól­nik jest wyznawcą pro­stych metod…

– Jak każda żmija?

– Być może. Zapew­niam cię jed­nak, że nic ci nie grozi.

Zrzęda skrzy­wił się wście­kle i ruszył pośpiesz­nie w drogę.

– Panie Keruli, jeśli na to wszystko patrzysz, a sądzę, że patrzysz, to mam nadzieję, że otrzy­mam wystar­cza­jąco wysoką pre­mię – wyszep­tał. – A jeżeli moje rady cokol­wiek dla cie­bie zna­czą, to suge­ruję, byśmy trzy­mali się jak naj­da­lej od tej dwójki.

Na chwilę przed tym, nim stra­cił kra­ter z oczu, dostrzegł, że Bau­che­lain i Kor­bal Bro­ach odwró­cili się ple­cami do niego, a także do Odpry­sku Księ­życa. Przez chwilę wpa­try­wali się w kra­ter, po czym zaczęli do niego scho­dzić i znik­nęli mu z oczu.

Zrzęda odwró­cił się z wes­tchnie­niem i skie­ro­wał w stronę obozu, poru­sza­jąc bar­kami, by roz­ła­do­wać napię­cie.

Kiedy dotarł do traktu, raz jesz­cze uniósł wzrok, by spoj­rzeć na połu­dnie. Odprysk Księ­życa nik­nął już w oddali.

– Hej, ty, chciał­bym, żebyś zwę­szył Bau­che­la­ina i Kor­bala Bro­acha, i potrak­to­wał ich tak samo jak jaghuc­kiego tyrana, jeśli to była twoja robota. Cyru­licy zwą to pro­fi­lak­tyką. Modlę się o to, byśmy pew­nego dnia wszy­scy nie poża­ło­wali twego braku zain­te­re­so­wa­nia.

Zmie­rza­jąc w stronę obozu, raz jesz­cze obej­rzał się na Eman­ci­pora Reese’a, który sie­dział na koźle, głasz­cząc jedną ręką zszar­ganą kotkę sie­dzącą mu na kola­nach.

Par­chy? – pomy­ślał Zrzęda. Nie sądzę.

***

Olbrzymi wilk krą­żył wokół ciała. Głowę trzy­mał nisko zwie­szoną i zwró­coną do wnę­trza kręgu, by nie spusz­czać jedy­nego oka z nie­przy­tom­nego śmier­tel­nika.

Grotę Cha­osu nie­czę­sto odwie­dzano, a pośród nie­licz­nych gości naj­więk­szą rzad­kość sta­no­wili śmier­telni ludzie. Wilk wędro­wał po tej peł­nej prze­mocy kra­inie od nie­pa­mięt­nych dlań cza­sów. Był samotny i zagu­biony od tak dawna, że jego umysł odna­lazł nowe formy zro­dzone z samot­no­ści; jego myśli wędro­wały po krę­tych, pozor­nie przy­pad­ko­wych szla­kach. Nie­wielu dostrze­głoby w dzi­kim bla­sku jego oka świa­do­mość czy inte­li­gen­cję, wilk posia­dał je jed­nak.

Nie prze­sta­wał krą­żyć. Potężne mię­śnie poru­szały się pod zma­to­wia­łym, bia­łym futrem. Głowę trzy­mał zwie­szoną i zwró­coną do wnę­trza kręgu. Spoj­rze­nie jedy­nego oka wle­pił w leżą­cego czło­wieka.

Gwał­towna kon­cen­tra­cja oka­zała się sku­teczna, zatrzy­mała obiekt jego uwagi w sta­nie bez­cza­so­wo­ści. Był to przy­pad­kowy efekt uboczny mocy, które wilk pozy­skał w tej gro­cie.

Nie­wiele pamię­tał z innych świa­tów, które ist­niały poza Cha­osem. Nic nie wie­dział o śmier­tel­ni­kach, któ­rzy odda­wali mu cześć jako bogu. Mimo to zdo­był pewną wie­dzę, instynk­towną świa­do­mość… moż­li­wo­ści, szans, które otwo­rzyła przed nim obec­ność tego kru­chego śmier­tel­nika.

Wahał się jed­nak.

Wią­zało się z tym ryzyko. Gdy wilk zdał sobie sprawę z decy­zji, która wywal­czyła sobie prio­ry­tet, zadrżał gwał­tow­nie.

Zbli­żał się po spi­rali do nie­przy­tom­nej postaci, bli­żej, coraz bli­żej. Nie spusz­czał oka z obli­cza męż­czy­zny.

