Boże, daj orgazm. Jak być sobą w seksie - Violetta Nowacka - ebook + audiobook

Boże, daj orgazm. Jak być sobą w seksie ebook

Violetta Nowacka

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jaki wpływ na życie intymne Polek ma wychowanie w duchu religii katolickiej i świadomość, że seks jest obowiązkiem i nie powinien być przyjemnością? Jak na jakość pożycia kobiet w Polsce wpływa pojęcie grzechu? Czego o seksie dowiaduje się od religijnej matki córka, a czego jej matka dowiedziała się od swojej?

Psycholożka, terapeutka, edukatorka seksualna, studentka Zbigniewa Lwa-Starowicza, współautorka popularnego podcastu Przypadki miłosne uważa, że parom w sypialni często towarzyszy... ksiądz, a Polkom łatwiej przychodzi zdjęcie bielizny niż pozbycie się wstydu. Tymczasem wstyd nie tylko komplikuje życie w związkach, ale też rujnuje kobiece poczucie wartości, okrada je z pewności siebie i nierzadko skłania do ryzykownych zachowań, odbierając (czasem na zawsze) szanse na szczęście. Książka zawiera opisy przypadków konkretnych pacjentek oraz przykłady ćwiczeń, które pomogły im przezwyciężyć ograniczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 243

Oceny
4,4 (26 ocen)
17
3
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Sięgnęłam po ten tytuł, bo jest przekorny. Wnętrze książki mnie zaskoczyło. Aż trudno człowiekowi wolnemu od ograniczeń społeczno-kulturowych sztucznych norm i kościelnego grożenia paluszkiem uwierzyć, że takie (dla mnie) błahe sytuacje mogą odcisnąć na młodym człowieku piętno i rzutować tak fatalnie na wiele lat dorosłego życia. W zderzeniu z kościołem nie ma się co oszukiwać, że kobiety mają gorzej niż mężczyźni. To książka z opisami faktycznych problemów dotyczących nie tylko własnego ciała czy seksualności, ale ogólnie kobiecości, ról społecznych, pewności siebie. Dobrze, że zawiera też ćwiczenia i wskazówki jak pracować żeby wyjść z tego. Chociaż wiadomo, że terapii nie zastąpi. Dobra pozycja do czytania dla starszych nastolatek myślę, może do edukacji w szkołach nawet. Ten początek do dialogu o inny, bardziej ludzki kościół, bez dychotomii i mieszania ludzi z błotem. Dobra książka, która jak się obawiam zostanie niszową lekturą mimo wielu wartości, które w sobie niesie, bo napisa...
10
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam każdemu, bez względu na płeć. Daje do myślenia.
10
Dominiqq1

Całkiem niezła

Książka warta przeczytania zgadzam się z wieloma aspektami jednak rozdział o LGBT + mówiący o tolerancji trochę mną wstrząsną. Nie jestem homofobem ale uważam że na bazie moich obserwacji uzasadnionym jest bać się skutków tej nadmiernej tolerancji które widać w Ameryce. Efekty propagowania LGBT + oceniam jako szkodliwe przykro mi bo chciałabym żeby było inaczej
00
Ewelina2611

Z braku laku…

Muszę przyznać ,że liczyłam na coś innego . Za dużo tutaj kościoła ...
00
MartaE88

Nie oderwiesz się od lektury

Mądra książka, która otwiera oczy.
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Ta książka nie jest pro­te­stem. Nie ma na celu pod­wa­ża­nia war­to­ści wyznaw­ców reli­gii kato­lic­kiej. Nie jest też prze­ciwko wie­rze w Boga. Kiedy ją pisa­łam, nie kie­ro­wały mną żadne pobudki ide­olo­giczne ani per­so­nalna nie­chęć do kogo­kol­wiek, kto pro­pa­go­wał kato­lic­kie dogmaty w pol­skich kościo­łach, szko­łach czy świe­cie poli­tyki na prze­strzeni ostat­nich dzie­się­cio­leci. Jako psy­cho­log, tera­peutka, coach i edu­ka­tor sek­su­alny z dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nim sta­żem w gabi­ne­cie tera­peu­tycz­nym, jestem wolna od uprze­dzeń. Kie­ruje mną głę­boka tro­ska i sym­pa­tia do ludzi, szcze­gól­nie zaś kobiet, bo to im dedy­kuję tę książkę.

