Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczegóły
Oto kolejny rozdział wspaniałej „Malazańskiej Księgi Poległych” Stevena Eriksona, epickiej opowieści, która z pewnością zdobędzie miejsce wśród klasyki fantasy.
Bunt w Siedmiu Miastach zmiażdżono. Sha’ik nie żyje. Pozostał tylko jeden oddział, otoczony w mieście Y’Ghatan. Dowodzi nim fanatyk, Leoman od Cepów. Perspektywa oblegania tej starożytnej fortecy niepokoi żołnierzy Czternastej Armii, albowiem tu właśnie zginął największy bohater Imperium, Dassem Ultor, i tu przelano morze malazańskiej krwi. Owo złowrogie miasto cuchnie śmiercią.
Tymczasem jednak wykonano już pierwsze ruchy w konflikcie na znacznie większą skalę. Okaleczonemu Bogu przyznano miejsce w panteonie. Nastąpił w nim rozłam i każdy bóg musi się opowiedzieć po jednej ze stron. Bez względu na to, którą wybiorą, zasady się nieodwołalnie zmieniły i pierwsza krew zostanie przelana w świecie śmiertelników.
Świat ten zawiera rzesze postaci, znajomych i nowych, takich jak Heboric Widmoworęki; opętana ongiś przez boga Apsalar; Nożownik, dawniej złodziej, a obecnie zabójca; potężny wojownik Karsa Orlong oraz dwaj wędrowcy, Icarium i Mappo, którzy pragną jedynie sami kształtować swój los. Gdyby tylko bogowie zechcieli zostawić ich w spokoju. Jednakże noże wysunięto już z pochew i bogowie nie zamierzają okazywać łaski. Nadchodzi wojna, wojna na niebie. Jej stawką będzie przetrwanie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1546
Dziękuję tym, co zwykle, w tym również czytelnikom wczesnej wersji, Chrisowi, Markowi, Rickowi, Courtneyowi i Billowi Hunterowi, który udzielił mi nieocenionej pomocy w sprawie mechaniki oraz pełnego składu rozmaitych wariantów Talii Smoków. Ale posłuchaj, Bill, nigdy więcej wielomilowych spacerów w deszczu, dobra? Camowi Esslemontowi za szczególnie uważne przeczytanie całości. Cieszę się, że przynajmniej jeden z nas potrafił uporządkować chronologię. Clare i Bowenowi, jak zwykle. Pracownikom Baru Italia za pomoc przy kolejnej książce. Trzy powieści, cztery mikropowieści i dwadzieścia dwa tysiące kaw z mlekiem, trochę się tego nazbierało, co? Steve’owi, Perry i Rossowi, za przyjaźń. Simonowi Taylorowi, Patrickowi Walshowi i Howardowi Morhaimowi, za jak zwykle dobrą robotę.
Cesarzowa Laseen: władczyni Imperium Malazańskiego
Przyboczna Tavore: dowodząca jedną z malazańskich armii
Pięść Keneb: dowódca dywizji
Pięść Blistig: dowódca dywizji
Pięść Tene Baralta: dowódca dywizji
Pięść Temul: dowódca dywizji
Nul: wickański czarnoksiężnik
Nadir: wickańska czarownica
T’jantar: adiutantka Tavore
Lostara Yil: towarzyszka Perły
Perła: szpon
Nok: admirał Floty Imperialnej
Banaschar: były kapłan D’rek
Hellian: sierżant straży miejskiej w Kartoolu
Urb: strażnik miejski w Kartoolu
Bezdech: strażnik miejski w Kartoolu
Obrażalski: strażnik miejski w Kartoolu
Szybki Ben: wielki mag
Kalam Mekhar: skrytobójca
Pędrak: znajda
Kapitan Milutek: Pułk Ashocki
Porucznik Pryszcz: Pułk Ashocki
Kapitan Faradan Sort
Sierżant Skrzypek/Struna
Kapral Tarcz
Mątwa
Flaszka
Koryk
Śmieszka
Sierżant Gesler
Kapral Chmura
Starszy sierżant Wyłam Ząb
Możliwe
Lutnia
Ebron
Sinn
Okruch
Sierżant Balsam
Kapral Trupismród
Rzezigardzioł
Masan Gilani
Barathol Mekhar: kowal
Kulat: wieśniak
Nulliss: wieśniaczka
Hayrith: wieśniaczka
Chaur: wieśniak
Noto Czyrak: cyrulik (uzdrowiciel) kompanii w Zastępie Jednorękiego
Hurlochel: zwiadowca w Zastępie Jednorękiego
Kapitan Słodka struga: oficer w Zastępie Jednorękiego
Kapral Futhgar: podoficer w Zastępie Jednorękiego
Pięść Rythe Bude: oficer w Zastępie Jednorękiego
Ormulogun: artysta
Gumble: jego krytyk
Apsalar: skrytobójczyni
Telorast: duch
Serwatka: duch
Samar Dev: czarownica z Ugaratu
Karsa Orlong: teblorski wojownik
Ganath: Jaghutka
Złośliwość: jednopochwycona, siostra Pani Zawiści
Corabb Bhilan Thenu’alas
Leoman od Cepów: ostatni dowódca buntowników
Kapitan Wróblik: strażniczka miejska z Y’Ghatanu
Karpolan Demesand: z Gildii Kupieckiej Trygalle
Torahaval Delat: kapłanka Poliel
Nożownik: dawniej Crokus z Darudżystanu
Heboric Widmoworęki: Boży Jeździec Treacha
Scillara: uciekinierka z Raraku
Felisin Młodsza: uciekinierka z Raraku
Szara Żaba: demon
Mappo Konus: Trell
Icarium: Jhag
Iskaral Krost: kapłan Cienia
Mogora: d’ivers
Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych
Dejim Nebrahl: d’ivers z czasów Pierwszego Imperium, t’rolbarahl
Trull Sengar: Tiste Edur
Onrack Strzaskany: niezwiązany T’lan Imass
Ibra Gholan: T’lan Imass
Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów
Minala: głównodowodząca Kompanii Cienia
Tomad Sengar: Tiste Edur
Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica
Atri preda Yan Tovis (Pomroka): oficer w letheryjskiej armii
Kapitan Varat Taun: oficer służący pod rozkazami Pomroki
Taxilanin: tłumacz
Ahlrada Ahn: szpieg Tiste Andii między Tiste Edur
Sathbaro Rangar: arapayski czarnoksiężnik
Dla wszystkiego, co stało się realne, W tym wieku upadku, Gdzie po bohaterach nie zostaje nic Poza żelaznym brzmieniem ich imion Płynącym z gardeł bardów, Stoję w tym milczącym sercu, Tęskniąc za jego cichnącym biciem, Za życiem tych, którzy obrócili się w proch, A szelest przesypującego się piasku Oznajmia, że chwała przeminęła, Tak jak pieśni nikną W coraz cichszych echach. Dla wszystkiego, co stało się realne, Pokoje i komnaty reagują na moje krzyki Ziejącą pustką, Albowiem ktoś musi Udzielić odpowiedzi, Udzielić odpowiedzi Na to wszystko, Ktoś
Wiek upadku Torbora Fethena
1164 rok snu PożogiIstral’fennidahn, pora D’rek, Robaka JesieniDwadzieścia cztery dni po egzekucji sha’ik na Raraku
Wysoko w górze lśniły płachty pajęczyn łączących wieże. Ich potężne nici drżały na lekkiej, wiejącej od morza bryzie i jak co rano podczas Czystej Pory na Kartool opadała lekka mżawka.
Do większości rzeczy można się w końcu przyzwyczaić, a ponieważ to pająki, paralty w żółte pasy, pierwsze zajęły okryte ongiś złowrogą sławą wieże po podboju wyspy przez Malazańczyków, od którego to wydarzenia minęły już dziesięciolecia, mieszkańcy Kartoolu mieli wiele czasu, by do tego przywyknąć. Obecnie nawet widok mew i gołębi, które co rano wisiały nieruchomo między dziesiątkami wież, czekając, aż wielkie jak pięści pająki wyjdą ze swych kryjówek na wyższych piętrach, by zabrać zdobycz, budził w tubylcach tylko lekką odrazę.
Niestety, sierżant Hellian, służąca w straży miejskiej w Dzielnicy Septarchii, była wyjątkiem. Podejrzewała, że jacyś bogowie zwijają się w nieustannych konwulsjach ze śmiechu nad jej losem, za który z całą pewnością byli odpowiedzialni. Urodziła się w tym mieście, obciążona klątwą strachu przed wszelkiego rodzaju pająkami, i całe dziewiętnaście lat jej życia było pasmem ciągłego przerażenia.
Czemu po prostu stąd nie wyjechać? Towarzysze i znajomi zadawali jej to pytanie więcej razy, niż mogła zliczyć. To jednak nie było takie proste. W gruncie rzeczy było niemożliwe. W mętnych wodach zatoki unosiły się wylinki, fragmenty pajęczyn, a tu i ówdzie również nasiąknięte wodą truchła, z których sterczały kępy piór. Na lądzie było jeszcze gorzej. Po ucieczce z miasta przed starszymi pobratymcami młode paralty dorastały na wapiennych urwiskach otaczających Kartool. I choć nie osiągnęły jeszcze dojrzałości, wcale nie były z tego powodu mniej agresywne i jadowite. Kupcy i wieśniacy zapewniali Hellian, że można wędrować ścieżkami i traktami wokół miasta przez całe dni, nie napotykając ani jednego pająka, ale dziewczyny to nie uspokajało. Wiedziała, że bogowie czekają. Tak samo jak pająki.
Gdy sierżant była trzeźwa, obserwowała otoczenie z pilną uwagą, jak przystało miejskiej strażniczce. Choć nie była bez przerwy pijana, całkowita trzeźwość zawsze groziła jej histerią. Dlatego Hellian była zmuszona wiecznie stąpać po drżącej linie między trzeźwością a upojeniem. Z tego powodu nic nie wiedziała o niezwykłym żaglowcu, który przed zachodem słońca zacumował w Wolnym Porcie. Na jego masztach powiewały bandery wskazujące, że przybywa z Malazu.
Przypływające stamtąd statki same w sobie nie były czymś nadzwyczajnym, nadeszła już jednak jesień i wiejące podczas Czystej Pory wiatry sprawiły, że niemal wszystkie szlaki morskie na południu nie będą żeglowne przez co najmniej dwa najbliższe miesiące.
Gdyby Hellian miała klarowniejsze spojrzenie, mogłaby również zauważyć – pod warunkiem, że wybrałaby się do portu, do czego być może udałoby się ją zmusić pod groźbą miecza – że nie była to zwykła barka czy statek kupiecki, ani nawet wojenna dromona, lecz smukły lekki żaglowiec, zbudowany w stylu nieużywanym przez imperialnych szkutników od pięćdziesięciu lat. Ostry jak klinga miecza dziób zdobiły tajemnicze płaskorzeźby. Wyobrażono na nich maleńkie węże oraz robaki, wyjątkowo długie, sięgające prawie do połowy długości okrętu. Kwadratowa rufa była dziwnie wysoka. Z boku zamontowano w niej wiosło sterowe. Złożona z kilkunastu ludzi załoga zachowywała się cicho jak na marynarzy. Żaden z nich nie miał zbytniej ochoty opuszczać pokładu kołyszącego się u nabrzeża żaglowca. Tylko jeden człowiek zszedł na ląd krótko przed świtem, zaraz po opuszczeniu trapu.
Hellian poznała wszystkie te szczegóły dopiero później. Goniec, który ją odnalazł, był miejscowym urwisem, który – gdy nie był zajęty łamaniem prawa – wałęsał się po porcie w nadziei, że goście wynajmą go jako przewodnika. Wręczył jej kartę papieru – sądząc po dotyku, wysokiej jakości. Napisano na niej krótką wiadomość. Przeczytawszy ją, Hellian skrzywiła się z niezadowoleniem.
– No dobra, chłopcze, opisz mi człowieka, który ci to dał.
– Nie potrafię.
Sierżant obejrzała się na trzech miejskich strażników, którzy zatrzymali się za nią na rogu. Jeden złapał chłopaka za tył wystrzępionej bluzy, uniósł go i potrząsnął nim lekko.