Stwo­rze­nie zro­zu­miało wresz­cie, że to praw­dziwy dar. Nic innego nie mogłoby wytłu­ma­czyć tego, co ujrzało w twa­rzy śmier­tel­nika, któ­rego duch sta­no­wił w każ­dym szcze­góle jego zwier­cia­dlane odbi­cie. Nie mógł zmar­no­wać podob­nej szansy.

Mimo to na­dal się wahał.

W końcu jed­nak przed oczyma jego duszy poja­wiło się pra­dawne wspo­mnie­nie. Nie­ru­chomy obraz, wybla­kły z powodu upływu czasu.

To wystar­czyło, by zamknął spi­ralę.

Doko­nało się.

***

Otwo­rzył jedyne oko i spoj­rzał na jasno­nie­bie­skie, bez­chmurne niebo. W bliź­nie, którą miał zamiast dru­giego, czuł wście­kłe swę­dze­nie, jakby pod skórą peł­zały mu owady. Miał na gło­wie hełm z unie­sioną zasłoną. W plecy wpi­jały mu się twarde, ostre kamie­nie.

Leżał nie­ru­chomo, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, co się stało. Wizja otwie­ra­ją­cego się przed nim ciem­nego roz­dar­cia – wpadł do środka, ciśnięto go tam. Koń pod nim znik­nął, usły­szał brzęk cię­ciwy. Ogar­nął go nie­po­kój, który dzie­lił z towa­rzy­szem. Z przy­ja­cie­lem jadą­cym u jego boku. Z kapi­ta­nem Para­nem.

Toc Młod­szy jęk­nął.

Loczek. Obłą­kana mario­netka. Wpa­dli­śmy w zasadzkę.

Frag­menty sku­piły się we wspo­mnie­nie, któ­remu towa­rzy­szył przy­pływ stra­chu. Prze­to­czył się na bok, czu­jąc ból we wszyst­kich mię­śniach.

Na oddech Kap­tura, to nie jest Rów­nina Rhi­vij­ska.

Ze wszyst­kich stron ota­czały go poła­cie czar­nego, tłu­czo­nego szkła. Sążeń nad powierzch­nią wisiały nie­ru­chomo chmury sza­rego pyłu. Jakieś dwie­ście kro­ków na lewo widać było niskie wzgó­rze, które mąciło mono­to­nię pła­skiego kra­jo­brazu.

Doku­czały mu ból gar­dła i szczy­pa­nie w oku. Słońce pra­żyło okrut­nie. Toc kaszl­nął i usiadł z chrzę­stem obsy­dianu. Zoba­czył, że obok leży jego reflek­syjny łuk z rogu, i wycią­gnął poń rękę. Koł­czan był przy­tro­czony do sio­dła, lecz wierny wic­kań­ski wierz­cho­wiec nie podą­żył za Tokiem w to miej­sce. Nie miał nic poza nożem u pasa i chwi­lowo bez­u­ży­tecz­nym łukiem w ręku. Ani wody, ani żyw­no­ści. A gdy przyj­rzał się uważ­nie łukowi, zasę­pił się jesz­cze bar­dziej. Cię­ciwa z jelit była roz­cią­gnięta.

I to wyraź­nie. To zna­czy, że byłem… nie­obecny przez dłuż­szy czas. Nie­obecny. Ale gdzie wła­ści­wie się podzie­wa­łem? Loczek cisnął mnie do groty, a w jej wnę­trzu czas z jakie­goś powodu prze­stał pły­nąć.

Nie czuł się szcze­gól­nie spra­gniony ani głodny, lecz nawet gdyby miał strzały, nie zdo­łałby zro­bić z nich użytku. Co gor­sza, cię­ciwa wyschła i osa­dzał się na niej obsy­dia­nowy pył. Nie wytrzyma ponow­nego nacią­gnię­cia. Suge­ro­wało to, że minęły dni, może nawet tygo­dnie, choć ciało mówiło mu coś innego.

Pod­niósł się ciężko. Z kol­czugi, którą miał pod bluzą, przy każ­dym poru­sze­niu osy­py­wał się poły­skliwy pył.

Czy jestem wewnątrz groty, czy zosta­łem wypluty na zewnątrz?

