Łowcy kości. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 6 - Steven Erikson - ebook + książka

Łowcy kości. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 6 ebook

Steven Erikson

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szczegóły

Oto kolejny rozdział wspaniałej „Malazańskiej Księgi Poległych” Stevena Eriksona, epickiej opowieści, która z pewnością zdobędzie miejsce wśród klasyki fantasy.

Bunt w Siedmiu Miastach zmiażdżono. Sha’ik nie żyje. Pozostał tylko jeden oddział, otoczony w mieście Y’Ghatan. Dowodzi nim fanatyk, Leoman od Cepów. Perspektywa oblegania tej starożytnej fortecy niepokoi żołnierzy Czternastej Armii, albowiem tu właśnie zginął największy bohater Imperium, Dassem Ultor, i tu przelano morze malazańskiej krwi. Owo złowrogie miasto cuchnie śmiercią.

Tymczasem jednak wykonano już pierwsze ruchy w konflikcie na znacznie większą skalę. Okaleczonemu Bogu przyznano miejsce w panteonie. Nastąpił w nim rozłam i każdy bóg musi się opowiedzieć po jednej ze stron. Bez względu na to, którą wybiorą, zasady się nieodwołalnie zmieniły i pierwsza krew zostanie przelana w świecie śmiertelników.

Świat ten zawiera rzesze postaci, znajomych i nowych, takich jak Heboric Widmoworęki; opętana ongiś przez boga Apsalar; Nożownik, dawniej złodziej, a obecnie zabójca; potężny wojownik Karsa Orlong oraz dwaj wędrowcy, Icarium i Mappo, którzy pragną jedynie sami kształtować swój los. Gdyby tylko bogowie zechcieli zostawić ich w spokoju. Jednakże noże wysunięto już z pochew i bogowie nie zamierzają okazywać łaski. Nadchodzi wojna, wojna na niebie. Jej stawką będzie przetrwanie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1546

Oceny
4,8 (52 oceny)
40
12
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kurtex

Nie oderwiesz się od lektury

100 na 10 Po prostu mistrzostwo, jak cała seria.
00
Aetheru

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna 🙂
00
simonsith

Nie oderwiesz się od lektury

chociaż ten tom czyta mi, się za każdym razem najciężej to ostatnie 200 stron wynagradza wszystko 🤘totalny rozpierdol
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Dzię­kuję tym, co zwy­kle, w tym rów­nież czy­tel­ni­kom wcze­snej wer­sji, Chri­sowi, Mar­kowi, Ric­kowi, Court­ney­owi i Bil­lowi Hun­te­rowi, który udzie­lił mi nie­oce­nio­nej pomocy w spra­wie mecha­niki oraz peł­nego składu roz­ma­itych warian­tów Talii Smo­ków. Ale posłu­chaj, Bill, ni­gdy wię­cej wie­lo­mi­lo­wych spa­ce­rów w desz­czu, dobra? Camowi Essle­mon­towi za szcze­gól­nie uważne prze­czy­ta­nie cało­ści. Cie­szę się, że przy­naj­mniej jeden z nas potra­fił upo­rząd­ko­wać chro­no­lo­gię. Clare i Bowe­nowi, jak zwy­kle. Pra­cow­ni­kom Baru Ita­lia za pomoc przy kolej­nej książce. Trzy powie­ści, cztery mikropowie­ści i dwa­dzie­ścia dwa tysiące kaw z mle­kiem, tro­chę się tego nazbie­rało, co? Steve’owi, Perry i Ros­sowi, za przy­jaźń. Simo­nowi Tay­lo­rowi, Patric­kowi Wal­showi i Howar­dowi Mor­ha­imowi, za jak zwy­kle dobrą robotę.

Dra­ma­tis Per­so­nae

Mala­zań­czycy:

Cesa­rzowa Laseen: wład­czyni Impe­rium Mala­zań­skiego

Przy­boczna Tavore: dowo­dząca jedną z mala­zań­skich armii

Pięść Keneb: dowódca dywi­zji

Pięść Bli­stig: dowódca dywi­zji

Pięść Tene Baralta: dowódca dywi­zji

Pięść Temul: dowódca dywi­zji

Nul: wic­kań­ski czar­no­księż­nik

Nadir: wic­kań­ska cza­row­nica

T’jan­tar: adiu­tantka Tavore

Lostara Yil: towa­rzyszka Perły

Perła: szpon

Nok: admi­rał Floty Impe­rial­nej

Bana­schar: były kapłan D’rek

Hel­lian: sier­żant straży miej­skiej w Kar­to­olu

Urb: straż­nik miej­ski w Kar­to­olu

Bez­dech: straż­nik miej­ski w Kar­to­olu

Obra­żal­ski: straż­nik miej­ski w Kar­to­olu

Szybki Ben: wielki mag

Kalam Mekhar: skry­to­bójca

Pędrak: znajda

Wybrani żoł­nie­rze z Czter­na­stej Armii

Kapi­tan Milu­tek: Pułk Ashocki

Porucz­nik Pryszcz: Pułk Ashocki

Kapi­tan Fara­dan Sort

Sier­żant Skrzy­pek/Struna

Kapral Tarcz

Mątwa

Flaszka

Koryk

Śmieszka

Sier­żant Gesler

Kapral Chmura

Star­szy sier­żant Wyłam Ząb

Moż­liwe

Lut­nia

Ebron

Sinn

Okruch

Sier­żant Bal­sam

Kapral Tru­pi­smród

Rze­zi­gar­dzioł

Masan Gilani

Inni

Bara­thol Mekhar: kowal

Kulat: wie­śniak

Nul­liss: wie­śniaczka

Hay­rith: wie­śniaczka

Chaur: wie­śniak

Noto Czy­rak: cyru­lik (uzdro­wi­ciel) kom­pa­nii w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

Hur­lo­chel: zwia­dowca w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

Kapi­tan Słodka struga: ofi­cer w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

Kapral Futh­gar: pod­ofi­cer w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

Pięść Rythe Bude: ofi­cer w Zastę­pie Jed­no­rę­kiego

Ormu­lo­gun: arty­sta

Gum­ble: jego kry­tyk

Apsa­lar: skry­to­bój­czyni

Telo­rast: duch

Ser­watka: duch

Samar Dev: cza­row­nica z Uga­ratu

Karsa Orlong: teblor­ski wojow­nik

Ganath: Jaghutka

Zło­śli­wość: jed­no­po­chwy­cona, sio­stra Pani Zawi­ści

Corabb Bhi­lan Thenu’alas

Leoman od Cepów: ostatni dowódca bun­tow­ni­ków

Kapi­tan Wró­blik: straż­niczka miej­ska z Y’Gha­tanu

Kar­po­lan Deme­sand: z Gil­dii Kupiec­kiej Try­galle

Tora­ha­val Delat: kapłanka Poliel

Nożow­nik: daw­niej Cro­kus z Daru­dży­stanu

Hebo­ric Wid­mo­wo­ręki: Boży Jeź­dziec Tre­acha

Scil­lara: ucie­ki­nierka z Raraku

Feli­sin Młod­sza: ucie­ki­nierka z Raraku

Szara Żaba: demon

Mappo Konus: Trell

Ica­rium: Jhag

Iska­ral Krost: kapłan Cie­nia

Mogora: d’ivers

Tara­lack Veed: Gral, agent Bez­i­mien­nych

Dejim Nebrahl: d’ivers z cza­sów Pierw­szego Impe­rium, t’rol­ba­rahl

Trull Sen­gar: Tiste Edur

Onrack Strza­skany: nie­zwią­zany T’lan Imass

Ibra Gho­lan: T’lan Imass

Monok Ochem: rzu­ca­jący kości T’lan Imas­sów

Minala: głów­no­do­wo­dząca Kom­pa­nii Cie­nia

Tomad Sen­gar: Tiste Edur

Piór­kowa Wiedźma: lethe­ryj­ska nie­wol­nica

Atri preda Yan Tovis (Pomroka): ofi­cer w lethe­ryj­skiej armii

Kapi­tan Varat Taun: ofi­cer słu­żący pod roz­ka­zami Pomroki

Taxi­la­nin: tłu­macz

Ahl­rada Ahn: szpieg Tiste Andii mię­dzy Tiste Edur

Sath­baro Ran­gar: ara­pay­ski czar­no­księż­nik

Dla wszyst­kiego, co stało się realne, W tym wieku upadku, Gdzie po boha­te­rach nie zostaje nic Poza żela­znym brzmie­niem ich imion Pły­ną­cym z gar­deł bar­dów, Stoję w tym mil­czą­cym sercu, Tęsk­niąc za jego cich­ną­cym biciem, Za życiem tych, któ­rzy obró­cili się w proch, A sze­lest prze­sy­pu­ją­cego się pia­sku Oznaj­mia, że chwała prze­mi­nęła, Tak jak pie­śni nikną W coraz cich­szych echach. Dla wszyst­kiego, co stało się realne, Pokoje i kom­naty reagują na moje krzyki Zie­jącą pustką, Albo­wiem ktoś musi Udzie­lić odpo­wie­dzi, Udzie­lić odpo­wie­dzi Na to wszystko, Ktoś

Wiek upadku Tor­bora Fethena

Pro­log

1164 rok snu PożogiIstral’fen­ni­dahn, pora D’rek, Robaka JesieniDwa­dzie­ścia cztery dni po egze­ku­cji sha’ik na Raraku

Wysoko w górze lśniły płachty paję­czyn łączą­cych wieże. Ich potężne nici drżały na lek­kiej, wie­ją­cej od morza bry­zie i jak co rano pod­czas Czy­stej Pory na Kar­tool opa­dała lekka mżawka.

Do więk­szo­ści rze­czy można się w końcu przy­zwy­czaić, a ponie­waż to pająki, paralty w żółte pasy, pierw­sze zajęły okryte ongiś zło­wrogą sławą wieże po pod­boju wyspy przez Mala­zań­czy­ków, od któ­rego to wyda­rze­nia minęły już dzie­się­cio­le­cia, miesz­kańcy Kar­to­olu mieli wiele czasu, by do tego przy­wyk­nąć. Obec­nie nawet widok mew i gołębi, które co rano wisiały nie­ru­chomo mię­dzy dzie­siąt­kami wież, cze­ka­jąc, aż wiel­kie jak pię­ści pająki wyjdą ze swych kry­jó­wek na wyż­szych pię­trach, by zabrać zdo­bycz, budził w tubyl­cach tylko lekką odrazę.

Nie­stety, sier­żant Hel­lian, słu­żąca w straży miej­skiej w Dziel­nicy Sep­tar­chii, była wyjąt­kiem. Podej­rze­wała, że jacyś bogo­wie zwi­jają się w nie­ustan­nych kon­wul­sjach ze śmie­chu nad jej losem, za który z całą pew­no­ścią byli odpo­wie­dzialni. Uro­dziła się w tym mie­ście, obcią­żona klą­twą stra­chu przed wszel­kiego rodzaju pają­kami, i całe dzie­więt­na­ście lat jej życia było pasmem cią­głego prze­ra­że­nia.

Czemu po pro­stu stąd nie wyje­chać? Towa­rzy­sze i zna­jomi zada­wali jej to pyta­nie wię­cej razy, niż mogła zli­czyć. To jed­nak nie było takie pro­ste. W grun­cie rze­czy było nie­moż­liwe. W męt­nych wodach zatoki uno­siły się wylinki, frag­menty paję­czyn, a tu i ówdzie rów­nież nasiąk­nięte wodą tru­chła, z któ­rych ster­czały kępy piór. Na lądzie było jesz­cze gorzej. Po ucieczce z mia­sta przed star­szymi pobra­tym­cami młode paralty dora­stały na wapien­nych urwi­skach ota­cza­ją­cych Kar­tool. I choć nie osią­gnęły jesz­cze doj­rza­ło­ści, wcale nie były z tego powodu mniej agre­sywne i jado­wite. Kupcy i wie­śniacy zapew­niali Hel­lian, że można wędro­wać ścież­kami i trak­tami wokół mia­sta przez całe dni, nie napo­ty­ka­jąc ani jed­nego pająka, ale dziew­czyny to nie uspo­ka­jało. Wie­działa, że bogo­wie cze­kają. Tak samo jak pająki.

Gdy sier­żant była trzeźwa, obser­wo­wała oto­cze­nie z pilną uwagą, jak przy­stało miej­skiej straż­niczce. Choć nie była bez prze­rwy pijana, cał­ko­wita trzeź­wość zawsze gro­ziła jej histe­rią. Dla­tego Hel­lian była zmu­szona wiecz­nie stą­pać po drżą­cej linie mię­dzy trzeź­wo­ścią a upo­je­niem. Z tego powodu nic nie wie­działa o nie­zwy­kłym żaglowcu, który przed zacho­dem słońca zacu­mo­wał w Wol­nym Por­cie. Na jego masz­tach powie­wały ban­dery wska­zu­jące, że przy­bywa z Malazu.

Przy­pły­wa­jące stam­tąd statki same w sobie nie były czymś nad­zwy­czaj­nym, nade­szła już jed­nak jesień i wie­jące pod­czas Czy­stej Pory wia­try spra­wiły, że nie­mal wszyst­kie szlaki mor­skie na połu­dniu nie będą żeglowne przez co naj­mniej dwa naj­bliż­sze mie­siące.

Gdyby Hel­lian miała kla­row­niej­sze spoj­rze­nie, mogłaby rów­nież zauwa­żyć – pod warun­kiem, że wybra­łaby się do portu, do czego być może uda­łoby się ją zmu­sić pod groźbą mie­cza – że nie była to zwy­kła barka czy sta­tek kupiecki, ani nawet wojenna dro­mona, lecz smu­kły lekki żaglo­wiec, zbu­do­wany w stylu nie­uży­wa­nym przez impe­rial­nych szkut­ni­ków od pięć­dzie­się­ciu lat. Ostry jak klinga mie­cza dziób zdo­biły tajem­ni­cze pła­sko­rzeźby. Wyobra­żono na nich maleń­kie węże oraz robaki, wyjąt­kowo dłu­gie, się­ga­jące pra­wie do połowy dłu­go­ści okrętu. Kwa­dra­towa rufa była dziw­nie wysoka. Z boku zamon­to­wano w niej wio­sło ste­rowe. Zło­żona z kil­ku­na­stu ludzi załoga zacho­wy­wała się cicho jak na mary­na­rzy. Żaden z nich nie miał zbyt­niej ochoty opusz­czać pokładu koły­szą­cego się u nabrzeża żaglowca. Tylko jeden czło­wiek zszedł na ląd krótko przed świ­tem, zaraz po opusz­cze­niu trapu.

Hel­lian poznała wszyst­kie te szcze­góły dopiero póź­niej. Goniec, który ją odna­lazł, był miej­sco­wym urwi­sem, który – gdy nie był zajęty łama­niem prawa – wałę­sał się po por­cie w nadziei, że goście wynajmą go jako prze­wod­nika. Wrę­czył jej kartę papieru – sądząc po dotyku, wyso­kiej jako­ści. Napi­sano na niej krótką wia­do­mość. Prze­czy­taw­szy ją, Hel­lian skrzy­wiła się z nie­za­do­wo­le­niem.

