Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Na spustoszonym kontynencie Genabackis zrodziło się nowe, straszliwe imperium, Pannion Domin, które szerzy się niczym potop skażonej krwi, pożerając wszystkich wrogów tajemniczego proroka zwanego panniońskim jasnowidzem. Sprzeciwia mu się sojusz, w którego skład wchodzą Zastęp Dujeka Jednorękiego, Caladan Brood, Anomander Rake oraz Rhivijczycy z równin. Fanatycy jasnowidza mają przewagę liczebną, dlatego też sojusznicy muszą zapomnieć o dzielących ich różnicach i nawiązać kontakt z potencjalnymi sprzymierzeńcami, tajemniczym bractwem najemników, noszącym nazwę Szarych Mieczy, które zobowiązało się bronić miasta Capustan przed oszalałymi hordami.
„Wspomnienie lodu”, w którym powraca wielu kluczowych bohaterów „Ogrodów księżyca”, stanowi kolejny rozdział epickiej fantasy Stevena Eriksona - „Malazańskiej Księgi Poległych”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1492
Wyrażam wdzięczność za pomoc i wsparcie następującym osobom: Clare, Bowenowi, Markowi, Davidowi, Chrisowi, Rickowi, Cam, Courtneyowi; Susan i Peterowi, Davidowi Thomasowi seniorowi i juniorowi, Harriet, Chrisowi, Lily, Minie i Smudge’owi; Patrickowi Walshowi, Simonowi i Jane. Dziękuję również Dave’owi Holdenowi i jego miłemu personelowi z Pizza Place (Tricii, Cindy, Liz, Tanis, Barbarze, Joan, Nadii, Amandzie, Tony, Andi i Jody) za miejsce i dokładki. Dziękuję też Johnowi Meaneyowi za obrzydliwe szczegóły dotyczące martwych nasion.
Karawanseraj
Zrzęda: strażnik karawanowy
Stonny Menackis: strażniczka karawanowa
Harllo: strażnik karawanowy
Buke: strażnik karawanowy
Bauchelain: podróżnik
Korbal Broach: jego małomówny towarzysz
Emancipor Reese: służący
Keruli: kupiec
Marmur: czarodziej
W Capustanie
Brukhalian: Śmiertelny Miecz Reve Fenera (Szare Miecze)
Itkovian: Tarcza Kowadło Reve Fenera (Szare Miecze)
Karnadas: Boży Jeździec Reve Fenera (Szare Miecze)
Rekrutka Velbara: (Szare Miecze)
Starszy Sierżant Norul: (Szare Miecze)
Farakalian: (Szare Miecze)
Nakalian: (Szare Miecze)
Torun: (Szare Miecze)
Sidlis: (Szare Miecze)
Nilbanas: (Szare Miecze)
Jelarkan: książę i władca Capustanu
Arard: książę i władca in absentia Koralu
Rath’Fener: (kapłan z Rady Masek)
Rath’Tron Cienia: (kapłan z Rady Masek)
Rath’Królowa Snów: (kapłanka z Rady Masek)
Rath’Kaptur: (kapłan z Rady Masek)
Rath’D’rek: (kapłan z Rady Masek)
Rath’Trake: (kapłan z Rady Masek)
Rath’Pożoga: (kapłanka z Rady Masek)
Rath’Togg: (kapłan z Rady Masek)
Rath’Fanderay: (kapłanka z Rady Masek)
Rath’Dessembrae: (kapłanka z Rady Masek)
Rath’Oponn: (kapłan z Rady Masek)
Rath’Beru: (kapłan z rady Masek)
Zastęp Jednorękiego
Dujek Jednoręki: dowódca armii malazańskich renegatów
Sójeczka: zastępca dowódcy armii malazańskich renegatów
Skręt: dowódca Czarnych Moranthów
Artanthos: chorąży armii malazańskich renegatów
Koszar: oficer łącznikowy
Hareb: szlachetnie urodzony kapitan
Ganoes Paran: kapitan, Podpalacze Mostów
Nerwusik: sierżant, Siódma Drużyna, Podpalacze Mostów
Wykałaczka: kapral, Siódma Drużyna, Podpalacze Mostów
Detoran: żołnierka, Siódma Drużyna
Trzpień: mag i saper, Siódma Drużyna
Niewidka: żołnierka, Siódma Drużyna
Młotek: uzdrowiciel, Dziewiąta Drużyna
Płot: saper, Dziewiąta Drużyna
Biegunek: żołnierz, Dziewiąta Drużyna
Szybki Ben: mag, Dziewiąta Drużyna
Chwiejny: (kapral Podpalaczy Mostów)
Bucklund: (sierżant Podpalaczy Mostów)
Knypek: (saper Podpalaczy Mostów)
Mierzwa: (uzdrowiciel Podpalaczy Mostów)
Niebieska Perła: (mag Podpalaczy Mostów)
Goleń: (mag Podpalaczy Mostów)
Paluch: (mag Podpalaczy Mostów)
Zastęp Brooda
Caladan Brood: naczelny wódz armii wyzwoleńczej na Genabackis
Anomander Rake: władca Odprysku Księżyca
Kallor: wielki król, zastępca Brooda
Mhybe: matrona rhivijskich plemion
Srebrna Lisica: rhivijska odrodzona
Korlat: jednopochwycona Tiste Andii
Orfantal: brat Korlat
Hurlochel: zwiadowca armii wyzwoleńczej
Starucha: Wielki Kruk, towarzyszka Anomandera Rake’a
Barghastowie
Humbrall Taur: wódz wojenny klanu Białych Twarzy
Hetan: jego córka
Cafal: jego pierwszy syn
Netok: jego drugi syn
Darudżystańskie poselstwo
Coll: ambasador
Estraysian D’Arle: członek Rady
Baruk: alchemik
Kruppe: obywatel
Murillio: obywatel
T’lan Imassowie
Kron: władca T’lan Imassów Krona
Cannig Tol: wódz klanu
Bek Okhan: rzucający kości
Pran Chole: rzucający kości
Okral Lom: rzucający kości
Bendal Home: rzucający kości
Ay Estos: rzucający kości
Olar Ethil: Pierwsza Rzucająca Kości i Pierwsza Jednopochwycona
Tool, Odrzucony: dawniej Pierwszy Miecz
Kilava: rzucająca kości – renegatka
Lanas Tog: z T’lan Imassów Kerluhma
Pannion Domin
Jasnowidz: król-kapłan Domin
Ultentha: septarcha Koralu
Kulpath: septarcha oblegającej armii
Inal: septarcha Lest
Anaster: Dziecko Martwego Nasienia z Tenescowri
Jasnodomin Kahlt
Inni
K’rul: pradawny bóg
Draconus: pradawny bóg
Siostra Zimnych Nocy: pradawna bogini
Pani Zawiść: mieszkanka Morn
Gethol: herold
Treach: Pierwszy Bohater (Tygrys Lata)
Toc Młodszy: Aral Fayle, malazański zwiadowca
Garath: wielki pies
Baaljagg: jeszcze większa wilczyca
Mok: Seguleh
Thurule: Seguleh
Senu: Seguleh
Przykuty: tajemniczy Ascendent (znany też jako Okaleczony Bóg)
Czarownica Tennes
Munug: rzemieślnik Daru
Talamandas: barghascka sznurołapka
Ormulogun: artysta z Zastępu Jednorękiego
Gumble: jego krytyk
Haradas: karawanmistrz Gildii Kupieckiej Trygalle
Azra Jael: żołnierz piechoty morskiej z Zastępu Jednorękiego
Słoma: żołnierz Mottańskich Pospolitaków
Chlewik: żołnierz Mottańskich Pospolitaków
Kikut: żołnierz Mottańskich Pospolitaków
Kliwer Pień: żołnierz Mottańskich Pospolitaków
Pradawne wojny między T’lan Imassami a Jaghutami rozdarły świat na strzępy. Ogromne armie toczyły boje o spustoszone krainy, trupy tworzyły wysokie stosy, ich kości stawały się kośćmi wzgórz, a krew krwią oceanów. Potężne czary sprawiały, że niebo ogarniał ogień…
Historia starożytna, tom I Kinicik Karbar’n
Maeth’ki Im (Pogrom Zgniłego Kwiatu), trzydziesta trzecia wojna jaghucka, 298665 lat przed snem Pożogi
Nad bagnami unosiły się chmury meszek, pośród których śmigały jaskółki. Niebo ponad błotami nadal było szare, lecz utraciło już zimowy połysk rtęci, a ciepły wietrzyk szemrzący nad spustoszoną krainą niósł zapach uzdrowienia.
Powstałe ze stopniałych jaghuckich lodowców śródlądowe słodkowodne morze, zwane przez Imassów Jaghra Til, było w agonii. Na południu – tak daleko, jak okiem sięgnąć – blade chmury odbijały się w coraz bardziej kurczących się sadzawkach, w których woda sięgała kolan, lecz mimo to w krajobrazie dominował nowo powstały ląd.
Złamanie czaru, który sprowadził zlodowacenie, przywróciło dawny, naturalny rytm pór roku, wciąż jednak utrzymywało się tu wspomnienie o wysokich jak góry lodowcach. Na północy widać było odsłoniętą skałę, pełną żlebów i szczelin, a zagłębienia terenu wypełniały głazy narzutowe. Gęsty ił, stanowiący ongiś dno śródlądowego morza, nadal bulgotał od uwalniających się gazów, lecz ziemia, która już od ośmiu lat nie musiała dźwigać straszliwego ciężaru lodowców, powoli się podnosiła.
Życie Jaghra Til trwało krótko, lecz ił, który osadził się na jego dnie, był głęboki. I zdradziecki.
Pran Chole, rzucający kości klanu Canniga Tola z Imassów Krona, siedział nieruchomo na szczycie niemal całkowicie skrytego pod ziemią głazu. Stok przed nim porastała krótka, ostra trawa. Pełno też tam było zmurszałych kawałków przyniesionego tu ongiś przez fale drewna. W odległości dwunastu kroków teren opadał lekko, przechodząc w szeroką, błotną nieckę.
Dwadzieścia kroków od jej brzegu w trzęsawisku ugrzęzły trzy ranagi. Byk, samica i cielę utworzyły żałosny krąg obronny. Uwięzione i bezradne z pewnością wydały się łatwymi ofiarami stadu ay, które je tu odnalazły.
Błota były jednak zdradzieckie. Wielkie tundrowe wilki spotkał ten sam los, co ranagi. Pran Chole naliczył sześć ay, w tym jednego roczniaka. Tropy wskazywały, że inny roczniak okrążył zapadlisko dziesiątki razy, po czym oddalił się na zachód. Osamotniony z pewnością nie uniknie śmierci.
Jak dawno temu wydarzył się ów dramat? Nie sposób było tego określić. Zarówno na ranagach, jak i na ay, błoto stwardniało już, tworząc spękane gliniane płaszcze. Plamy jaskrawej zieleni wskazywały miejsca, gdzie z naniesionych wiatrem nasion wyrosły rośliny. Rzucający kości przypomniał sobie wizje, które ujrzał, chodząc z duchami: zalew prozaicznych szczegółów przeobrażonych w coś nierealnego. Dla tych zwierząt walka będzie trwała po wsze czasy. Łowcy i ofiary zostały wspólnie uwięzione na wieki.
Ktoś podszedł do niego i usiadł obok.
Pran Chole nie spuszczał wzroku ze znieruchomiałych postaci. Rytm kroków już wcześniej zdradził mu tożsamość towarzysza, a teraz poczuł też ciepłe zapachy, równie charakterystyczne jak wpatrzone w jego twarz oczy.
– Co kryje się pod gliną, rzucający kości? – zapytał Cannig Tol.
– Tylko to, co nadało jej kształt, wodzu klanu.
– Nie dostrzegasz w tych zwierzętach żadnego omenu?
– A ty dostrzegasz? – odparł z uśmiechem Pran Chole.