Moje huma­ni­styczne, holi­styczne podej­ście do czło­wieka nie pozwala mi pozo­stać obo­jętną na los tak wielu kobiet, które na prze­strzeni lat odwie­dziły mój gabi­net. Szu­kały pomocy, ponie­waż ich kon­dy­cja psy­chiczna została zruj­no­wana. Uwa­run­ko­wa­nia sek­su­alne nie pozwa­lały im na zro­zu­mie­nie i wyra­ża­nie samych sie­bie, zagra­żały ich związ­kom, a nawet zdro­wiu fizycz­nemu. Te postawy, oparte na szcze­gól­nych wie­rze­niach reli­gij­nych, wytwo­rzyły w nich kok­tajl takich emo­cji jak wstyd, strach, poczu­cie winy, aż do głę­bo­kiej nie­na­wi­ści do sie­bie, do wła­snej kobie­co­ści. Były cichymi pre­kur­sor­kami ich wewnętrz­nych kon­flik­tów, depre­sji, zabu­rzeń lęko­wych, samo­oka­le­czeń, a nawet myśli samo­bój­czych. W życiu sek­su­al­nym prze­ja­wiały się w postaci kom­plek­sów na tle wła­snego ciała, nawet wobec akcep­tu­ją­cych part­ne­rów, uprze­dzeń zwią­za­nych z eks­pre­sją sek­su­al­nych potrzeb i nie­zro­zu­mia­łej blo­kady na myśl o ero­tycz­nej ini­cja­ty­wie. Pra­wie zawsze na szczy­cie ich pro­ble­mów znaj­do­wały się ozię­błość, niskie libido czy takie cho­roby jak dys­pa­reu­nia i pochwica (zabu­rze­nia dzia­ła­nia kobie­cych narzą­dów płcio­wych). Na dru­gim zaś bie­gu­nie – sek­su­alna roz­wią­złość czy wyuz­dane upodo­ba­nia, a nawet uza­leż­nia­nia, któ­rych same się bały i przez to gar­dziły sobą.

Nazy­wały sie­bie bigot­kami (bo sto­so­wały podwójne stan­dardy moralne wobec sie­bie i part­ne­rów), grzesz­ni­cami (bo dopusz­czały się nie­le­gal­nych według kodeksu reli­gij­nego zacho­wań), ladacz­ni­cami (bo godziły się na seks dla przy­jem­no­ści) czy też nie­nor­mal­nymi (były głę­boko prze­ko­nane, że są szcze­gól­nymi, odosob­nio­nymi przy­pad­kami). I jesz­cze wiele innych, naprawdę uwła­cza­ją­cych ety­kie­tek. Odde­le­go­wane przez mężów czy narze­czo­nych, żeby „napra­wiły” nie­zdol­ność do cie­sze­nia się sek­sem, prze­ko­nane o tym, że są gor­sze, w trak­cie tera­pii ujaw­niały, jak bar­dzo wpo­jone im przez kościelną edu­ka­cję prze­ko­na­nia kie­rują ich samo­po­czu­ciem i zacho­wa­niami.

Poko­le­nia naszych babek i matek wycho­wane w duchu kato­li­cy­zmu na­dal prze­ka­zują nowemu poko­le­niu poglądy, że mastur­ba­cja, seks przed­mał­żeń­ski czy anty­kon­cep­cja są cięż­kimi grze­chami. Że kobieta powinna ubie­rać się skrom­nie, żeby nie pro­wo­ko­wać męż­czyzn do nie­czy­stych myśli albo czy­nów, na przy­kład gwał­tów. W reli­gii kato­lic­kiej pozy­cja kobiety w spo­łe­czeń­stwie nie­jaw­nie defi­nio­wana jest jako pod­rzędna męż­czyź­nie. I mimo że w tek­ście kościel­nej przy­sięgi mał­żeń­skiej nie ma już zda­nia: „Kobieta ma być posłuszna mężowi”, to jed­nak w kul­tu­rze maso­wej da się zauwa­żyć, że mię­dzy wier­szami pro­muje się ule­głość, kon­for­mizm, brak aser­tyw­no­ści czy grzecz­ność. Mani­fe­sta­cja kobie­cej sek­su­al­no­ści postrze­gana jest jako roz­wią­złość i pro­wo­ko­wa­nie. Takie kobiety nazywa się dziw­kami. Grzech seksu przed­ślub­nego zawsze nie­po­rów­na­nie bar­dziej obciąża kobietę. Jak się mówi nato­miast o męż­czyznach, któ­rzy korzy­stają z cie­le­snych uciech? Żigo­lak, lowe­las lub macho. Ład­nie, prawda? Kult dzie­wic­twa i czy­sto­ści stoi w sprzecz­no­ści z potrzebą sek­su­al­nej eks­pre­sji kobiet, z natury stwo­rzo­nych do cie­le­snej rado­ści. Mamy pięć razy wię­cej sfer ero­gen­nych niż męż­czyźni. Dla­czego zatem nie możemy same odpo­wia­dać za to, co zro­bimy z tym poten­cja­łem, nie nara­ża­jąc się na spo­łeczny ostra­cyzm?