– No dobra, chłop­cze, opisz mi czło­wieka, który ci to dał.

– Nie potra­fię.

Sier­żant obej­rzała się na trzech miej­skich straż­ni­ków, któ­rzy zatrzy­mali się za nią na rogu. Jeden zła­pał chło­paka za tył wystrzę­pio­nej bluzy, uniósł go i potrzą­snął nim lekko.

– Odświe­ży­łeś sobie pamięć? – zapy­tała Hel­lian. – Mam nadzieję, że tak, bo nie zamie­rzam ci pła­cić.

– Nie pamię­tam! Patrzy­łem mu pro­sto w twarz, pani sier­żant! Ale… nie pamię­tam, jak wyglą­dał!

Przez chwilę patrzyła uważ­nie na chło­paka, a potem odwró­ciła się od niego z chrząk­nię­ciem.

Straż­nik posta­wił urwisa na ziemi, ale nie zwol­nił uchwytu.

– Puść go, Urb.

Chło­pak umknął pośpiesz­nie.

Hel­lian ski­nęła dys­kret­nie na swych ludzi, naka­zu­jąc im iść za sobą.

Dziel­nica Sep­tar­chii była naj­spo­koj­niej­szą czę­ścią mia­sta, choć nie na sku­tek jakichś szcze­gól­nych sta­rań Hel­lian. Było tam nie­wiele han­dlo­wych budyn­ków, a nie­liczne miesz­kalne kamie­nice zaj­mo­wali ako­lici i służba z kil­ku­na­stu świą­tyń wycho­dzą­cych na główną aleję dziel­nicy. Zło­dzieje, któ­rzy pra­gnęli zacho­wać życie, nie okra­dali świą­tyń.

Sier­żant weszła ze swą dru­żyną w aleję, po raz kolejny zauwa­ża­jąc, że wiele świą­tyń popada w ruinę. Paralty lubiły zdobną archi­tek­turę, kopuły i niskie wieże. Wyglą­dało na to, że kapłani prze­gry­wają tę wojnę. Gdy straż­nicy szli aleją, pod ich sto­pami chrzę­ściły chi­ty­nowe odpadki.

Przed wielu laty pierw­sza noc Istral’fen­ni­dahn, która wła­śnie minęła, byłaby sygna­łem do obej­mu­ją­cej całą wyspę fety, peł­nej ofiar skła­da­nych bogini patronce Kar­to­olu – D’rek, Roba­kowi Jesieni. Arcy­ka­płan z Wiel­kiej Świą­tyni, Pół­drek, popro­wa­dziłby przez mia­sto pro­ce­sję kro­czącą po żyznych odpad­kach, odko­pu­jąc bosymi sto­pami oble­pione roba­kami i czer­wiami śmieci. Dzieci gania­łyby po zauł­kach kulawe psy, a gdyby udało się im któ­re­goś zła­pać, uka­mie­no­wa­łyby go, wykrzy­ku­jąc imię bogini. Ska­za­nych na śmierć prze­stęp­ców publicz­nie obdzie­rano by ze skóry i łamano im dłu­gie kości nóg. Potem nie­szczę­sne ofiary wrzu­cano by do dołów roją­cych się od padli­no­żer­nych chrząsz­czy i czer­wo­nych roba­ków ognio­wych, które pożar­łyby je w ciągu jakichś czte­rech, pię­ciu dni.

Wszystko to, rzecz jasna, działo się przed mala­zań­skim pod­bo­jem. Zasad­ni­czym celem cesa­rza stało się ude­rze­nie w kult D’rek. Kel­la­nved świet­nie zda­wał sobie sprawę, że ser­cem potęgi Kar­to­olu jest Wielka Świą­ty­nia, a naj­po­tęż­niejsi cza­ro­dzieje wyspy są kapła­nami i kapłan­kami D’rek, wyko­nu­ją­cymi roz­kazy Pół­dreka. Co wię­cej, nie było przy­pad­kiem, że rzeź, do któ­rej doszło nocy poprze­dza­ją­cej bitwę mor­ską i lądo­wa­nie mala­zań­skich wojsk, kie­ro­wana przez osła­wio­nego Tan­ce­rza oraz Gburkę, wład­czy­nię szpo­nów, pochło­nęła tak wielu cza­ro­dzie­jów kultu, w tym rów­nież samego Pół­dreka. Arcy­ka­płan Wiel­kiej Świą­tyni zdo­był swą pozy­cję dopiero nie­dawno, drogą nagłego prze­wrotu, a jego oba­lo­nym rywa­lem był nie kto inny, jak Tay­schrenn, pod­ów­czas nowy wielki mag cesa­rza.

Hel­lian znała owe uro­czy­sto­ści jedy­nie ze sły­sze­nia, jako że ich urzą­dza­nia zaka­zano, gdy tylko mala­zań­scy oku­panci przy­kryli wyspę impe­rial­nym płasz­czem. Mimo to czę­sto opo­wia­dano jej o daw­nych dniach chwały, gdy wyspa Kar­tool stała u szczytu cywi­li­za­cji.

Wszy­scy się zga­dzali, że za jej obecny, żało­sny stan winę pono­szą Mala­zań­czycy. Dla przy­gnę­bio­nych miesz­kań­ców wyspy rze­czy­wi­ście nastała jesień. W końcu zmiaż­dżono nie tylko kult D’rek. Znie­siono też nie­wol­nic­two, a doły stra­ceń zasy­pano po uprzed­nim sta­ran­nym oczysz­cze­niu. W mie­ście był nawet budy­nek, w któ­rym miesz­kało około dwu­dzie­stu spro­wa­dzo­nych na złą drogę altru­istów opie­ku­ją­cych się kula­wymi psami.

Minęli skromną świą­ty­nię Kró­lo­wej Snów. Naprze­ciwko niej przy­cup­nęła ota­czana powszechną nie­na­wi­ścią Świą­ty­nia Cieni. W daw­nych cza­sach w Kar­to­olu uzna­wano tylko sie­dem legal­nych reli­gii, a sześć z nich pod­le­gało kul­towi D’rek. Stąd wła­śnie wzięła się nazwa Dziel­nicy Sep­tar­chii. Soliel, Poliel, Beru, Pożoga, Kap­tur i Fener. Od czasu pod­boju zja­wili się tu następni bogo­wie: wyżej wymie­nieni, a także Des­sem­brae, Togg oraz Oponn. A Wielka Świą­ty­nia D’rek, choć na­dal pozo­sta­wała naj­więk­szym gma­chem w mie­ście, była w żało­snym sta­nie.

Sto­jący na sze­ro­kich scho­dach przed wej­ściem męż­czy­zna był odziany w strój mala­zań­skiego mary­na­rza: wybla­kłe, impre­gno­wane skóry oraz cienką, zno­szoną koszulę z wystrzę­pio­nego płótna. Ciemne włosy zwią­zał w opa­da­jący na plecy kucyk. Nie nosił w nich żad­nych ozdób. Nie­zna­jomy usły­szał kroki i zwró­cił się w stronę nad­cho­dzą­cych. Był w śred­nim wieku i miał zwy­czajną, dobro­duszną twarz, choć w jego oczach dostrze­gało się oso­bliwy błysk.

Hel­lian zaczerp­nęła głę­boko tchu, żeby roz­ja­śnić zamro­czony alko­ho­lem umysł. Potem unio­sła list.

– Ty to napi­sa­łeś, jak sądzę?

Męż­czy­zna ski­nął głową.

– Ty dowo­dzisz strażą w tej dziel­nicy?

– Sier­żant Hel­lian – przed­sta­wiła się z uśmie­chem. – Kapi­tan umarł w zeszłym roku z powodu zaka­że­nia stopy. Na­dal cze­kamy na następcę.

Nie­zna­jomy uniósł brwi w wyra­zie iro­nii.

– Nie liczysz na awans, sier­żan­cie? To suge­ruje, że ważną cechą kapi­tana powinna być trzeź­wość.

– Infor­mu­jesz nas, że w Wiel­kiej Świą­tyni coś się dzieje – rze­kła Hel­lian, igno­ru­jąc nie­uprzejmą uwagę roz­mówcy.

Odwró­ciła się, by spoj­rzeć na potężny gmach. Dwu­skrzy­dłowe drzwi były zamknięte. Zmarsz­czyła brwi na ten widok. W tym aku­rat dniu to było cał­ko­wi­cie bez­pre­ce­den­sowe.

– Mam takie wra­że­nie, sier­żan­cie – potwier­dził męż­czy­zna.

– Czy przy­sze­dłeś tu pokło­nić się D’rek? – zapy­tała dziew­czyna. Przez spo­wi­ja­jącą ją mgiełkę alko­holu zaczął się prze­bi­jać lekki nie­po­kój. – Czy drzwi są zamknięte? Jak się nazy­wasz i skąd pocho­dzisz?

– Jestem Bana­schar z wyspy Malaz. Przy­pły­nę­li­śmy do mia­sta dziś rano.

Jeden z towa­rzy­szą­cych jej straż­ni­ków chrząk­nął. Hel­lian zasta­no­wiła się nad sło­wami Bana­schara. Potem przyj­rzała się mu nieco uważ­niej.

– Stat­kiem? O tej porze roku?

– Śpie­szy­li­śmy się ze wszyst­kich sił. Sier­żan­cie, jestem prze­ko­nany, że musimy się wła­mać do Wiel­kiej Świą­tyni.

– Czemu po pro­stu nie zapu­kać?

– Pró­bo­wa­łem – odparł Bana­schar. – Nikt nie otwiera.

Hel­lian zawa­hała się.

Wła­mać się do Wiel­kiej Świą­tyni? Pięść utnie mi cycki i usmaży je na patelni.

– Na scho­dach leżą mar­twe pająki – ode­zwał się nagle Urb.

Wszy­scy się odwró­cili.

– Kap­tu­rze, bło­go­sław – mruk­nęła Hel­lian. – Jest ich cała masa.

Zacie­ka­wiona pode­szła bli­żej. Bana­schar podą­żył za nią, a po chwili to samo uczy­niła reszta dru­żyny.

– Wyglą­dają na…

Potrzą­snęła głową.

– Roz­ło­żone – dokoń­czył Bana­schar. – Zgniłe. Sier­żan­cie, weźmy się, pro­szę, za te drzwi.

Hel­lian wciąż się wahała. Nagle przy­szła jej do głowy pewna myśl. Prze­szyła męż­czy­znę nie­uf­nym spoj­rze­niem.

– Napi­sa­łeś, że musimy tu dotrzeć jak naj­szyb­ciej? Dla­czego? Czy jesteś ako­litą D’rek? Nie wyglą­dasz na to. Co cię tu spro­wa­dziło?

– Prze­czu­cie, sier­żan­cie. Przed wielu laty byłem kapła­nem D’rek… w jaka­ta­kań­skiej świą­tyni na wyspie Malaz.

– Prze­czu­cie spro­wa­dziło cię aż do Kar­to­olu? Masz mnie za głu­pią?

W oczach męż­czy­zny bły­snął gniew.

– Widzę, że jesteś zbyt pijana, żeby poczuć zapach, który ja czuję. – Zer­k­nął na pozo­sta­łych straż­ni­ków. – Czy dzie­li­cie nie­do­statki swo­jego sier­żanta, czy może jestem w tej spra­wie osa­mot­niony?

Urb zmarsz­czył brwi.

– Sier­żan­cie, uwa­żam, że powin­ni­śmy roz­wa­lić te drzwi – stwier­dził po chwili.

– To zrób to, do cho­lery!

Przy­glą­dała się, jak jej ludzie wywa­żają drzwi. Hałas przy­cią­gnął spory tłu­mek i Hel­lian zauwa­żyła, że na jego czoło wysu­nęła się wysoka kobieta w sza­tach kapłanki, która z pew­no­ścią przy­szła tu z któ­rejś z pozo­sta­łych świą­tyń.

No tak. I co teraz?

Kobieta patrzyła jed­nak tylko na Bana­schara. Ten rów­nież ją zauwa­żył i odwza­jem­nił spo­koj­nie jej spoj­rze­nie. Jego nie­ru­choma twarz nic nie wyra­żała.

– Co ty tu robisz? – zapy­tała kobieta.

– Nic nie wyczu­łaś, wielka kapłanko? Widzę, że samo­za­do­wo­le­nie jest cho­robą, która szybko się sze­rzy.

Kobieta prze­nio­sła spoj­rze­nie na roz­wa­la­ją­cych drzwi straż­ni­ków.

– Co tu się stało?

Prawe skrzy­dło drzwi w końcu pękło i prze­wró­cono je ostat­nim kop­nia­kiem.

Hel­lian ski­nęła na Urba, naka­zu­jąc mu wejść do środka. Potem podą­żyła za nim. Tuż za nią szedł Bana­schar.

Smród był potworny. W pół­mroku było widać wiel­kie plamy krwi na ścia­nach, ochłapy mięsa wala­jące się na gła­dzo­nej posadzce oraz kałuże żółci, krwi i kału, a także strzępki ubrań i kępki wło­sów.

Urb posta­wił tylko dwa kroki i sta­nął jak wryty, gapiąc się na to, w co wdep­nął. Hel­lian go omi­nęła. Jej ręka odru­chowo się­gnęła po manierkę u pasa, ale powstrzy­mała ją dłoń Bana­schara.

– Nie tutaj – powie­dział męż­czy­zna.

Odtrą­ciła go bru­tal­nie.

– Idź do Kap­tura! – wark­nęła.

Wycią­gnęła manierkę, wyjęła zatyczkę i pocią­gnęła trzy szyb­kie łyki.

– Kapralu, idź poszu­kać komen­danta Charla. Niech przy­śle oddział, który zabez­pie­czy oko­licę. Wyślij też wia­do­mość do pię­ści. Chcę tu zoba­czyć paru magów.

– Sier­żan­cie, to sprawa dla kapła­nów – sprze­ci­wił się Bana­schar.

– Nie bądź idiotą. – Ski­nęła na pozo­sta­łych straż­ni­ków. – Prze­szu­kaj­cie budy­nek. Sprawdź­cie, czy ktoś oca­lał…

– Wszy­scy zgi­nęli – oznaj­mił Bana­schar. – Wielka kapłanka Kró­lo­wej Snów już nas opu­ściła, sier­żan­cie. Z pew­no­ścią zawia­domi wszyst­kie świą­ty­nie. Zaczną się docho­dze­nia.

– Jakie docho­dze­nia? – zapy­tała Hel­lian.

– Kapłań­skie – odparł, krzy­wiąc się.

– A ty co zro­bisz?

– Widzia­łem już wystar­cza­jąco wiele.