– W tej okolicy nie spotyka się już ranagów – stwierdził po chwili zastanowienia Cannig Tol. – Ay również nie. Mamy przed sobą starożytną bitwę. W owym przekazie kryje się głębia, gdyż porusza on moją duszę.
– Moją również – przyznał rzucający kości.
– Sami wyniszczyliśmy ranagi swymi polowaniami, a potem ay zginęły z głodu, gdyż polowaliśmy też na tenagi, aż one również wymarły. Agkory, które chodzą za stadami bhederin, nie chciały się nimi dzielić z ay i teraz tundra jest pusta. Wypływa stąd wniosek, że nasze polowania były bezmyślnym marnotrawstwem.
– Musieliśmy wykarmić dzieci.
– A potrzebowaliśmy ich bardzo wielu.
– I nadal ich potrzebujemy, wodzu klanu.
– Jaghuci byli w tych okolicach niesłychanie potężni, rzucający kości – rzekł z głośnym stęknięciem Cannig Tol. – Nie chcieli uciekać. Nie z początku. Wiesz, jak wiele krwi kosztowało to Imassów.
– A obfitość tej krainy stanowi naszą zapłatę.
– Wspomaga nas w wojnie.
– Tak właśnie dociera się do głębi.
Wódz klanu skinął głową.
Pran Chole czekał cierpliwie. Słowa, które dotąd wymienili, dotknęły jedynie skóry sprawy. Chwila odsłonięcia mięśni i kości jeszcze nie nadeszła. Cannig Tol nie był jednak głupcem, a ponadto oczekiwanie nie trwało długo.
– Jesteśmy jak te zwierzęta.
Rzucający kości przeniósł wzrok na południowy horyzont. Na jego twarzy pojawiło się napięcie.
– Jesteśmy gliną, a nasza trwająca bez końca wojna z Jaghutami jest szamoczącym się w niej zwierzęciem – ciągnął Cannig Tol. – To, co kryje się wewnątrz, nadaje kształt powierzchni. – Wyciągnął rękę. – Te obracające się powoli w kamień stworzenia to klątwa wieczności.
To jeszcze nie był koniec. Pran Chole milczał.
– Ranagi i ay prawie całkowicie zniknęły z królestwa śmiertelników – kontynuował Cannig Tol. – Zarówno łowcy, jak i ofiary.
– Aż po kości – wyszeptał Pran Chole.
– Gdybyś tylko dostrzegł omen – mruknął wódz klanu, prostując się.
Rzucający kości również się podniósł.
– Gdybym tylko go dostrzegł – zgodził się. W jego głosie pobrzmiewało jedynie wątłe echo gorzkiej ironii rozmówcy.
– Czy jesteśmy już blisko, rzucający kości?
Pran Chole zerknął na własny cień, przyjrzał się ozdobionej porożem sylwetce, postaci ukrytej pod futrzaną peleryną, niewyprawionymi skórami oraz nakryciem głowy. Promienie słońca padały pod ostrym kątem, wskutek czego wydawał się wysoki. Prawie tak wysoki jak Jaghut.
– Jutro – stwierdził. – Słabną już. Całonocna wędrówka osłabi ich jeszcze bardziej.
– Świetnie. W takim razie klan rozbije tu dziś obóz.
Rzucający kości nasłuchiwał, jak Cannig Tol oddala się ku czekającym na niego pozostałym członkom klanu. Gdy zapadnie zmrok, Pran Chole będzie chodził z duchami. Wyruszy do szepczącej ziemi, szukając swych pobratymców. Choć ścigana zwierzyna słabła już, klan Canniga Tola był jeszcze słabszy. Zostało w nim niespełna tuzin dorosłych, a gdy ściganymi byli Jaghuci, różnica między myśliwym a zwierzyną nie miała większego znaczenia.
Uniósł głowę i powęszył. W wieczornym powietrzu wyczuwał łatwy do rozpoznania odór innego rzucającego kości. Zastanawiał się, kto to może być i czemu wędruje sam, bez klanu i rodziny. Wiedząc, że tamten również z pewnością wyczuł ich obecność, zadał sobie pytanie, dlaczego się z nimi nie skontaktował.
***
Wygramoliła się z błota i osunęła na piaszczysty brzeg, dysząc ciężko i chrapliwie. Syn i córka wysunęli się z jej ciężkich jak ołów ramion i wczołgali dalej na brzeg niewysokiej wysepki.
Jaghucka matka opuszczała powoli głowę, aż wreszcie dotknęła czołem chłodnego, wilgotnego piasku. Ziarenka wbijały się w skórę jej twarzy. Oparzenia były zbyt świeże, by mogły się już zagoić. Zapewne nie zdążą, gdyż była pokonana, a śmierć czekała tylko na przybycie łowców.
Dobrze chociaż, że znali się na swej robocie. Tych Imassów nie pociągały tortury. Szybki, zabójczy cios, najpierw dla niej, a potem dla dzieci. To oni – ta maleńka, obdarta rodzina – byli ostatnimi Jaghutami na kontynencie. Łaska miała różne oblicza. Gdyby nie wzięli udziału w przykuciu Raesta, wszyscy – Imassowie i Jaghuci – musieliby klęknąć przed tyranem. To jednak był wyłącznie tymczasowy sojusz. Miała wystarczająco wiele rozsądku, by uciec, gdy tylko uwięzienie się dokonało. Już wtedy zdawała sobie sprawę, że klan Imassów natychmiast wznowi pościg.
Matka nie czuła goryczy, nie zmniejszało to jednak jej desperacji.
Uniosła nagle głowę, wyczuwając na wysepce czyjąś obecność. Jej dzieci zamarły w bezruchu. Gapiły się przerażone na kobietę Imassów, która stała teraz przed nimi. Matka przymrużyła szare oczy.
– Sprytnie, rzucająca kości. Moje zmysły były nastrojone na tych, którzy są za nami. Dobrze, kończ z tym.
Młoda, czarnowłosa kobieta rozciągnęła usta w uśmiechu.
– Nie próbujesz dobić targu, Jaghutko? Zawsze szukacie czegoś, co pozwoli wam uratować dzieci. Czyżbyś zerwała już nić pokrewieństwa łączącą cię z tą dwójką? Chyba są na to za małe.
– Targi nie mają sensu. Wy nigdy się na nie nie zgadzacie.
– To prawda, ale wy nie przestajecie próbować.
– Nie będę się targowała. Zabij nas. Szybko.
Kobieta Imassów była odziana w skórę pantery. W jej czarnych oczach odbijały się ostatnie rozbłyski zmierzchu. Wyglądała na dobrze odżywioną. Wielkie, nabrzmiałe piersi świadczyły, że niedawno wydała na świat dziecko.
Jaghucka matka nie mogła niczego wyczytać z jej oblicza, nie dostrzegała w nim jednak typowej zawziętej pewności, którą zwykle kojarzyła z obcymi, okrągłymi twarzami Imassów.
– Moje ręce zbroczyło już wystarczająco wiele krwi Jaghutów – odparła rzucająca kości. – Zostawię was klanowi Krona, który dotrze tu jutro.
– Nic mnie nie obchodzi, kto spośród was nas zabija – warknęła matka. – Liczy się tylko to, że nas zabijacie.
Kobieta wykrzywiła w grymasie szerokie usta.
– Rozumiem twój punkt widzenia.
Mimo obezwładniającego zmęczenia jaghucka matka zdołała usiąść.
– Czego chcesz? – wydyszała.
– Dobić z tobą targu.
Jaghucka matka wstrzymała oddech i wpatrzyła się w ciemne oczy rzucającej kości. Nie znalazła w nich drwiny. Zerknęła na syna i córkę, po czym spojrzała spokojnie w oczy kobiety Imassów.
Rzucająca kości powoli skinęła głową.
***
Kiedyś w przeszłości pękła tu ziemia. Rana była tak głęboka, że wypłynęła z niej rzeka lawy, rozległa od horyzontu po horyzont. Potężny czarny pas skały i popiołu ciągnął się na południowy zachód, ku odległemu morzu. Zdołały tu zapuścić korzenie jedynie najdrobniejsze roślinki. Rzucająca kości – dźwigająca pod obiema pachami po jaghuckim dziecku – wzbijała stopami gęste obłoki pyłu, które nie chciały opadać na ziemię.
Pomyślała, że chłopiec ma z pięć lat, a jego siostra zapewne cztery. Dzieci sprawiały wrażenie nie do końca świadomych. Z pewnością żadne z nich nie zrozumiało matki, gdy ta uściskała je na pożegnanie. Po długiej ucieczce przez L’amath i Jaghra Til były w szoku. Z pewnością nie pomagał im też fakt, że widziały na własne oczy makabryczną śmierć ojca.
Uczepiły się rzucającej kości brudnymi rączkami, przypominającymi jej o dziecku, które niedawno utraciła. Były tak rozpaczliwie głodne, że po chwili zaczęły ssać jej piersi. Wkrótce potem zasnęły.
W miarę jak zbliżała się do wybrzeża, wyciek lawy stawał się coraz węższy. Po prawej stronie pojawiły się wzgórza przechodzące w góry. Przed nią ciągnęła się płaska równina, kończąca się odległą o półtorej mili granią. Choć tego nie widziała, zdawała sobie sprawę, że za granią teren opada ku morzu. Równina była usiana regularnie rozmieszczonymi wzniesieniami. Rzucająca kości zatrzymała się, by przyjrzeć się im uważniej. Wzgórza tworzyły koncentryczne kręgi, w których centrum znajdowała się większa kopuła. Wszystko to pokrywał płaszcz lawy i popiołu. Na skraju równiny, u podnóża pierwszego szeregu wzgórz, wznosiła się przypominająca spróchniały ząb wieża. Same wzgórza – co zauważyła już wtedy, gdy dotarła tu po raz pierwszy – były zbyt regularnie rozmieszczone, by mogły być tworem natury.
Rzucająca kości uniosła głowę. Łączące się ze sobą zapachy były łatwe do rozpoznania, jeden starożytny i martwy, a drugi… mniej. Chłopiec poruszył się w jej ramionach, ale się nie obudził.
– Ach – wyszeptała. – Ty też to czujesz.
Ruszyła brzegiem równiny ku poczerniałej wieży.
Brama groty znajdowała się tuż za zmurszałą budowlą. Wisiała w powietrzu, na wysokości sześciokrotnie większej niż wzrost rzucającej kości. Widziała ją jako czerwoną pręgę – ranę, która przestała już krwawić. Nie poznawała groty, gdyż dawne uszkodzenia zamazywały charakterystykę portalu. Ogarnął ją lekki niepokój.
Położyła dzieci pod ścianą wieży, po czym usiadła na zwalonym fragmencie muru. Popatrzyła na dwoje młodych Jaghutów, którzy nadal spali zwinięci na łożu z popiołu.
– Jaki mam wybór? – wyszeptała. – To musi być Omtose Phellack. Z pewnością nie jest to Tellann. Starvald Demelain? Mało prawdopodobne. – Coś nieustannie przyciągało jej wzrok do pierścieni wzgórz. – Kto tu mieszkał? Kto jeszcze zwykł wznosić budowle z kamienia? – Umilkła na chwilę, po czym ponownie przeniosła uwagę na ruiny. – Ta wieża to ostateczny dowód. Z pewnością jest dziełem Jaghutów, a nie wznieśliby podobnej budowli w sąsiedztwie nieprzyjaznej groty. Nie, ta brama musi prowadzić do Omtose Phellack.
Były też jednak inne niebezpieczeństwa. Jeśli dorosły Jaghut spotka w grocie dwoje dzieci nieswojej krwi, może je z równym prawdopodobieństwem zabić, jak i adoptować.
– Ale w takim przypadku ich śmierć obciąży kogoś innego. Jaghuta. – Ta myśl nie pocieszyła jej zbytnio. „Nic mnie nie obchodzi, kto spośród was nas zabija. Liczy się tylko to, że nas zabijacie”. – Wypuściła z sykiem powietrze między zębami. – Jakie mam wyjście? – zapytała raz jeszcze.