Tak czy ina­czej, musiał zna­leźć koniec tej mar­twej rów­niny wul­ka­nicz­nego szkła. Chyba że nie miała ona końca…

Ruszył ku wznie­sie­niu. Choć nie było zbyt wyso­kie, pozwoli mu dalej się­gnąć wzro­kiem. Zbli­żyw­szy się, zauwa­żył, że za nim cią­gną się następne wzgó­rza, roz­miesz­czone w rów­nych odstę­pach.

Kur­hany. Świet­nie, wprost uwiel­biam kur­hany.

Ten, który znaj­do­wał się w cen­trum, był więk­szy od pozo­sta­łych.

Toc omi­nął pierw­szy pagó­rek, zauwa­ża­jąc, że jest w nim pełno dziur, zapewne wyko­pa­nych przez rabu­siów. Po chwili zatrzy­mał się, odwró­cił, pod­szedł bli­żej i przy­kuc­nął nad jed­nym z pro­wa­dzą­cych w dół tuneli. Obsy­dia­nowa pokrywa cią­gnęła się tak głę­boko, jak mógł się­gnąć wzro­kiem – dalej niż na wzrost męż­czy­zny. Gro­bowce musiały być olbrzy­mie, raczej kopuły niż groby skrzyn­kowe, by w ogóle uwi­dacz­niać się na powierzchni.

– To mi się nie podoba – mruk­nął.

Zatrzy­mał się i zasta­no­wił przez chwilę, przy­po­mi­na­jąc sobie wszyst­kie wyda­rze­nia, które dopro­wa­dziły go do tej… nie­przy­jem­nej sytu­acji. Wyglą­dało na to, że ich począt­kiem był śmier­cio­no­śny deszcz, który spadł z Odpry­sku Księ­życa. Ogień i ból, utrata oka, poca­łu­nek, który nazna­czył ohydną bli­zną jego młodą, uwa­żaną za przy­stojną twarz.

Potem wyru­szył na pół­nocną rów­ninę po przy­boczną Lorn i wdał się w potyczkę z Bar­gha­stami z klanu Ilgres. Po powro­cie do Pale cze­kały go dal­sze kło­poty. Lorn wzięła go w cugle, zmu­sza­jąc do ponow­nego pod­ję­cia się roli kuriera Szponu.

Kuriera? Mówmy szcze­rze, Toc, zwłasz­cza ze sobą samym. Byłeś szpic­lem. Ale prze­cią­gnięto cię na drugą stronę. Sta­łeś się zwia­dowcą w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego. Dopóki nie zja­wiła się przy­boczna, nie byłeś nikim wię­cej.

W Pale miał poważne trud­no­ści. Naj­pierw Tat­ter­sail, a potem kapi­tan Paran. Ucieczka i pogoń.

– Ale się naro­biło – mruk­nął.

Loczek przy­go­to­wał na niego zasadzkę i cisnął go jak muchę do jakiejś nie­przy­ja­znej groty. Tam chyba zmi­trę­ży­łem tro­chę czasu. Niech mnie Kap­tur, pora zacząć myśleć jak żoł­nierz. Zorien­tuj się w sytu­acji. Nic nie rób pochop­nie. Zasta­nów się, jak prze­trwać w tym nie­zwy­kłym, nie­przy­chyl­nym miej­scu…

Ponow­nie ruszył w stronę cen­tral­nego kur­hanu. Choć jego zbo­cza były łagodne, przy­naj­mniej trzy­krot­nie prze­wyż­szał wyso­ko­ścią czło­wieka. Wdra­pu­jąc się na szczyt, Toc roz­ka­słał się jesz­cze bar­dziej.

Jego wysiłki oka­zały się jed­nak opła­calne. Znaj­do­wał się w samym cen­trum pier­ście­nia zło­żo­nego z mniej­szych gro­bow­ców. Na wprost przed nim, trzy­sta kro­ków za gra­nicą kręgu, pię­trzyły się ska­li­ste wzgó­rza, nie­mal cał­ko­wi­cie zasło­nięte przez mgłę. Bli­żej, po lewej, widział ruiny kamien­nej wieży. Niebo za nią lśniło barwą nie­zdro­wej czer­wieni.

Toc zer­k­nął na słońce. Kiedy się ock­nął, zale­d­wie trzy czwarte jego kręgu wysta­wało ponad hory­zont, teraz zaś wisiało pio­nowo nad nim. Mógł się zorien­to­wać w stro­nach świata. Wzgó­rze leżało na pół­nocny zachód od niego, a wieża kilka rum­bów na pół­noc od kie­runku zachod­niego.