– Niech ci się nie zdaje, że gdzieś sobie pój­dziesz – ostrze­gła go, przy­glą­da­jąc się miej­scu rzezi. – Pierw­sza noc Czy­stej Pory w Wiel­kiej Świą­tyni. Kie­dyś był to czas orgii. Wygląda na to, że zabawa wymknęła się spod kon­troli. – Pocią­gnęła jesz­cze dwa szyb­kie łyki. Wabiło ją bło­go­sła­wione odrę­twie­nie. – Musisz odpo­wie­dzieć na mnó­stwo pytań…

– On znik­nął, sier­żan­cie – prze­rwał jej Urb.

Hel­lian rozej­rzała się wokół.

– Cho­lera! Czemu nie mia­łeś skur­czy­byka na oku, Urb?

Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna roz­po­starł dło­nie.

– To ty z nim roz­ma­wia­łaś, sier­żan­cie. Ja patrzy­łem na tłum przed wej­ściem. Obok mnie nie prze­cho­dził, to pewne.

– Roze­ślij ryso­pis. Chcę, żeby go zna­le­ziono.

Urb zmarsz­czył brwi.

– Hmm. Nie pamię­tam, jak on wyglą­dał.

– Ja też nie, niech to szlag!

Hel­lian pode­szła do miej­sca, gdzie przed chwilą stał Bana­schar, i przyj­rzała się śla­dom jego stóp we krwi. Doni­kąd nie pro­wa­dziły.

Czary. Nie­na­wi­dziła cza­rów.

– Wiesz, co teraz sły­szę, Urb?

– Nie.

– Sły­szę pięść. On gwiż­dże. Wiesz dla­czego?

– Nie wiem. Posłu­chaj, sier­żan­cie…

– Cho­dzi o patel­nię, Urb. To miłe, słod­kie skwier­cze­nie bar­dzo go cie­szy.

– Sier­żan­cie…

– Jak myślisz, dokąd nas wyśle? Do Korelu? Tam jest naprawdę paskud­nie. Albo może na Gena­bac­kis, cho­ciaż tam tro­chę się uspo­ko­iło. Może do Sied­miu Miast. – Wysą­czyła ostat­nią kro­pelkę grusz­ko­wej brandy. – Jedno jest pewne, Urb. Lepiej bierzmy się do ostrze­nia mie­czy.

Na ulicy roz­le­gły się cięż­kie kroki. Co naj­mniej sześć dru­żyn.

– Na okrę­tach nie ma zbyt wiele pają­ków, prawda, Urb? – Zer­k­nęła na boki, a potem spró­bo­wała sku­pić wzrok i przyj­rzała się przy­gnę­bio­nej twa­rzy żoł­nie­rza. – Mam rację, tak? Powiedz, że mam rację, do cho­lery!

***

Około stu lat temu w potężną gul­din­dhę ude­rzył pio­run. Biały ogień wbił się na podo­bień­stwo włóczni w twar­dziel sta­rego drzewa, roz­sz­cze­pia­jąc sze­roko pień. Poczer­niałe ślady dawno już wybla­kły w pustyn­nym słońcu, bez chwili wytchnie­nia palą­cym swymi pro­mie­niami zro­ba­czy­wiałe drewno. Płaty kory złusz­czyły się i leżały teraz pod odsło­nię­tymi korze­niami, które owi­jały się wokół szczytu wzgó­rza niczym wielka sieć.

Pagó­rek – ongiś koli­sty, teraz pokracz­nie nie­re­gu­larny – domi­no­wał nad całą niecką. Wzno­sił się nad nią samot­nie, jak wyspa ewi­dent­nej celo­wo­ści w cha­otycz­nym, nie­za­pla­no­wa­nym kra­jo­bra­zie. Ukryta pod ster­tami gła­zów, piasz­czy­stą zie­mią i mar­twymi, wiją­cymi się korze­niami pokrywa, która zamy­kała kie­dyś komorę gro­bową o ścia­nach z kamien­nych płyt, pękła i runęła w dół, przy­gnia­ta­jąc swym ogrom­nym cię­ża­rem pocho­wane tam ciało.

Do owego ciała dotarło drże­nie wywo­łane zbli­ża­ją­cymi się kro­kami. To była rzad­kość. Coś takiego zda­rzyło się może z pięć razy w ciągu nie­zli­czo­nych tysiąc­leci. Z dawna uśpiona dusza ock­nęła się, a potem osią­gnęła stan inten­syw­nego sku­pie­nia. To nie była jedna para nóg, lecz dwa­na­ście. Intruzi weszli po stro­mym, kamie­ni­stym stoku i zatrzy­mali się wokół roz­sz­cze­pio­nego drzewa.

Sieć osłon spo­wi­ja­jąca istotę była splą­tana i wypa­czona, ale jej liczne war­stwy zacho­wały jesz­cze moc. Ten, który ją uwię­ził, był dokładny. Stwo­rzył rytu­ały o nie­zwy­kłej wytrzy­ma­ło­ści, nakre­ślone krwią i kar­mione cha­osem. Miały trwać wiecz­nie.

Podobne inten­cje świad­czyły jed­nak o zaro­zu­mia­ło­ści, podob­nie jak nie­do­rzeczne prze­ko­na­nie, że w przy­szło­ści śmier­tel­nicy nie będą znali złej woli ani despe­ra­cji, że będzie ona bez­piecz­niej­szym miej­scem niż bru­talna teraź­niej­szość, a do tego, co minęło, nikt ni­gdy nie zechce wra­cać. Dwa­na­ścioro szczu­płych przy­by­szy o cia­łach spo­wi­tych w brudne, wystrzę­pione płótno, zakap­tu­rzo­nych gło­wach i twa­rzach ukry­tych za sza­rymi zasło­nami dosko­nale zda­wało sobie sprawę z ryzyka wią­żą­cego się z pochop­nymi uczyn­kami. Nie­stety, intruzi znali rów­nież despe­ra­cję.

Wszy­scy mieli prze­mó­wić pod­czas zgro­ma­dze­nia, w kolej­no­ści usta­lo­nej przez pozy­cję roz­ma­itych gwiazd, pla­net i kon­ste­la­cji. Choć na błę­kit­nym nie­bie nie było ich widać, znali ich poło­że­nie. Wszy­scy zajęli wyzna­czone miej­sca, a potem zamarli na długą chwilę w bez­ru­chu.

– Po raz kolejny sta­nę­li­śmy w obli­czu koniecz­no­ści – zaczął wresz­cie pierw­szy z Bez­i­mien­nych. – Poja­wiły się z dawna prze­wi­dy­wane regu­lar­no­ści, świad­czące, że wszyst­kie nasze wysiłki speł­zły na niczym. W imię groty Moc­kra przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Gdy padły te słowa, ukryte w kur­ha­nie stwo­rze­nie poczuło nagłe szarp­nię­cie. Jego prze­bu­dzona świa­do­mość natych­miast odna­la­zła swą toż­sa­mość. Istota nazy­wała się Dejim Nebrahl. Naro­dziła się w przed­dzień zagłady Pierw­szego Impe­rium, gdy na uli­cach pobli­skiego mia­sta sza­lały pożary, a krzyki świad­czyły o bez­li­to­snej rzezi. Nade­szli T’lan Imas­so­wie.

Dejim Nebrahl, zro­dzony z peł­nią wie­dzy, dziecko o sied­miu duszach, które wyla­zło, drżące i usma­ro­wane krwią, ze sty­gną­cego ciała matki. Dziecko. Mon­strum.

T’rol­ba­rahle były demo­nicz­nymi two­rami samego Des­sim­be­lac­kisa, zro­dzo­nymi na długo przed tym, jak w umy­śle cesa­rza ukształ­to­wały się Mroczne Ogary. T’rol­ba­rahle, pokraczne pomyłki, ktore wyeli­mi­no­wano, eks­ter­mi­no­wano na roz­kaz cesa­rza. Krwio­pijcy i ludo­jady, a przy tym istoty obda­rzone nie­zwy­kłym spry­tem, kto­rego sam Des­sim­be­lac­kis nawet sobie nie wyobra­żał. Dla­tego sie­dem t’rol­ba­rahli zdo­łało wymy­kać się łow­com przez pewien czas, wystar­cza­jąco długi, by prze­ka­zać frag­ment swych dusz śmier­tel­nej kobie­cie, owdo­wia­łej pod­czas trel­l­skich wojen i pozba­wio­nej rodziny. Jej umysł można było znisz­czyć, a ciało zamie­nić w żywi­ciela i naczy­nie, w M’ena Mahybe, dla d’iversa o sied­miu twa­rzach, małego t’rol­ba­rahla, ktory dora­stał w niej szybko.

Dejim naro­dził się nocą pełną grozy. Gdyby T’lan Imas­so­wie go zna­leźli, nie waha­liby się ani chwili. Wyrwa­liby z ciała sie­dem demo­nicz­nych dusz i zwią­za­liby je w wiecz­nym bólu, by moc wycie­kała z nich stop­niowo, kar­miąc rzu­ca­ją­cych kości T’lanów w ich nie­ustan­nych woj­nach z Jaghu­tami.

Ale Deji­mowi Nebrah­lowi udało się uciec. Jego moc rosła, gdy żero­wał co noc na zglisz­czach Pierw­szego Impe­rium. Zawsze się ukry­wał, rów­nież przed garstką jed­no­po­chwy­co­nych i d’iver­sów, któ­rzy oca­leli z Wiel­kiej Rzezi, gdyż nawet oni nie tole­ro­wa­liby jego ist­nie­nia. Pożarł nie­któ­rych z nich, gdyż był od nich spryt­niej­szy i szyb­szy. Gdyby tylko Dera­goth nie wpa­dły na jego ślad…

Mroczne Ogary miały w owych cza­sach pana, spryt­nego pana, mistrza cza­ro­dziej­skich puła­pek, który, gdy posta­no­wił coś zro­bić, ni­gdy nie dawał za wygraną.

Wystar­czył jeden błąd i Dejim utra­cił wol­ność. Kolejne więzy ode­brały mu nawet świa­do­mość, a wraz z nią wszel­kie poczu­cie, że kie­dyś było… ina­czej.

Ale teraz ją odzy­skał.

– Na połu­dniowy zachód od Raraku znaj­duje się rów­nina – ode­zwała się druga z Bez­i­mien­nych, kobieta. – Cią­gnie się ona na wiele mil we wszyst­kie strony, ogromna i pła­ska. Gdy wiatr zdmuch­nie pia­sek, odsła­nia sko­rupy milio­nów garn­ków. Przejść tę rów­ninę boso zna­czy zosta­wić na niej ślad krwi. W tym obra­zie można dostrzec pewne bez­względne prawdy. Na dro­dze wyj­ścia z bar­ba­rzyń­stwa… trzeba roz­bić nie­które naczy­nia. A wędro­wiec musi zapła­cić daninę krwi. Mocą groty Telas przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Dejim Nebrahl odzy­skał poczu­cie ciała. Czuł przy­gnie­cione mię­śnie, prze­cią­żone kości, ostry żwir, prze­miesz­cza­jący się pod spodem pia­sek, spo­czy­wa­jący na nim ogromny cię­żar. Cier­piał.

– My stwo­rzy­li­śmy ten dyle­mat i my musimy pod­jąć kroki zmie­rza­jące do jego roz­wią­za­nia – oznaj­mił trzeci kapłan. – Temu światu, i wszyst­kim świa­tom, które leżą poza nim, zagraża chaos. W morzach rze­czy­wi­sto­ści można zna­leźć nie­zli­czone war­stwy. Jeden byt pły­nie po powierzchni dru­giego. Chaos może je zabu­rzyć sztor­mami, pły­wami i nie­prze­wi­dy­wal­nymi prą­dami mor­skimi, wywo­łu­jąc strasz­liwy tumult. Wybra­li­śmy jeden z tych prą­dów, potworną, nie­po­ha­mo­waną siłę, i posta­no­wi­li­śmy stać się jej prze­wod­ni­kami, kie­ro­wać jej kur­sem nie­po­strze­że­nie i bez żad­nych kon­ku­ren­tów. Naszym zamia­rem jest użyć jed­nej siły prze­ciwko dru­giej i dopro­wa­dzić do ich wza­jem­nego uni­ce­stwie­nia. Bie­rzemy na sie­bie wielką odpo­wie­dzial­ność, ale jedyna nadzieja na suk­ces leży w nas, w tym, co zamie­rzamy dzi­siaj uczy­nić. W imię groty Denul przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Ból, który dotąd czuł Dejim, ustą­pił. D’ivers na­dal był uwię­ziony i nie mógł się poru­szyć, ale czuł, że jego ciało zdro­wieje.

– Musimy wyra­zić żal z powodu nad­cho­dzą­cej śmierci hono­ro­wego sługi – oznaj­mił czwarty Bez­i­mienny. – Nie­stety, nasza żałoba musi trwać krótko i w związku z tym nie będzie godna nie­szczę­snej ofiary. Rzecz jasna, nie jest to dla nas jedyny powód do żalu. Ufam, że wszy­scy pogo­dzi­li­śmy się już z tym dru­gim, gdyż w prze­ciw­nym razie nie byłoby nas tutaj. W imię groty D’riss przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Sie­dem dusz Dejima Nebrahla oddzie­liło się od sie­bie. Był d’iver­sem, ale rów­nież czymś znacz­nie wię­cej. Nie był sied­mioma, które są jed­nym – choć to rów­nież można było uznać za prawdę – lecz sied­mioma odręb­nymi toż­sa­mo­ściami, nie­za­leż­nymi, ale połą­czo­nymi nie­ro­ze­rwalną wię­zią.

– Nie rozu­miemy jesz­cze wszyst­kich aspek­tów cze­ka­ją­cej nas próby i dla­tego nasi nie­obecni kuzyni nie mogą zaprze­stać poszu­ki­wań – rze­kła piąta Bez­i­mienna, która była kapłanką. – Nie wolno nam nie doce­niać Tronu Cie­nia. On zgro­ma­dził zbyt wielką wie­dzę. O Azath, a być może rów­nież o nas. Nie jest jesz­cze naszym wro­giem, ale to nie czyni zeń sojusz­nika. On mnie… nie­po­koi. Chcia­ła­bym, żeby­śmy przy naj­bliż­szej oka­zji zane­go­wali jego ist­nie­nie, choć zdaję sobie sprawę, że tylko mniej­szość wyznaw­ców naszego kultu podziela tę opi­nię. Któż jed­nak mógłby lepiej ode mnie zda­wać sobie sprawę z wpływu Kró­le­stwa Cie­nia i jego nowego władcy? W imię groty Meanas przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Dejim uświa­do­mił sobie moc swych cieni, sied­miu zro­dzo­nych zeń oszu­stów, cze­ka­ją­cych dla niego w zasadzce pod­czas nie­zbęd­nych łowów, które dostar­czały mu poży­wie­nia, a także wiele przy­jem­no­ści, znacz­nie wykra­cza­ją­cej poza pełen brzuch i świeżą, cie­płą krew w żyłach. Łowy zapew­niały… domi­na­cję, a domi­na­cja była naj­wyż­szą roz­ko­szą.