– Odświeżyłeś sobie pamięć? – zapytała Hellian. – Mam nadzieję, że tak, bo nie zamierzam ci płacić.
– Nie pamiętam! Patrzyłem mu prosto w twarz, pani sierżant! Ale… nie pamiętam, jak wyglądał!
Przez chwilę patrzyła uważnie na chłopaka, a potem odwróciła się od niego z chrząknięciem.
Strażnik postawił urwisa na ziemi, ale nie zwolnił uchwytu.
– Puść go, Urb.
Chłopak umknął pośpiesznie.
Hellian skinęła dyskretnie na swych ludzi, nakazując im iść za sobą.
Dzielnica Septarchii była najspokojniejszą częścią miasta, choć nie na skutek jakichś szczególnych starań Hellian. Było tam niewiele handlowych budynków, a nieliczne mieszkalne kamienice zajmowali akolici i służba z kilkunastu świątyń wychodzących na główną aleję dzielnicy. Złodzieje, którzy pragnęli zachować życie, nie okradali świątyń.
Sierżant weszła ze swą drużyną w aleję, po raz kolejny zauważając, że wiele świątyń popada w ruinę. Paralty lubiły zdobną architekturę, kopuły i niskie wieże. Wyglądało na to, że kapłani przegrywają tę wojnę. Gdy strażnicy szli aleją, pod ich stopami chrzęściły chitynowe odpadki.
Przed wielu laty pierwsza noc Istral’fennidahn, która właśnie minęła, byłaby sygnałem do obejmującej całą wyspę fety, pełnej ofiar składanych bogini patronce Kartoolu – D’rek, Robakowi Jesieni. Arcykapłan z Wielkiej Świątyni, Półdrek, poprowadziłby przez miasto procesję kroczącą po żyznych odpadkach, odkopując bosymi stopami oblepione robakami i czerwiami śmieci. Dzieci ganiałyby po zaułkach kulawe psy, a gdyby udało się im któregoś złapać, ukamienowałyby go, wykrzykując imię bogini. Skazanych na śmierć przestępców publicznie obdzierano by ze skóry i łamano im długie kości nóg. Potem nieszczęsne ofiary wrzucano by do dołów rojących się od padlinożernych chrząszczy i czerwonych robaków ogniowych, które pożarłyby je w ciągu jakichś czterech, pięciu dni.
Wszystko to, rzecz jasna, działo się przed malazańskim podbojem. Zasadniczym celem cesarza stało się uderzenie w kult D’rek. Kellanved świetnie zdawał sobie sprawę, że sercem potęgi Kartoolu jest Wielka Świątynia, a najpotężniejsi czarodzieje wyspy są kapłanami i kapłankami D’rek, wykonującymi rozkazy Półdreka. Co więcej, nie było przypadkiem, że rzeź, do której doszło nocy poprzedzającej bitwę morską i lądowanie malazańskich wojsk, kierowana przez osławionego Tancerza oraz Gburkę, władczynię szponów, pochłonęła tak wielu czarodziejów kultu, w tym również samego Półdreka. Arcykapłan Wielkiej Świątyni zdobył swą pozycję dopiero niedawno, drogą nagłego przewrotu, a jego obalonym rywalem był nie kto inny, jak Tayschrenn, podówczas nowy wielki mag cesarza.
Hellian znała owe uroczystości jedynie ze słyszenia, jako że ich urządzania zakazano, gdy tylko malazańscy okupanci przykryli wyspę imperialnym płaszczem. Mimo to często opowiadano jej o dawnych dniach chwały, gdy wyspa Kartool stała u szczytu cywilizacji.
Wszyscy się zgadzali, że za jej obecny, żałosny stan winę ponoszą Malazańczycy. Dla przygnębionych mieszkańców wyspy rzeczywiście nastała jesień. W końcu zmiażdżono nie tylko kult D’rek. Zniesiono też niewolnictwo, a doły straceń zasypano po uprzednim starannym oczyszczeniu. W mieście był nawet budynek, w którym mieszkało około dwudziestu sprowadzonych na złą drogę altruistów opiekujących się kulawymi psami.
Minęli skromną świątynię Królowej Snów. Naprzeciwko niej przycupnęła otaczana powszechną nienawiścią Świątynia Cieni. W dawnych czasach w Kartoolu uznawano tylko siedem legalnych religii, a sześć z nich podlegało kultowi D’rek. Stąd właśnie wzięła się nazwa Dzielnicy Septarchii. Soliel, Poliel, Beru, Pożoga, Kaptur i Fener. Od czasu podboju zjawili się tu następni bogowie: wyżej wymienieni, a także Dessembrae, Togg oraz Oponn. A Wielka Świątynia D’rek, choć nadal pozostawała największym gmachem w mieście, była w żałosnym stanie.
Stojący na szerokich schodach przed wejściem mężczyzna był odziany w strój malazańskiego marynarza: wyblakłe, impregnowane skóry oraz cienką, znoszoną koszulę z wystrzępionego płótna. Ciemne włosy związał w opadający na plecy kucyk. Nie nosił w nich żadnych ozdób. Nieznajomy usłyszał kroki i zwrócił się w stronę nadchodzących. Był w średnim wieku i miał zwyczajną, dobroduszną twarz, choć w jego oczach dostrzegało się osobliwy błysk.
Hellian zaczerpnęła głęboko tchu, żeby rozjaśnić zamroczony alkoholem umysł. Potem uniosła list.
– Ty to napisałeś, jak sądzę?
Mężczyzna skinął głową.
– Ty dowodzisz strażą w tej dzielnicy?
– Sierżant Hellian – przedstawiła się z uśmiechem. – Kapitan umarł w zeszłym roku z powodu zakażenia stopy. Nadal czekamy na następcę.
Nieznajomy uniósł brwi w wyrazie ironii.
– Nie liczysz na awans, sierżancie? To sugeruje, że ważną cechą kapitana powinna być trzeźwość.
– Informujesz nas, że w Wielkiej Świątyni coś się dzieje – rzekła Hellian, ignorując nieuprzejmą uwagę rozmówcy.
Odwróciła się, by spojrzeć na potężny gmach. Dwuskrzydłowe drzwi były zamknięte. Zmarszczyła brwi na ten widok. W tym akurat dniu to było całkowicie bezprecedensowe.
– Mam takie wrażenie, sierżancie – potwierdził mężczyzna.
– Czy przyszedłeś tu pokłonić się D’rek? – zapytała dziewczyna. Przez spowijającą ją mgiełkę alkoholu zaczął się przebijać lekki niepokój. – Czy drzwi są zamknięte? Jak się nazywasz i skąd pochodzisz?
– Jestem Banaschar z wyspy Malaz. Przypłynęliśmy do miasta dziś rano.
Jeden z towarzyszących jej strażników chrząknął. Hellian zastanowiła się nad słowami Banaschara. Potem przyjrzała się mu nieco uważniej.
– Statkiem? O tej porze roku?
– Śpieszyliśmy się ze wszystkich sił. Sierżancie, jestem przekonany, że musimy się włamać do Wielkiej Świątyni.
– Czemu po prostu nie zapukać?
– Próbowałem – odparł Banaschar. – Nikt nie otwiera.
Hellian zawahała się.
Włamać się do Wielkiej Świątyni? Pięść utnie mi cycki i usmaży je na patelni.
– Na schodach leżą martwe pająki – odezwał się nagle Urb.
Wszyscy się odwrócili.
– Kapturze, błogosław – mruknęła Hellian. – Jest ich cała masa.
Zaciekawiona podeszła bliżej. Banaschar podążył za nią, a po chwili to samo uczyniła reszta drużyny.
– Wyglądają na…
Potrząsnęła głową.
– Rozłożone – dokończył Banaschar. – Zgniłe. Sierżancie, weźmy się, proszę, za te drzwi.
Hellian wciąż się wahała. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Przeszyła mężczyznę nieufnym spojrzeniem.
– Napisałeś, że musimy tu dotrzeć jak najszybciej? Dlaczego? Czy jesteś akolitą D’rek? Nie wyglądasz na to. Co cię tu sprowadziło?
– Przeczucie, sierżancie. Przed wielu laty byłem kapłanem D’rek… w jakatakańskiej świątyni na wyspie Malaz.
– Przeczucie sprowadziło cię aż do Kartoolu? Masz mnie za głupią?
W oczach mężczyzny błysnął gniew.
– Widzę, że jesteś zbyt pijana, żeby poczuć zapach, który ja czuję. – Zerknął na pozostałych strażników. – Czy dzielicie niedostatki swojego sierżanta, czy może jestem w tej sprawie osamotniony?
Urb zmarszczył brwi.
– Sierżancie, uważam, że powinniśmy rozwalić te drzwi – stwierdził po chwili.
– To zrób to, do cholery!
Przyglądała się, jak jej ludzie wyważają drzwi. Hałas przyciągnął spory tłumek i Hellian zauważyła, że na jego czoło wysunęła się wysoka kobieta w szatach kapłanki, która z pewnością przyszła tu z którejś z pozostałych świątyń.
No tak. I co teraz?
Kobieta patrzyła jednak tylko na Banaschara. Ten również ją zauważył i odwzajemnił spokojnie jej spojrzenie. Jego nieruchoma twarz nic nie wyrażała.
– Co ty tu robisz? – zapytała kobieta.
– Nic nie wyczułaś, wielka kapłanko? Widzę, że samozadowolenie jest chorobą, która szybko się szerzy.
Kobieta przeniosła spojrzenie na rozwalających drzwi strażników.
– Co tu się stało?
Prawe skrzydło drzwi w końcu pękło i przewrócono je ostatnim kopniakiem.
Hellian skinęła na Urba, nakazując mu wejść do środka. Potem podążyła za nim. Tuż za nią szedł Banaschar.
Smród był potworny. W półmroku było widać wielkie plamy krwi na ścianach, ochłapy mięsa walające się na gładzonej posadzce oraz kałuże żółci, krwi i kału, a także strzępki ubrań i kępki włosów.
Urb postawił tylko dwa kroki i stanął jak wryty, gapiąc się na to, w co wdepnął. Hellian go ominęła. Jej ręka odruchowo sięgnęła po manierkę u pasa, ale powstrzymała ją dłoń Banaschara.
– Nie tutaj – powiedział mężczyzna.
Odtrąciła go brutalnie.
– Idź do Kaptura! – warknęła.
Wyciągnęła manierkę, wyjęła zatyczkę i pociągnęła trzy szybkie łyki.
– Kapralu, idź poszukać komendanta Charla. Niech przyśle oddział, który zabezpieczy okolicę. Wyślij też wiadomość do pięści. Chcę tu zobaczyć paru magów.
– Sierżancie, to sprawa dla kapłanów – sprzeciwił się Banaschar.
– Nie bądź idiotą. – Skinęła na pozostałych strażników. – Przeszukajcie budynek. Sprawdźcie, czy ktoś ocalał…
– Wszyscy zginęli – oznajmił Banaschar. – Wielka kapłanka Królowej Snów już nas opuściła, sierżancie. Z pewnością zawiadomi wszystkie świątynie. Zaczną się dochodzenia.
– Jakie dochodzenia? – zapytała Hellian.
– Kapłańskie – odparł, krzywiąc się.
– A ty co zrobisz?
– Widziałem już wystarczająco wiele.
– Niech ci się nie zdaje, że gdzieś sobie pójdziesz – ostrzegła go, przyglądając się miejscu rzezi. – Pierwsza noc Czystej Pory w Wielkiej Świątyni. Kiedyś był to czas orgii. Wygląda na to, że zabawa wymknęła się spod kontroli. – Pociągnęła jeszcze dwa szybkie łyki. Wabiło ją błogosławione odrętwienie. – Musisz odpowiedzieć na mnóstwo pytań…
– On zniknął, sierżancie – przerwał jej Urb.
Hellian rozejrzała się wokół.
– Cholera! Czemu nie miałeś skurczybyka na oku, Urb?
Potężnie zbudowany mężczyzna rozpostarł dłonie.