Jego wzrok ponow­nie przy­cią­gnęła czer­wona pręga widoczna na nie­bie. Tak jest, pul­so­wała ona z regu­lar­no­ścią serca. Podra­pał się po bliź­nie zamy­ka­ją­cej mu lewy oczo­dół i skrzy­wił się wście­kle, gdy jego umysł wypeł­niła gama kolo­rów.

To z całą pew­no­ścią czary. Bogo­wie, coraz bar­dziej nie­na­wi­dzę cza­rów.

Po chwili jego uwagę przy­cią­gnęło coś, co znaj­do­wało się bli­żej. Pół­nocne zbo­cze cen­tral­nego kur­hanu szpe­cił głę­boki dół o nie­rów­nych, lśnią­cych brze­gach. U pod­stawy widać było osy­pi­sko ocio­sa­nych kamieni, wciąż jesz­cze pokry­tych pla­mami czer­wo­nej farby. Powoli dotarło do niego, że kra­ter nie jest dzie­łem rabu­siów. Coś wyrwało się prze­mocą z gro­bowca.

Wygląda na to, że w tym miej­scu nawet zmarli nie śpią wiecz­nie. Zadrżał z nagłego nie­po­koju, po czym wzru­szył ramio­nami z cichym prze­kleń­stwem na ustach. Widzia­łeś gor­sze rze­czy, żoł­nie­rzu. Pamię­tasz tego T’lan Imassa, który współ­pra­co­wał z przy­boczną? Cho­dząca, lako­niczna mumia, Beru, broń nas wszyst­kich. Zapad­nięte oczo­doły bez naj­mniej­szego bły­sku lito­ści. Ten stwór nadział Bar­gha­sta na swój miecz, jak Rhi­vij­czyk rów­nin­nego dzika.

Choć nie spusz­czał spoj­rze­nia z kra­teru, jego myśli wypeł­niły wspo­mnie­nia o przy­bocz­nej i towa­rzy­szą­cym jej mar­twiaku. Oni rów­nież chcieli uwol­nić podobną istotę, która nie zaznała spo­czynku, wypu­ścić na swo­bodę dziką, okrutną moc. Zadał sobie pyta­nie, czy im się powio­dło. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że wię­zień gro­bowca, na któ­rym teraz stał, miał bar­dzo trudne zada­nie: zaklę­cia zabez­pie­cza­jące, lite mury oraz wiele sążni zbi­tego, tłu­czo­nego szkła.

No cóż, bio­rąc pod uwagę alter­na­tywę, zapewne rów­nież wyka­zał­bym się podobną despe­ra­cją i deter­mi­na­cją. Cie­kawe, ile czasu to trwało? I jak strasz­li­wie wypa­czony był jego umysł, gdy już się uwol­nił?

Zadrżał, co spro­wa­dziło nań kolejny atak kaszlu. Na świe­cie roiło się od tajem­nic, lecz tylko nie­liczne z nich były przy­jemne.

Zszedł na dół, omi­ja­jąc kra­ter, i ruszył w stronę ruin wieży. Wąt­pił, by miesz­ka­niec gro­bowca zatrzy­mał się dłu­żej w oko­licy. Na jego miej­scu chciałby stąd zwiać jak naj­szyb­ciej. Nie spo­sób było okre­ślić, ile czasu minęło od chwili ucieczki istoty, lecz instynkt pod­po­wia­dał Tocowi, że upły­nęły lata, być może nawet dzie­się­cio­le­cia. O dziwo, nie czuł stra­chu, choć oko­lica była nie­przy­ja­zna, a pod zie­mią kryły się tu liczne tajem­nice. Wyda­wało się, że groza opu­ściła to miej­sce już dawno temu.

W odle­gło­ści czter­dzie­stu kro­ków od wieży omal nie potknął się o trupa. Pra­wie cał­ko­wi­cie pokry­wała go cienka war­stewka pyłu, który zawisł w powie­trzu gęstą chmurą, wzbity przez kroki Toca. Mala­zań­czyk zaklął szpet­nie, wyplu­wa­jąc kurz.

Prze­sło­nięte przez poły­skliwy obłok szczątki były ludz­kie, choć zmarły miał przy­sa­dzi­stą budowę i grube kości. Wyschnięte ścię­gna przy­brały ciem­no­brą­zową barwę, a okry­wa­jące go futra oraz skóry zbu­twiały i pozo­stały z nich jedy­nie wąskie strzępy. Głowę osła­niał hełm wyko­nany z czaszki jakie­goś roga­tego zwie­rzę­cia. Jeden róg uła­mał się, kie­dyś, w zamierz­chłych cza­sach. Obok spo­czy­wał pokryty pyłem dwu­ręczny miecz.