– Wszystko, co dzieje się w kró­le­stwie śmier­tel­ni­ków, nadaje kształt grun­towi, po któ­rym kro­czą bogo­wie – zaczęła szó­sta z Bez­i­mien­nych. Miała nie­zwy­kły, nie­ziem­ski akcent. – Dla­tego ich kroki ni­gdy nie mogą być pewne. Nam przy­pada w udziale zada­nie przy­go­to­wa­nia gruntu, wyko­pa­nia głę­bo­kich, śmier­cio­no­śnych dołów, zasta­wie­nia puła­pek i sideł. To Bez­i­mienni je ukształ­tują, albo­wiem jeste­śmy dłońmi Azath, wyra­zi­cie­lami jej woli. Naszym zada­niem jest dopil­no­wa­nie, by wszystko pozo­stało na swoim miej­scu, uzdro­wie­nie tego, co roze­rwano, dopro­wa­dze­nie do uni­ce­stwie­nia albo wiecz­nego uwię­zie­nia naszych wro­gów. Nie zawie­dziemy. Wzy­wam moc Strza­ska­nej Groty, Kurald Emur­lahn, i przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Na świe­cie ist­niały szcze­gól­nie dogodne, frag­men­ta­ryczne ścieżki i Dejim nie­raz robił z nich dobry uży­tek. Będzie korzy­stał z nich znowu. Już nie­długo.

– Bar­gha­sto­wie, Trel­lo­wie, Tar­theno Tobla­kai – ode­zwał się basem siódmy kapłan. – To są oca­lałe strużki krwi Imas­sów, bez względu na wszel­kie zapew­nie­nia o czy­sto­ści. Podobne zapew­nie­nia są wymy­słem, ale wymy­sły rów­nież mają swój cel. Pozwa­lają odróż­niać się od innych, zmie­niają kie­ru­nek drogi poko­na­nej w minio­nych cza­sach i drogi, która ma być poko­nana w przy­szło­ści. Nadają kształt godłom na sztan­da­rach we wszyst­kich woj­nach i w ten spo­sób uspra­wie­dli­wiają rzeź. Ich celem jest potwier­dze­nie dogod­nych kłamstw. Mocą groty Tel­lann przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

W sercu zapło­nął ogień, nagły wer­bel życia. Zimne ciało stało się cie­płe.

– W mroku kryją się zamar­z­nięte światy – roz­legł się ochry­pły głos ósmego Bez­i­mien­nego. – A wraz z nimi ukrywa się tajem­nica śmierci. Jest ona jedyna w swoim rodzaju. Śmierć zja­wia się jako wie­dza. Uświa­do­mie­nie sobie, zro­zu­mie­nie, akcep­ta­cja. Jest tylko tym, niczym wię­cej i niczym mniej. Nadej­dzie czas, być może już wkrótce, gdy śmierć odkryje wła­sne obli­cze, jego nie­zli­czone aspekty, i naro­dzi się coś nowego. W imię Groty Kap­tura przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Śmierć. Ukradł mu ją pan Mrocz­nych Oga­rów. Być może była czymś, czego nale­żało pra­gnąć. Ale jesz­cze nie w tej chwili.

Dzie­wiąty kapłan zaśmiał się cicho.

– Gdzie wszystko się zaczęło, tam na końcu wróci – powie­dział. – W imię Kurald Galain, Groty Praw­dzi­wej Ciem­no­ści, przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

– I mocą Rashan przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia! – wysy­czał z nie­cier­pli­wo­ścią dzie­siąty Bez­i­mienny.

Dzie­wiąty kapłan znowu się roze­śmiał.

– Gwiazdy krążą po swych łukach, a napię­cie nara­sta – oznaj­mił jede­na­sty Bez­i­mienny. – We wszyst­kim, co czy­nimy, jest spra­wie­dli­wość. W imię groty Thyrl­lan przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia.

Wszy­scy cze­kali, aż prze­mówi dwu­na­sta Bez­i­mienna. Ona jed­nak nie powie­działa nic. Wycią­gnęła tylko szczu­płą, rdza­wo­czer­woną, pokrytą łuskami dłoń, która z całą pew­no­ścią nie była ludzka.

Dejim Nebrahl wyczuł czy­jąś obec­ność. Zimną, bez­względną inte­li­gen­cję prze­są­cza­jącą się do niego z góry. Nagle d’iversa ogar­nął strach.

– Sły­szysz mnie, t’rol­ba­rahlu?

Tak.

– Uwol­nimy cię, ale musisz za to zapła­cić. Jeśli odmó­wisz zapłaty, ode­ślemy cię z powro­tem w ciem­ność i zapo­mnie­nie.

Strach prze­ro­dził się w prze­ra­że­nie.

Jakiej zapłaty żąda­cie?

– Zga­dzasz się?

Tak.

Wyja­śniła mu, czego od niego ocze­kują. To wyda­wało się pro­ste. Nie­skom­pli­ko­wane zada­nie, które łatwo będzie wyko­nać. Dejim Nebrahl poczuł ulgę. To nie potrwa długo. W końcu ofiary nie były daleko. Gdy już d’ivers to zrobi, uwolni się od wszel­kich zobo­wią­zań i będzie miał wolną rękę.

Dwu­na­sta i ostat­nia Bez­i­mienna, znana ongiś jako Sio­stra Zło­śli­wość, opu­ściła dłoń. Wie­działa, że z dwa­na­ściorga obec­nych ona jedna prze­żyje uwol­nie­nie sro­giego demona. Albo­wiem Dejim Nebrahl będzie głodny. To było nie­for­tunne i rów­nie nie­for­tunna będzie trwoga, jaką pozo­stali poczują na widok jej ucieczki na krótko przed ata­kiem t’rol­ba­rahla. Rzecz jasna, miała swoje powody. Pierw­szy i naj­waż­niej­szy z nich wyglą­dał tak, że pra­gnęła zacho­wać życie, przy­naj­mniej jesz­cze przez pewien czas. A inne powody były wyłącz­nie jej sprawą.

– W imię groty Sta­rvald Deme­lain przy­wo­łuję rytuał uwol­nie­nia – rze­kła.

Z jej słów zro­dziła się prze­ni­ka­jąca przez uschnięty korzeń drzewa, przez kamień i pia­sek, roz­pusz­cza­jąca kolejne osłony moc entro­pii, znana światu jako ota­ta­ral.

Dejim Nebrahl wydo­stał się do świata żywych.

Jede­na­ścioro Bez­i­mien­nych zaczęło odma­wiać ostat­nie modli­twy. Więk­szość nie zdą­żyła ich dokoń­czyć.

***

Wyta­tu­owany wojow­nik, sie­dzący ze skrzy­żo­wa­nymi nogami w pew­nej odle­gło­ści od ogni­ska, uniósł głowę, sły­sząc dobie­ga­jące z dali krzyki. Spoj­rzał na połu­dnie i zoba­czył smoka, który wzniósł się ciężko nad widoczne na hory­zon­cie wzgó­rza. Jego cęt­ko­wane łuski błysz­czały w słab­ną­cym świe­tle zacho­dzą­cego słońca. Wojow­nik zmarsz­czył brwi, patrząc, jak bestia wznosi się coraz wyżej.

– Suka – mruk­nął. – Powi­nie­nem był się domy­ślić.

Usiadł z powro­tem. Krzyki już cichły. Coraz dłuż­sze cie­nie rzu­cane przez skalne wynio­sło­ści wokół jego obozu wydały mu się nagle nie­przy­jemne, gęste i brudne.

Tara­lack Veed, gral­ski wojow­nik, ostatni z krwi Ero­thów, zebrał w ustach por­cję flegmy i splu­nął na lewą dłoń, splótł ręce i roz­sma­ro­wał ją rów­no­mier­nie, a potem wygła­dził czarne, zacze­sane do tyłu włosy wystu­dio­wa­nym gestem, który spra­wił, że masa obsia­da­ją­cych je much zerwała się do lotu. Wkrótce jed­nak wró­ciły na miej­sce.

Po pew­nym cza­sie Tara­lack wyczuł, że stwo­rze­nie się nasy­ciło i ruszyło w drogę. Zga­sił ogni­sko moczem, zebrał broń i podą­żył śla­dem demona.

***

Sku­pi­sko nędz­nych chat przy skrzy­żo­wa­niu dróg miało osiem­na­stu miesz­kań­ców. Trasa bie­gnąca rów­no­le­gle do brzegu morza zwała się Trak­tem Tapur­skim. Trzy dni drogi na pół­noc stąd leżało mia­sto Ahol Tapur. Druga droga, nie­wiele wię­cej niż pokryta kole­inami ścieżka, prze­ci­nała góry Path’Apur, poło­żone daleko od brzegu, a potem bie­gła na wschód, przez kolejne dwa dni podróży, mija­jąc ten przy­sió­łek, aż wresz­cie docie­rała do traktu przy­brzeż­nego nad Morzem Ota­ta­ra­lo­wym.

Przed czte­rema stu­le­ciami była tu kwit­nąca wio­ska. Cią­gnącą się na połu­dnie od niej serię wzgórz pora­stały drzewa o twar­dym drew­nie i cha­rak­te­ry­stycz­nych pie­rza­stych liściach. Obec­nie wygi­nęły już one na całym sub­kon­ty­nen­cie Sied­miu Miast. Ich drewno świet­nie się nada­wało do rzeź­bie­nia sar­ko­fa­gów i osada sły­nęła z ich pro­duk­cji w mia­stach tak dale­kich, jak His­sar na połu­dniu, Kara­shi­mesh na zacho­dzie oraz Ehr­li­tan na połu­dnio­wym zacho­dzie. Inte­res umarł razem z ostat­nim drze­wem. Roślin­ność znik­nęła w żołąd­kach kóz, a górną war­stwę gleby porwał wiatr. Wystar­czyło jedno poko­le­nie, by wio­ska osią­gnęła obecny żało­sny stan.

Osiem­na­ścioro jej miesz­kań­ców utrzy­my­wało się z kara­wan – zaopa­try­wało je w wodę, napra­wiało uprzęże i tak dalej – ale popyt na te usługi był coraz mniej­szy. Przed dwoma laty prze­jeż­dżał tędy mala­zań­ski urzęd­nik, mam­ro­czący coś o nowym, bie­gną­cym na pod­wyż­sze­niu trak­cie oraz o gar­ni­zo­nie, ale powo­dem tych pla­nów był nie­le­galny han­del suro­wym ota­ta­ra­lem, który od tego czasu znacz­nie się zmniej­szył dzięki innym impe­rial­nym wysił­kom.

Nie­dawny bunt led­wie dotarł do świa­do­mo­ści miesz­kań­ców. Sły­szeli jedy­nie pogło­ski, cza­sami przy­no­szone tu przez posłań­ców albo bani­tów. Obec­nie jed­nak nawet oni nie odwie­dzali już przy­siółka. Tak czy ina­czej, bunty były dla innych.

Dla­tego szybko zauwa­żono pięć postaci, które nie­długo po połu­dniu wyło­niły się zza naj­bliż­szego wznie­sie­nia na pro­wa­dzą­cym w głąb lądu trak­cie. Wkrótce wia­do­mość dotarła do nomi­nal­nego przy­wódcy spo­łecz­no­ści, kowala nazwi­skiem Bara­thol Mekhar. Był on jedy­nym miesz­kań­cem przy­siółka, który się tu nie uro­dził. O jego prze­szło­ści nie wie­dziano zbyt wiele, pomi­ja­jąc to, co oczy­wi­ste: jego czarna, nie­mal onyk­sowa skóra świad­czyła, że pocho­dzi z ple­mie­nia miesz­ka­ją­cego w połu­dniowo-zachod­niej czę­ści sub­kon­ty­nentu, setki, być może tysiące mil stąd. Spi­ralne tatu­aże na policz­kach suge­ro­wały, że jest wojow­ni­kiem, podob­nie jak sieć blizn na dło­niach i przed­ra­mio­nach. Znano go jako mało­mów­nego czło­wieka, nie­ma­ją­cego żad­nych poglą­dów – a przy­naj­mniej nie­wy­ra­ża­ją­cego ich gło­śno – co czy­niło go dobrym kan­dy­da­tem na nie­ofi­cjal­nego przy­wódcę przy­siółka.

Bara­thol Mekhar wyszedł na jedyną ulicę osady i ruszył ku jej gra­nicy. Podą­żała za nim garstka doro­słych miesz­kań­ców, któ­rzy nie wyzbyli się jesz­cze cie­ka­wo­ści. Budynki po obu stro­nach drogi popa­dły w ruinę – dachy były zapad­nięte, ściany się osy­py­wały, a u ich pod­staw gro­ma­dziły się sterty pia­sku. W odle­gło­ści około sześć­dzie­się­ciu kro­ków przy­sta­nęło pięć postaci. Zamarły w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, tylko ich wystrzę­pione futra falo­wały na wie­trze. Dwie miały włócz­nie, a pozo­stałe trzy dźwi­gały na ple­cach dłu­gie, dwu­ręczne mie­cze. Wyda­wało się, że nie­któ­rym z nich bra­kuje koń­czyn.

Wzrok Bara­thola nie był już tak dobry jak kie­dyś. Mimo to…

– Jhe­lim, Filiad, idź­cie do kuźni. Powoli, nie bie­giem. Za zasłoną stoi kufer. Jest zamknięty na klucz. Wyłam­cie zamek. Wyj­mij­cie topór, tar­czę, ręka­wice i hełm. Mniej­sza z kol­czugą. Nie ma na nią czasu. Ruszaj­cie.

Bara­thol miesz­kał wśród nich już od jede­na­stu lat i przez cały ten czas ni­gdy nie wypo­wie­dział na raz tak wielu słów. Jhe­lim i Filiad wbili zdu­mione spoj­rze­nia w sze­ro­kie plecy kowala. Nagle ich trze­wia wypeł­nił strach. Odwró­cili się i ruszyli w stronę kuźni, sta­wia­jąc sztywne, prze­sad­nie dłu­gie kroki.

– To ban­dyci – wyszep­tał Kulat, pasterz, który przed sied­miu laty zarżnął swoją ostat­nią kozę, by kupić od kara­wany butelkę trunku, i od tego czasu nie robił abso­lut­nie nic. – Może cho­dzi im tylko o wodę. Nie mamy nic innego.

Gdy mówił, okrą­głe kamyki, które trzy­mał w ustach, postu­ki­wały.

– Nie cho­dzi im o wodę – zaprze­czył Bara­thol. – Idź­cie poszu­kać jakiejś broni. Cze­go­kol­wiek. Albo nie. Idź­cie do chat i nie wychodź­cie z nich.

– Na co cze­kają? – zapy­tał Kulat, gdy pozo­stali się roz­pierz­chli.

– Nie wiem – przy­znał kowal.

– Ni­gdy jesz­cze nie widzia­łem takiego ple­mie­nia. – Pasterz ssał przez chwilę kamyki. – Te futra – dodał. – Czy nie jest za gorąco, żeby je nosić? I te kościane hełmy…

– Są z kości? Masz lep­sze oczy ode mnie, Kulat.

– Tylko one są jesz­cze w porządku, Bara­thol. Krępe skur­czy­byki, co? Pozna­jesz to ple­mię?