Pozwoli im chwilę pospać. Potem wyśle je na drugą stronę bramy. Zamieni słowo z chłopcem: „Opiekuj się siostrą. Podróż nie będzie trwała długo”. Obojgu powie: „Czeka tam na was matka”. To będzie kłamstwo, potrzebowali jednak czegoś, co da im odwagę. „Jeśli ona was nie znajdzie, uczyni to ktoś z jej krewnych. Idźcie. Znajdziecie tam bezpieczeństwo i ratunek”.
Ostatecznie, cóż mogło być gorsze od śmierci?
***
Wstała, gdy się zbliżyli. Pran Chole powęszył i zmarszczył brwi. Jaghutka nie odsłoniła swej groty. Było jeszcze coś bardziej niepokojącego: gdzie się podziały jej dzieci?
– Wita nas ze spokojem – mruknął Cannig Tol.
– To prawda – zgodził się rzucający kości.
– To mi się nie podoba. Powinniśmy zabić ją natychmiast.
– Chce z nami porozmawiać – wskazał Pran Chole.
– Spełnienie tego pragnienia groziłoby śmiercią.
– Nie mogę temu zaprzeczyć, wodzu klanu. Niemniej jednak… co zrobiła z dziećmi?
– Nie wyczuwasz ich?
Pran Chole potrząsnął głową.
– Przygotuj włóczników – rzucił, ruszając w stronę Jaghutki.
Jej oczy były pełne spokoju, tak głębokiej akceptacji nadchodzącej śmierci, że rzucający kości był wstrząśnięty. Pran Chole przeszedł przez sięgającą łydek wodę, wyszedł na piaszczystą wysepkę i przyjrzał się Jaghutce.
– Co z nimi zrobiłaś? – zapytał.
Matka uśmiechnęła się, odsłaniając długie kły.
– Tu ich nie ma.
– A gdzie są?
– Poza twoim zasięgiem, rzucający kości.
Pran Chole zasępił się jeszcze bardziej.
– To są nasze ziemie. Nie ma tu żadnego miejsca, które byłoby poza naszym zasięgiem. Czyżbyś zabiła je własnymi rękami?
Jaghutka uniosła głowę, przyglądając się Imassowi.
– Zawsze sądziłam, że jesteście zjednoczeni w nienawiści do naszego rodzaju. Byłam dotąd przekonana, że takie pojęcia jak litość i współczucie są obce waszej naturze.
Rzucający kości wpatrywał się w kobietę przez długi czas, po czym opuścił wzrok, by przyjrzeć się miękkiej, gliniastej glebie.
– Była tu kobieta Imassów. Rzucająca kości… – Ta, której nie mogłem znaleźć, gdy chodziłem z duchami. Ta, która mi na to nie pozwoliła. – Co ona zrobiła?
– Zbadała tę krainę i daleko na południu znalazła bramę, która prowadzi do Omtose Phellack – odparła Jaghutka.
– Cieszę się, że nie jestem matką – powiedział Pran Chole.
A ty, kobieto, powinnaś się cieszyć, że nie jestem okrutny.
Skinął dłonią. Ciężkie włócznie przeszyły powietrze. Sześć długich, żłobionych grotów wbiło się pierś Jaghutki. Kobieta zachwiała się, a potem osunęła na ziemię z grzechotem drzewc.
Tak zakończyła się trzydziesta trzecia wojna jaghucka.
Pran Chole odwrócił się błyskawicznie.
– Nie mamy czasu na ciałopalenie. Musimy ruszać na południe. Szybko.
Gdy wojownicy wyciągali włócznie ze zwłok, Cannig Tol podszedł do rzucającego kości i przyjrzał się mu, mrużąc powieki.
– Co cię niepokoi?
– Dzieci zabrała rzucająca kości – renegatka.
– Na południe?
– Do Morn.
Wódz klanu zmarszczył brwi.
– Chciała uratować dzieci tej kobiety. Jest przekonana, że rozdarcie prowadzi do Omtose Phellack.
Z twarzy Canniga Tola odpłynęła krew.
– Ruszaj do Morn, rzucający kości – wyszeptał wódz klanu. – Nie jesteśmy okrutni. Śpiesz się.
Pran Chole pokłonił się. Pochłonęła go grota Tellann.
***
Uwolniła tylko minimalną dawkę mocy, tyle, ile było potrzeba, by unieść dzieci do paszczy bramy. Nim dziewczynka do niej dotarła, rozpłakała się z tęsknoty za matką, która – jak wierzyła – czekała na nią po drugiej stronie. Potem dwie maleńkie postacie zniknęły w środku.
Rzucająca kości westchnęła. Nadal spoglądała w górę, szukając oznak świadczących, że przejście było nieudane. Nie dostrzegła jednak żadnych nowych ran, z portalu nie buchnęła też nieokiełznana moc. Czy wyglądał on teraz inaczej? Nie była tego pewna. Nie znała tych okolic i brakowało jej nabytej dzięki doświadczeniu wrażliwości, która pozwalała jej orientować się na terenach klanu Tarad, leżących w sercu Pierwszego Imperium, gdzie spędziła całe życie.
Za jej plecami otworzyła się grota Tellann. Kobieta odwróciła się, w każdej chwili gotowa przybrać jednopochwyconą postać.
Z groty wyskoczył polarny lis, który na jej widok zwolnił i wrócił do postaci Imassa. Ujrzała przed sobą młodego mężczyznę, który na ramionach nosił skórę totemowego zwierzęcia, a na głowie wymiętoszoną czapkę ozdobioną porożem. Twarz miał wykrzywioną w grymasie strachu. Nie spoglądał na nią, lecz na portal za jej plecami.
Kobieta uśmiechnęła się.
– Pozdrawiam cię, rzucający kości. Tak, wysłałam je na drugą stronę. Twoja zemsta już ich nie dosięgnie i bardzo mnie to cieszy.
Wbił w nią spojrzenie płowych oczu.
– Kim jesteś? Z jakiego klanu?
– Porzuciłam klan, ale ongiś zaliczono mnie do Tlanów Logrosa. Nazywam się Kilava.
– Szkoda, że nie pozwoliłaś, bym znalazł cię nocą – powiedział Pran Chole. – Wtedy udałoby mi się cię przekonać, że szybka śmierć będzie większą łaską dla tych dzieci niż to, co uczyniłaś, Kilavo.
– Są wystarczająco małe, by można je było adoptować…
– Dotarłaś do miejsca zwanego Morn – przerwał jej zimnym głosem Pran Chole. – Do ruin starożytnego miasta…
– Jaghuckiego…
– Nie jaghuckiego! Wieżę zbudowali Jaghuci, ale stało się to znacznie później, w czasie, jaki upłynął między zagładą miasta a T’ol Ara’d, wyciekiem lawy, który pogrzebał coś, co było już martwe. – Uniósł dłoń, wskazując na wiszącą w powietrzu bramę. – To właśnie ta… ta rana… zniszczyła miasto, Kilavo. Grota, która się za nią znajduje… Czy nie rozumiesz? To nie jest Omtose Phellack! Powiedz mi, jak zamyka się takie rany? Znasz odpowiedź, rzucająca kości!
Kobieta odwróciła się powoli i przyjrzała rozdarciu.
– Jeśli tę ranę zamykała dusza, powinna zostać uwolniona… gdy przybyły dzieci…
– Uwolniona – wysyczał Pran Chole. – W zamian!
Kilava spojrzała nań z drżeniem.
– W takim razie, gdzie ona jest? Dlaczego się nie pojawiła?
Pran Chole odwrócił się, by zerknąć na centralne wzniesienie.
– Och, pojawiła się – wyszeptał. Ponownie spojrzał na rzucającą kości. – Powiedz mi, czy oddasz z kolei swoje życie za te dzieci? Są teraz uwięzione w wiecznym koszmarze bólu. Czy twoje współczucie jest tak wielkie, że poświęcisz się za nie w następnej wymianie? – Przyjrzał się jej uważnie, a potem westchnął. – Nie? Tak sądziłem. Otrzyj łzy, Kilavo. Rzucającym kości nie przystoi hipokryzja.
– Co… – zdołała po chwili wykrztusić kobieta. – Co zostało uwolnione?
Pran Chole pokręcił głową, raz jeszcze przyglądając się centralnemu wzniesieniu.
– Nie jestem pewien, ale prędzej czy później będziemy musieli coś w tej sprawie przedsięwziąć. Podejrzewam jednak, że nie musimy się z tym śpieszyć. Istota musi najpierw uwolnić się z grobowca, a ten wyposażono w liczne zabezpieczenia. Ponadto kurhan pokrywa teraz kamienny płaszcz T’ol Ara’d. Niemniej czasu z pewnością nam nie zabraknie – dodał po chwili.
– Co masz na myśli?
– Zwołano zgromadzenie. Czeka nas rytuał Tellann, rzucająca kości.
Splunęła.
– Wszyscy jesteście obłąkani. Wybrać nieśmiertelność w imię wojny to czyste szaleństwo. Nie posłucham wezwania, rzucający kości.
Kiwnął głową.
– Tak czy inaczej, rytuał się odbędzie. Chodząc z duchami, widziałem przyszłość, Kilavo. Widziałem własną, zwiędłą twarz z czasu, od którego dzieli nas z górą dwieście tysięcy lat. Będziemy mieli naszą wieczną wojnę.
– Mój brat się ucieszy.
Głos Kilavy był przepełniony goryczą.
– Twój brat?
– Onos T’oolan, Pierwszy Miecz.
Pran Chole odwrócił się nagle.
– Ty jesteś odrzucającą. Wymordowałaś własny klan… własną rodzinę.
– Tak. Po to, by zerwać więź i zdobyć wolność. Niestety okazało się, że talenty mego najstarszego brata przerastają moje. Niemniej jednak oboje jesteśmy teraz wolni, choć ja się z tego raduję, a Onos T’oolan przeklina ten fakt. – Oplotła się ramionami i Pran Chole dostrzegł w niej całe pokłady bólu. Nie zazdrościł jej tej wolności. – Któż więc zbudował to miasto? – zapytała po chwili.
– K’Chain Che’Malle.
– Znam tę nazwę, ale nic właściwie o nich nie wiem.
Pran Chole skinął głową.
– Sądzę, że będziemy mieli okazję ich poznać.
Kontynenty Korelri i Jacuruku, w Czasie Umierania 119 736 lat przed snem Pożogi (trzy lata po upadku Okaleczonego Boga).
Upadek spustoszył cały kontynent. Lasy płonęły, burze ogniowe rozświetlały horyzont ze wszystkich stron, oblewając karmazynową poświatą ciężkie, niosące popiół chmury, które przesłaniały niebo. Pożary nie miały końca, pożerały cały świat, ciągnęły się tygodniami, a potem miesiącami. Przez cały ten czas było słychać straszliwe wrzaski boga.
Z bólu zrodził się gniew. Z gniewu powstały trucizna i infekcja, które nie oszczędzały nikogo.
Przy życiu pozostała garstka rozproszonych uchodźców. Zmuszeni do powrotu do barbarzyństwa wałęsali się po krainie usianej ogromnymi kraterami, które wypełniała brudna, martwa woda. Nad głowami mieli wiecznie kłębiące się chmury. Więzy krwi zostały zerwane, a miłość okazała się zbyt ciężkim brzemieniem. Żywili się tym, co mogli znaleźć, często sobą nawzajem, i obserwowali spustoszony świat z intensywnością drapieżników.
Jeden z nich wędrował sam. Spowijały go butwiejące łachmany, wzrostu był przeciętnego, a grubo ciosana twarz nie budziła sympatii. Dostrzegało się w niej jednak coś mrocznego, miał w oczach nieugiętość. Jego kroki sugerowały, że gromadzi w sobie cierpienie, nie zważając na jego ogromny ciężar, jakby nie był w stanie dać za wygraną, odrzucić darów własnego ducha.