– To ty z nim rozmawiałaś, sierżancie. Ja patrzyłem na tłum przed wejściem. Obok mnie nie przechodził, to pewne.
– Roześlij rysopis. Chcę, żeby go znaleziono.
Urb zmarszczył brwi.
– Hmm. Nie pamiętam, jak on wyglądał.
– Ja też nie, niech to szlag!
Hellian podeszła do miejsca, gdzie przed chwilą stał Banaschar, i przyjrzała się śladom jego stóp we krwi. Donikąd nie prowadziły.
Czary. Nienawidziła czarów.
– Wiesz, co teraz słyszę, Urb?
– Nie.
– Słyszę pięść. On gwiżdże. Wiesz dlaczego?
– Nie wiem. Posłuchaj, sierżancie…
– Chodzi o patelnię, Urb. To miłe, słodkie skwierczenie bardzo go cieszy.
– Sierżancie…
– Jak myślisz, dokąd nas wyśle? Do Korelu? Tam jest naprawdę paskudnie. Albo może na Genabackis, chociaż tam trochę się uspokoiło. Może do Siedmiu Miast. – Wysączyła ostatnią kropelkę gruszkowej brandy. – Jedno jest pewne, Urb. Lepiej bierzmy się do ostrzenia mieczy.
Na ulicy rozległy się ciężkie kroki. Co najmniej sześć drużyn.
– Na okrętach nie ma zbyt wiele pająków, prawda, Urb? – Zerknęła na boki, a potem spróbowała skupić wzrok i przyjrzała się przygnębionej twarzy żołnierza. – Mam rację, tak? Powiedz, że mam rację, do cholery!
***
Około stu lat temu w potężną guldindhę uderzył piorun. Biały ogień wbił się na podobieństwo włóczni w twardziel starego drzewa, rozszczepiając szeroko pień. Poczerniałe ślady dawno już wyblakły w pustynnym słońcu, bez chwili wytchnienia palącym swymi promieniami zrobaczywiałe drewno. Płaty kory złuszczyły się i leżały teraz pod odsłoniętymi korzeniami, które owijały się wokół szczytu wzgórza niczym wielka sieć.
Pagórek – ongiś kolisty, teraz pokracznie nieregularny – dominował nad całą niecką. Wznosił się nad nią samotnie, jak wyspa ewidentnej celowości w chaotycznym, niezaplanowanym krajobrazie. Ukryta pod stertami głazów, piaszczystą ziemią i martwymi, wijącymi się korzeniami pokrywa, która zamykała kiedyś komorę grobową o ścianach z kamiennych płyt, pękła i runęła w dół, przygniatając swym ogromnym ciężarem pochowane tam ciało.
Do owego ciała dotarło drżenie wywołane zbliżającymi się krokami. To była rzadkość. Coś takiego zdarzyło się może z pięć razy w ciągu niezliczonych tysiącleci. Z dawna uśpiona dusza ocknęła się, a potem osiągnęła stan intensywnego skupienia. To nie była jedna para nóg, lecz dwanaście. Intruzi weszli po stromym, kamienistym stoku i zatrzymali się wokół rozszczepionego drzewa.
Sieć osłon spowijająca istotę była splątana i wypaczona, ale jej liczne warstwy zachowały jeszcze moc. Ten, który ją uwięził, był dokładny. Stworzył rytuały o niezwykłej wytrzymałości, nakreślone krwią i karmione chaosem. Miały trwać wiecznie.
Podobne intencje świadczyły jednak o zarozumiałości, podobnie jak niedorzeczne przekonanie, że w przyszłości śmiertelnicy nie będą znali złej woli ani desperacji, że będzie ona bezpieczniejszym miejscem niż brutalna teraźniejszość, a do tego, co minęło, nikt nigdy nie zechce wracać. Dwanaścioro szczupłych przybyszy o ciałach spowitych w brudne, wystrzępione płótno, zakapturzonych głowach i twarzach ukrytych za szarymi zasłonami doskonale zdawało sobie sprawę z ryzyka wiążącego się z pochopnymi uczynkami. Niestety, intruzi znali również desperację.
Wszyscy mieli przemówić podczas zgromadzenia, w kolejności ustalonej przez pozycję rozmaitych gwiazd, planet i konstelacji. Choć na błękitnym niebie nie było ich widać, znali ich położenie. Wszyscy zajęli wyznaczone miejsca, a potem zamarli na długą chwilę w bezruchu.
– Po raz kolejny stanęliśmy w obliczu konieczności – zaczął wreszcie pierwszy z Bezimiennych. – Pojawiły się z dawna przewidywane regularności, świadczące, że wszystkie nasze wysiłki spełzły na niczym. W imię groty Mockra przywołuję rytuał uwolnienia.
Gdy padły te słowa, ukryte w kurhanie stworzenie poczuło nagłe szarpnięcie. Jego przebudzona świadomość natychmiast odnalazła swą tożsamość. Istota nazywała się Dejim Nebrahl. Narodziła się w przeddzień zagłady Pierwszego Imperium, gdy na ulicach pobliskiego miasta szalały pożary, a krzyki świadczyły o bezlitosnej rzezi. Nadeszli T’lan Imassowie.
Dejim Nebrahl, zrodzony z pełnią wiedzy, dziecko o siedmiu duszach, które wylazło, drżące i usmarowane krwią, ze stygnącego ciała matki. Dziecko. Monstrum.
T’rolbarahle były demonicznymi tworami samego Dessimbelackisa, zrodzonymi na długo przed tym, jak w umyśle cesarza ukształtowały się Mroczne Ogary. T’rolbarahle, pokraczne pomyłki, ktore wyeliminowano, eksterminowano na rozkaz cesarza. Krwiopijcy i ludojady, a przy tym istoty obdarzone niezwykłym sprytem, ktorego sam Dessimbelackis nawet sobie nie wyobrażał. Dlatego siedem t’rolbarahli zdołało wymykać się łowcom przez pewien czas, wystarczająco długi, by przekazać fragment swych dusz śmiertelnej kobiecie, owdowiałej podczas trellskich wojen i pozbawionej rodziny. Jej umysł można było zniszczyć, a ciało zamienić w żywiciela i naczynie, w M’ena Mahybe, dla d’iversa o siedmiu twarzach, małego t’rolbarahla, ktory dorastał w niej szybko.
Dejim narodził się nocą pełną grozy. Gdyby T’lan Imassowie go znaleźli, nie wahaliby się ani chwili. Wyrwaliby z ciała siedem demonicznych dusz i związaliby je w wiecznym bólu, by moc wyciekała z nich stopniowo, karmiąc rzucających kości T’lanów w ich nieustannych wojnach z Jaghutami.
Ale Dejimowi Nebrahlowi udało się uciec. Jego moc rosła, gdy żerował co noc na zgliszczach Pierwszego Imperium. Zawsze się ukrywał, również przed garstką jednopochwyconych i d’iversów, którzy ocaleli z Wielkiej Rzezi, gdyż nawet oni nie tolerowaliby jego istnienia. Pożarł niektórych z nich, gdyż był od nich sprytniejszy i szybszy. Gdyby tylko Deragoth nie wpadły na jego ślad…
Mroczne Ogary miały w owych czasach pana, sprytnego pana, mistrza czarodziejskich pułapek, który, gdy postanowił coś zrobić, nigdy nie dawał za wygraną.
Wystarczył jeden błąd i Dejim utracił wolność. Kolejne więzy odebrały mu nawet świadomość, a wraz z nią wszelkie poczucie, że kiedyś było… inaczej.
Ale teraz ją odzyskał.
– Na południowy zachód od Raraku znajduje się równina – odezwała się druga z Bezimiennych, kobieta. – Ciągnie się ona na wiele mil we wszystkie strony, ogromna i płaska. Gdy wiatr zdmuchnie piasek, odsłania skorupy milionów garnków. Przejść tę równinę boso znaczy zostawić na niej ślad krwi. W tym obrazie można dostrzec pewne bezwzględne prawdy. Na drodze wyjścia z barbarzyństwa… trzeba rozbić niektóre naczynia. A wędrowiec musi zapłacić daninę krwi. Mocą groty Telas przywołuję rytuał uwolnienia.
Dejim Nebrahl odzyskał poczucie ciała. Czuł przygniecione mięśnie, przeciążone kości, ostry żwir, przemieszczający się pod spodem piasek, spoczywający na nim ogromny ciężar. Cierpiał.
– My stworzyliśmy ten dylemat i my musimy podjąć kroki zmierzające do jego rozwiązania – oznajmił trzeci kapłan. – Temu światu, i wszystkim światom, które leżą poza nim, zagraża chaos. W morzach rzeczywistości można znaleźć niezliczone warstwy. Jeden byt płynie po powierzchni drugiego. Chaos może je zaburzyć sztormami, pływami i nieprzewidywalnymi prądami morskimi, wywołując straszliwy tumult. Wybraliśmy jeden z tych prądów, potworną, niepohamowaną siłę, i postanowiliśmy stać się jej przewodnikami, kierować jej kursem niepostrzeżenie i bez żadnych konkurentów. Naszym zamiarem jest użyć jednej siły przeciwko drugiej i doprowadzić do ich wzajemnego unicestwienia. Bierzemy na siebie wielką odpowiedzialność, ale jedyna nadzieja na sukces leży w nas, w tym, co zamierzamy dzisiaj uczynić. W imię groty Denul przywołuję rytuał uwolnienia.
Ból, który dotąd czuł Dejim, ustąpił. D’ivers nadal był uwięziony i nie mógł się poruszyć, ale czuł, że jego ciało zdrowieje.
– Musimy wyrazić żal z powodu nadchodzącej śmierci honorowego sługi – oznajmił czwarty Bezimienny. – Niestety, nasza żałoba musi trwać krótko i w związku z tym nie będzie godna nieszczęsnej ofiary. Rzecz jasna, nie jest to dla nas jedyny powód do żalu. Ufam, że wszyscy pogodziliśmy się już z tym drugim, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj. W imię groty D’riss przywołuję rytuał uwolnienia.
Siedem dusz Dejima Nebrahla oddzieliło się od siebie. Był d’iversem, ale również czymś znacznie więcej. Nie był siedmioma, które są jednym – choć to również można było uznać za prawdę – lecz siedmioma odrębnymi tożsamościami, niezależnymi, ale połączonymi nierozerwalną więzią.
– Nie rozumiemy jeszcze wszystkich aspektów czekającej nas próby i dlatego nasi nieobecni kuzyni nie mogą zaprzestać poszukiwań – rzekła piąta Bezimienna, która była kapłanką. – Nie wolno nam nie doceniać Tronu Cienia. On zgromadził zbyt wielką wiedzę. O Azath, a być może również o nas. Nie jest jeszcze naszym wrogiem, ale to nie czyni zeń sojusznika. On mnie… niepokoi. Chciałabym, żebyśmy przy najbliższej okazji zanegowali jego istnienie, choć zdaję sobie sprawę, że tylko mniejszość wyznawców naszego kultu podziela tę opinię. Któż jednak mógłby lepiej ode mnie zdawać sobie sprawę z wpływu Królestwa Cienia i jego nowego władcy? W imię groty Meanas przywołuję rytuał uwolnienia.
Dejim uświadomił sobie moc swych cieni, siedmiu zrodzonych zeń oszustów, czekających dla niego w zasadzce podczas niezbędnych łowów, które dostarczały mu pożywienia, a także wiele przyjemności, znacznie wykraczającej poza pełen brzuch i świeżą, ciepłą krew w żyłach. Łowy zapewniały… dominację, a dominacja była najwyższą rozkoszą.
– Wszystko, co dzieje się w królestwie śmiertelników, nadaje kształt gruntowi, po którym kroczą bogowie – zaczęła szósta z Bezimiennych. Miała niezwykły, nieziemski akcent. – Dlatego ich kroki nigdy nie mogą być pewne. Nam przypada w udziale zadanie przygotowania gruntu, wykopania głębokich, śmiercionośnych dołów, zastawienia pułapek i sideł. To Bezimienni je ukształtują, albowiem jesteśmy dłońmi Azath, wyrazicielami jej woli. Naszym zadaniem jest dopilnowanie, by wszystko pozostało na swoim miejscu, uzdrowienie tego, co rozerwano, doprowadzenie do unicestwienia albo wiecznego uwięzienia naszych wrogów. Nie zawiedziemy. Wzywam moc Strzaskanej Groty, Kurald Emurlahn, i przywołuję rytuał uwolnienia.