Kowal ski­nął głową. Usły­szał cięż­kie dysze­nie Jhe­lima i Filiada, któ­rzy bie­gli w jego stronę.

– Tak mi się zdaje – odpo­wie­dział na pyta­nie Kulata.

– Będą kło­poty?

Poja­wił się Jhe­lim, zgięty pod cię­ża­rem dwu­ręcz­nego topora. Drzewce broni było okute żela­zem, z obcią­żo­nej gałki zwi­sała pętla z łań­cu­cha, a areń­ska stal obu ostrz błysz­czała sre­brzy­ście w słońcu. Broń wień­czył potrójny dziób, zaostrzony niczym grot bełtu. Mło­dzie­niec gapił się na broń, jakby była ber­łem poprzed­niego cesa­rza.

Obok Jhe­lima zatrzy­mał się Filiad, który przy­niósł żela­zne łuskowe ręka­wice, okrą­głą tar­czę oraz hełm z naszyj­ni­kiem i zasłoną kra­tową.

Bara­thol wło­żył ręka­wice. Łuski osła­niały całe przed­ra­miona, były zakoń­czone poru­sza­jącą się na zawia­sach nałok­cicą. Dolną stronę zarę­ka­wia two­rzyły poje­dyn­cze żela­zne pręty, czarne i poszczer­bione. Bie­gły od nad­garst­ków aż po łok­cie. Męż­czy­zna wziął w ręce hełm i skrzy­wił się ze zło­ścią.

– Zapo­mnie­li­ście o wyściółce. – Oddał hełm Filia­dowi. – Daj mi tar­czę. Przy­trocz mi ją do cho­ler­nego ramie­nia, Filiad. Cia­śniej. Teraz dobrze.

Kowal się­gnął po topór. Jhe­lim wyko­rzy­stał obie ręce i całą swą siłę, uno­sząc oręż wystar­cza­jąco wysoko, by Bara­thol mógł wsu­nąć prawą rękę w pętlę. Następ­nie owi­nął sobie dwu­krot­nie nad­gar­stek łań­cu­chem, zaci­snął dłoń na drzewcu i na pozór bez wysiłku wziął broń z rąk Jhe­lima.

– Zmia­taj­cie stąd – roz­ka­zał obu męż­czy­znom.

Kulat został na miej­scu.

– Idą do nas, Bara­thol.

Kowal nie odry­wał spoj­rze­nia od nie­zna­jo­mych.

– Nie jestem aż tak bar­dzo ślepy, star­cze.

– Musisz być ślepy, skoro tu sto­isz. Mówisz, że znasz to ple­mię? Może przy­szli po cie­bie? Czy to jakaś stara wen­deta?

– Nie­wy­klu­czone – przy­znał Bara­thol. – W takim przy­padku nie powinno wam nic gro­zić. Jak już mnie zała­twią, to sobie pójdą.

– Skąd masz pew­ność?

– Nie mam. – Bara­thol uniósł topór, trzy­ma­jąc go w goto­wo­ści. – Z T’lan Imas­sami ni­gdy nic nie wia­domo.

Księga pierw­sza

Bóg o tysiącu pal­ców

Weszłam krętą ścieżką do doliny, Gdzie niskie kamienne murki oddzie­lały od sie­bie pola i domo­stwa, A każda sta­ran­nie wymie­rzona działka miała swe miej­sce w pla­nie Dobrze zro­zu­mia­łym dla wszyst­kich miesz­kań­ców. Ich zada­niem było kie­ro­wać wędrów­kami i powi­ta­niami za dnia, A naj­czar­niej­szą nocą słu­żyć pomocną dło­nią, Pro­wa­dzić z powro­tem do drzwi domu i tań­czą­cych z rado­ści psów. Szłam tam­tędy, dopóki nie zatrzy­mał mnie sta­rzec, Który roz­pro­sto­wał zgar­biony od pracy grzbiet, by zadać mi pyta­nie, A w jego uśmie­chu były wyra­cho­wa­nie i osąd. Popro­si­łam, by opo­wie­dział mi wszystko, co wie O kra­inach leżą­cych na zachód od doliny. Odpo­wie­dział mi z ulgą, że są tam mia­sta Wiel­kie i pełne wsze­la­kich nie­zwy­kło­ści, Król i skłó­ceni kapłani roz­ma­itych bogów. Dodał też, że widział kie­dyś obłoki pyłu Wzbite przez armię zmie­rza­jącą na wojnę Toczoną z pew­no­ścią gdzieś na zim­nym połu­dniu. Tak oto dowie­dzia­łam się wszyst­kiego, co wie­dział, Nie było tego wiele, bo nie opusz­czał doliny od uro­dze­nia, Ni­gdy niczego nie poznał ani nie miał, A prawdę mówiąc, ni­gdy nie żył. Tak to już jest z nisko posta­wio­nymi, We wszyst­kich cza­sach i miej­scach, że ich cie­ka­wość Jest nie­na­ostrzona i prze­rdze­wiała, choć zadał sobie trud, By zapy­tać, kim jestem, skąd przy­by­wam i dokąd zmie­rzam. Odpo­wie­dzia­łam mu z bled­ną­cym uśmie­chem, Że zmie­rzam do lud­nych miast, ale z koniecz­no­ści Muszę naj­pierw przejść tędy, a on jesz­cze nie spo­strzegł, Że jego psy leżą bez ruchu na ziemi, Albo­wiem pozwo­lono mi oznaj­mić, że oto nade­szłam, Ja, Pani Zarazy, co, nie­stety, było zapo­wie­dzią Znacz­nie szer­szego planu.

Pozwo­le­nie dla Poliel Rybak kel Tath

Roz­dział pierw­szy

W dzi­siej­szych cza­sach na uli­cach aż kłębi się od kłamstw.

Wielki mag Tay­schrenn pod­czas koro­na­cji cesa­rzo­wej Laseen. Zapi­sane przez histo­ryka impe­rial­nego Duikera

1164 rok snu Pożogi Pięć­dzie­siąt osiem dni po egze­ku­cji sha’ik

Ran­kiem zbłą­kane wia­try wypeł­niły powie­trze obło­kami pyłu i dla­tego ubra­nia oraz skóry wszyst­kich, któ­rzy przy­szli pod wschod­nią bramę Ehr­li­tanu, pokry­wał kurz koloru czer­wo­nych pia­skow­co­wych wzgórz. Kupcy, piel­grzymi, poga­nia­cze bydła i wędrowcy poja­wiali się jeden po dru­gim przed obli­czem straż­ni­ków, jak wycza­ro­wani. Wyła­niali się ze skłę­bio­nych obło­ków i kryli po zawietrz­nej stro­nie bramy, pochy­la­jąc głowy i osła­nia­jąc przy­mru­żone oczy fał­dami brud­nego płótna. Za poga­nia­czami lazły pokryte rdzawą sko­rupą kozy; konie i woły zwie­szały nisko łby, a ich noz­drza oraz oczy ota­czały pier­ście­nie pozle­pia­nego pyłu. Ze szpar mię­dzy deskami skła­da­ją­cymi się na dna wozów sypał się z sze­le­stem piach. Straż­nicy gapili się na to wszystko, myśląc tylko o końcu służby, kąpieli, posił­kach oraz cie­płych cia­łach, które były należną nagrodą za wyko­nany obo­wią­zek.

Zwró­cili uwagę na wędru­jącą na pie­chotę kobietę, ale z cał­ko­wi­cie nie­wła­ści­wych powo­dów. Choć spo­wi­jały ją jedwa­bie, a głowę i twarz skry­wała pod chu­stą, warto było się za nią obej­rzeć, choćby tylko z uwagi na gra­cję, z jaką kro­czyła, i na jej roz­ko­ły­sane bio­dra. Straż­nicy jako męż­czyźni byli nie­wol­ni­kami swej wyobraźni i z łatwo­ścią dośpie­wali sobie resztę.

Zauwa­żyła, że przy­cią­gnęła na moment ich uwagę. Rozu­miała, dla­czego tak się stało, i nie przej­mo­wała się tym. Gorzej byłoby, gdyby jeden ze straż­ni­ków – albo obaj – był kobietą. Kobiety mogłyby zadać sobie pyta­nie, dla­czego przy­szła do mia­sta na pie­chotę, i to aku­rat tą drogą, która przez wiele mil wiła się przez spa­lone słoń­cem, nie­mal cał­ko­wi­cie mar­twe wzgó­rza, a potem przez kolejne mile bie­gła krań­cem bar­dzo rzadko zalud­nio­nego buszu. Jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kły był fakt, że nie miała żad­nych zapa­sów, a jej mięk­kie moka­syny wyglą­dały na nie­mal nowe. Gdyby straż­nicy byli kobie­tami, zatrzy­ma­liby ją i zadali kilka trud­nych pytań, a ona nie czuła się gotowa odpo­wie­dzieć na nie zgod­nie z prawdą.

Mieli więc szczę­ście, że byli męż­czy­znami. Rów­nie for­tunny oka­zał się dla nich roz­koszny wabik męskiej wyobraźni, dzięki któ­remu ich spoj­rze­nia śle­dziły ją, gdy szła ulicą, wolne od podej­rzeń, lecz namięt­nie roz­bie­ra­jące przy każ­dym, tylko lekko prze­sa­dzo­nym ruchu bio­der.

Dotarła do skrzy­żo­wa­nia, skrę­ciła w lewo i po paru chwi­lach znik­nęła im z oczu. W mie­ście wiatr był słab­szy, choć tu rów­nież z nieba sypał się pył, pokry­wa­jący wszystko jed­no­barwną war­stewką. Kobieta prze­dzie­rała się przez tłum, powoli, ulica za ulicą, kre­śląc spi­ralę zacie­śnia­jącą się wokół Jen’rahb, cen­tral­nego telu Ehr­li­tanu. W ogrom­nych, skła­da­ją­cych się z wielu warstw ruinach miesz­kały tylko szkod­niki, czworo- i dwu­nożne. Gdy wresz­cie ujrzała przed sobą zawa­lone budynki, zna­la­zła pobli­ską gospodę, skrom­nie wyglą­da­jący przy­by­tek, który nie miał ambi­cji stać się czymś wię­cej niż loka­lem dla miej­sco­wych. W poko­jach na pię­trze miesz­kało tu kilka kurew, a w pomiesz­cze­niu na dole sie­działo kil­ku­na­stu sta­łych bywal­ców.

Przy wej­ściu do gospody znaj­do­wała się zwień­czona łukiem brama pro­wa­dząca do małego, nie­zbyt zadba­nego ogrodu. Kobieta weszła do bramy, żeby strze­pać kurz z ubra­nia, potem zbli­żyła się do płyt­kiej, peł­nej muli­stej wody niecki znaj­du­ją­cej się pod try­ska­jącą sen­nie fon­tanną. Odwi­nęła chu­stę i spry­skała sobie twarz, żeby oczy prze­stały ją szczy­pać.

Potem weszła do gospody.

Pano­wał tam pół­mrok, a dym z komin­ków, lamp oliw­nych i rdza­wego liścia uno­sił się aż pod skle­pie­nie. Lokal był wypeł­niony w trzech czwar­tych i przy każ­dym sto­liku ktoś sie­dział. Jakiś mło­dzie­niec opo­wia­dał zdy­szany o swo­jej przy­go­dzie, z któ­rej led­wie uszedł z życiem. Prze­cho­dząc obok chło­paka, kobieta pozwo­liła sobie na blady uśmie­szek.

Zna­la­zła miej­sce przy szynk­wa­sie i wezwała gestem obsłu­gu­ją­cego. Męż­czy­zna pod­szedł, przy­glą­da­jąc się jej uważ­nie. Zamó­wiła butelkę ryżo­wego wina, posłu­gu­jąc się ehr­lij­skim bez śladu akcentu.

Szyn­karz, usły­szaw­szy zamó­wie­nie, wsu­nął rękę pod kon­tuar. Roz­legł się brzęk bute­lek.

– Mam nadzieję, że nie liczysz na coś god­nego tej nazwy, dziew­czyno – powie­dział po mala­zań­sku. Wypro­sto­wał się, strzą­snął kurz z gli­nia­nej flaszki i spoj­rzał na zatyczkę. – Ta przy­naj­mniej jest zamknięta.

– Niech będzie – zgo­dziła się, na­dal mówiąc w miej­sco­wym dia­lek­cie. Poło­żyła na bla­cie trzy srebrne pół­księ­życe.

– Masz zamiar wypić całą butelkę?

– Będę musiała się doczoł­gać do jakie­goś pokoju na górze – odparła, wycią­ga­jąc zatyczkę. Obsłu­gu­jący posta­wił na barze bla­szany kie­lich. – Takiego z zam­kiem – dodała.

– Oponn się do cie­bie uśmiech­nęli. Wła­śnie jeden się zwol­nił.

– To świet­nie.

– Jesteś z armii Dujeka? – zapy­tał.

Napeł­niła kie­lich bursz­ty­no­wym, lekko męt­na­wym pły­nem.

– Nie – odparła. – Czemu pytasz? Czy jest tutaj?

– Mała jej część – wyja­śnił. – Główne siły wyma­sze­ro­wały przed sze­ścioma dniami. Oczy­wi­ście zosta­wili tu gar­ni­zon. Dla­tego się zasta­na­wia­łem…

– Nie służę w żad­nej armii.

Uci­szył go jej ton, dziw­nie zimny i bez­barwny. Po paru chwi­lach szyn­karz prze­szedł do następ­nego klienta.

Zaczęła pić. Powoli wykoń­czyła całą butelkę. Na dwo­rze stop­niowo robiło się coraz ciem­niej, w gospo­dzie było coraz tłocz­niej, ludzie mówili gło­śniej, a łok­cie i barki potrą­cały ją coraz czę­ściej. Igno­ro­wała obma­cu­jące ją w prze­lo­cie ręce oraz spoj­rze­nia rzu­cane na tru­nek w jej kie­li­chu.

Wresz­cie wysą­czyła ostat­nią kro­plę, odwró­ciła się, prze­szła nie­pew­nym kro­kiem przez tłum i po chwili dotarła do scho­dów. Weszła na nie ostroż­nie, jedną ręką trzy­ma­jąc się chwiej­nej porę­czy. Zda­wała sobie nie­ja­sno sprawę, że ktoś za nią idzie, co raczej nie było zasko­cze­niem.

Weszła na pomost i oparła się ple­cami o ścianę.

Nie­zna­jomy pod­szedł do niej. Na jego twa­rzy na­dal malo­wał się głupi uśmie­szek, który znik­nął nagle, gdy sztych szty­letu dotknął jego skóry tuż pod lewym okiem.

– Wra­caj na dół – roz­ka­zała.

Po policzku męż­czy­zny spły­nęła krwawa łza, która zatrzy­mała się w kąciku żuchwy. Nie­zna­jomy drżał. Wzdry­gnął się z bólu, gdy nóż wbił się jesz­cze głę­biej.

– Pro­szę – wyszep­tał.