Jeśli już mowa o czaszce Kap­tura…

Toc Młod­szy przyj­rzał się postaci.

– Co tu wła­ści­wie robisz? – zapy­tał.

– Cze­kam – wyja­śnił T’lan Imass ostrym, ochry­płym gło­sem.

Toc przy­po­mniał sobie imię wojow­nika-mar­twiaka.

– Onos T’oolan – stwier­dził zado­wo­lony z sie­bie. – Z klanu Tarad…

– Teraz nazy­wam się Tool. Jestem bez­kla­nowy. Wolny.

Wolny? A co wła­ści­wie zamie­rzasz zro­bić z tą wol­no­ścią, ty worku kości? Będziesz sobie leżał na pust­ko­wiu?

– Co się stało z przy­boczną? I co wła­ści­wie nas spo­tkało?

– Nic dobrego.

– Na które pyta­nie mi odpo­wie­dzia­łeś, Tool?

– Na oba.

Toc zazgrzy­tał zębami, opie­ra­jąc się poku­sie kop­nię­cia T’lan Imassa.

– Czy mógł­byś wyra­żać się jaśniej?

– Być może.

– Słu­cham.

– Przy­boczna Lorn zgi­nęła przed dwoma mie­sią­cami w Daru­dży­sta­nie, a my znaj­du­jemy się w sta­ro­żyt­nym miej­scu zwa­nym Morn, które leży sześć­set mil na połu­dnie od mia­sta. Nie­dawno minęło połu­dnie.

– Nie­dawno minęło połu­dnie. Dzięki ci za to, że raczy­łeś mnie oświe­cić.

Nie spra­wiała mu przy­jem­no­ści kon­wer­sa­cja z istotą, która ist­niała już na tym świe­cie od setek tysięcy lat. Ten nie­po­kój skła­niał go do sar­ka­zmu, co mogło oka­zać się nie­bez­pieczne.

Bądź poważny, idioto. Ten krze­mienny miecz nie jest tylko na pokaz.

– Udało się wam uwol­nić jaghuc­kiego tyrana?

– Na krótką chwilę. Impe­rialny plan pod­boju Daru­dży­stanu spa­lił na panewce.

Toc skrzy­żo­wał ręce na piersi i łyp­nął spode łba na T’lan Imassa.

– Powie­dzia­łeś, że cze­kasz. A na co?

– Przez pewien czas jej nie było, ale teraz wraca.

– Kto?

– Kobieta, która zamiesz­kała w wieży, żoł­nie­rzu.

– Czy mógł­byś przy­naj­mniej wstać, kiedy ze mną roz­ma­wiasz?

Zanim ule­gnę poku­sie.

T’lan Imass pod­niósł się z gło­śnym skrzyp­nię­ciem. Z potęż­nej postaci posy­pały się kaskady pyłu. Gdy spoj­rzał na Toca, w głębi jego oczo­do­łów poja­wił się prze­lotny błysk. Potem Tool odwró­cił się i pod­niósł miecz.

Bogo­wie, lepiej by było, gdy­bym pozwo­lił mu leżeć. Skóra jak wygar­bo­wana, napięte mię­śnie i masywne kości… a wszystko to poru­sza się jak coś żywego. Och, cesarz był nimi zachwy­cony. Armia, któ­rej nie trzeba kar­mić, która nie wymaga trans­portu, która pój­dzie wszę­dzie i zrobi pra­wie wszystko. A do tego żad­nych dezer­cji, pomi­ja­jąc tego, który stoi teraz przede mną. Zresztą, jak można by uka­rać T’lan Imassa za dezer­cję?

Wpa­try­wali się w sie­bie przez dłuż­szą chwilę.

– Potrzebna mi woda – oznaj­mił wresz­cie Toc. – I coś do jedze­nia. Muszę też zna­leźć gdzieś tro­chę strzał. I cię­ciwę. – Zdjął hełm. Skó­rzany cze­piec, który miał pod nim, do cna prze­siąk­nął potem. – Czy nie mogli­by­śmy zacze­kać w wieży? Mózg mi się lasuje od tego upału.

Dla­czego wła­ści­wie sądzę, że zechcesz mi pomóc, Tool?