Na świecie istniały szczególnie dogodne, fragmentaryczne ścieżki i Dejim nieraz robił z nich dobry użytek. Będzie korzystał z nich znowu. Już niedługo.
– Barghastowie, Trellowie, Tartheno Toblakai – odezwał się basem siódmy kapłan. – To są ocalałe strużki krwi Imassów, bez względu na wszelkie zapewnienia o czystości. Podobne zapewnienia są wymysłem, ale wymysły również mają swój cel. Pozwalają odróżniać się od innych, zmieniają kierunek drogi pokonanej w minionych czasach i drogi, która ma być pokonana w przyszłości. Nadają kształt godłom na sztandarach we wszystkich wojnach i w ten sposób usprawiedliwiają rzeź. Ich celem jest potwierdzenie dogodnych kłamstw. Mocą groty Tellann przywołuję rytuał uwolnienia.
W sercu zapłonął ogień, nagły werbel życia. Zimne ciało stało się ciepłe.
– W mroku kryją się zamarznięte światy – rozległ się ochrypły głos ósmego Bezimiennego. – A wraz z nimi ukrywa się tajemnica śmierci. Jest ona jedyna w swoim rodzaju. Śmierć zjawia się jako wiedza. Uświadomienie sobie, zrozumienie, akceptacja. Jest tylko tym, niczym więcej i niczym mniej. Nadejdzie czas, być może już wkrótce, gdy śmierć odkryje własne oblicze, jego niezliczone aspekty, i narodzi się coś nowego. W imię Groty Kaptura przywołuję rytuał uwolnienia.
Śmierć. Ukradł mu ją pan Mrocznych Ogarów. Być może była czymś, czego należało pragnąć. Ale jeszcze nie w tej chwili.
Dziewiąty kapłan zaśmiał się cicho.
– Gdzie wszystko się zaczęło, tam na końcu wróci – powiedział. – W imię Kurald Galain, Groty Prawdziwej Ciemności, przywołuję rytuał uwolnienia.
– I mocą Rashan przywołuję rytuał uwolnienia! – wysyczał z niecierpliwością dziesiąty Bezimienny.
Dziewiąty kapłan znowu się roześmiał.
– Gwiazdy krążą po swych łukach, a napięcie narasta – oznajmił jedenasty Bezimienny. – We wszystkim, co czynimy, jest sprawiedliwość. W imię groty Thyrllan przywołuję rytuał uwolnienia.
Wszyscy czekali, aż przemówi dwunasta Bezimienna. Ona jednak nie powiedziała nic. Wyciągnęła tylko szczupłą, rdzawoczerwoną, pokrytą łuskami dłoń, która z całą pewnością nie była ludzka.
Dejim Nebrahl wyczuł czyjąś obecność. Zimną, bezwzględną inteligencję przesączającą się do niego z góry. Nagle d’iversa ogarnął strach.
– Słyszysz mnie, t’rolbarahlu?
Tak.
– Uwolnimy cię, ale musisz za to zapłacić. Jeśli odmówisz zapłaty, odeślemy cię z powrotem w ciemność i zapomnienie.
Strach przerodził się w przerażenie.
Jakiej zapłaty żądacie?
– Zgadzasz się?
Tak.
Wyjaśniła mu, czego od niego oczekują. To wydawało się proste. Nieskomplikowane zadanie, które łatwo będzie wykonać. Dejim Nebrahl poczuł ulgę. To nie potrwa długo. W końcu ofiary nie były daleko. Gdy już d’ivers to zrobi, uwolni się od wszelkich zobowiązań i będzie miał wolną rękę.
Dwunasta i ostatnia Bezimienna, znana ongiś jako Siostra Złośliwość, opuściła dłoń. Wiedziała, że z dwanaściorga obecnych ona jedna przeżyje uwolnienie srogiego demona. Albowiem Dejim Nebrahl będzie głodny. To było niefortunne i równie niefortunna będzie trwoga, jaką pozostali poczują na widok jej ucieczki na krótko przed atakiem t’rolbarahla. Rzecz jasna, miała swoje powody. Pierwszy i najważniejszy z nich wyglądał tak, że pragnęła zachować życie, przynajmniej jeszcze przez pewien czas. A inne powody były wyłącznie jej sprawą.
– W imię groty Starvald Demelain przywołuję rytuał uwolnienia – rzekła.
Z jej słów zrodziła się przenikająca przez uschnięty korzeń drzewa, przez kamień i piasek, rozpuszczająca kolejne osłony moc entropii, znana światu jako otataral.
Dejim Nebrahl wydostał się do świata żywych.
Jedenaścioro Bezimiennych zaczęło odmawiać ostatnie modlitwy. Większość nie zdążyła ich dokończyć.
***
Wytatuowany wojownik, siedzący ze skrzyżowanymi nogami w pewnej odległości od ogniska, uniósł głowę, słysząc dobiegające z dali krzyki. Spojrzał na południe i zobaczył smoka, który wzniósł się ciężko nad widoczne na horyzoncie wzgórza. Jego cętkowane łuski błyszczały w słabnącym świetle zachodzącego słońca. Wojownik zmarszczył brwi, patrząc, jak bestia wznosi się coraz wyżej.
– Suka – mruknął. – Powinienem był się domyślić.
Usiadł z powrotem. Krzyki już cichły. Coraz dłuższe cienie rzucane przez skalne wyniosłości wokół jego obozu wydały mu się nagle nieprzyjemne, gęste i brudne.
Taralack Veed, gralski wojownik, ostatni z krwi Erothów, zebrał w ustach porcję flegmy i splunął na lewą dłoń, splótł ręce i rozsmarował ją równomiernie, a potem wygładził czarne, zaczesane do tyłu włosy wystudiowanym gestem, który sprawił, że masa obsiadających je much zerwała się do lotu. Wkrótce jednak wróciły na miejsce.
Po pewnym czasie Taralack wyczuł, że stworzenie się nasyciło i ruszyło w drogę. Zgasił ognisko moczem, zebrał broń i podążył śladem demona.
***
Skupisko nędznych chat przy skrzyżowaniu dróg miało osiemnastu mieszkańców. Trasa biegnąca równolegle do brzegu morza zwała się Traktem Tapurskim. Trzy dni drogi na północ stąd leżało miasto Ahol Tapur. Druga droga, niewiele więcej niż pokryta koleinami ścieżka, przecinała góry Path’Apur, położone daleko od brzegu, a potem biegła na wschód, przez kolejne dwa dni podróży, mijając ten przysiółek, aż wreszcie docierała do traktu przybrzeżnego nad Morzem Otataralowym.
Przed czterema stuleciami była tu kwitnąca wioska. Ciągnącą się na południe od niej serię wzgórz porastały drzewa o twardym drewnie i charakterystycznych pierzastych liściach. Obecnie wyginęły już one na całym subkontynencie Siedmiu Miast. Ich drewno świetnie się nadawało do rzeźbienia sarkofagów i osada słynęła z ich produkcji w miastach tak dalekich, jak Hissar na południu, Karashimesh na zachodzie oraz Ehrlitan na południowym zachodzie. Interes umarł razem z ostatnim drzewem. Roślinność zniknęła w żołądkach kóz, a górną warstwę gleby porwał wiatr. Wystarczyło jedno pokolenie, by wioska osiągnęła obecny żałosny stan.
Osiemnaścioro jej mieszkańców utrzymywało się z karawan – zaopatrywało je w wodę, naprawiało uprzęże i tak dalej – ale popyt na te usługi był coraz mniejszy. Przed dwoma laty przejeżdżał tędy malazański urzędnik, mamroczący coś o nowym, biegnącym na podwyższeniu trakcie oraz o garnizonie, ale powodem tych planów był nielegalny handel surowym otataralem, który od tego czasu znacznie się zmniejszył dzięki innym imperialnym wysiłkom.
Niedawny bunt ledwie dotarł do świadomości mieszkańców. Słyszeli jedynie pogłoski, czasami przynoszone tu przez posłańców albo banitów. Obecnie jednak nawet oni nie odwiedzali już przysiółka. Tak czy inaczej, bunty były dla innych.
Dlatego szybko zauważono pięć postaci, które niedługo po południu wyłoniły się zza najbliższego wzniesienia na prowadzącym w głąb lądu trakcie. Wkrótce wiadomość dotarła do nominalnego przywódcy społeczności, kowala nazwiskiem Barathol Mekhar. Był on jedynym mieszkańcem przysiółka, który się tu nie urodził. O jego przeszłości nie wiedziano zbyt wiele, pomijając to, co oczywiste: jego czarna, niemal onyksowa skóra świadczyła, że pochodzi z plemienia mieszkającego w południowo-zachodniej części subkontynentu, setki, być może tysiące mil stąd. Spiralne tatuaże na policzkach sugerowały, że jest wojownikiem, podobnie jak sieć blizn na dłoniach i przedramionach. Znano go jako małomównego człowieka, niemającego żadnych poglądów – a przynajmniej niewyrażającego ich głośno – co czyniło go dobrym kandydatem na nieoficjalnego przywódcę przysiółka.
Barathol Mekhar wyszedł na jedyną ulicę osady i ruszył ku jej granicy. Podążała za nim garstka dorosłych mieszkańców, którzy nie wyzbyli się jeszcze ciekawości. Budynki po obu stronach drogi popadły w ruinę – dachy były zapadnięte, ściany się osypywały, a u ich podstaw gromadziły się sterty piasku. W odległości około sześćdziesięciu kroków przystanęło pięć postaci. Zamarły w całkowitym bezruchu, tylko ich wystrzępione futra falowały na wietrze. Dwie miały włócznie, a pozostałe trzy dźwigały na plecach długie, dwuręczne miecze. Wydawało się, że niektórym z nich brakuje kończyn.
Wzrok Barathola nie był już tak dobry jak kiedyś. Mimo to…
– Jhelim, Filiad, idźcie do kuźni. Powoli, nie biegiem. Za zasłoną stoi kufer. Jest zamknięty na klucz. Wyłamcie zamek. Wyjmijcie topór, tarczę, rękawice i hełm. Mniejsza z kolczugą. Nie ma na nią czasu. Ruszajcie.
Barathol mieszkał wśród nich już od jedenastu lat i przez cały ten czas nigdy nie wypowiedział na raz tak wielu słów. Jhelim i Filiad wbili zdumione spojrzenia w szerokie plecy kowala. Nagle ich trzewia wypełnił strach. Odwrócili się i ruszyli w stronę kuźni, stawiając sztywne, przesadnie długie kroki.
– To bandyci – wyszeptał Kulat, pasterz, który przed siedmiu laty zarżnął swoją ostatnią kozę, by kupić od karawany butelkę trunku, i od tego czasu nie robił absolutnie nic. – Może chodzi im tylko o wodę. Nie mamy nic innego.
Gdy mówił, okrągłe kamyki, które trzymał w ustach, postukiwały.
– Nie chodzi im o wodę – zaprzeczył Barathol. – Idźcie poszukać jakiejś broni. Czegokolwiek. Albo nie. Idźcie do chat i nie wychodźcie z nich.
– Na co czekają? – zapytał Kulat, gdy pozostali się rozpierzchli.
– Nie wiem – przyznał kowal.
– Nigdy jeszcze nie widziałem takiego plemienia. – Pasterz ssał przez chwilę kamyki. – Te futra – dodał. – Czy nie jest za gorąco, żeby je nosić? I te kościane hełmy…
– Są z kości? Masz lepsze oczy ode mnie, Kulat.
– Tylko one są jeszcze w porządku, Barathol. Krępe skurczybyki, co? Poznajesz to plemię?
Kowal skinął głową. Usłyszał ciężkie dyszenie Jhelima i Filiada, którzy biegli w jego stronę.
– Tak mi się zdaje – odpowiedział na pytanie Kulata.
– Będą kłopoty?