Kobieta zachwiała się lekko, nie­chcący roz­ci­na­jąc mu poli­czek. Na szczę­ście cię­cie poszło w dół, nie w stronę oka. Męż­czy­zna krzyk­nął i zato­czył się do tyłu, uno­sząc dło­nie do twa­rzy, by zaha­mo­wać krwa­wie­nie. Potem zszedł, poty­ka­jąc się, na dół.

Dobie­gły stam­tąd krzyki, a potem ochry­pły śmiech.

Kobieta przyj­rzała się nożowi, który trzy­mała w dłoni, zasta­na­wia­jąc się, skąd się wziął i czyja krew po nim spływa.

Nie­ważne.

Poszła szu­kać swo­jego pokoju i po pew­nym cza­sie go zna­la­zła.

***

Potężna burza pia­skowa miała natu­ralne pocho­dze­nie. Zro­dziła się na Jhag Odhan i zmie­rzała po lewo­skręt­nej spi­rali, ku sercu sub­kon­ty­nentu Sied­miu Miast. Wichura prze­miesz­czała się w kie­runku pół­noc­nym po wschod­niej stro­nie wzgórz, skal­nych wynio­sło­ści i sta­rych gór ota­cza­ją­cych Świętą Pusty­nię Raraku – która obec­nie prze­ro­dziła się w morze – a na tere­nie samego pasma roz­pę­tała się wojna pio­ru­nów, widoczna aż w mia­stach Pan’potsun i G’danis­ban. Potem burza zawró­ciła na zachód i roz­po­starła skłę­bione ramiona. Jedno ude­rzyło w Ehr­li­tan, a póź­niej roz­pro­szyło się nad Morzem Ehr­li­tań­skim, dru­gie dotarło do mia­sta Pur Atrii. Tym­cza­sem zasad­ni­czy ośro­dek burzy zawró­cił w głąb lądu, znowu przy­brał na sile i runął na pół­nocne zbo­cza Tha­lasu, ogar­nia­jąc mia­sta Hatras i Y’Gha­tan. Następ­nie po raz ostatni skie­ro­wał się na połu­dnie. To była natu­ralna burza, być może ostatni dar prasta­rych duchów Raraku.

Ucie­ka­jąca armia Leomana od Cepów rado­wała się z niego. Ludzie gnali z wia­trem całymi dniami, które prze­cho­dziły w tygo­dnie. Ota­cza­jący ich świat stał się tylko ścianą wiszą­cego w powie­trzu pia­sku. Ten widok był tym bar­dziej gorzki, że przy­po­mi­nał ucie­ki­nie­rom ich umi­ło­wane Tor­nado, młot sha’ik i Dryjhny Apo­ka­lip­tycz­nej. Jed­nakże nawet w gory­czy można odna­leźć życie i zba­wie­nie.

Mala­zań­ska armia Tavore nie prze­sta­wała ich ści­gać. Mala­zań­czycy nie śpie­szyli się już jed­nak z tak nie­roz­ważną głu­potą, jak w pierw­szych dniach po śmierci sha’ik i roz­bi­ciu buntu. Łowy były teraz prze­my­śla­nym, zgod­nym z zasa­dami tak­tyki pości­giem za ostat­nią zor­ga­ni­zo­waną siłą prze­ciw­sta­wia­jącą się impe­rium. Siłą, która ponoć posia­dała Świętą Księgę Dryjhny, arte­fakt będący ostat­nią nadzieją dla roz­bi­tych bun­tow­ni­ków z Sied­miu Miast.

Leoman od Cepów nie miał tej księgi, lecz mimo to prze­kli­nał ją codzien­nie. Wywar­ki­wał prze­kleń­stwa z nie­mal reli­gij­nym zapa­łem i prze­ra­ża­jącą pomy­sło­wo­ścią. Na szczę­ście zawo­dzący ochry­ple wicher uno­sił słowa i sły­szał je tylko Corabb Bhi­lan Thenu’alas, jadący obok swego dowódcy. Gdy Leoman męczył się tą tyradą, zaj­mo­wał się knu­ciem wymyśl­nych pla­nów znisz­cze­nia wolu­minu, jeśli tylko wpad­nie w jego ręce. „Ogień, koń­ski mocz, żółć, zapa­la­jące środki Moran­thów, brzuch smoka” – wyli­czał wszyst­kie te pomy­sły, jeden po dru­gim, aż wresz­cie wyczer­pany nie­usta­jącą lita­nią Corabb poga­niał słab­ną­cego wierz­chowca, by dołą­czyć do innych, roz­sąd­niej­szych bun­tow­ni­ków.

Ci z kolei zasy­py­wali go peł­nymi lęku pyta­niami, spo­glą­da­jąc z nie­po­ko­jem na Leomana. Co on mówił?

Corabb odpo­wia­dał im, że to modli­twy. Nasz dowódca całymi dniami modli się do Dryjhny. Leoman od Cepów to pobożny czło­wiek, zapew­niał.

Tak pobożny, jak można się było tego spo­dzie­wać. Bunt się zała­my­wał, odpły­wał z wia­trem. Mia­sta kapi­tu­lo­wały jedno po dru­gim, gdy tylko poja­wiały się impe­rialne armie i okręty. Oby­wa­tele zwra­cali się prze­ciwko sąsia­dom, poszu­ku­jąc z zapa­łem zbrod­nia­rzy, któ­rych można będzie oskar­żyć o nie­zli­czone okru­cień­stwa popeł­nione pod­czas powsta­nia. Nie­daw­nych boha­te­rów wyda­wano powra­ca­ją­cym oku­pan­tom, podob­nie jak drob­nych tyra­nów. Wszy­scy łak­nęli krwi. Takie to zło­wro­gie wie­ści przy­no­siły im kara­wany, które napo­ty­kali na dro­dze ucieczki. Z każdą podobną wia­do­mo­ścią twarz Leomana posęp­niała coraz bar­dziej, jakby ze wszyst­kich sił sta­rał się spę­tać nara­sta­jący w nim gniew.

To sku­tek roz­cza­ro­wa­nia, powta­rzał sobie Corabb, za każ­dym razem pod­kre­śla­jąc tę myśl prze­cią­głym wes­tchnie­niem. Ludzie z Sied­miu Miast bar­dzo szybko wyrze­kli się wol­no­ści zdo­by­tej kosz­tem tak wielu ofiar. Była to w rze­czy samej gorzka prawda, trafny komen­tarz na temat pod­ło­ści ludz­kiej natury. Czyżby więc wszystko to miało pójść na marne? Jak pobożny wojow­nik mógłby nie poczuć palą­cego duszę roz­cza­ro­wa­nia? Ile dzie­sią­tek tysięcy ludzi zgi­nęło? I w imię czego?

Corabb prze­ko­ny­wał sam sie­bie, że rozu­mie swego dowódcę. Rozu­mie, że Leoman nie może jesz­cze dać za wygraną. Nie­wy­klu­czone, że ni­gdy nie będzie to dla niego moż­liwe. Upo­rczywe trzy­ma­nie się marze­nia nada­wało sens wszyst­kiemu, co wyda­rzyło się przed­tem.

To były skom­pli­ko­wane myśli. Corabb musiał przez wiele godzin sku­piać się z zasę­pioną miną, by je sfor­mu­ło­wać, doko­nać nie­zwy­kłego skoku do ciała i umy­słu dru­giego czło­wieka, spoj­rzeć na świat jego oczyma, choćby tylko przez moment, nim się wycofa, zdez­o­rien­to­wany i upo­ko­rzony. Uświa­do­mił sobie wów­czas, co czyni ludzi wiel­kimi wodzami albo przy­wód­cami państw. Pojął na krótką chwilę ela­stycz­ność ich inte­li­gen­cji, zdol­ność zmie­nia­nia per­spek­tywy, spo­glą­da­nia na rzecz ze wszyst­kich stron. Prawdę mówiąc, sam potra­fił tylko trzy­mać się jed­nej wizji – swej wła­snej – pośród całego cha­osu, jakim ota­czał go świat.

Corabb świet­nie zda­wał sobie sprawę, że gdyby nie jego dowódca, czułby się cał­ko­wi­cie zagu­biony.

Leoman uniósł urę­ka­wicz­nioną dłoń i ski­nął na niego. Corabb popę­dził konia kop­nię­ciem i dołą­czył do dowódcy.

Ukryta w cie­niu kap­tura, osło­nięta płót­nem twarz zwró­ciła się w jego stronę, ukryte w skó­rza­nej ręka­wicy palce zdjęły z ust brudny jedwab.

– Gdzie jeste­śmy, w imię Kap­tura?! – wykrzyk­nął Leoman, by Corabb mógł go usły­szeć.

Corabb rozej­rzał się wokół, mru­żąc powieki, a potem wes­tchnął.

***

Źró­dłem dra­matu stał się jej palec, który wyżło­bił szo­ku­jący rów na dobrze wydep­ta­nej ścieżce. Zbite z tropu mrówki krę­ciły się jak sza­lone. Samar Dev przy­glą­dała się, jak pro­te­stują wście­kle prze­ciwko tej znie­wa­dze. Żoł­nie­rze uno­sili głowy i roz­chy­lali sze­roko żuwaczki, jakby chcieli rzu­cić wyzwa­nie bogom. Albo, w tym przy­padku, umie­ra­ją­cej powoli z pra­gnie­nia kobie­cie.

Leżała na boku w cie­niu wozu. Przed chwilą minęło połu­dnie i pogoda była bez­wietrzna. Upał cał­ko­wi­cie pozba­wił jej członki sił. Nie wyda­wało się praw­do­po­dobne, by była w sta­nie kon­ty­nu­ować swój atak na mrówki. Ta myśl wypeł­niła ją na moment żalem. Sia­nie cha­osu w ich prze­wi­dy­wal­nym, ogra­ni­czo­nym i nędz­nym życiu wyda­wało się war­to­ścio­wym zaję­ciem. No cóż, może nie­ko­niecz­nie war­to­ścio­wym, ale z pew­no­ścią inte­re­su­ją­cym. Jej ostatni dzień pośród żywych miał się zazna­czyć god­nymi bogów myślami.

Wtem uwagę Samar przy­cią­gnął jakiś ruch. Coś wzbiło obłoki pyłu. Sły­szała coraz gło­śniej­szy grzmot, nio­sący się echem niczym bicie w pod­ziemny bęben. Bie­gnący przez Uga­rat Odhan szlak, przy któ­rym leżała, nie nale­żał do uczęsz­cza­nych. Wywo­dził się z daw­nych cza­sów, gdy licz­nymi trak­tami wędro­wały tu kara­wany, prze­wo­żące towary mię­dzy kil­ku­na­stoma wiel­kimi mia­stami, a ich ser­cem był sta­ro­żytny Uga­rat. Wszyst­kie te mia­sta poza samym Uga­ratem oraz zbu­do­wa­nym na brze­gach rzeki Kay­hu­mem były mar­twe od co naj­mniej tysiąca lat.

Nie­mniej jed­nak mogło się oka­zać, że jeden jeź­dziec to i tak o jed­nego zbawcę za dużo, jako że Samar była kobietą o obfi­tych, atrak­cyj­nych kształ­tach, a do tego była tu sama. Opo­wia­dano, że cza­sami z tych nie­mal cał­ko­wi­cie zapo­mnia­nych szla­ków korzy­stają ban­dyci i łupieżcy, prze­miesz­cza­jący się mię­dzy tra­sami kara­wan. Tego rodzaju ludzie nie sły­nęli z wiel­ko­dusz­no­ści.

Tętent kopyt był coraz bliż­szy i gło­śniej­szy. Potem zwie­rzę zwol­niło, nad Samar Dev prze­to­czyła się chmura gorą­cego pyłu, a po chwili roz­le­gło się koń­skie par­sk­nię­cie, brzmiące dziw­nie dra­pież­nie. Następ­nie usły­szała, że jeź­dziec zesko­czył na zie­mię i ruszył cichutko w jej stronę.

Kto to może być? Dziecko? Kobieta?

Na ziemi, za cie­niem rzu­ca­nym przez wóz poja­wił się drugi cień. Samar Dev odwró­ciła głowę, spo­glą­da­jąc na nie­zna­jo­mego, który wyszedł zza pojazdu i spoj­rzał na nią.

Nie, to nie było dziecko ani kobieta. Prze­mknęło jej przez głowę, że to może w ogóle nie jest czło­wiek. Na nie­wia­ry­god­nie sze­ro­kie plecy zjawa miała narzu­cone wystrzę­pione białe futro. Wisiał na nich krze­mienny miecz o ręko­je­ści owi­nię­tej w nie­wy­pra­wioną skórę. Samar zamru­gała, pró­bu­jąc wypa­trzyć wię­cej szcze­gó­łów, ale utrud­niało jej to jasne niebo za ple­cami przy­by­sza. Olbrzym kro­czący cicho jak pustynny kot, wizja rodem z kosz­maru, halu­cy­na­cja.

Nagle prze­mó­wił, ale z całą pew­no­ścią nie do niej.

– Będziesz musiał zacze­kać na posi­łek, Havok. Ona jesz­cze żyje.

– Havok żywi się mar­twymi kobie­tami? – zapy­tała ochry­płym gło­sem Samar. – Z kim podró­żu­jesz?

– Nie z kim – popra­wił ją olbrzym. – Na kim. – Pod­szedł bli­żej i przy­kuc­nął obok Samar. Trzy­mał coś w dło­niach – bukłak z wodą – ale kobieta nie mogła ode­rwać spoj­rze­nia od jego twa­rzy, któ­rej ostre, syme­tryczne rysy zamie­nił w sza­lony chaos tatuaż roz­bi­tego szkła, piętno zbie­głego nie­wol­nika. – Widzę twój wóz – oznaj­mił nie­zna­jomy, mówiąc z dziw­nym akcen­tem w języku pustyn­nych ple­mion. – Ale gdzie jest zwie­rzę, które go cią­gnęło?

– Leży w środku – wyja­śniła.

Posta­wił bukłak u jej boku, wypro­sto­wał się, pod­szedł do wozu i zaj­rzał do niego.

– Tam jest mar­twy męż­czy­zna.

– Tak, to on. Nie wytrzy­mał.

– Cią­gnął ten wóz? Nic dziw­nego, że umarł.

Zdo­łała zaci­snąć dło­nie na szyjce bukłaka. Wyjęła zatyczkę i unio­sła naczy­nie do ust. Cie­pła, pyszna woda.

– Widzisz te dwie dźwi­gnie obok niego? – zapy­tała. – Poru­sza­jąc nimi, napę­dza się wóz. To mój wyna­la­zek.

– Dla­czego do tak cięż­kiej pracy wyna­ję­łaś sta­ruszka?

– To był poten­cjalny inwe­stor. Chciał się sam prze­ko­nać, w jaki spo­sób to działa.

Olbrzym chrząk­nął. Zauwa­żyła, że przy­gląda się jej uważ­nie.

– Dobrze sobie radzi­li­śmy – zapew­niła. – Z początku. Nie­stety, naj­słab­szy ele­ment nie wytrzy­mał. Nasza wyprawa miała trwać tylko pół dnia, ale on odje­chał za daleko, a potem padł tru­pem. Chcia­łam wró­cić na pie­chotę, ale zła­ma­łam stopę…

– Jak to się stało?