Bandy obdartusów przyglądały mu się z daleka, gdy przemierzał krok za krokiem spustoszony kontynent, któremu miano w przyszłości nadać nazwę Korelri. Głód mógłby ich skłonić do podejścia bliżej, lecz między ocalałymi z Upadku nie było głupców, trzymali się więc na dystans, gdyż ich ciekawość tłumił strach. Mężczyzna był bowiem starożytnym bogiem, który zstąpił pomiędzy nich.
K’rul wchłonął tak wiele cierpienia, że z radością pocieszyłby ich złamane dusze, lecz już od pewnego czasu karmił się przelaną tu krwią, a prawda wyglądała tak, że będzie mu potrzebna zrodzona w ten sposób moc.
Tam, gdzie przeszedł K’rul, mężczyźni i kobiety zabijali mężczyzn, kobiety i dzieci. Okrutna rzeź była rzeką, której nurt niósł pradawnego boga.
Pradawnym bogom zawsze towarzyszyły nieprzyjemne wydarzenia.
***
Gdy obcy bóg zstąpił na Ziemię, został rozerwany na strzępy. Opadł na nią w kawałkach, smugach płomienia. Jego ból był ogniem i gromem, którego głos słyszano na połowie świata. Ból i wściekłość. A także, pomyślał K’rul, żal. Minie wiele czasu, nim obcy bóg zacznie powoli skupiać ocalałe fragmenty w całość i w ten sposób odsłoni swą naturę. K’rul obawiał się nadejścia owego dnia. Z takiej katastrofy mógł się zrodzić jedynie obłęd.
Wzywający zginęli. Zabiło ich to, co przywołali. Nie było sensu ich nienawidzić, wyczarowywać wizji kary, na którą zasłużyli. Ostatecznie byli zdesperowani. Wystarczająco zdesperowani, by rozerwać tkaninę chaosu, otworzyć drogę do odległego, obcego królestwa, a następnie pobudzić ciekawość tamtejszego boga, by zwabić go w pułapkę, którą mu zgotowali. Szukali mocy.
A wszystko po to, by pokonać jednego człowieka.
Pradawny bóg przemierzył spustoszony kontynent, przyjrzał się żywemu ciału Upadłego, ujrzał nieziemskie robaki pełzające w jego gnijącym, wiecznie pulsującym mięsie oraz pośród połamanych kości. Widział też, w co przeobraziły się owe larwy. Nawet teraz, gdy dotarł do spopielałych brzegów Jacuruku, starożytnego kontynentu, który był siostrą Korelri, owe stworzenia krążyły nad nim na wielkich, czarnych skrzydłach. Wyczuwały jego moc i pragnęły jej skosztować.
Silny bóg mógł jednak ignorować ciągnących za nim padlinożerców, a K’rul był silny. Budowano mu świątynie. Od pokoleń jego niezliczone ołtarze plamiła krew. Rodzące się miasta spowijał dym z kuźni i stosów, czerwona łuna świtu ludzkości. Na położonym na drugim końcu świata kontynencie powstało Pierwsze Imperium. Imperium ludzi zrodzone z dziedzictwa T’lan Imassów, którym zawdzięczało swą nazwę.
Niedługo jednak było samo. Tutaj, na Jacuruku, w cieniu ruin pozostałych po dawno wymarłych K’Chain Che’Malle, powstało drugie imperium, brutalne i niszczące dusze. Jego władca był niezrównanym wojownikiem.
K’rul zamierzał go obalić. Przybył tu po to, by uwolnić z łańcuchów dwanaście milionów niewolników. Nawet jaghuccy tyrani nie traktowali swych poddanych tak bezlitośnie. Tylko śmiertelny człowiek mógł uciskać własnych pobratymców z podobnym okrucieństwem.
Do Imperium Kalloriańskiego zbliżali się też dwaj inni pradawni bogowie. Decyzja zapadła. Tych troje – ostatni z pradawnych – położy kres despotycznym rządom wielkiego króla. K’rul wyczuwał już swych towarzyszy. Oboje byli blisko, oboje byli ongiś jego przyjaciółmi, lecz z czasem wszyscy troje zmienili się i oddalili od siebie. To będzie ich pierwsze spotkanie od tysiącleci.
Wyczuwał też obecność kogoś czwartego, straszliwej, starożytnej bestii, która zwęszyła jego trop. Była to istota zrodzona z ziemi, z mroźnego tchnienia zimy. Jej białe futro zbroczyła krew. Odniesione podczas Upadku rany omal nie doprowadziły do jej śmierci. Zostało jej tylko jedno oko, którym mogła spoglądać na spustoszoną krainę. Ongiś – na długo przed powstaniem imperium – była to jej ojczyzna. Szła jego tropem, ale nie chciała się zbliżyć. K’rul wiedział, że pozostanie ona tylko odległym obserwatorem wydarzeń. Pradawny bóg nie mógł tracić czasu na użalanie się nad nią, nie był jednak obojętny na jej ból.
Wszyscy staramy się przetrwać, jak tylko możemy, a gdy nadchodzi chwila śmierci, szukamy samotności…
Imperium Kalloriańskie rozciągało się po wszystkie brzegi Jacuruku, lecz gdy K’rul wyszedł na jego ląd, nie zauważył nikogo. Ze wszystkich stron otaczały go martwe pustkowia. Powietrze wypełniały szary popiół i pył, a nad głową miał chmury kipiące niby ołów w kowalskim kotle. Pradawny bóg poczuł pierwsze tchnienie niepokoju, jego duszę przeszył nagły ziąb.
Z góry dobiegało krakanie zrodzonych z boga padlinożerców.
W umyśle K’rula rozległ się znajomy głos.
Bracie, jestem na północnym wybrzeżu.
– Ja na zachodnim.
Coś cię niepokoi?
– Tak. Wszystko wydaje się… martwe.
Spalone. Głęboko pod popiołem kryje się jeszcze żar. Pod popiołem… i kośćmi.
Rozległ się trzeci głos:
Bracia, ja nadchodzę z południa, gdzie ongiś były miasta. Wszystkie zniszczono. Wciąż słychać tu echo śmiertelnego krzyku całego kontynentu. Czy wprowadzono nas w błąd? Czy to jest iluzja?
– Draconusie, ja również słyszę ten krzyk – potwierdził K’rul, zwracając się do pierwszego z rozmówców. – Tyle bólu… jego aspekt był jeszcze bardziej przerażający niż krzyk Upadłego. Jeśli to nie iluzja, jak sugeruje nasza siostra, co w takim razie uczynił?
Wszyscy już dotarliśmy do tej krainy i czujemy to samo, co ty, K’rulu – odpowiedział Draconus. Nie jestem pewien, jak wygląda prawda. Siostro, czy zbliżasz się już do siedziby wielkiego króla?
Tak, bracie Draconusie – odparł trzeci głos. Czy dołączycie do mnie z bratem K’rulem, byśmy mogli razem stawić czoło owemu śmiertelnikowi?
– Tak.
Otworzyły się groty, jedna daleko na północy, a druga tuż przed K’rulem.
Dwaj pradawni bogowie stanęli u boku swej siostry na spustoszonym wzgórzu, gdzie wiatr rozwiewał popioły, unosząc ku niebu pogrzebowe wieńce. Przed nimi, na stosie zwęglonych kości, stał tron.
Siedzący na nim mężczyzna uśmiechał się, spoglądając na nich ze wzgardą.
– Jak widać, przygotowałem się na wasze przybycie – wychrypiał po chwili. – Och tak, wiedziałem o waszych planach, Draconusie z rodu Tiam. K’rulu, Wytyczający Ścieżki. – Spojrzał na trzecią z pradawnych. – I ty. Moja droga, wydawało mi się, że zerwałaś już ze swą… dawną osobowością. Ze zstępowaniem pomiędzy śmiertelników i odgrywaniem roli umiarkowanie potężnej czarodziejki. To bardzo ryzykowne, ale być może to właśnie cię kusi w zabawach śmiertelników. Bywałaś na polach bitew, kobieto. Wystarczyłaby jedna zbłąkana strzała… – Pokręcił powoli głową.
– Przybyliśmy położyć kres twym rządom terroru – oznajmił K’rul.
Kallor uniósł brwi.
– Chcecie odebrać mi to, na co tak ciężko zapracowałem? Potrzebowałem pięćdziesięciu lat, drodzy rywale, by podbić cały kontynent. Och, być może Ardatha jeszcze się trzymała, zawsze się ociągała z przysyłaniem należnego haraczu, ale ignorowałem takie mało istotne gesty. Czy wiecie, że udało się jej uciec? Suka. Wydaje się wam, że jesteście pierwszymi, którzy rzucili mi wyzwanie? Krąg sprowadził tu obcego boga. Ach, ich poczynania przyniosły… nieoczekiwane rezultaty, co oszczędziło mi wysiłku zabicia tych głupców. A Upadły? No cóż, minie wiele czasu, nim odzyska siły, a nawet, gdy to się stanie, to czy wydaje się wam, że zechce spełniać czyjekolwiek polecenia? Nigdy…
– Dość tego – warknął Draconus. – Męczy mnie twoje gadanie, Kallorze.
– Proszę bardzo. – Wielki król westchnął i pochylił się na tronie. – Przybyliście wyzwolić moich poddanych spod władzy tyrana. Niestety nie zwykłem ustępować w takich sprawach. Ani wam, ani nikomu innemu. – Rozsiadł się i machnął ospale dłonią. – Dlatego odebrałem wam to, co chcieliście odebrać mnie.
Choć K’rul miał prawdę przed oczyma, nie potrafił w nią uwierzyć.
– Co uczyniłeś…?
– Czy jesteś ślepy?! – wrzasnął Kallor, ściskając poręcze tronu. – Wszystko zniszczone! Nie ma ich! Chcieliście skruszyć ich łańcuchy? Proszę bardzo, oddaję ich wam! Wszystko wokół was jest teraz wolne! Popiół! Kości! Wszystko to jest wolne!
– Naprawdę spopieliłeś cały kontynent? – wyszeptała pradawna siostra. – Jacuruku…
– Przestało istnieć i nigdy już się nie odrodzi. Uwolniony przeze mnie czar nigdy nie straci mocy. Rozumiesz? Nigdy. I wszystko to wasza wina. Wasza. Szlachetna droga, którą zapragnęliście kroczyć, jest wybrukowana kośćmi i popiołem. Wasza droga.
– Nie możemy do tego dopuścić…
– To już się stało, ty durna babo!
Musimy to uczynić – przemówił K’rul w umysłach swego rodzeństwa. Stworzę… miejsce dla tego wszystkiego. Wewnątrz siebie.
Grotę, która to wszystko pomieści? – zapytał przerażony Draconus. Bracie…
Nie, trzeba to uczynić. Połączcie ze mną siły, gdyż zadanie nie będzie łatwe…
To cię złamie, K’rulu – sprzeciwiła się jego siostra. Musimy znaleźć inne wyjście.
To niemożliwe. Gdybyśmy zostawili cały kontynent w obecnej postaci… nie, ten świat jest młody. Gdyby naznaczyła go taka blizna…
A co z Kallorem? – zadał pytanie Draconus. Co z tym… tą kreaturą?
Naznaczymy go – odpowiedział K’rul. Wiemy, czego najbardziej pożąda, nieprawdaż?
A jak długo będzie żył?
Długo, przyjaciele.
Zgoda.
K’rul zamrugał i wbił ciężkie, mroczne spojrzenie w wielkiego króla.
– Kallorze, za tę zbrodnię wymierzymy ci odpowiednią karę. Dowiedz się, że ty, Kallor Eiderann Tes’thesula, będziesz wiecznie żył jako śmiertelnik. Wiecznie, bez względu na dolegliwości starości, ból ran i cierpienie rozpaczy. Na obrócone w gruzy marzenia. Na zwiędłą miłość. W cieniu widma śmierci, jako groźba dla tego, czego nie potrafisz się wyrzec.
– Kallorze Eiderann Tes’thesula, nigdy nie zostaniesz Ascendentem – oznajmił Draconus.