Pojawił się Jhelim, zgięty pod ciężarem dwuręcznego topora. Drzewce broni było okute żelazem, z obciążonej gałki zwisała pętla z łańcucha, a areńska stal obu ostrz błyszczała srebrzyście w słońcu. Broń wieńczył potrójny dziób, zaostrzony niczym grot bełtu. Młodzieniec gapił się na broń, jakby była berłem poprzedniego cesarza.
Obok Jhelima zatrzymał się Filiad, który przyniósł żelazne łuskowe rękawice, okrągłą tarczę oraz hełm z naszyjnikiem i zasłoną kratową.
Barathol włożył rękawice. Łuski osłaniały całe przedramiona, były zakończone poruszającą się na zawiasach nałokcicą. Dolną stronę zarękawia tworzyły pojedyncze żelazne pręty, czarne i poszczerbione. Biegły od nadgarstków aż po łokcie. Mężczyzna wziął w ręce hełm i skrzywił się ze złością.
– Zapomnieliście o wyściółce. – Oddał hełm Filiadowi. – Daj mi tarczę. Przytrocz mi ją do cholernego ramienia, Filiad. Ciaśniej. Teraz dobrze.
Kowal sięgnął po topór. Jhelim wykorzystał obie ręce i całą swą siłę, unosząc oręż wystarczająco wysoko, by Barathol mógł wsunąć prawą rękę w pętlę. Następnie owinął sobie dwukrotnie nadgarstek łańcuchem, zacisnął dłoń na drzewcu i na pozór bez wysiłku wziął broń z rąk Jhelima.
– Zmiatajcie stąd – rozkazał obu mężczyznom.
Kulat został na miejscu.
– Idą do nas, Barathol.
Kowal nie odrywał spojrzenia od nieznajomych.
– Nie jestem aż tak bardzo ślepy, starcze.
– Musisz być ślepy, skoro tu stoisz. Mówisz, że znasz to plemię? Może przyszli po ciebie? Czy to jakaś stara wendeta?
– Niewykluczone – przyznał Barathol. – W takim przypadku nie powinno wam nic grozić. Jak już mnie załatwią, to sobie pójdą.
– Skąd masz pewność?
– Nie mam. – Barathol uniósł topór, trzymając go w gotowości. – Z T’lan Imassami nigdy nic nie wiadomo.
Bóg o tysiącu palców
Weszłam krętą ścieżką do doliny, Gdzie niskie kamienne murki oddzielały od siebie pola i domostwa, A każda starannie wymierzona działka miała swe miejsce w planie Dobrze zrozumiałym dla wszystkich mieszkańców. Ich zadaniem było kierować wędrówkami i powitaniami za dnia, A najczarniejszą nocą służyć pomocną dłonią, Prowadzić z powrotem do drzwi domu i tańczących z radości psów. Szłam tamtędy, dopóki nie zatrzymał mnie starzec, Który rozprostował zgarbiony od pracy grzbiet, by zadać mi pytanie, A w jego uśmiechu były wyrachowanie i osąd. Poprosiłam, by opowiedział mi wszystko, co wie O krainach leżących na zachód od doliny. Odpowiedział mi z ulgą, że są tam miasta Wielkie i pełne wszelakich niezwykłości, Król i skłóceni kapłani rozmaitych bogów. Dodał też, że widział kiedyś obłoki pyłu Wzbite przez armię zmierzającą na wojnę Toczoną z pewnością gdzieś na zimnym południu. Tak oto dowiedziałam się wszystkiego, co wiedział, Nie było tego wiele, bo nie opuszczał doliny od urodzenia, Nigdy niczego nie poznał ani nie miał, A prawdę mówiąc, nigdy nie żył. Tak to już jest z nisko postawionymi, We wszystkich czasach i miejscach, że ich ciekawość Jest nienaostrzona i przerdzewiała, choć zadał sobie trud, By zapytać, kim jestem, skąd przybywam i dokąd zmierzam. Odpowiedziałam mu z blednącym uśmiechem, Że zmierzam do ludnych miast, ale z konieczności Muszę najpierw przejść tędy, a on jeszcze nie spostrzegł, Że jego psy leżą bez ruchu na ziemi, Albowiem pozwolono mi oznajmić, że oto nadeszłam, Ja, Pani Zarazy, co, niestety, było zapowiedzią Znacznie szerszego planu.
Pozwolenie dla Poliel Rybak kel Tath
W dzisiejszych czasach na ulicach aż kłębi się od kłamstw.
Wielki mag Tayschrenn podczas koronacji cesarzowej Laseen. Zapisane przez historyka imperialnego Duikera
1164 rok snu Pożogi Pięćdziesiąt osiem dni po egzekucji sha’ik
Rankiem zbłąkane wiatry wypełniły powietrze obłokami pyłu i dlatego ubrania oraz skóry wszystkich, którzy przyszli pod wschodnią bramę Ehrlitanu, pokrywał kurz koloru czerwonych piaskowcowych wzgórz. Kupcy, pielgrzymi, poganiacze bydła i wędrowcy pojawiali się jeden po drugim przed obliczem strażników, jak wyczarowani. Wyłaniali się ze skłębionych obłoków i kryli po zawietrznej stronie bramy, pochylając głowy i osłaniając przymrużone oczy fałdami brudnego płótna. Za poganiaczami lazły pokryte rdzawą skorupą kozy; konie i woły zwieszały nisko łby, a ich nozdrza oraz oczy otaczały pierścienie pozlepianego pyłu. Ze szpar między deskami składającymi się na dna wozów sypał się z szelestem piach. Strażnicy gapili się na to wszystko, myśląc tylko o końcu służby, kąpieli, posiłkach oraz ciepłych ciałach, które były należną nagrodą za wykonany obowiązek.
Zwrócili uwagę na wędrującą na piechotę kobietę, ale z całkowicie niewłaściwych powodów. Choć spowijały ją jedwabie, a głowę i twarz skrywała pod chustą, warto było się za nią obejrzeć, choćby tylko z uwagi na grację, z jaką kroczyła, i na jej rozkołysane biodra. Strażnicy jako mężczyźni byli niewolnikami swej wyobraźni i z łatwością dośpiewali sobie resztę.
Zauważyła, że przyciągnęła na moment ich uwagę. Rozumiała, dlaczego tak się stało, i nie przejmowała się tym. Gorzej byłoby, gdyby jeden ze strażników – albo obaj – był kobietą. Kobiety mogłyby zadać sobie pytanie, dlaczego przyszła do miasta na piechotę, i to akurat tą drogą, która przez wiele mil wiła się przez spalone słońcem, niemal całkowicie martwe wzgórza, a potem przez kolejne mile biegła krańcem bardzo rzadko zaludnionego buszu. Jeszcze bardziej niezwykły był fakt, że nie miała żadnych zapasów, a jej miękkie mokasyny wyglądały na niemal nowe. Gdyby strażnicy byli kobietami, zatrzymaliby ją i zadali kilka trudnych pytań, a ona nie czuła się gotowa odpowiedzieć na nie zgodnie z prawdą.
Mieli więc szczęście, że byli mężczyznami. Równie fortunny okazał się dla nich rozkoszny wabik męskiej wyobraźni, dzięki któremu ich spojrzenia śledziły ją, gdy szła ulicą, wolne od podejrzeń, lecz namiętnie rozbierające przy każdym, tylko lekko przesadzonym ruchu bioder.
Dotarła do skrzyżowania, skręciła w lewo i po paru chwilach zniknęła im z oczu. W mieście wiatr był słabszy, choć tu również z nieba sypał się pył, pokrywający wszystko jednobarwną warstewką. Kobieta przedzierała się przez tłum, powoli, ulica za ulicą, kreśląc spiralę zacieśniającą się wokół Jen’rahb, centralnego telu Ehrlitanu. W ogromnych, składających się z wielu warstw ruinach mieszkały tylko szkodniki, czworo- i dwunożne. Gdy wreszcie ujrzała przed sobą zawalone budynki, znalazła pobliską gospodę, skromnie wyglądający przybytek, który nie miał ambicji stać się czymś więcej niż lokalem dla miejscowych. W pokojach na piętrze mieszkało tu kilka kurew, a w pomieszczeniu na dole siedziało kilkunastu stałych bywalców.
Przy wejściu do gospody znajdowała się zwieńczona łukiem brama prowadząca do małego, niezbyt zadbanego ogrodu. Kobieta weszła do bramy, żeby strzepać kurz z ubrania, potem zbliżyła się do płytkiej, pełnej mulistej wody niecki znajdującej się pod tryskającą sennie fontanną. Odwinęła chustę i spryskała sobie twarz, żeby oczy przestały ją szczypać.
Potem weszła do gospody.
Panował tam półmrok, a dym z kominków, lamp oliwnych i rdzawego liścia unosił się aż pod sklepienie. Lokal był wypełniony w trzech czwartych i przy każdym stoliku ktoś siedział. Jakiś młodzieniec opowiadał zdyszany o swojej przygodzie, z której ledwie uszedł z życiem. Przechodząc obok chłopaka, kobieta pozwoliła sobie na blady uśmieszek.
Znalazła miejsce przy szynkwasie i wezwała gestem obsługującego. Mężczyzna podszedł, przyglądając się jej uważnie. Zamówiła butelkę ryżowego wina, posługując się ehrlijskim bez śladu akcentu.
Szynkarz, usłyszawszy zamówienie, wsunął rękę pod kontuar. Rozległ się brzęk butelek.
– Mam nadzieję, że nie liczysz na coś godnego tej nazwy, dziewczyno – powiedział po malazańsku. Wyprostował się, strząsnął kurz z glinianej flaszki i spojrzał na zatyczkę. – Ta przynajmniej jest zamknięta.
– Niech będzie – zgodziła się, nadal mówiąc w miejscowym dialekcie. Położyła na blacie trzy srebrne półksiężyce.
– Masz zamiar wypić całą butelkę?
– Będę musiała się doczołgać do jakiegoś pokoju na górze – odparła, wyciągając zatyczkę. Obsługujący postawił na barze blaszany kielich. – Takiego z zamkiem – dodała.
– Oponn się do ciebie uśmiechnęli. Właśnie jeden się zwolnił.
– To świetnie.
– Jesteś z armii Dujeka? – zapytał.
Napełniła kielich bursztynowym, lekko mętnawym płynem.
– Nie – odparła. – Czemu pytasz? Czy jest tutaj?
– Mała jej część – wyjaśnił. – Główne siły wymaszerowały przed sześcioma dniami. Oczywiście zostawili tu garnizon. Dlatego się zastanawiałem…
– Nie służę w żadnej armii.
Uciszył go jej ton, dziwnie zimny i bezbarwny. Po paru chwilach szynkarz przeszedł do następnego klienta.
Zaczęła pić. Powoli wykończyła całą butelkę. Na dworze stopniowo robiło się coraz ciemniej, w gospodzie było coraz tłoczniej, ludzie mówili głośniej, a łokcie i barki potrącały ją coraz częściej. Ignorowała obmacujące ją w przelocie ręce oraz spojrzenia rzucane na trunek w jej kielichu.
Wreszcie wysączyła ostatnią kroplę, odwróciła się, przeszła niepewnym krokiem przez tłum i po chwili dotarła do schodów. Weszła na nie ostrożnie, jedną ręką trzymając się chwiejnej poręczy. Zdawała sobie niejasno sprawę, że ktoś za nią idzie, co raczej nie było zaskoczeniem.
Weszła na pomost i oparła się plecami o ścianę.
Nieznajomy podszedł do niej. Na jego twarzy nadal malował się głupi uśmieszek, który zniknął nagle, gdy sztych sztyletu dotknął jego skóry tuż pod lewym okiem.
– Wracaj na dół – rozkazała.
Po policzku mężczyzny spłynęła krwawa łza, która zatrzymała się w kąciku żuchwy. Nieznajomy drżał. Wzdrygnął się z bólu, gdy nóż wbił się jeszcze głębiej.
– Proszę – wyszeptał.