– Kop­nę­łam koło. Tak czy ina­czej, nie mogę cho­dzić.

Wciąż gapił się na nią jak wilk na ran­nego zająca. Pocią­gnęła kolejny łyk wody.

– Czy zamie­rzasz zacho­wać się wobec mnie bru­tal­nie? – zapy­tała.

– To krwawy olej popy­cha teblor­skich wojow­ni­ków do gwał­tów. Ja go nie mam. Już od wielu lat nie wzią­łem kobiety siłą. Jesteś z Uga­ratu?

– Tak.

– Muszę się dostać do mia­sta, uni­ka­jąc kło­po­tów.

– Mogę ci w tym pomóc.

– Nie chcę przy­cią­gać niczy­jej uwagi.

– Nie jestem pewna, czy to moż­liwe.

– Obie­caj, że mi to umoż­li­wisz, a zabiorę cię ze sobą.

– To nie jest uczciwa pro­po­zy­cja. Jesteś o połowę wyż­szy od prze­cięt­nego męż­czy­zny. Masz tatu­aże. Jeź­dzisz na koniu, który żywi się ludźmi, zakła­da­jąc, że to koń, nie enkar’al. Mam też wra­że­nie, że nosisz futro bia­łego niedź­wie­dzia.

Odwró­cił się od wozu.

– Zgoda! – zawo­łała pośpiesz­nie. – Coś wymy­ślę.

Znowu do niej pod­szedł, wziął bukłak i zarzu­cił go na ramię, a potem zła­pał jedną ręką Samar za pas i uniósł ją. Prawą nogę kobiety prze­szył ból. Zła­mana stopa zwi­sała bez­wład­nie.

– Na Sie­dem Oga­rów! – wysy­czała. – Czy chcesz mnie zupeł­nie pozba­wić god­no­ści?

Wojow­nik bez słowa zaniósł ją do cze­ka­ją­cego konia. Samar zoba­czyła, że nie jest to enkar’al, ale rów­nież nie do końca koń. Wiel­kie, chude zwie­rzę o jasnej sier­ści miało srebrną grzywę i ogon, a oczy czer­wone jak krew. Nie nosiło sio­dła ani strze­mion i miało tylko jedną wodzę.

– Stań na zdro­wej nodze – pole­cił olbrzym, uno­sząc ją do pionu. Potem zła­pał za zakoń­czony pętlą sznur i wsko­czył na koń­ski grzbiet.

Zdy­szana, oparta o konia Samar Dev prze­bie­gła wzro­kiem wzdłuż podwój­nego sznura i zorien­to­wała się, że jeź­dziec wle­cze coś za sobą. Dwa ogromne, gni­jące łby. Nale­żały do psów albo niedź­wie­dzi, tak samo nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kich jak on.

Wojow­nik wycią­gnął rękę, bez­ce­re­mo­nial­nie pod­cią­gnął Samar w górę i posa­dził za sobą. Znowu zalały ją fale bólu. Poczuła zbli­ża­jącą się ciem­ność.

– Nie chcę przy­cią­gać uwagi – powtó­rzył.

Samar Dev obej­rzała się na dwa odcięte łby.

– To się rozu­mie samo przez się – mruk­nęła.

***

W izdebce było ciemno, pach­niało stę­chli­zną i potem. Dwa wąskie, pro­sto­kątne otwory w ścia­nie tuż pod niskim sufi­tem prze­pusz­czały do środka powiewy chłod­nego noc­nego powie­trza, przy­wo­dzące na myśl wes­tchnie­nia cze­ka­ją­cego świata. Na zwi­niętą na pod­ło­dze obok wąskiego łóżka kobietę świat będzie jed­nak musiał pocze­kać jesz­cze przez dłuż­szą chwilę. Oplo­tła ręce wokół unie­sio­nych kolan, opu­ściła głowę oto­czoną wień­cem czar­nych, pozle­pia­nych od tłusz­czu wło­sów i zaczęła pła­kać. A płacz jest cał­ko­wi­tym zamknię­ciem się w sobie, w wewnętrz­nej prze­strzeni znacz­nie bar­dziej bez­li­to­snej i nie­mi­ło­sier­nej niż wszystko, co można zna­leźć na zewnątrz.

Pła­kała nad męż­czy­zną, któ­rego opu­ściła, by uciec przed bólem, jaki widziała w jego oczach. Miłość do niej kazała mu podą­żać za nią, śle­dzić jej kroki, ale ni­gdy nie zdo­łał się do niej zbli­żyć. Nie mogła mu na to pozwo­lić. Zdobne wzory na skó­rze kap­tu­ro­wego węża miały hip­no­ty­zu­jący urok, ale to nie zna­czyło, że jego uką­sze­nie nie jest śmier­telne. Ona była taka sama. Nie było w niej nic, co byłoby warte prze­moż­nego daru miło­ści. A przy­naj­mniej ona cze­goś takiego w sobie nie dostrze­gała. Nic, co byłoby jego godne.

Uczy­nił się śle­pym na tę prawdę, i to wła­śnie była jego wada, nie­do­sko­na­łość, którą cecho­wał się zawsze. Chęć, być może potrzeba, uwie­rze­nia w dobro, tam gdzie nie można go było zna­leźć. Nie była w sta­nie znieść jego miło­ści. Nie pozwoli, by podą­żył za nią jej ścieżką.

Koty­lion to rozu­miał. Bóg wnik­nął wzro­kiem w tę śmier­telną ciem­ność rów­nie łatwo, jak sama Apsa­lar. W sło­wach i chwi­lach mil­cze­nia, które wymie­niała z boskim patro­nem skry­to­bój­ców, nie było nic skry­wa­nego. Rozu­mieli się nawza­jem. Zada­nia, jakie przed nią posta­wił, miały naturę zgodną z jego aspek­tem i pasu­jącą do jej talen­tów. Gdy kogoś uznano już za win­nego, nie mógł się obu­rzać na wyrok. Ona jed­nak nie była bogi­nią, nie odda­liła się od czło­wie­czeń­stwa tak daleko, by znaj­do­wać w amo­ral­no­ści pocie­sze­nie, azyl przed wła­snymi uczyn­kami. Coraz trud­niej było jej to wszystko zno­sić.

Nie będzie za nią tęsk­nił długo. Stop­niowo otwo­rzą mu się oczy. Dostrzeże inne moż­li­wo­ści. W końcu towa­rzy­szyły mu teraz dwie kobiety. Dowie­działa się o tym od Koty­liona. Tak jest. Rany się zagoją i nie będzie sam długo. Była tego pewna.

To z nawiązką wystar­czało, by skło­nić ją do jesz­cze inten­syw­niej­szego uża­la­nia się nad sobą.

Nie­mniej jed­nak miała do wyko­na­nia parę zadań i nie mogła sobie pozwo­lić na zbyt dłu­gie ule­ga­nie tej nie­po­żą­da­nej sła­bo­ści. Apsa­lar unio­sła powoli głowę i przyj­rzała się przez łzy wnę­trzu skrom­nej izby. Usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, jak się tu zna­la­zła. Głowa ją bolała, a w gar­dle miała pusty­nię. Otarła łzy z policz­ków i wypro­sto­wała się powoli. Za oczyma czuła pul­su­jący ból.

Z dołu dobie­gały typowe dla gospody dźwięki: liczne głosy, pijacki śmiech. Apsa­lar zna­la­zła płaszcz z jedwab­nym pod­szy­ciem, odwró­ciła go na lewą stronę i zarzu­ciła na ramiona. Potem otwo­rzyła drzwi i wyszła na kory­tarz. We wnę­kach w ścia­nie paliły się migo­tli­wym pło­mie­niem dwie lampki oliwne. Na końcu widać było poręcz i schody. Z pokoju naprze­ciwko dobie­gały stłu­mione odgłosy miło­ści. Krzyki kobiety brzmiały zbyt melo­dra­ma­tycz­nie, by można je było uznać za auten­tyczne. Apsa­lar słu­chała ich jesz­cze przez chwilę, zasta­na­wia­jąc się, co w ich brzmie­niu tak ją nie­po­koi. Potem ruszyła przez roz­tań­czone cie­nie ku scho­dom i zeszła na dół.

Było już późno, zapewne dobrze po dwu­na­stym dzwo­nie. W gospo­dzie sie­działo około dwu­dzie­stu osób, połowa z nich nosiła libe­rie straż­ni­ków kara­wa­no­wych. Z pew­no­ścią nie byli oni regu­lar­nymi klien­tami, jako że reszta gości spo­glą­dała na nich z wyraź­nym nie­po­ko­jem. Gdy Apsa­lar pode­szła do szynk­wasu, zauwa­żyła, że trzej męż­czyźni to Grale, a dwie kobiety to Pardu. Oba ple­miona nie nale­żały do sym­pa­tycz­nych. Tak przy­naj­mniej poin­for­mo­wały ją z cichym sze­le­stem nie­po­koju wspo­mnie­nia Koty­liona. Ich człon­ko­wie byli zwy­kle hała­śliwi i natar­czywi. Straż­nicy śle­dzili ją wzro­kiem. Posta­no­wiła zacho­wać się ostroż­nie i odwró­ciła spoj­rze­nie.

– Już myśla­łem, że umar­łaś – przy­wi­tał ją obe­rży­sta. Wyjął spod kon­tu­aru butelkę ryżo­wego wina i posta­wił ją przed Apsa­lar. – Nim się do niej zabie­rzesz, dziew­czyno, chciał­bym zoba­czyć tro­chę pie­nię­dzy.

– Ile ci jestem winna?

– Dwa srebrne pół­księ­życe.

Zmarsz­czyła brwi.

– Myśla­łam, że już ci zapła­ci­łam.

– Za wino. Ale potem spę­dzi­łaś w pokoju noc, dzień i wie­czór. Muszę ci też poli­czyć za dzi­siej­szą noc, bo jest już za późno, żeby wyna­jąć pokój komuś innemu. Na koniec jest jesz­cze ta butelka.

– Nie powie­dzia­łam, że ją chcę – zauwa­żyła. – Ale jeśli zostało ci coś do jedze­nia…

– Coś znajdę.

Wycią­gnęła mie­szek i wyjęła z niego dwa pół­księ­życe.

– Masz. Zakła­da­jąc, że to pokryje też koszt dzi­siej­szej nocy.

Ski­nął głową.

– To zna­czy, że nie chcesz wina?

– Nie chcę. Sawr’ackie piwo, jeśli łaska.

Zabrał butelkę i odszedł.

Nagle z obu jej stron poja­wiły się dwie posta­cie. Kobiety Pardu.

– Widzisz tych Grali? – zapy­tała jedna z nich, wska­zu­jąc głową na pobli­ski sto­lik. – Chcą, żebyś dla nich zatań­czyła.

– Nie chcą – odparła Apsa­lar.

– Chcą – potwier­dziła druga kobieta. – Nawet ci zapłacą. Cho­dzisz jak tan­cerka. Lepiej ich nie dener­wo­wać…

– W rze­czy samej. Dla­tego wła­śnie dla nich nie zatań­czę.

Ta odpo­wiedź wyraź­nie zdzi­wiła obie kobiety. Tym­cza­sem zja­wił się obsłu­gu­jący z kuflem piwa oraz bla­szaną miską pełną koziej zupy. Z war­stwy tłusz­czu na powierzchni ster­czały białe włosy sta­no­wiące dowód jej auten­tycz­no­ści. Dodał do zupy pajdę razo­wego chleba.

– Może być?

Ski­nęła głową.

– Dzię­kuję. – Spoj­rzała na kobietę, która ode­zwała się pierw­sza. – Jestem Tan­cerką Cieni. Powiedz im to, Pardu.

Obie kobiety odsu­nęły się nagle. Apsa­lar oparła się o kon­tuar, wsłu­chu­jąc się w szmer roz­cho­dzą­cych się po gospo­dzie szep­tów. Nagle oto­czyła ją wolna prze­strzeń.

I bar­dzo dobrze.

Obe­rży­sta wró­cił. W jego oczach poja­wił się wyraz nie­po­koju.

– Jesteś pełna nie­spo­dzia­nek – zauwa­żył. – Ten taniec nie jest legalny.

– To prawda.

– Pocho­dzisz z Quon Tali – cią­gnął cich­szym gło­sem. – Chyba z Itko Kan, sądząc po sko­śnych oczach i czar­nych wło­sach. Ni­gdy nie sły­sza­łem o Tan­cerce Cieni z Itko Kan. – Pochy­lił się. – No wiesz, uro­dzi­łem się pod Gris. Słu­ży­łem w regu­lar­nej pie­cho­cie w armii Das­sema, ale w pierw­szej bitwie obe­rwa­łem włócz­nią w plecy i to był koniec mojej kariery woj­sko­wej. Nie byłem w Y’Gha­ta­nie, za co codzien­nie dzię­kuję Oponn. Rozu­miesz. Nie widzia­łem śmierci Das­sema i cie­szę się z tego.

– Ale i tak masz o czym opo­wia­dać – zauwa­żyła Apsa­lar.

– To prawda – potwier­dził, kiwa­jąc głową. Nagle przyj­rzał się jej uważ­niej. Po chwili chrząk­nął i się odda­lił.

Apsa­lar jadła zupę, popi­ja­jąc ją piwem, i ból głowy powoli mijał.

Po pew­nym cza­sie wezwała ski­nie­niem obe­rży­stę.

– Wycho­dzę – oznaj­miła. – Ale chcę zatrzy­mać pokój. Nie wynaj­muj go nikomu.

Wzru­szył ramio­nami.

– Zapła­ci­łaś za niego. Zamy­kam o czwar­tym dzwo­nie.

Wypro­sto­wała się i ruszyła ku drzwiom. Straż­nicy kara­wa­nowi odpro­wa­dzali ją wzro­kiem, ale żaden nie pró­bo­wał za nią podą­żyć. Przy­naj­mniej nie natych­miast.

Miała nadzieję, że posłu­chają jej nie­wy­po­wie­dzia­nego ostrze­że­nia. I tak miała zamiar dzi­siej­szej nocy zabić jed­nego czło­wieka i uwa­żała, że to wystar­czy.

Po wyj­ściu na dwór Apsa­lar zatrzy­mała się na chwilę. Wiatr się uspo­koił. Na nie­bie wid­niały nie­wy­raźne plamki gwiazd, prze­świe­ca­ją­cych przez obłoki opa­da­ją­cego powoli po burzy pyłu. Nie­ru­chome powie­trze wypeł­niał chłód. Otu­liła się płasz­czem i zasło­niła dolną połowę twa­rzy jedwabną chustką, a potem skrę­ciła w lewo i ruszyła przed sie­bie. Przy wylo­cie wąskiego, cie­ni­stego zaułka weszła nagle w pół­mrok i znik­nęła.