– Kallorze Eiderann Tes’thesula, gdy tylko się wzniesiesz, zawsze spotka cię upadek – dodała ich siostra. – Wszystko, co osiągniesz, obróci się w twych dłoniach w popiół. To, co uczyniłeś tutaj, zostanie z kolei uczynione wszystkiemu, co zdołasz zbudować.
– Przeklinają cię trzy głosy – zaintonował K’rul. – Dokonało się.
Siedzący na tronie mężczyzna zadrżał. Wykrzywił usta w potępieńczym uśmieszku.
– Zniszczę was. Wszystkich troje. Przysięgam na kości siedmiu milionów tych, których złożyłem w ofierze. K’rulu, znikniesz ze świata i zostaniesz zapomniany. Draconusie, to, co zamierzasz stworzyć, zostanie użyte przeciwko tobie. A jeśli chodzi o ciebie, kobieto, nieludzkie dłonie rozerwą twe ciało na strzępy na polu bitwy, a mimo to nie zaznasz spokoju, Siostro Zimnych Nocy. Kallor Eiderann Tes’thesula, jeden głos, wypowiedział trzy klątwy. Dokonało się.
***
Zostawili Kallora na jego ustawionym na stosie kości tronie. Połączyli swą moc, by opasać łańcuchami kontynent rzezi, po czym wciągnęli go do groty stworzonej wyłącznie w tym celu, zostawiając tylko nagą ziemię, która będzie mogła się zagoić.
Wysiłek zdruzgotał K’rula, naznaczył go ranami, które nie znikną, dopóki będzie istniał. Co więcej, wyczuwał, że jego kult zaczął już zanikać pod wpływem klątwy Kallora. Ku jego zaskoczeniu zabolało go to mniej, niż tego oczekiwał.
Stanęli we troje obok portalu wiodącego do nowo powstałego, martwego królestwa i przez długi czas przypatrywali się swemu dziełu.
– Już od czasów Wszechciemności trudziłem się nad wykuciem miecza – oznajmił Draconus.
K’rul i Siostra Zimnych Nocy zwrócili się nagle w jego stronę. Nic o tym nie wiedzieli.
– Robota trwała długo, ale zbliżam się już do końca – ciągnął Draconus. – Moc, którą nasyciłem oręż, cechuje się… nieodwracalnością.
– W takim razie musisz odmienić jego ostateczną postać – wyszeptał K’rul po chwili zastanowienia.
– Na to wygląda. Czekają mnie długie rozważania.
Po długiej chwili obaj bogowie spojrzeli na swą siostrę.
Wzruszyła ramionami.
– Będę ostrożna. Gdy nadejdzie chwila mej zagłady, z pewnością spowoduje ją zdrada, a przed nią nie sposób się zabezpieczyć. Gdybym spróbowała tego dokonać, moje życie obróciłoby się w koszmar podejrzeń i nieufności. Nie ulegnę takiemu losowi. Dopóki ów czas nie nastanie, nie przestanę się oddawać grom śmiertelników.
– Uważaj więc, dla kogo walczysz – wyszeptał K’rul.
– Znajdź sobie towarzysza – poradził Draconus. – Godnego zaufania.
– Wasze słowa są mądre. Dziękuję wam za nie.
Nie zostało już do powiedzenia nic więcej. Spotkali się po to, by zrealizować pewien zamiar, i osiągnęli swój cel. Być może nie tak, jak by tego pragnęli, niemniej jednak osiągnęli. Zapłacili też cenę. Z własnej woli. Życie trojga i życie jednego zostało zniszczone. Dla jednego był to początek wiecznej nienawiści. Dla trojga korzystna transakcja.
Jak powiadano, pradawnym bogom zawsze towarzyszyły nieprzyjemne wydarzenia.
***
Stworzenie przyglądało się z oddali trójce postaci, które rozeszły się w różne strony. Było rozdarte bólem, z białego futra skapywała krew, zamiast jednego oka miało ziejącą ranę i ledwie mogło utrzymać masywne cielsko na drżących nogach. Pragnęło śmierci, lecz śmierć nie chciała nadejść. Łaknęło zemsty, ale ci, którzy je zranili, już nie żyli. Został mu tylko siedzący na tronie mężczyzna, który spustoszył jego ojczyznę.
Nadejdzie jeszcze czas spłaty tego długu.
Jego udręczoną duszę wypełniło ostatnie pragnienie. Pośród pożarów Upadku i chaosu, który nastał później, utraciło towarzyszkę i zostało samo. Być może żyła jeszcze i wędrowała ranna, wypatrując jego śladów na pustkowiu.
A może schroniła się, porażona bólem i strachem, w grocie, która dała ogień jej duchowi.
Jeśli tylko żyła, odnajdzie ją, gdziekolwiek jest.
Trzy odległe postacie otworzyły groty i zniknęły w swych pradawnych królestwach.
Stworzenie nie podążyło za żadną z nich. W porównaniu z nim i jego towarzyszką były to młode jestestwa, a grota, w której mogła się ona schronić, była znacznie bardziej starożytna od grot pradawnych bogów.
Rysująca się przed nim droga była pełna niebezpieczeństw i jego ciężko bijące serce przepełniał strach.
Za portalem, który się przed nim otworzył, widniała szara, wirująca nawałnica mocy. Po chwili wahania stworzenie wkroczyło do środka.
I zniknęło.
Iskra i popioły
Strata pięciorga magów, przybocznej i niezliczonych imperialnych demonów, a także klęska, do której doszło w Darudżystanie, wszystko to stało się dla cesarzowej usprawiedliwieniem wyjęcia spod prawa Dujeka Jednorękiego oraz jego sponiewieranych legionów. Umożliwiło to Jednorękiemu i jego Zastępowi rozpoczęcie nowej kampanii, tym razem jako niezależna siła, i zawarcie przerażających sojuszy, które w efekcie doprowadziły do kontynuacji Czarodziejskiej Kanonady. Można jednak twierdzić, że był to jedynie skutek uboczny. Z drugiej jednak strony niezliczone ofiary owej niszczycielskiej epoki mogłyby, gdyby Kaptur przyznał im taki przywilej, wygłosić całkiem odmienną opinię. Być może najbardziej ironicznym szczegółem wydarzeń, które otrzymały potem nazwę wojen panniońskich, był fakt, który stał się wstępem do całej kampanii, kiedy to jaghucki tyran zniszczył, obojętnie i od niechcenia, kamienny most, zdążając na spotkanie losu czekającego go w Darudżystanie…
Wojny imperialne (wojna panniońska) 1194–1195, Tom IV, Genabackis, Imrygyn Tallobant (ur. 1151)
Wspomnienia są gobelinami, za którymi ukrywają się twarde mury. Zdradźcie mi, przyjaciele, jaki jest odcień waszej ulubionej nici, a powiem wam, z czego jest ulepiona wasza dusza…
Życie w snach Wiedźma Ilbares
1164 rok snu Pożogi (dwa miesiące po darudżystańskiej fecie) Czwarty rok Pannion Domin Rok Drugiego Zgromadzenia Tellann
Bloki gadrobijskiego wapienia, z którego wzniesiono most, leżały poczerniałe w błocie na brzegu, jakby dłoń boga zmiotła kamienną konstrukcję w zdawkowym, pogardliwym geście. Zrzęda podejrzewał, że nie jest to zbyt dalekie od prawdy.
Wieści dotarły do Darudżystanu po niespełna tygodniu od katastrofy, gdy pierwsze wędrujące na wschód karawany przybyły tu i znalazły zamiast mostu tylko stertę gruzu. Krążyły pogłoski o starożytnym demonie uwolnionym przez agentów Imperium Malazańskiego, który ruszył między Wzgórza Gadrobi, pragnąc zniszczyć sam Darudżystan.
Zrzęda splunął na poczerniałą trawę obok powozu. Nie dało się zaprzeczyć, że przed dwoma miesiącami podczas miejskiej fety doszło do dziwnych wydarzeń – co prawda nie był wówczas na tyle trzeźwy, by zdołał cokolwiek zauważyć – i było wystarczająco wielu świadków, by musiał uwierzyć w smoki, demony i wiszący przerażająco nisko nad miastem Odprysk Księżyca, lecz czar tak potężny, że spustoszyłby całą okolicę, z pewnością dotarłby również do Darudżystanu. A ponieważ miasto nie zmieniło się w dymiącą kupę gruzów – a przynajmniej nie w większym stopniu niż po każdym wielkim święcie – nic takiego z pewnością się nie wydarzyło.
Nie, to najprawdopodobniej była dłoń boga albo może trzęsienie ziemi, choć Wzgórza Gadrobi nie uchodziły za zbyt niespokojne. Być może Pożoga poruszyła się nerwowo w swym wiecznym śnie.
Tak czy inaczej, widział teraz na własne oczy, co stało się z mostem. Jego szczątki leżały na ziemi, rozrzucone aż po bramę Kaptura, a nawet dalej. Pozostawało też faktem, że za zabawy bogów zawsze płacą ciężko pracujące, ubogie sukinsyny, takie jak on.
Do użytku przywrócono stary bród, położony trzydzieści kroków w górę rzeki od miejsca, gdzie jeszcze niedawno stał most. Nikt nie korzystał z niego już od stuleci, a po tygodniu nietypowych o tej porze roku deszczów oba brzegi rzeki przerodziły się w trzęsawisko. Przed brodem tłoczyły się liczne karawany. Te z nich, które przystanęły tam, gdzie ongiś były podjazdy, albo przeprawiały się właśnie przez wezbraną rzekę, ugrzęzły beznadziejnie w błocie, podczas gdy na drodze po obu stronach czekały dziesiątki następnych. Kupcy, strażnicy i zwierzęta z godziny na godzinę stawali się coraz bardziej podenerwowani.
Czekali tu już dwa dni i Zrzęda był zadowolony ze swych podkomendnych. Oboje byli prawdziwymi oazami spokoju. Harllo wszedł do rzeki i zbliżył się do szczątków najbliższego filaru mostu. Siedział teraz na nim, trzymając w ręku wędkę. Stonny Menackis wskazała bandzie obdartych strażników karawanowych drogę do wozu Storby’ego, który z zadowoleniem powitał szansę sprzedaży gredfallańskiego ale po wygórowanej cenie. Co prawda, wszystkie jego beczułki były przeznaczone dla przydrożnej gospody pod Saltoanem, lecz, cóż, oberżysta po prostu miał pecha. Jeśli dalej tak pójdzie, wkrótce powstanie tu targ, a potem przeklęte przez Kaptura miasteczko. Prędzej czy później jakiś nadęty planista w Darudżystanie dojdzie do wniosku, że dobrze by było odbudować most, i za jakieś dziesięć lat uda się w końcu to zrobić. Chyba że nowe miasteczko stanie się dla nich ważniejsze. W tym przypadku wyślą tu poborcę podatków.
Zrzęda był również zadowolony ze spokoju okazywanego przez jego pracodawcę. Opowiadano, że kupcowi Manquiemu po drugiej stronie rzeki pękła żyła w głowie, co doprowadziło go do natychmiastowej śmierci. Taka reakcja była bardziej typowa dla przedstawicieli tego zawodu. Nie, pan Keruli był naprawdę wyjątkowy, do tego stopnia, że zagrażało to starannie hodowanej niechęci, którą Zrzęda zawsze darzył wszystkich kupców. To właśnie długa lista osobliwych cech Kerulego zrodziła u kapitana strażników podejrzenie, że ten człowiek tak naprawdę wcale nie jest kupcem.
Nie miało to zresztą znaczenia. Pieniądz to pieniądz, a Keruli płacił dobrze. Lepiej niż przeciętny kupiec. Dla Zrzędy mógłby równie dobrze być księciem Arardem w przebraniu.
– Hej, ty!
Zrzęda oderwał wzrok od bezowocnych wędkarskich wysiłków Harlla. Obok wozu stał stary, posiwiały mężczyzna, który przyglądał się mu, mrużąc powieki.