Kobieta zachwiała się lekko, niechcący rozcinając mu policzek. Na szczęście cięcie poszło w dół, nie w stronę oka. Mężczyzna krzyknął i zatoczył się do tyłu, unosząc dłonie do twarzy, by zahamować krwawienie. Potem zszedł, potykając się, na dół.
Dobiegły stamtąd krzyki, a potem ochrypły śmiech.
Kobieta przyjrzała się nożowi, który trzymała w dłoni, zastanawiając się, skąd się wziął i czyja krew po nim spływa.
Nieważne.
Poszła szukać swojego pokoju i po pewnym czasie go znalazła.
***
Potężna burza piaskowa miała naturalne pochodzenie. Zrodziła się na Jhag Odhan i zmierzała po lewoskrętnej spirali, ku sercu subkontynentu Siedmiu Miast. Wichura przemieszczała się w kierunku północnym po wschodniej stronie wzgórz, skalnych wyniosłości i starych gór otaczających Świętą Pustynię Raraku – która obecnie przerodziła się w morze – a na terenie samego pasma rozpętała się wojna piorunów, widoczna aż w miastach Pan’potsun i G’danisban. Potem burza zawróciła na zachód i rozpostarła skłębione ramiona. Jedno uderzyło w Ehrlitan, a później rozproszyło się nad Morzem Ehrlitańskim, drugie dotarło do miasta Pur Atrii. Tymczasem zasadniczy ośrodek burzy zawrócił w głąb lądu, znowu przybrał na sile i runął na północne zbocza Thalasu, ogarniając miasta Hatras i Y’Ghatan. Następnie po raz ostatni skierował się na południe. To była naturalna burza, być może ostatni dar prastarych duchów Raraku.
Uciekająca armia Leomana od Cepów radowała się z niego. Ludzie gnali z wiatrem całymi dniami, które przechodziły w tygodnie. Otaczający ich świat stał się tylko ścianą wiszącego w powietrzu piasku. Ten widok był tym bardziej gorzki, że przypominał uciekinierom ich umiłowane Tornado, młot sha’ik i Dryjhny Apokaliptycznej. Jednakże nawet w goryczy można odnaleźć życie i zbawienie.
Malazańska armia Tavore nie przestawała ich ścigać. Malazańczycy nie śpieszyli się już jednak z tak nierozważną głupotą, jak w pierwszych dniach po śmierci sha’ik i rozbiciu buntu. Łowy były teraz przemyślanym, zgodnym z zasadami taktyki pościgiem za ostatnią zorganizowaną siłą przeciwstawiającą się imperium. Siłą, która ponoć posiadała Świętą Księgę Dryjhny, artefakt będący ostatnią nadzieją dla rozbitych buntowników z Siedmiu Miast.
Leoman od Cepów nie miał tej księgi, lecz mimo to przeklinał ją codziennie. Wywarkiwał przekleństwa z niemal religijnym zapałem i przerażającą pomysłowością. Na szczęście zawodzący ochryple wicher unosił słowa i słyszał je tylko Corabb Bhilan Thenu’alas, jadący obok swego dowódcy. Gdy Leoman męczył się tą tyradą, zajmował się knuciem wymyślnych planów zniszczenia woluminu, jeśli tylko wpadnie w jego ręce. „Ogień, koński mocz, żółć, zapalające środki Moranthów, brzuch smoka” – wyliczał wszystkie te pomysły, jeden po drugim, aż wreszcie wyczerpany nieustającą litanią Corabb poganiał słabnącego wierzchowca, by dołączyć do innych, rozsądniejszych buntowników.
Ci z kolei zasypywali go pełnymi lęku pytaniami, spoglądając z niepokojem na Leomana. Co on mówił?
Corabb odpowiadał im, że to modlitwy. Nasz dowódca całymi dniami modli się do Dryjhny. Leoman od Cepów to pobożny człowiek, zapewniał.
Tak pobożny, jak można się było tego spodziewać. Bunt się załamywał, odpływał z wiatrem. Miasta kapitulowały jedno po drugim, gdy tylko pojawiały się imperialne armie i okręty. Obywatele zwracali się przeciwko sąsiadom, poszukując z zapałem zbrodniarzy, których można będzie oskarżyć o niezliczone okrucieństwa popełnione podczas powstania. Niedawnych bohaterów wydawano powracającym okupantom, podobnie jak drobnych tyranów. Wszyscy łaknęli krwi. Takie to złowrogie wieści przynosiły im karawany, które napotykali na drodze ucieczki. Z każdą podobną wiadomością twarz Leomana posępniała coraz bardziej, jakby ze wszystkich sił starał się spętać narastający w nim gniew.
To skutek rozczarowania, powtarzał sobie Corabb, za każdym razem podkreślając tę myśl przeciągłym westchnieniem. Ludzie z Siedmiu Miast bardzo szybko wyrzekli się wolności zdobytej kosztem tak wielu ofiar. Była to w rzeczy samej gorzka prawda, trafny komentarz na temat podłości ludzkiej natury. Czyżby więc wszystko to miało pójść na marne? Jak pobożny wojownik mógłby nie poczuć palącego duszę rozczarowania? Ile dziesiątek tysięcy ludzi zginęło? I w imię czego?
Corabb przekonywał sam siebie, że rozumie swego dowódcę. Rozumie, że Leoman nie może jeszcze dać za wygraną. Niewykluczone, że nigdy nie będzie to dla niego możliwe. Uporczywe trzymanie się marzenia nadawało sens wszystkiemu, co wydarzyło się przedtem.
To były skomplikowane myśli. Corabb musiał przez wiele godzin skupiać się z zasępioną miną, by je sformułować, dokonać niezwykłego skoku do ciała i umysłu drugiego człowieka, spojrzeć na świat jego oczyma, choćby tylko przez moment, nim się wycofa, zdezorientowany i upokorzony. Uświadomił sobie wówczas, co czyni ludzi wielkimi wodzami albo przywódcami państw. Pojął na krótką chwilę elastyczność ich inteligencji, zdolność zmieniania perspektywy, spoglądania na rzecz ze wszystkich stron. Prawdę mówiąc, sam potrafił tylko trzymać się jednej wizji – swej własnej – pośród całego chaosu, jakim otaczał go świat.
Corabb świetnie zdawał sobie sprawę, że gdyby nie jego dowódca, czułby się całkowicie zagubiony.
Leoman uniósł urękawicznioną dłoń i skinął na niego. Corabb popędził konia kopnięciem i dołączył do dowódcy.
Ukryta w cieniu kaptura, osłonięta płótnem twarz zwróciła się w jego stronę, ukryte w skórzanej rękawicy palce zdjęły z ust brudny jedwab.
– Gdzie jesteśmy, w imię Kaptura?! – wykrzyknął Leoman, by Corabb mógł go usłyszeć.
Corabb rozejrzał się wokół, mrużąc powieki, a potem westchnął.
***
Źródłem dramatu stał się jej palec, który wyżłobił szokujący rów na dobrze wydeptanej ścieżce. Zbite z tropu mrówki kręciły się jak szalone. Samar Dev przyglądała się, jak protestują wściekle przeciwko tej zniewadze. Żołnierze unosili głowy i rozchylali szeroko żuwaczki, jakby chcieli rzucić wyzwanie bogom. Albo, w tym przypadku, umierającej powoli z pragnienia kobiecie.
Leżała na boku w cieniu wozu. Przed chwilą minęło południe i pogoda była bezwietrzna. Upał całkowicie pozbawił jej członki sił. Nie wydawało się prawdopodobne, by była w stanie kontynuować swój atak na mrówki. Ta myśl wypełniła ją na moment żalem. Sianie chaosu w ich przewidywalnym, ograniczonym i nędznym życiu wydawało się wartościowym zajęciem. No cóż, może niekoniecznie wartościowym, ale z pewnością interesującym. Jej ostatni dzień pośród żywych miał się zaznaczyć godnymi bogów myślami.
Wtem uwagę Samar przyciągnął jakiś ruch. Coś wzbiło obłoki pyłu. Słyszała coraz głośniejszy grzmot, niosący się echem niczym bicie w podziemny bęben. Biegnący przez Ugarat Odhan szlak, przy którym leżała, nie należał do uczęszczanych. Wywodził się z dawnych czasów, gdy licznymi traktami wędrowały tu karawany, przewożące towary między kilkunastoma wielkimi miastami, a ich sercem był starożytny Ugarat. Wszystkie te miasta poza samym Ugaratem oraz zbudowanym na brzegach rzeki Kayhumem były martwe od co najmniej tysiąca lat.
Niemniej jednak mogło się okazać, że jeden jeździec to i tak o jednego zbawcę za dużo, jako że Samar była kobietą o obfitych, atrakcyjnych kształtach, a do tego była tu sama. Opowiadano, że czasami z tych niemal całkowicie zapomnianych szlaków korzystają bandyci i łupieżcy, przemieszczający się między trasami karawan. Tego rodzaju ludzie nie słynęli z wielkoduszności.
Tętent kopyt był coraz bliższy i głośniejszy. Potem zwierzę zwolniło, nad Samar Dev przetoczyła się chmura gorącego pyłu, a po chwili rozległo się końskie parsknięcie, brzmiące dziwnie drapieżnie. Następnie usłyszała, że jeździec zeskoczył na ziemię i ruszył cichutko w jej stronę.
Kto to może być? Dziecko? Kobieta?
Na ziemi, za cieniem rzucanym przez wóz pojawił się drugi cień. Samar Dev odwróciła głowę, spoglądając na nieznajomego, który wyszedł zza pojazdu i spojrzał na nią.
Nie, to nie było dziecko ani kobieta. Przemknęło jej przez głowę, że to może w ogóle nie jest człowiek. Na niewiarygodnie szerokie plecy zjawa miała narzucone wystrzępione białe futro. Wisiał na nich krzemienny miecz o rękojeści owiniętej w niewyprawioną skórę. Samar zamrugała, próbując wypatrzyć więcej szczegółów, ale utrudniało jej to jasne niebo za plecami przybysza. Olbrzym kroczący cicho jak pustynny kot, wizja rodem z koszmaru, halucynacja.
Nagle przemówił, ale z całą pewnością nie do niej.
– Będziesz musiał zaczekać na posiłek, Havok. Ona jeszcze żyje.
– Havok żywi się martwymi kobietami? – zapytała ochrypłym głosem Samar. – Z kim podróżujesz?
– Nie z kim – poprawił ją olbrzym. – Na kim. – Podszedł bliżej i przykucnął obok Samar. Trzymał coś w dłoniach – bukłak z wodą – ale kobieta nie mogła oderwać spojrzenia od jego twarzy, której ostre, symetryczne rysy zamienił w szalony chaos tatuaż rozbitego szkła, piętno zbiegłego niewolnika. – Widzę twój wóz – oznajmił nieznajomy, mówiąc z dziwnym akcentem w języku pustynnych plemion. – Ale gdzie jest zwierzę, które go ciągnęło?
– Leży w środku – wyjaśniła.
Postawił bukłak u jej boku, wyprostował się, podszedł do wozu i zajrzał do niego.
– Tam jest martwy mężczyzna.
– Tak, to on. Nie wytrzymał.
– Ciągnął ten wóz? Nic dziwnego, że umarł.
Zdołała zacisnąć dłonie na szyjce bukłaka. Wyjęła zatyczkę i uniosła naczynie do ust. Ciepła, pyszna woda.
– Widzisz te dwie dźwignie obok niego? – zapytała. – Poruszając nimi, napędza się wóz. To mój wynalazek.
– Dlaczego do tak ciężkiej pracy wynajęłaś staruszka?
– To był potencjalny inwestor. Chciał się sam przekonać, w jaki sposób to działa.
Olbrzym chrząknął. Zauważyła, że przygląda się jej uważnie.
– Dobrze sobie radziliśmy – zapewniła. – Z początku. Niestety, najsłabszy element nie wytrzymał. Nasza wyprawa miała trwać tylko pół dnia, ale on odjechał za daleko, a potem padł trupem. Chciałam wrócić na piechotę, ale złamałam stopę…
– Jak to się stało?
– Kopnęłam koło. Tak czy inaczej, nie mogę chodzić.
Wciąż gapił się na nią jak wilk na rannego zająca. Pociągnęła kolejny łyk wody.