Po paru chwi­lach poja­wiły się tam dwie kobiety Pardu. Zatrzy­mały się przy wej­ściu do zaułka, spo­glą­da­jąc na jej kręty ślad. Nie było tu nikogo.

– Mówiła prawdę – wysy­czała jedna z nich, kre­śląc znak chro­niący przed złem. – Potrafi cho­dzić w cie­niach.

Druga ski­nęła głową.

– Musimy zawia­do­mić naszego nowego pryn­cy­pała.

Kobiety się odda­liły.

Apsa­lar obser­wo­wała je z Groty Cie­nia jesz­cze przez kil­ka­na­ście ude­rzeń serca. Wyglą­dały jak widma, to się poja­wia­jące, to znowu zni­ka­jące. Zacie­ka­wiło ją, kim może być ich pryn­cy­pał, ale tym tro­pem ruszy jakiejś innej nocy. Odwró­ciła się i przyj­rzała zro­dzo­nemu z cieni światu, w któ­rym się zna­la­zła. Ze wszyst­kich stron ota­czało ją mar­twe mia­sto, w niczym nie­przy­po­mi­na­jące Ehr­li­tanu. Archi­tek­tura była tu pry­mi­tywna i surowa, nakryte potęż­nymi kamien­nymi nad­pro­żami bramy wio­dły do wąskich uli­czek, bie­gną­cych w pro­stej linii mię­dzy wyso­kimi murami. Po ich bruku nikt nie cho­dził. Budynki były naj­wy­żej pię­trowe i miały pła­skie dachy. Ni­gdzie nie zauwa­żyła okien. Wyso­kie, wąskie drzwi były pla­mami czerni w pół­mroku.

Nawet wspo­mnie­nia Koty­liona nie mogły jej nic powie­dzieć na temat tego prze­jawu Kró­le­stwa Cie­nia, w tym jed­nak nie było nic nie­zwy­kłego. Wyda­wało się, że składa się ono z nie­zli­czo­nych warstw, a frag­menty Strza­ska­nej Groty były znacz­nie roz­le­glej­sze, niż można by się tego spo­dzie­wać. Kró­le­stwo pozo­sta­wało w wiecz­nym ruchu, kie­ro­wane jakąś nie­obli­czalną siłą zmu­sza­jącą je do migra­cji, pędziło bez­u­stan­nie po powierzchni świata śmier­tel­ni­ków. Niebo miało tu ciem­no­szarą barwę, jak zwy­kle nocą w Cie­niu. Było cie­pło i parno.

Jedna z uli­czek wio­dła w kie­runku Jen’rahb, wzgó­rza o pła­skim szczy­cie poło­żo­nego w cen­trum Ehr­li­tanu. Ongiś było ono sie­dzibą Korony Falah’da, a obec­nie zamie­niło się w kupę gru­zów. Apsa­lar ruszyła w tamtą stronę, spo­glą­da­jąc na nie­mal prze­zro­czy­ste rumo­wi­sko. Droga wycho­dziła na plac. Na każ­dym z czte­rech ota­cza­ją­cych go murów umiesz­czono łań­cu­chy. Na dwóch z nich na­dal wisiały ciała, wyschnięte i zaku­rzone. Pokryte skórą czaszki opa­dały nisko, doty­ka­jąc kla­tek pier­sio­wych z wyraź­nie zazna­czo­nymi żebrami. Jedne zwłoki wisiały naprze­ciwko Apsa­lar, a dru­gie na końcu ściany po lewej stro­nie. Przy pra­wym naroż­niku cią­głość muru po prze­ciw­nej stro­nie prze­ry­wała brama.

Zacie­ka­wiona Apsa­lar pode­szła do wiszą­cej bli­żej niej postaci. Nie mogła być pewna, ale wyda­wało się jej, że to Tiste – Andii albo Edur. Dłu­gie, pro­ste włosy trupa utra­ciły kolor, wybla­kły z upły­wem wie­ków, a jego strój uległ roz­kła­dowi, zosta­wia­jąc zale­d­wie kilka wyschnię­tych pasków i prze­rdze­wia­łych kawał­ków metalu. Gdy przy­kuc­nęła przed zwło­kami, u ich boku zatań­czył pył. Apsa­lar unio­sła brwi, widząc poja­wia­jący się powoli cień. Prze­zro­czy­ste ciało, dziw­nie świe­tli­ste kości, szkie­le­towe obli­cze o czar­nych jamach oczu.

– To ciało jest moje – wyszep­tała zjawa, poru­sza­jąc kości­stymi pal­cami. – Nie możesz go zabrać.

Mówiła w języku Tiste Andii i Apsa­lar poczuła się lekko zasko­czona tym, że ją rozu­mie. Wspo­mnie­nia Koty­liona i ukryta w nich wie­dza na­dal od czasu do czasu ją dzi­wiły.

– A po co mi ono? – zapy­tała. – W końcu mam wła­sne.

– Nie tutaj. Widzę tylko ducha.

– Ja też.

– Jesteś pewna? – zapy­tała z wyraź­nym zdzi­wie­niem zjawa.

– Nie żyjesz już od dawna – oznaj­miła Apsa­lar. – Zakła­da­jąc, że to rze­czy­wi­ście twoje ciało.

– Moje wła­sne? Nie. Nie wydaje mi się. Ale kto wie? Czemu by nie? Tak, to byłam ja. Kie­dyś, dawno temu. Poznaję je. To ty jesteś duchem, nie ja. Wła­ści­wie to ni­gdy nie czu­łam się lepiej. A ty wyglą­dasz… nie­zdrowo.

– Mimo to nie jestem zain­te­re­so­wana kra­dzieżą tru­pów – zapew­niła Apsa­lar.

Cień wycią­gnął rękę i pogła­skał jasne, pozle­piane włosy zwłok.

– No wiesz, byłam piękna. Mło­dzi wojow­nicy z enklawy ota­czali mnie podzi­wem i ubie­gali się o moje względy. Nie­wy­klu­czone, że na­dal zacho­wa­łam urodę, tylko mój duch zro­bił się taki… wystrzę­piony. Co jest lepiej widoczne dla oczu śmier­tel­ni­ków? Wigor i piękno ciała czy kry­jący się w nim paskudny duch?

Apsa­lar skrzy­wiła się i odwró­ciła wzrok.

– To pew­nie zależy od tego, jak uważ­nie się przy­glą­dają.

– I czy nic nie mąci ich spoj­rze­nia. Tak, zga­dzam się z tobą. Do tego uroda prze­mija tak szybko, prawda? Za to paskud­ność, ach, paskud­ność pozo­staje.

– Nie słu­chaj jej! – syk­nął drugi głos, roz­brzmie­wa­jący w sąsiedz­twie wiszą­cego dalej trupa. – To zdra­dziecka suka! Spójrz tylko, gdzie wylą­do­wa­ły­śmy! Czy to moja wina? O nie, ja byłam uczciwa. Wszy­scy o tym wie­dzieli. I do tego ład­niej­sza. Nie słu­chaj, jeśli ci powie, że było ina­czej! Chodź do mnie, mój drogi duchu, i poznaj prawdę!

Apsa­lar wypro­sto­wała się.

– To nie ja jestem tu duchem…

– Kłam­czu­cha! Nic dziw­nego, że wolisz ją ode mnie!

Apsa­lar widziała już drugi cień. Wyglą­dał tak samo jak pierw­szy i uno­sił się nad swoim cia­łem, albo przy­naj­mniej nad tru­pem, za któ­rego wła­ści­ciela się poda­wał.

– Jak tu tra­fi­ły­ście? – zapy­tała.

– To zło­dziejka! – zawo­łał drugi cień, wska­zu­jąc na pierw­szy.

– Tak samo jak ty! – odciął się ten.

– Ja tylko zro­bi­łam to, czego ode mnie chcia­łaś, Telo­rast! „Och, włammy się do Twier­dzy Cie­nia! W końcu nikogo tam nie ma! Zdo­bę­dziemy nie­prze­brane bogac­twa!”. Czemu ci uwie­rzy­łam? Byłam głu­pia…

– Przy­naj­mniej w tym jed­nym się zga­dzamy – prze­rwał jej pierw­szy cień.

– Nie ma sensu, żeby­ście tu sie­działy – zauwa­żyła Apsa­lar. – Wasze zwłoki gniją, ale te łań­cu­chy ni­gdy ich nie wypusz­czą.

– Słu­żysz nowemu panu Cie­nia! – To oskar­że­nie wyraź­nie pod­eks­cy­to­wało drugi cień. – Temu nędz­nemu, pod­stęp­nemu, nie­go­dzi­wemu…

– Cicho! – syk­nął pierw­szy cień, Telo­rast. – Bo znowu tu przyj­dzie z nas szy­dzić. Oso­bi­ście wola­ła­bym go wię­cej nie oglą­dać. Ani tych prze­klę­tych Oga­rów. – Duch zbli­żył się do Apsa­lar. – Naj­mil­sza służko nowego, cudow­nego pana, żeby odpo­wie­dzieć na twoje pyta­nie, tak, z naj­wyż­szą rado­ścią opu­ści­ły­by­śmy to miej­sce. Dokąd jed­nak mamy się udać? – Duch ski­nął pół­prze­zro­czy­stą szkie­le­tową dło­nią. – Za mia­stem cze­kają strasz­liwe istoty. Pod­stępne, głodne i liczne! Ale… – Telo­rast mruk­nęła jak kot. – Gdyby ktoś nas odpro­wa­dził…

– Tak, tak! – zawo­łał drugi cień. – Odpro­wadź nas do jed­nej z bram. To nie­wiel­kie zobo­wią­za­nie, przy­jęte na krótką chwilę, a będziemy ci nad­zwy­czaj wdzięczne.

Apsa­lar przyj­rzała się dwóm isto­tom.

– Kto was uwię­ził? Mów­cie prawdę, bo ina­czej wam nie pomogę.

Telo­rast ukło­niła się nisko, a potem pochy­liła jesz­cze niżej. Minęła chwila, nim Apsa­lar uświa­do­miła sobie, że duch padł przed nią na twarz.

– Prawdę. Nie mogły­by­śmy skła­mać w takiej spra­wie. W żad­nym kró­le­stwie nie spo­tkasz lepiej zacho­wa­nego wspo­mnie­nia prze­ka­za­nego z więk­szą praw­do­mów­no­ścią. To był władca demo­nów…

– Z sied­mioma gło­wami! – prze­rwał drugi duch, pod­ska­ku­jąc ze źle skry­wa­nego pod­nie­ce­nia.

Telo­rast sku­liła się trwoż­nie.

– Z sied­mioma? Rze­czy­wi­ście było ich sie­dem? To cał­kiem moż­liwe. Czemu by nie? Tak jest, z sied­mioma!

– A która głowa poda­wała się za władcę? – zapy­tała Apsa­lar.

– Szó­sta!

– Druga!

Oba cie­nie popa­trzyły na sie­bie ze zło­ścią. Telo­rast unio­sła kościany palec.

– Tak jest! Szó­sta z pra­wej, a druga z lewej.

– Och, zna­ko­mi­cie – mruk­nęła druga zjawa.

Apsa­lar spoj­rzała na nią.

– Twoja towa­rzyszka ma na imię Telo­rast. A ty?

Duch wzdry­gnął się, pod­sko­czył, a potem rów­nież zaczął bić pokłony, wzbi­ja­jąc maleń­kie obłoczki kurzu.

– Książę… Królu Okrutny, Zabójco Wszyst­kich Wro­gów. Budzący Postrach. Czczony. – Zjawa się zawa­hała. – Księż­niczko Skrom­ni­siu? Uko­chana tysiąca boha­te­rów, męż­czyzn o potęż­nej musku­la­tu­rze i sro­gich obli­czach! – Zadrżała nagle, wymam­ro­tała coś pod nosem i prze­su­nęła pal­cami po twa­rzy. – Wodzu, nie, dwu­dzie­sto­dwu­głowy smoku o dzie­wię­ciu skrzy­dłach i jede­na­stu tysią­cach kłów. Jeśli będę miała szansę…

– Jak masz na imię? – zapy­tała Apsa­lar, krzy­żu­jąc ramiona.

– Ser­watka.

– Ser­watka?

– Cią­gle jestem skwa­szona.

– Tak. I to przez cie­bie spo­tkał nas ten żało­sny zgon – wtrą­ciła Telo­rast. – Mia­łaś obser­wo­wać ścieżkę. Wyraź­nie kaza­łam ci to robić…

– Obser­wo­wa­łam ją!

– Ale nie zauwa­ży­łaś Ogara Barana…

– Zauwa­ży­łam, ale obser­wo­wa­łam ścieżkę.

– No dobra – ode­zwała się z wes­tchnie­niem Apsa­lar. – Powiedz­cie mi, dla­czego mia­ła­bym was odpro­wa­dzić do tej bramy. Podaj­cie mi jakiś powód. Jaki­kol­wiek.

– Jeste­śmy wier­nymi towa­rzysz­kami – zapew­niła Telo­rast. – Będziemy stały u twego boku bez względu na to, jak strasz­liwy koniec cię spo­tka.

– Będziemy strze­gły twego roz­szar­pa­nego ciała przez całą wiecz­ność – dodała Ser­watka. – Albo przy­naj­mniej do chwili, gdy zjawi się ktoś inny…

– Chyba że to będzie Cho­dzący po Kra­wę­dzi.

– To się rozu­mie samo przez się, Telo­rast – zgo­dziła się Ser­watka. – Nie lubimy go.

– Albo Ogary.

– Oczy­wi­ście…

– Albo Tron Cie­nia, Koty­lion, jakiś Apto­ria­nin, czy jeden z…

– Już dobrze! – wrza­snęła Ser­watka.

– Odpro­wa­dzę was do bramy – zgo­dziła się Apsa­lar. – Będzie­cie mogły opu­ścić to kró­le­stwo, bo wydaje się, że tego wła­śnie pra­gnie­cie. Naj­praw­do­po­dob­niej przej­dzie­cie póź­niej przez Bramę Kap­tura, co będzie dobro­dziej­stwem dla wszyst­kich, poza być może samym Kap­tu­rem.

– Ona nas nie lubi – jęk­nęła Ser­watka.

– Nie mów tego gło­śno, bo może to sobie naprawdę uświa­do­mić – wark­nęła Telo­rast. – W tej chwili nie jest jesz­cze tego pewna, a to dla nas dobrze, Ser­watka.

– Nie jest pewna? Ogłu­chłaś czy co? Przed chwilą nas znie­wa­żyła!

– To jesz­cze nie zna­czy, że nas nie lubi. Nie­ko­niecz­nie. Może być nami poiry­to­wana, ale my iry­tu­jemy wszyst­kich. Czy raczej ty iry­tu­jesz wszyst­kich, Ser­watka. Dla­tego że jesteś tak bar­dzo nie­godna zaufa­nia.

– Nie zawsze taka jestem, Telo­rast.

– Chodź­cie – ode­zwała się Apsa­lar, rusza­jąc ku odle­głej bra­mie. – Mam dziś w nocy parę spraw do zała­twie­nia.

– A co z tymi cia­łami? – zapy­tała Ser­watka.