– Cóż za arogancki ton – warknął kapitan. – A przecież, sądząc po tych twoich łachach, jesteś albo najgorszym kupcem na świecie, albo służącym jakiegoś biedaka.
– Ściśle mówiąc, lokajem. Nazywam się Emancipor Reese. I mój pan bynajmniej nie jest biedakiem. Wprost przeciwnie. Po prostu od dawna jesteśmy w drodze.
– Potrafię w to uwierzyć – zgodził się Zrzęda. – Nie poznaję twojego akcentu, a w moim przypadku to wiele mówi. Czego chcesz, Reese?
Lokaj podrapał się po porośniętej srebrnawą szczeciną szczęce.
– Po starannym wypytaniu tego motłochu doszedłem do konkluzji, że między strażnikami karawanowymi cieszysz się sporym szacunkiem.
– Między strażnikami karawanowymi być może – zgodził się z przekąsem Zrzęda. – I co z tego?
– Moi panowie chcą z tobą porozmawiać, kapitanie. Jeśli nie jesteś zbyt zajęty, rozbiliśmy obóz niedaleko stąd.
Siedzący wygodnie na ławie Zrzęda przypatrywał się przez chwilę Reese’owi, po czym stęknął głośno.
– Nie mogę się spotykać z innymi kupcami bez pozwolenia pracodawcy.
– Ależ oczywiście, kapitanie. Możesz go też zapewnić, że moi panowie nie zamierzają mu cię odebrać ani w żaden sposób skłonić do złamania kontraktu.
– Naprawdę? No dobra, zaczekaj tutaj.
Zrzęda zeskoczył z kozła po przeciwnej stronie karety. Podszedł do małych drzwi o zdobnej framudze i zapukał jeden raz. Drzwi otworzyły się cicho i ze względnej ciemności wnętrza pojazdu wyjrzała pyzata, pozbawiona wyrazu twarz Kerulego.
– Tak, kapitanie, idź. Przyznaję, że ja również jestem ciekawy obu panów tego człowieka. Postaraj się jak najlepiej zapamiętać szczegóły waszej rozmowy. Jeśli zdołasz, ustal też, co dokładnie porabiali od wczoraj.
Kapitan mruknął cicho, starając się ukryć zaskoczenie niewątpliwie nienaturalną wiedzą swego pracodawcy, który ani na moment nie opuścił karety.
– Jak sobie życzysz – odparł.
– Aha, i wracając, zawołaj też Stonny. Wypiła stanowczo za dużo i wdaje się w kłótnie.
– W takim razie może powinienem zabrać ją już teraz. Z łatwością może kogoś podziurawić rapierem. Znam te jej nastroje.
– No dobrze. W takim razie wyślij po nią Harlla.
– Hmm, on może się przyłączyć do zabawy.
– Przecież jesteś o nich dobrego zdania.
– To prawda – przyznał Zrzęda. – Nie chcę się chwalić, ale nasza trójka na kontrakcie jest warta tyle, co sześciu innych, jeśli chodzi o obronę pracodawcy i jego towarów. Dlatego właśnie jesteśmy tacy drodzy.
– Zapłata, jakiej zażądaliście, była wysoka? Rozumiem. Hmm. W takim razie poinformuj swych towarzyszy, że jeśli będą unikali kłopotów, mogą otrzymać sowitą premię.
Zrzęda zdołał jakoś nie rozdziawić ust ze zdumienia.
– Hmm, to powinno rozwiązać problem.
– Znakomicie. Poinformuj o tym Harlla i wyślij go po Stonny.
– Tak jest.
Drzwi się zamknęły.
Okazało się, że Harllo właśnie wraca do karety. W jednym wielkim łapsku trzymał wędkę, a w drugim smętną, płaską jak podeszwa rybę. W jego jasnoniebieskich oczach lśniło podniecenie.
– Popatrz, ty skwaszony skurczybyku! Złowiłem dla nas kolację!
– Chyba dla jednego szczura-mnicha. Mógłbym wciągnąć to cholerstwo jednym nozdrzem.
Harllo skrzywił się.
– Zupa rybna. Smakuje…
– Znakomicie. Uwielbiam zupę o smaku błota. Popatrz, ta rybinka nawet nie rusza skrzelami. Na pewno była już martwa, kiedy ją złapałeś.
– Przygrzmociłem jej kamieniem między oczy, Zrzęda…
– To musiał być mały kamień.
– Za karę nie dostaniesz…
– I za to cię błogosławię. A teraz posłuchaj. Stonny się urżnęła…
– To dziwne, nie słyszę żadnej bijatyki…
– Jeśli jej nie będzie, dostaniecie premię od Kerulego. Zrozumiano?
Harllo popatrzył na drzwi karety, po czym skinął głową.
– Powiem jej o tym.
– Lepiej się pośpiesz.
– Jasne.
Zrzęda śledził wzrokiem oddalającego się biegiem mężczyznę, który nadal ściskał w dłoniach wędkę i swe trofeum. Ręce miał ogromne, stanowczo za długie i zbyt muskularne w porównaniu z chuderlawą resztą ciała. Jego ulubioną bronią był dwuręczny miecz, który nabył od płatnerza w Sklepie Nieboszczyka. Dzięki swym małpim łapom wywijał orężem tak, jakby wykonano go z bambusa. Jego jasnoblond czupryna przypominała splątane sieci rybackie. Nieznajomi śmiali się na jego widok, lecz Harllo szybko oduczał ich tego płazem miecza.
Zrzęda spojrzał z westchnieniem na Emancipora Reese’a.
– Prowadź.
Lokaj kiwnął głową.
– Znakomicie.
***
Kareta była wielka, prawdziwy dom osadzony na wysokich, wyposażonych w drewniane szprychy kołach. Dziwną, łukowatą konstrukcję zdobiły liczne rzeźby, maleńkie, malowane figurki, tańczące lub wspinające się po jej ścianach z lubieżnymi uśmieszkami na twarzach. W prowizorycznym korralu, umieszczonym w odległości dziesięciu stóp pod wiatr od obozu, spacerowały swobodnie cztery woły.
Panowie lokaja z pewnością przywiązywali wielką wagę do prywatności, gdyż postawili swój powóz daleko od traktu i innych kupców. Mieli stąd piękny widok na wzgórza wznoszące się na południe od szlaku i na ciągnącą się za nimi równinę.
Na koźle siedział sparszywiały kot, który przypatrywał się uważnie Reese’owi i Zrzędzie.
– To twój kot? – zapytał Zrzęda.
Reese przyjrzał się zwierzęciu, po czym westchnął ciężko.
– Tak, kapitanie. Ma na imię Wiewiórka.
– Powinieneś ją zabrać do alchemika albo woskowej wiedźmy, żeby się pozbyć tych parchów.
Lokaj miał zażenowaną minę.
– Zajmę się tym, kiedy dotrzemy do Saltoanu – mruknął. – Ach, to jest pan Bauchelain – dodał, wskazując głową na wzgórza za traktem.
Zrzęda zwrócił się w tamtą stronę, by przyjrzeć się wysokiemu, kościstemu mężczyźnie, który przeszedł właśnie drogę i ruszył od niechcenia w ich stronę. Miał na sobie drogi, sięgający kostek płaszcz z czarnej skóry, wysokie buty do konnej jazdy z tego samego materiału, szare nogawice oraz luźną jedwabną koszulę – również czarną – spod której prześwitywała piękna poczerniana kolczuga.
– Czarny był w zeszłym roku najmodniejszym kolorem w Darudżystanie – poinformował Reese’a Zrzęda.
– Dla Bauchelaina czarny zawsze jest najmodniejszy, kapitanie.
Twarz mężczyzny była blada, a jej trójkątny kształt podkreślała krótko przystrzyżona bródka. Śliskie od oleju włosy zaczesał sobie do tyłu, odsłaniając wysokie czoło. Oczy miał szare, bezbarwne jak cała reszta jego postaci. Na ich widok Zrzędę ogarnął nagły niepokój.
– Kapitanie Zrzęda, wścibstwo twego pracodawcy nie jest zbyt subtelne – zaczął Bauchelain cichym, kulturalnym tonem. – Choć na ogół nie zwykliśmy wtajemniczać nikogo w szczegóły naszych poczynań, tym razem zrobimy wyjątek. Chodź ze mną. – Zerknął na Reese’a. – Twoja kotka chyba dostała palpitacji. Sugeruję, byś pomógł stworzeniu.
– Natychmiast, panie.
Zrzęda wbił spojrzenie w Bauchelaina, wspierając dłonie na rękojeściach kordelasów. Gdy lokaj wdrapał się na kozioł, resory karety skrzypnęły głośno.
– Słucham, kapitanie?
Zrzęda nie zareagował.
Bauchelain uniósł brew.
– Zapewniam cię, że twój pracodawca będzie zadowolony, jeśli spełnisz moją prośbę. Jeżeli jednak obawiasz się to uczynić, może uda ci się go przekonać, by trzymał cię za rączkę podczas całego tego przedsięwzięcia, choć ostrzegam cię, że skłonienie go do wyjścia na zewnątrz może się okazać trudnym zadaniem, nawet dla tak krzepkiego mężczyzny jak ty.
– Łowiłeś kiedyś ryby? – zapytał Zrzęda.
– Ryby?
– Te, które łapią się na byle jaką przynętę, są młode i nie będą miały okazji się zestarzeć. Jeżdżę z karawanami już od dwudziestu lat i nie jestem młody. Jeśli chcesz złapać rybę, zarzuć wędkę gdzie indziej.
Bauchelain uśmiechnął się ironicznie.
– Uspokoiłeś mnie, kapitanie. Czy zechcesz mi towarzyszyć?
– Prowadź.
Przeszli na drugą stronę traktu i ruszyli między wzgórza starą ścieżką wydeptaną przez kozy. Szybko stracili z oczu rozbity na tym brzegu rzeki obóz. Wszystkie szczyty i zbocza pokrywała trawa wypalona przez pożar, który spustoszył okolicę, lecz wyłaziły już spod niej nowe, zielone pędy.
– Ogień jest bardzo ważny dla zdrowia tych preriowych traw – zauważył Bauchelain. – Podobnie jak migracje bhederin. Setki tysięcy kopyt ubijają cienką warstewkę gleby. Niestety, pojawienie się kóz oznacza dla tych starożytnych wzgórz koniec zieleni. Ale zacząłem od ognia, nieprawdaż? Przemoc i zniszczenie są niezbędne dla życia. Nie wydaje ci się to dziwne, kapitanie?
– Dziwne jest to, że mam wrażenie, iż zapomniałem tabliczki woskowej.
– Widzę, że jesteś wykształconym człowiekiem. To bardzo interesujące. Jesteś żołnierzem, nieprawdaż? Po cóż ci pisanie i rachunki?
– A ty jesteś człowiekiem uczonym. Po cóż ci ten wytarty pałasz u biodra i piękna kolczuga?
– Nieprzyjemnym skutkiem ubocznym upowszechnienia wykształcenia wśród mas jest brak szacunku.
– Chciałeś powiedzieć: zdrowy sceptycyzm.
– Pogarda dla autorytetów. Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, być może zauważyłeś, że mamy tylko jednego i to dość wiekowego sługę. Nie towarzyszą nam wynajęci strażnicy. W naszym zawodzie trzeba dbać o bezpieczeństwo…
– A jakiż to zawód?
Zeszli na dobrze wydeptaną ścieżkę, która wiła się między wzgórzami. Bauchelain zatrzymał się i spojrzał z uśmiechem na Zrzędę.
– Podobasz mi się, kapitanie. Rozumiem, dlaczego dobrze o tobie mówią w karawanseraju. Jako jedyny spośród strażników potrafisz posługiwać się mózgiem. Chodź, jesteśmy już prawie na miejscu.