– Czy zamierzasz zachować się wobec mnie brutalnie? – zapytała.
– To krwawy olej popycha teblorskich wojowników do gwałtów. Ja go nie mam. Już od wielu lat nie wziąłem kobiety siłą. Jesteś z Ugaratu?
– Tak.
– Muszę się dostać do miasta, unikając kłopotów.
– Mogę ci w tym pomóc.
– Nie chcę przyciągać niczyjej uwagi.
– Nie jestem pewna, czy to możliwe.
– Obiecaj, że mi to umożliwisz, a zabiorę cię ze sobą.
– To nie jest uczciwa propozycja. Jesteś o połowę wyższy od przeciętnego mężczyzny. Masz tatuaże. Jeździsz na koniu, który żywi się ludźmi, zakładając, że to koń, nie enkar’al. Mam też wrażenie, że nosisz futro białego niedźwiedzia.
Odwrócił się od wozu.
– Zgoda! – zawołała pośpiesznie. – Coś wymyślę.
Znowu do niej podszedł, wziął bukłak i zarzucił go na ramię, a potem złapał jedną ręką Samar za pas i uniósł ją. Prawą nogę kobiety przeszył ból. Złamana stopa zwisała bezwładnie.
– Na Siedem Ogarów! – wysyczała. – Czy chcesz mnie zupełnie pozbawić godności?
Wojownik bez słowa zaniósł ją do czekającego konia. Samar zobaczyła, że nie jest to enkar’al, ale również nie do końca koń. Wielkie, chude zwierzę o jasnej sierści miało srebrną grzywę i ogon, a oczy czerwone jak krew. Nie nosiło siodła ani strzemion i miało tylko jedną wodzę.
– Stań na zdrowej nodze – polecił olbrzym, unosząc ją do pionu. Potem złapał za zakończony pętlą sznur i wskoczył na koński grzbiet.
Zdyszana, oparta o konia Samar Dev przebiegła wzrokiem wzdłuż podwójnego sznura i zorientowała się, że jeździec wlecze coś za sobą. Dwa ogromne, gnijące łby. Należały do psów albo niedźwiedzi, tak samo nieproporcjonalnie wielkich jak on.
Wojownik wyciągnął rękę, bezceremonialnie podciągnął Samar w górę i posadził za sobą. Znowu zalały ją fale bólu. Poczuła zbliżającą się ciemność.
– Nie chcę przyciągać uwagi – powtórzył.
Samar Dev obejrzała się na dwa odcięte łby.
– To się rozumie samo przez się – mruknęła.
***
W izdebce było ciemno, pachniało stęchlizną i potem. Dwa wąskie, prostokątne otwory w ścianie tuż pod niskim sufitem przepuszczały do środka powiewy chłodnego nocnego powietrza, przywodzące na myśl westchnienia czekającego świata. Na zwiniętą na podłodze obok wąskiego łóżka kobietę świat będzie jednak musiał poczekać jeszcze przez dłuższą chwilę. Oplotła ręce wokół uniesionych kolan, opuściła głowę otoczoną wieńcem czarnych, pozlepianych od tłuszczu włosów i zaczęła płakać. A płacz jest całkowitym zamknięciem się w sobie, w wewnętrznej przestrzeni znacznie bardziej bezlitosnej i niemiłosiernej niż wszystko, co można znaleźć na zewnątrz.
Płakała nad mężczyzną, którego opuściła, by uciec przed bólem, jaki widziała w jego oczach. Miłość do niej kazała mu podążać za nią, śledzić jej kroki, ale nigdy nie zdołał się do niej zbliżyć. Nie mogła mu na to pozwolić. Zdobne wzory na skórze kapturowego węża miały hipnotyzujący urok, ale to nie znaczyło, że jego ukąszenie nie jest śmiertelne. Ona była taka sama. Nie było w niej nic, co byłoby warte przemożnego daru miłości. A przynajmniej ona czegoś takiego w sobie nie dostrzegała. Nic, co byłoby jego godne.
Uczynił się ślepym na tę prawdę, i to właśnie była jego wada, niedoskonałość, którą cechował się zawsze. Chęć, być może potrzeba, uwierzenia w dobro, tam gdzie nie można go było znaleźć. Nie była w stanie znieść jego miłości. Nie pozwoli, by podążył za nią jej ścieżką.
Kotylion to rozumiał. Bóg wniknął wzrokiem w tę śmiertelną ciemność równie łatwo, jak sama Apsalar. W słowach i chwilach milczenia, które wymieniała z boskim patronem skrytobójców, nie było nic skrywanego. Rozumieli się nawzajem. Zadania, jakie przed nią postawił, miały naturę zgodną z jego aspektem i pasującą do jej talentów. Gdy kogoś uznano już za winnego, nie mógł się oburzać na wyrok. Ona jednak nie była boginią, nie oddaliła się od człowieczeństwa tak daleko, by znajdować w amoralności pocieszenie, azyl przed własnymi uczynkami. Coraz trudniej było jej to wszystko znosić.
Nie będzie za nią tęsknił długo. Stopniowo otworzą mu się oczy. Dostrzeże inne możliwości. W końcu towarzyszyły mu teraz dwie kobiety. Dowiedziała się o tym od Kotyliona. Tak jest. Rany się zagoją i nie będzie sam długo. Była tego pewna.
To z nawiązką wystarczało, by skłonić ją do jeszcze intensywniejszego użalania się nad sobą.
Niemniej jednak miała do wykonania parę zadań i nie mogła sobie pozwolić na zbyt długie uleganie tej niepożądanej słabości. Apsalar uniosła powoli głowę i przyjrzała się przez łzy wnętrzu skromnej izby. Usiłowała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła. Głowa ją bolała, a w gardle miała pustynię. Otarła łzy z policzków i wyprostowała się powoli. Za oczyma czuła pulsujący ból.
Z dołu dobiegały typowe dla gospody dźwięki: liczne głosy, pijacki śmiech. Apsalar znalazła płaszcz z jedwabnym podszyciem, odwróciła go na lewą stronę i zarzuciła na ramiona. Potem otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. We wnękach w ścianie paliły się migotliwym płomieniem dwie lampki oliwne. Na końcu widać było poręcz i schody. Z pokoju naprzeciwko dobiegały stłumione odgłosy miłości. Krzyki kobiety brzmiały zbyt melodramatycznie, by można je było uznać za autentyczne. Apsalar słuchała ich jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, co w ich brzmieniu tak ją niepokoi. Potem ruszyła przez roztańczone cienie ku schodom i zeszła na dół.
Było już późno, zapewne dobrze po dwunastym dzwonie. W gospodzie siedziało około dwudziestu osób, połowa z nich nosiła liberie strażników karawanowych. Z pewnością nie byli oni regularnymi klientami, jako że reszta gości spoglądała na nich z wyraźnym niepokojem. Gdy Apsalar podeszła do szynkwasu, zauważyła, że trzej mężczyźni to Grale, a dwie kobiety to Pardu. Oba plemiona nie należały do sympatycznych. Tak przynajmniej poinformowały ją z cichym szelestem niepokoju wspomnienia Kotyliona. Ich członkowie byli zwykle hałaśliwi i natarczywi. Strażnicy śledzili ją wzrokiem. Postanowiła zachować się ostrożnie i odwróciła spojrzenie.
– Już myślałem, że umarłaś – przywitał ją oberżysta. Wyjął spod kontuaru butelkę ryżowego wina i postawił ją przed Apsalar. – Nim się do niej zabierzesz, dziewczyno, chciałbym zobaczyć trochę pieniędzy.
– Ile ci jestem winna?
– Dwa srebrne półksiężyce.
Zmarszczyła brwi.
– Myślałam, że już ci zapłaciłam.
– Za wino. Ale potem spędziłaś w pokoju noc, dzień i wieczór. Muszę ci też policzyć za dzisiejszą noc, bo jest już za późno, żeby wynająć pokój komuś innemu. Na koniec jest jeszcze ta butelka.
– Nie powiedziałam, że ją chcę – zauważyła. – Ale jeśli zostało ci coś do jedzenia…
– Coś znajdę.
Wyciągnęła mieszek i wyjęła z niego dwa półksiężyce.
– Masz. Zakładając, że to pokryje też koszt dzisiejszej nocy.
Skinął głową.
– To znaczy, że nie chcesz wina?
– Nie chcę. Sawr’ackie piwo, jeśli łaska.
Zabrał butelkę i odszedł.
Nagle z obu jej stron pojawiły się dwie postacie. Kobiety Pardu.
– Widzisz tych Grali? – zapytała jedna z nich, wskazując głową na pobliski stolik. – Chcą, żebyś dla nich zatańczyła.
– Nie chcą – odparła Apsalar.
– Chcą – potwierdziła druga kobieta. – Nawet ci zapłacą. Chodzisz jak tancerka. Lepiej ich nie denerwować…
– W rzeczy samej. Dlatego właśnie dla nich nie zatańczę.
Ta odpowiedź wyraźnie zdziwiła obie kobiety. Tymczasem zjawił się obsługujący z kuflem piwa oraz blaszaną miską pełną koziej zupy. Z warstwy tłuszczu na powierzchni sterczały białe włosy stanowiące dowód jej autentyczności. Dodał do zupy pajdę razowego chleba.
– Może być?
Skinęła głową.
– Dziękuję. – Spojrzała na kobietę, która odezwała się pierwsza. – Jestem Tancerką Cieni. Powiedz im to, Pardu.
Obie kobiety odsunęły się nagle. Apsalar oparła się o kontuar, wsłuchując się w szmer rozchodzących się po gospodzie szeptów. Nagle otoczyła ją wolna przestrzeń.
I bardzo dobrze.
Oberżysta wrócił. W jego oczach pojawił się wyraz niepokoju.
– Jesteś pełna niespodzianek – zauważył. – Ten taniec nie jest legalny.
– To prawda.
– Pochodzisz z Quon Tali – ciągnął cichszym głosem. – Chyba z Itko Kan, sądząc po skośnych oczach i czarnych włosach. Nigdy nie słyszałem o Tancerce Cieni z Itko Kan. – Pochylił się. – No wiesz, urodziłem się pod Gris. Służyłem w regularnej piechocie w armii Dassema, ale w pierwszej bitwie oberwałem włócznią w plecy i to był koniec mojej kariery wojskowej. Nie byłem w Y’Ghatanie, za co codziennie dziękuję Oponn. Rozumiesz. Nie widziałem śmierci Dassema i cieszę się z tego.
– Ale i tak masz o czym opowiadać – zauważyła Apsalar.
– To prawda – potwierdził, kiwając głową. Nagle przyjrzał się jej uważniej. Po chwili chrząknął i się oddalił.
Apsalar jadła zupę, popijając ją piwem, i ból głowy powoli mijał.
Po pewnym czasie wezwała skinieniem oberżystę.
– Wychodzę – oznajmiła. – Ale chcę zatrzymać pokój. Nie wynajmuj go nikomu.
Wzruszył ramionami.
– Zapłaciłaś za niego. Zamykam o czwartym dzwonie.
Wyprostowała się i ruszyła ku drzwiom. Strażnicy karawanowi odprowadzali ją wzrokiem, ale żaden nie próbował za nią podążyć. Przynajmniej nie natychmiast.
Miała nadzieję, że posłuchają jej niewypowiedzianego ostrzeżenia. I tak miała zamiar dzisiejszej nocy zabić jednego człowieka i uważała, że to wystarczy.
Po wyjściu na dwór Apsalar zatrzymała się na chwilę. Wiatr się uspokoił. Na niebie widniały niewyraźne plamki gwiazd, przeświecających przez obłoki opadającego powoli po burzy pyłu. Nieruchome powietrze wypełniał chłód. Otuliła się płaszczem i zasłoniła dolną połowę twarzy jedwabną chustką, a potem skręciła w lewo i ruszyła przed siebie. Przy wylocie wąskiego, cienistego zaułka weszła nagle w półmrok i zniknęła.
Po paru chwilach pojawiły się tam dwie kobiety Pardu. Zatrzymały się przy wejściu do zaułka, spoglądając na jej kręty ślad. Nie było tu nikogo.
– Mówiła prawdę – wysyczała jedna z nich, kreśląc znak chroniący przed złem. – Potrafi chodzić w cieniach.
Druga skinęła głową.
– Musimy zawiadomić naszego nowego pryncypała.
Kobiety się oddaliły.
Apsalar obserwowała je z Groty Cienia jeszcze przez kilkanaście uderzeń serca. Wyglądały jak widma, to się pojawiające, to znowu znikające. Zaciekawiło ją, kim może być ich pryncypał, ale tym tropem ruszy jakiejś innej nocy. Odwróciła się i przyjrzała zrodzonemu z cieni światu, w którym się znalazła. Ze wszystkich stron otaczało ją martwe miasto, w niczym nieprzypominające Ehrlitanu. Architektura była tu prymitywna i surowa, nakryte potężnymi kamiennymi nadprożami bramy wiodły do wąskich uliczek, biegnących w prostej linii między wysokimi murami. Po ich bruku nikt nie chodził. Budynki były najwyżej piętrowe i miały płaskie dachy. Nigdzie nie zauważyła okien. Wysokie, wąskie drzwi były plamami czerni w półmroku.
Nawet wspomnienia Kotyliona nie mogły jej nic powiedzieć na temat tego przejawu Królestwa Cienia, w tym jednak nie było nic niezwykłego. Wydawało się, że składa się ono z niezliczonych warstw, a fragmenty Strzaskanej Groty były znacznie rozleglejsze, niż można by się tego spodziewać. Królestwo pozostawało w wiecznym ruchu, kierowane jakąś nieobliczalną siłą zmuszającą je do migracji, pędziło bezustannie po powierzchni świata śmiertelników. Niebo miało tu ciemnoszarą barwę, jak zwykle nocą w Cieniu. Było ciepło i parno.
Jedna z uliczek wiodła w kierunku Jen’rahb, wzgórza o płaskim szczycie położonego w centrum Ehrlitanu. Ongiś było ono siedzibą Korony Falah’da, a obecnie zamieniło się w kupę gruzów. Apsalar ruszyła w tamtą stronę, spoglądając na niemal przezroczyste rumowisko. Droga wychodziła na plac. Na każdym z czterech otaczających go murów umieszczono łańcuchy. Na dwóch z nich nadal wisiały ciała, wyschnięte i zakurzone. Pokryte skórą czaszki opadały nisko, dotykając klatek piersiowych z wyraźnie zaznaczonymi żebrami. Jedne zwłoki wisiały naprzeciwko Apsalar, a drugie na końcu ściany po lewej stronie. Przy prawym narożniku ciągłość muru po przeciwnej stronie przerywała brama.
Zaciekawiona Apsalar podeszła do wiszącej bliżej niej postaci. Nie mogła być pewna, ale wydawało się jej, że to Tiste – Andii albo Edur. Długie, proste włosy trupa utraciły kolor, wyblakły z upływem wieków, a jego strój uległ rozkładowi, zostawiając zaledwie kilka wyschniętych pasków i przerdzewiałych kawałków metalu. Gdy przykucnęła przed zwłokami, u ich boku zatańczył pył. Apsalar uniosła brwi, widząc pojawiający się powoli cień. Przezroczyste ciało, dziwnie świetliste kości, szkieletowe oblicze o czarnych jamach oczu.
– To ciało jest moje – wyszeptała zjawa, poruszając kościstymi palcami. – Nie możesz go zabrać.
Mówiła w języku Tiste Andii i Apsalar poczuła się lekko zaskoczona tym, że ją rozumie. Wspomnienia Kotyliona i ukryta w nich wiedza nadal od czasu do czasu ją dziwiły.
– A po co mi ono? – zapytała. – W końcu mam własne.
– Nie tutaj. Widzę tylko ducha.
– Ja też.
– Jesteś pewna? – zapytała z wyraźnym zdziwieniem zjawa.
– Nie żyjesz już od dawna – oznajmiła Apsalar. – Zakładając, że to rzeczywiście twoje ciało.
– Moje własne? Nie. Nie wydaje mi się. Ale kto wie? Czemu by nie? Tak, to byłam ja. Kiedyś, dawno temu. Poznaję je. To ty jesteś duchem, nie ja. Właściwie to nigdy nie czułam się lepiej. A ty wyglądasz… niezdrowo.
– Mimo to nie jestem zainteresowana kradzieżą trupów – zapewniła Apsalar.
Cień wyciągnął rękę i pogłaskał jasne, pozlepiane włosy zwłok.
– No wiesz, byłam piękna. Młodzi wojownicy z enklawy otaczali mnie podziwem i ubiegali się o moje względy. Niewykluczone, że nadal zachowałam urodę, tylko mój duch zrobił się taki… wystrzępiony. Co jest lepiej widoczne dla oczu śmiertelników? Wigor i piękno ciała czy kryjący się w nim paskudny duch?
Apsalar skrzywiła się i odwróciła wzrok.
– To pewnie zależy od tego, jak uważnie się przyglądają.
– I czy nic nie mąci ich spojrzenia. Tak, zgadzam się z tobą. Do tego uroda przemija tak szybko, prawda? Za to paskudność, ach, paskudność pozostaje.
– Nie słuchaj jej! – syknął drugi głos, rozbrzmiewający w sąsiedztwie wiszącego dalej trupa. – To zdradziecka suka! Spójrz tylko, gdzie wylądowałyśmy! Czy to moja wina? O nie, ja byłam uczciwa. Wszyscy o tym wiedzieli. I do tego ładniejsza. Nie słuchaj, jeśli ci powie, że było inaczej! Chodź do mnie, mój drogi duchu, i poznaj prawdę!
Apsalar wyprostowała się.
– To nie ja jestem tu duchem…
– Kłamczucha! Nic dziwnego, że wolisz ją ode mnie!
Apsalar widziała już drugi cień. Wyglądał tak samo jak pierwszy i unosił się nad swoim ciałem, albo przynajmniej nad trupem, za którego właściciela się podawał.
– Jak tu trafiłyście? – zapytała.
– To złodziejka! – zawołał drugi cień, wskazując na pierwszy.
– Tak samo jak ty! – odciął się ten.
– Ja tylko zrobiłam to, czego ode mnie chciałaś, Telorast! „Och, włammy się do Twierdzy Cienia! W końcu nikogo tam nie ma! Zdobędziemy nieprzebrane bogactwa!”. Czemu ci uwierzyłam? Byłam głupia…
– Przynajmniej w tym jednym się zgadzamy – przerwał jej pierwszy cień.
– Nie ma sensu, żebyście tu siedziały – zauważyła Apsalar. – Wasze zwłoki gniją, ale te łańcuchy nigdy ich nie wypuszczą.
– Służysz nowemu panu Cienia! – To oskarżenie wyraźnie podekscytowało drugi cień. – Temu nędznemu, podstępnemu, niegodziwemu…
– Cicho! – syknął pierwszy cień, Telorast. – Bo znowu tu przyjdzie z nas szydzić. Osobiście wolałabym go więcej nie oglądać. Ani tych przeklętych Ogarów. – Duch zbliżył się do Apsalar. – Najmilsza służko nowego, cudownego pana, żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, tak, z najwyższą radością opuściłybyśmy to miejsce. Dokąd jednak mamy się udać? – Duch skinął półprzezroczystą szkieletową dłonią. – Za miastem czekają straszliwe istoty. Podstępne, głodne i liczne! Ale… – Telorast mruknęła jak kot. – Gdyby ktoś nas odprowadził…
– Tak, tak! – zawołał drugi cień. – Odprowadź nas do jednej z bram. To niewielkie zobowiązanie, przyjęte na krótką chwilę, a będziemy ci nadzwyczaj wdzięczne.
Apsalar przyjrzała się dwóm istotom.
– Kto was uwięził? Mówcie prawdę, bo inaczej wam nie pomogę.
Telorast ukłoniła się nisko, a potem pochyliła jeszcze niżej. Minęła chwila, nim Apsalar uświadomiła sobie, że duch padł przed nią na twarz.
– Prawdę. Nie mogłybyśmy skłamać w takiej sprawie. W żadnym królestwie nie spotkasz lepiej zachowanego wspomnienia przekazanego z większą prawdomównością. To był władca demonów…
– Z siedmioma głowami! – przerwał drugi duch, podskakując ze źle skrywanego podniecenia.
Telorast skuliła się trwożnie.
– Z siedmioma? Rzeczywiście było ich siedem? To całkiem możliwe. Czemu by nie? Tak jest, z siedmioma!
– A która głowa podawała się za władcę? – zapytała Apsalar.
– Szósta!
– Druga!
Oba cienie popatrzyły na siebie ze złością. Telorast uniosła kościany palec.
– Tak jest! Szósta z prawej, a druga z lewej.
– Och, znakomicie – mruknęła druga zjawa.
Apsalar spojrzała na nią.
– Twoja towarzyszka ma na imię Telorast. A ty?
Duch wzdrygnął się, podskoczył, a potem również zaczął bić pokłony, wzbijając maleńkie obłoczki kurzu.
– Książę… Królu Okrutny, Zabójco Wszystkich Wrogów. Budzący Postrach. Czczony. – Zjawa się zawahała. – Księżniczko Skromnisiu? Ukochana tysiąca bohaterów, mężczyzn o potężnej muskulaturze i srogich obliczach! – Zadrżała nagle, wymamrotała coś pod nosem i przesunęła palcami po twarzy. – Wodzu, nie, dwudziestodwugłowy smoku o dziewięciu skrzydłach i jedenastu tysiącach kłów. Jeśli będę miała szansę…
– Jak masz na imię? – zapytała Apsalar, krzyżując ramiona.
– Serwatka.
– Serwatka?
– Ciągle jestem skwaszona.
– Tak. I to przez ciebie spotkał nas ten żałosny zgon – wtrąciła Telorast. – Miałaś obserwować ścieżkę. Wyraźnie kazałam ci to robić…
– Obserwowałam ją!
– Ale nie zauważyłaś Ogara Barana…
– Zauważyłam, ale obserwowałam ścieżkę.
– No dobra – odezwała się z westchnieniem Apsalar. – Powiedzcie mi, dlaczego miałabym was odprowadzić do tej bramy. Podajcie mi jakiś powód. Jakikolwiek.
– Jesteśmy wiernymi towarzyszkami – zapewniła Telorast. – Będziemy stały u twego boku bez względu na to, jak straszliwy koniec cię spotka.
– Będziemy strzegły twego rozszarpanego ciała przez całą wieczność – dodała Serwatka. – Albo przynajmniej do chwili, gdy zjawi się ktoś inny…
– Chyba że to będzie Chodzący po Krawędzi.
– To się rozumie samo przez się, Telorast – zgodziła się Serwatka. – Nie lubimy go.
– Albo Ogary.
– Oczywiście…
– Albo Tron Cienia, Kotylion, jakiś Aptorianin, czy jeden z…
– Już dobrze! – wrzasnęła Serwatka.
– Odprowadzę was do bramy – zgodziła się Apsalar. – Będziecie mogły opuścić to królestwo, bo wydaje się, że tego właśnie pragniecie. Najprawdopodobniej przejdziecie później przez Bramę Kaptura, co będzie dobrodziejstwem dla wszystkich, poza być może samym Kapturem.
– Ona nas nie lubi – jęknęła Serwatka.
– Nie mów tego głośno, bo może to sobie naprawdę uświadomić – warknęła Telorast. – W tej chwili nie jest jeszcze tego pewna, a to dla nas dobrze, Serwatka.
– Nie jest pewna? Ogłuchłaś czy co? Przed chwilą nas znieważyła!
– To jeszcze nie znaczy, że nas nie lubi. Niekoniecznie. Może być nami poirytowana, ale my irytujemy wszystkich. Czy raczej ty irytujesz wszystkich, Serwatka. Dlatego że jesteś tak bardzo niegodna zaufania.
– Nie zawsze taka jestem, Telorast.
– Chodźcie – odezwała się Apsalar, ruszając ku odległej bramie. – Mam dziś w nocy parę spraw do załatwienia.
– A co z tymi ciałami? – zapytała Serwatka.