Ominęli strawione pożarem wzgórze i dotarli do świeżego krateru. Grunt u podstawy wzniesienia pokrywało błoto, usiane gdzieniegdzie kamiennymi blokami. Krater miał ze czterdzieści kroków szerokości i cztery, pięć jardów głębokości. Na jego krawędzi siedział mężczyzna, również odziany w czarne skóry. Jego łysina miała kolor wyblakłego pergaminu. Mimo swych pokaźnych rozmiarów podniósł się bezszelestnie i zwrócił w ich stronę z płynną gracją.
– Korbal Broach, kapitanie. Mój… wspólnik. Korbal, to jest Zrzęda. To imię z pewnością mówi nam coś o jego osobowości.
Bauchelain zaniepokoił kapitana, natomiast ten człowiek o szerokim, okrągłym licu, oczkach zatopionych w obrzmiałych policzkach oraz szerokich ustach o pulchnych wargach i lekko opuszczonych kącikach – twarz zarazem dziecinna i w jakiś niewysłowiony sposób monstrualna – wzbudził w nim gwałtowny strach. Ta reakcja również była całkowicie instynktowna, jakby Bauchelaina i jego wspólnika otaczała skażona aura.
– Nic dziwnego, że kotka dostała palpitacji – mruknął pod nosem. Oderwał wzrok od Korbala Broacha i wpatrzył się w krater.
Bauchelain zatrzymał się u boku Zrzędy.
– Zdajesz sobie sprawę, co widzisz, kapitanie?
– Nie jestem głupi. To dziura w ziemi.
– Bardzo zabawne. Kiedyś stał tu kurhan. Był w nim uwięziony jaghucki tyran.
– Był.
– W rzeczy samej. Jak słyszałem, w sprawę wmieszało się odległe imperium. Na spółkę z T’lan Imassem udało im się uwolnić istotę.
– Wierzysz w te opowieści? – zapytał Zrzęda. – Jeśli rzeczywiście doszło do takiego wydarzenia, to co, do Kaptura, stało się z owym tyranem?
– My również zadajemy sobie to pytanie. Jesteśmy na tym kontynencie obcymi przybyszami. Do niedawna nic nie słyszeliśmy o Imperium Malazańskim ani o cudownym mieście zwanym Darudżystanem. Niemniej podczas naszego krótkiego pobytu w tej krainie do naszych uszu dotarły opowieści o niedawnych wypadkach. Demony, smoki, skrytobójcy, a także dom Azath zwany Finnestem. Ponoć nie można jeszcze doń wejść, lecz wydaje się, że ktoś już tam mieszka. Obejrzeliśmy go sobie, rzecz jasna. Słyszeliśmy też o latającej fortecy nazywanej Odpryskiem Księżyca, która zawisła nad miastem…
– To prawda. Widziałem ją na własne oczy. Odleciała dzień przed naszym odjazdem.
– Niestety wygląda na to, że przybyliśmy tam zbyt późno, by być świadkami wszystkich tych cudów – stwierdził z westchnieniem Bauchelain. – Słyszałem, że władcą Odprysku Księżyca jest Tiste Andii.
Zrzęda wzruszył ramionami.
– Skoro tak mówisz. Osobiście nie gustuję w plotkach.
Spojrzenie odzianego w czerń mężczyzny w końcu nabrało twardszego wyrazu.
Kapitan uśmiechnął się w duchu.
– Plotkach. Zaiste.
– Czy to właśnie chciałeś mi pokazać? Tę… dziurę?
Bauchelain uniósł brwi.
– Niezupełnie. Dziura to jedynie wejście. Zamierzamy odwiedzić ukryty na dole jaghucki grobowiec.
– W takim razie niech was Oponn błogosławią – rzucił Zrzęda i odwrócił się od nich.
– Sądzę, że twój pracodawca chciałby, żebyś nam towarzyszył – dobiegł go zza pleców głos Bauchelaina.
– Może sobie chcieć – odparł kapitan. – Kontrakt nie każe mi utonąć w kałuży błota.
– Nie zamierzamy włazić w błoto.
Zrzęda obejrzał się i uśmiechnął z przekąsem.
– To tylko taka przenośnia, Bauchelain. Wybacz mi, jeśli źle mnie zrozumiałeś. – Odwrócił się ponownie i ruszył ku ścieżce, przystanął jednak nagle. – Chcieliście zobaczyć Odprysk Księżyca? – zapytał, wyciągając rękę.
Bazaltowa forteca wisiała tuż nad południowym horyzontem niby wysoka, czarna chmura.
Żwir zazgrzytał pod ciężkimi buciorami i nagle u boków Zrzędy stanęli mężczyźni wpatrujący się w odległą latającą górę.
– Trudno mi ocenić skalę – mruknął Bauchelain. – Jak daleko od nas jest?
– Pewnie ze trzy mile, może więcej. Uwierzcie mi, że to wystarczająco blisko, jak na mój gust. W Darudżystanie padł na mnie jego cień, trudno byłoby zresztą tego uniknąć, i mówię wam, że to nie jest przyjemne wrażenie.
– Zapewne masz rację. A co robi tutaj?
Zrzęda wzruszył ramionami.
– Pewnie leci na południowy wschód…
– Dlatego jest przechylony.
– Nie. Uszkodzili go nad Pale magowie Imperium Malazańskiego.
– Nieźle się spisali.
– Zginęli z tego powodu. Przynajmniej większość z nich. Tak mi opowiadano. Poza tym, choć udało im się uszkodzić Odprysk Księżyca, jego władca jest w pełni sił. Jeśli uważasz, że ktoś, kto zrobił dziurę w płocie, a potem załatwił go właściciel domu, „nieźle się spisał”, to proszę bardzo.
Korbal Broach wreszcie się odezwał. Jego głos brzmiał bardzo piskliwie.
– Bauchelain, czy on nas wyczuwa?
Jego towarzysz zmarszczył brwi, nie odrywając wzroku od Odprysku Księżyca. Po chwili pokręcił głową.
– Nie wykrywam skupionej na nas uwagi, przyjacielu. O tym jednak powinniśmy podyskutować na osobności.
– Jak sobie życzysz. To znaczy, że nie chcesz, żebym zabił tego strażnika?
Zrzęda cofnął się raptownie, wysuwając do połowy kordelasy.
– Tylko spróbuj – warknął.
– Spokojnie, kapitanie. – Bauchelain rozciągnął usta w uśmiechu. – Mój wspólnik jest wyznawcą prostych metod…
– Jak każda żmija?
– Być może. Zapewniam cię jednak, że nic ci nie grozi.
Zrzęda skrzywił się wściekle i ruszył pośpiesznie w drogę.
– Panie Keruli, jeśli na to wszystko patrzysz, a sądzę, że patrzysz, to mam nadzieję, że otrzymam wystarczająco wysoką premię – wyszeptał. – A jeżeli moje rady cokolwiek dla ciebie znaczą, to sugeruję, byśmy trzymali się jak najdalej od tej dwójki.
Na chwilę przed tym, nim stracił krater z oczu, dostrzegł, że Bauchelain i Korbal Broach odwrócili się plecami do niego, a także do Odprysku Księżyca. Przez chwilę wpatrywali się w krater, po czym zaczęli do niego schodzić i zniknęli mu z oczu.
Zrzęda odwrócił się z westchnieniem i skierował w stronę obozu, poruszając barkami, by rozładować napięcie.
Kiedy dotarł do traktu, raz jeszcze uniósł wzrok, by spojrzeć na południe. Odprysk Księżyca niknął już w oddali.
– Hej, ty, chciałbym, żebyś zwęszył Bauchelaina i Korbala Broacha, i potraktował ich tak samo jak jaghuckiego tyrana, jeśli to była twoja robota. Cyrulicy zwą to profilaktyką. Modlę się o to, byśmy pewnego dnia wszyscy nie pożałowali twego braku zainteresowania.
Zmierzając w stronę obozu, raz jeszcze obejrzał się na Emancipora Reese’a, który siedział na koźle, głaszcząc jedną ręką zszarganą kotkę siedzącą mu na kolanach.
Parchy? – pomyślał Zrzęda. Nie sądzę.
***
Olbrzymi wilk krążył wokół ciała. Głowę trzymał nisko zwieszoną i zwróconą do wnętrza kręgu, by nie spuszczać jedynego oka z nieprzytomnego śmiertelnika.
Grotę Chaosu nieczęsto odwiedzano, a pośród nielicznych gości największą rzadkość stanowili śmiertelni ludzie. Wilk wędrował po tej pełnej przemocy krainie od niepamiętnych dlań czasów. Był samotny i zagubiony od tak dawna, że jego umysł odnalazł nowe formy zrodzone z samotności; jego myśli wędrowały po krętych, pozornie przypadkowych szlakach. Niewielu dostrzegłoby w dzikim blasku jego oka świadomość czy inteligencję, wilk posiadał je jednak.
Nie przestawał krążyć. Potężne mięśnie poruszały się pod zmatowiałym, białym futrem. Głowę trzymał zwieszoną i zwróconą do wnętrza kręgu. Spojrzenie jedynego oka wlepił w leżącego człowieka.
Gwałtowna koncentracja okazała się skuteczna, zatrzymała obiekt jego uwagi w stanie bezczasowości. Był to przypadkowy efekt uboczny mocy, które wilk pozyskał w tej grocie.
Niewiele pamiętał z innych światów, które istniały poza Chaosem. Nic nie wiedział o śmiertelnikach, którzy oddawali mu cześć jako bogu. Mimo to zdobył pewną wiedzę, instynktowną świadomość… możliwości, szans, które otworzyła przed nim obecność tego kruchego śmiertelnika.
Wahał się jednak.
Wiązało się z tym ryzyko. Gdy wilk zdał sobie sprawę z decyzji, która wywalczyła sobie priorytet, zadrżał gwałtownie.
Zbliżał się po spirali do nieprzytomnej postaci, bliżej, coraz bliżej. Nie spuszczał oka z oblicza mężczyzny.
Stworzenie zrozumiało wreszcie, że to prawdziwy dar. Nic innego nie mogłoby wytłumaczyć tego, co ujrzało w twarzy śmiertelnika, którego duch stanowił w każdym szczególe jego zwierciadlane odbicie. Nie mógł zmarnować podobnej szansy.
Mimo to nadal się wahał.
W końcu jednak przed oczyma jego duszy pojawiło się pradawne wspomnienie. Nieruchomy obraz, wyblakły z powodu upływu czasu.
To wystarczyło, by zamknął spiralę.
Dokonało się.
***
Otworzył jedyne oko i spojrzał na jasnoniebieskie, bezchmurne niebo. W bliźnie, którą miał zamiast drugiego, czuł wściekłe swędzenie, jakby pod skórą pełzały mu owady. Miał na głowie hełm z uniesioną zasłoną. W plecy wpijały mu się twarde, ostre kamienie.
Leżał nieruchomo, próbując sobie przypomnieć, co się stało. Wizja otwierającego się przed nim ciemnego rozdarcia – wpadł do środka, ciśnięto go tam. Koń pod nim zniknął, usłyszał brzęk cięciwy. Ogarnął go niepokój, który dzielił z towarzyszem. Z przyjacielem jadącym u jego boku. Z kapitanem Paranem.
Toc Młodszy jęknął.
Loczek. Obłąkana marionetka. Wpadliśmy w zasadzkę.
Fragmenty skupiły się we wspomnienie, któremu towarzyszył przypływ strachu. Przetoczył się na bok, czując ból we wszystkich mięśniach.
Na oddech Kaptura, to nie jest Równina Rhivijska.
Ze wszystkich stron otaczały go połacie czarnego, tłuczonego szkła. Sążeń nad powierzchnią wisiały nieruchomo chmury szarego pyłu. Jakieś dwieście kroków na lewo widać było niskie wzgórze, które mąciło monotonię płaskiego krajobrazu.
Dokuczały mu ból gardła i szczypanie w oku. Słońce prażyło okrutnie. Toc kaszlnął i usiadł z chrzęstem obsydianu. Zobaczył, że obok leży jego refleksyjny łuk z rogu, i wyciągnął poń rękę. Kołczan był przytroczony do siodła, lecz wierny wickański wierzchowiec nie podążył za Tokiem w to miejsce. Nie miał nic poza nożem u pasa i chwilowo bezużytecznym łukiem w ręku. Ani wody, ani żywności. A gdy przyjrzał się uważnie łukowi, zasępił się jeszcze bardziej. Cięciwa z jelit była rozciągnięta.
I to wyraźnie. To znaczy, że byłem… nieobecny przez dłuższy czas. Nieobecny. Ale gdzie właściwie się podziewałem? Loczek cisnął mnie do groty, a w jej wnętrzu czas z jakiegoś powodu przestał płynąć.
Nie czuł się szczególnie spragniony ani głodny, lecz nawet gdyby miał strzały, nie zdołałby zrobić z nich użytku. Co gorsza, cięciwa wyschła i osadzał się na niej obsydianowy pył. Nie wytrzyma ponownego naciągnięcia. Sugerowało to, że minęły dni, może nawet tygodnie, choć ciało mówiło mu coś innego.
Podniósł się ciężko. Z kolczugi, którą miał pod bluzą, przy każdym poruszeniu osypywał się połyskliwy pył.
Czy jestem wewnątrz groty, czy zostałem wypluty na zewnątrz?
Tak czy inaczej, musiał znaleźć koniec tej martwej równiny wulkanicznego szkła. Chyba że nie miała ona końca…
Ruszył ku wzniesieniu. Choć nie było zbyt wysokie, pozwoli mu dalej sięgnąć wzrokiem. Zbliżywszy się, zauważył, że za nim ciągną się następne wzgórza, rozmieszczone w równych odstępach.
Kurhany. Świetnie, wprost uwielbiam kurhany.
Ten, który znajdował się w centrum, był większy od pozostałych.
Toc ominął pierwszy pagórek, zauważając, że jest w nim pełno dziur, zapewne wykopanych przez rabusiów. Po chwili zatrzymał się, odwrócił, podszedł bliżej i przykucnął nad jednym z prowadzących w dół tuneli. Obsydianowa pokrywa ciągnęła się tak głęboko, jak mógł sięgnąć wzrokiem – dalej niż na wzrost mężczyzny. Grobowce musiały być olbrzymie, raczej kopuły niż groby skrzynkowe, by w ogóle uwidaczniać się na powierzchni.
– To mi się nie podoba – mruknął.
Zatrzymał się i zastanowił przez chwilę, przypominając sobie wszystkie wydarzenia, które doprowadziły go do tej… nieprzyjemnej sytuacji. Wyglądało na to, że ich początkiem był śmiercionośny deszcz, który spadł z Odprysku Księżyca. Ogień i ból, utrata oka, pocałunek, który naznaczył ohydną blizną jego młodą, uważaną za przystojną twarz.
Potem wyruszył na północną równinę po przyboczną Lorn i wdał się w potyczkę z Barghastami z klanu Ilgres. Po powrocie do Pale czekały go dalsze kłopoty. Lorn wzięła go w cugle, zmuszając do ponownego podjęcia się roli kuriera Szponu.
Kuriera? Mówmy szczerze, Toc, zwłaszcza ze sobą samym. Byłeś szpiclem. Ale przeciągnięto cię na drugą stronę. Stałeś się zwiadowcą w Zastępie Jednorękiego. Dopóki nie zjawiła się przyboczna, nie byłeś nikim więcej.
W Pale miał poważne trudności. Najpierw Tattersail, a potem kapitan Paran. Ucieczka i pogoń.
– Ale się narobiło – mruknął.
Loczek przygotował na niego zasadzkę i cisnął go jak muchę do jakiejś nieprzyjaznej groty. Tam chyba zmitrężyłem trochę czasu. Niech mnie Kaptur, pora zacząć myśleć jak żołnierz. Zorientuj się w sytuacji. Nic nie rób pochopnie. Zastanów się, jak przetrwać w tym niezwykłym, nieprzychylnym miejscu…
Ponownie ruszył w stronę centralnego kurhanu. Choć jego zbocza były łagodne, przynajmniej trzykrotnie przewyższał wysokością człowieka. Wdrapując się na szczyt, Toc rozkasłał się jeszcze bardziej.
Jego wysiłki okazały się jednak opłacalne. Znajdował się w samym centrum pierścienia złożonego z mniejszych grobowców. Na wprost przed nim, trzysta kroków za granicą kręgu, piętrzyły się skaliste wzgórza, niemal całkowicie zasłonięte przez mgłę. Bliżej, po lewej, widział ruiny kamiennej wieży. Niebo za nią lśniło barwą niezdrowej czerwieni.
Toc zerknął na słońce. Kiedy się ocknął, zaledwie trzy czwarte jego kręgu wystawało ponad horyzont, teraz zaś wisiało pionowo nad nim. Mógł się zorientować w stronach świata. Wzgórze leżało na północny zachód od niego, a wieża kilka rumbów na północ od kierunku zachodniego.
Jego wzrok ponownie przyciągnęła czerwona pręga widoczna na niebie. Tak jest, pulsowała ona z regularnością serca. Podrapał się po bliźnie zamykającej mu lewy oczodół i skrzywił się wściekle, gdy jego umysł wypełniła gama kolorów.
To z całą pewnością czary. Bogowie, coraz bardziej nienawidzę czarów.
Po chwili jego uwagę przyciągnęło coś, co znajdowało się bliżej. Północne zbocze centralnego kurhanu szpecił głęboki dół o nierównych, lśniących brzegach. U podstawy widać było osypisko ociosanych kamieni, wciąż jeszcze pokrytych plamami czerwonej farby. Powoli dotarło do niego, że krater nie jest dziełem rabusiów. Coś wyrwało się przemocą z grobowca.
Wygląda na to, że w tym miejscu nawet zmarli nie śpią wiecznie. Zadrżał z nagłego niepokoju, po czym wzruszył ramionami z cichym przekleństwem na ustach. Widziałeś gorsze rzeczy, żołnierzu. Pamiętasz tego T’lan Imassa, który współpracował z przyboczną? Chodząca, lakoniczna mumia, Beru, broń nas wszystkich. Zapadnięte oczodoły bez najmniejszego błysku litości. Ten stwór nadział Barghasta na swój miecz, jak Rhivijczyk równinnego dzika.
Choć nie spuszczał spojrzenia z krateru, jego myśli wypełniły wspomnienia o przybocznej i towarzyszącym jej martwiaku. Oni również chcieli uwolnić podobną istotę, która nie zaznała spoczynku, wypuścić na swobodę dziką, okrutną moc. Zadał sobie pytanie, czy im się powiodło. Nie ulegało wątpliwości, że więzień grobowca, na którym teraz stał, miał bardzo trudne zadanie: zaklęcia zabezpieczające, lite mury oraz wiele sążni zbitego, tłuczonego szkła.
No cóż, biorąc pod uwagę alternatywę, zapewne również wykazałbym się podobną desperacją i determinacją. Ciekawe, ile czasu to trwało? I jak straszliwie wypaczony był jego umysł, gdy już się uwolnił?
Zadrżał, co sprowadziło nań kolejny atak kaszlu. Na świecie roiło się od tajemnic, lecz tylko nieliczne z nich były przyjemne.
Zszedł na dół, omijając krater, i ruszył w stronę ruin wieży. Wątpił, by mieszkaniec grobowca zatrzymał się dłużej w okolicy. Na jego miejscu chciałby stąd zwiać jak najszybciej. Nie sposób było określić, ile czasu minęło od chwili ucieczki istoty, lecz instynkt podpowiadał Tocowi, że upłynęły lata, być może nawet dziesięciolecia. O dziwo, nie czuł strachu, choć okolica była nieprzyjazna, a pod ziemią kryły się tu liczne tajemnice. Wydawało się, że groza opuściła to miejsce już dawno temu.
W odległości czterdziestu kroków od wieży omal nie potknął się o trupa. Prawie całkowicie pokrywała go cienka warstewka pyłu, który zawisł w powietrzu gęstą chmurą, wzbity przez kroki Toca. Malazańczyk zaklął szpetnie, wypluwając kurz.
Przesłonięte przez połyskliwy obłok szczątki były ludzkie, choć zmarły miał przysadzistą budowę i grube kości. Wyschnięte ścięgna przybrały ciemnobrązową barwę, a okrywające go futra oraz skóry zbutwiały i pozostały z nich jedynie wąskie strzępy. Głowę osłaniał hełm wykonany z czaszki jakiegoś rogatego zwierzęcia. Jeden róg ułamał się, kiedyś, w zamierzchłych czasach. Obok spoczywał pokryty pyłem dwuręczny miecz.
Jeśli już mowa o czaszce Kaptura…
Toc Młodszy przyjrzał się postaci.
– Co tu właściwie robisz? – zapytał.
– Czekam – wyjaśnił T’lan Imass ostrym, ochrypłym głosem.
Toc przypomniał sobie imię wojownika-martwiaka.
– Onos T’oolan – stwierdził zadowolony z siebie. – Z klanu Tarad…
– Teraz nazywam się Tool. Jestem bezklanowy. Wolny.
Wolny? A co właściwie zamierzasz zrobić z tą wolnością, ty worku kości? Będziesz sobie leżał na pustkowiu?
– Co się stało z przyboczną? I co właściwie nas spotkało?
– Nic dobrego.
– Na które pytanie mi odpowiedziałeś, Tool?
– Na oba.
Toc zazgrzytał zębami, opierając się pokusie kopnięcia T’lan Imassa.
– Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?
– Być może.
– Słucham.
– Przyboczna Lorn zginęła przed dwoma miesiącami w Darudżystanie, a my znajdujemy się w starożytnym miejscu zwanym Morn, które leży sześćset mil na południe od miasta. Niedawno minęło południe.
– Niedawno minęło południe. Dzięki ci za to, że raczyłeś mnie oświecić.
Nie sprawiała mu przyjemności konwersacja z istotą, która istniała już na tym świecie od setek tysięcy lat. Ten niepokój skłaniał go do sarkazmu, co mogło okazać się niebezpieczne.
Bądź poważny, idioto. Ten krzemienny miecz nie jest tylko na pokaz.
– Udało się wam uwolnić jaghuckiego tyrana?
– Na krótką chwilę. Imperialny plan podboju Darudżystanu spalił na panewce.
Toc skrzyżował ręce na piersi i łypnął spode łba na T’lan Imassa.
– Powiedziałeś, że czekasz. A na co?
– Przez pewien czas jej nie było, ale teraz wraca.
– Kto?
– Kobieta, która zamieszkała w wieży, żołnierzu.
– Czy mógłbyś przynajmniej wstać, kiedy ze mną rozmawiasz?
Zanim ulegnę pokusie.
T’lan Imass podniósł się z głośnym skrzypnięciem. Z potężnej postaci posypały się kaskady pyłu. Gdy spojrzał na Toca, w głębi jego oczodołów pojawił się przelotny błysk. Potem Tool odwrócił się i podniósł miecz.
Bogowie, lepiej by było, gdybym pozwolił mu leżeć. Skóra jak wygarbowana, napięte mięśnie i masywne kości… a wszystko to porusza się jak coś żywego. Och, cesarz był nimi zachwycony. Armia, której nie trzeba karmić, która nie wymaga transportu, która pójdzie wszędzie i zrobi prawie wszystko. A do tego żadnych dezercji, pomijając tego, który stoi teraz przede mną. Zresztą, jak można by ukarać T’lan Imassa za dezercję?
Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę.
– Potrzebna mi woda – oznajmił wreszcie Toc. – I coś do jedzenia. Muszę też znaleźć gdzieś trochę strzał. I cięciwę. – Zdjął hełm. Skórzany czepiec, który miał pod nim, do cna przesiąknął potem. – Czy nie moglibyśmy zaczekać w wieży? Mózg mi się lasuje od tego upału.
Dlaczego właściwie sądzę, że zechcesz mi pomóc, Tool?