Jest więc kobieta czy nie jest równa męż­czyź­nie? Godna czy nie­godna? W pra­wie do samo­sta­no­wie­nia i obrony czy raczej w przy­mil­nej posłu­dze? Trudno się domy­ślić jasnej odpo­wie­dzi w podwój­nych komu­ni­ka­tach: co innego się mówi o roli kobiety, a co innego widać, sły­chać i czuć. A jak wia­domo (w psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej nazywa się to efek­tem rogów), jeśli dociera do nas sprzeczny komu­ni­kat (pozy­tywny i nega­tywny), jeste­śmy w sta­nie uwie­rzyć w inter­pre­ta­cję nega­tywną, a zane­gu­jemy pozy­tywną. A więc kobiety, ofiary tej dwo­istej nar­ra­cji, two­rzą w ser­cach i umy­słach prze­dziwne inter­pre­ta­cje zawi­łych i czę­sto nie­ja­snych w zasto­so­wa­niu „Bożych praw”; zwy­kle prze­ciwko samym sobie (winna, nie­czy­sta, gor­sza).

Według Wiki­pe­dii kato­licka etyka sek­su­alna na­dal głosi, że „każdy sto­su­nek sek­su­alny ma być zjed­no­cze­niem mał­żon­ków w miło­ści, ukie­run­ko­wa­nym na zro­dze­nie potom­stwa”. W ramach tej dok­tryny uzna­wane są jako natu­ralne dwie płci – żeń­ska i męska – nasta­wione na więź ze sobą. Więź, która ma mieć speł­nie­nie wyłącz­nie w sakra­men­cie mał­żeń­skim. Seks bez miło­ści nie jest dopusz­czalny. Warun­kiem koniecz­nym jest także wier­ność oraz zgoda na pro­kre­ację. Zaleca się „cnotę wstrze­mięź­li­wo­ści”, gdy tych warun­ków nie możemy speł­nić, i mówi o „grze­chu”, jeśli dopusz­czamy się odstęp­stwa od tych zało­żeń. Odpada więc doty­ka­nie miejsc intym­nych tylko po to, by poczuć przy­jem­ność. Zjed­no­cze­nie cie­le­sne ma się doko­ny­wać tylko w „dia­logu oso­bo­wym” i na spe­cjal­nych warun­kach! Czyli po zawar­ciu sakra­mentu mał­żeń­stwa, na udzie­la­nie któ­rego Kościół ma wyłącz­ność.

Mastur­ba­cja, pet­ting czy sto­su­nek przy uży­ciu środ­ków anty­kon­cep­cyj­nych oce­niane są przez Waty­kan jako „postawy ego­cen­tryczne, nie­chętne dzie­ciom i prze­ciwne życiu, a zatem w oce­nie etyki kato­lic­kiej nie­zgodne z naturą miło­ści” (Wiki­pe­dia). Mastur­ba­cja nato­miast to grzech ciężki (postę­pek, który grozi nie­do­pusz­cze­niem do życia wiecz­nego po śmierci). Dla­czego? Bo nie­usza­no­wana jest tu war­tość mał­żeń­stwa (potom­stwa oraz wier­no­ści). Podobno mastur­ba­cja usuwa także z ludz­kiej sek­su­al­no­ści wymiar rela­cji ze współ­mał­żon­kiem.

Według dekla­ra­cji Kon­gre­ga­cji Nauki Wiary Per­sona humana (1975) oraz Kate­chi­zmu (n. 2352) mastur­ba­cja jest zacho­wa­niem moral­nym „wewnętrz­nie i ciężko nie­upo­rząd­ko­wa­nym” (n. 9), a „jakie­kol­wiek bez­po­śred­nie naru­sze­nie tego porządku jest obiek­tyw­nie wykro­cze­niem cięż­kim” (Per­sona humana, n. 10).

W wypo­wie­dziach zna­nego kato­lic­kiego doradcy mał­żeń­skiego, które wstrzą­snęły pol­ską opi­nią publiczną po 2020 roku, znaj­dziemy taki cytat: „Mąż ma prawo ocze­ki­wać od swo­jej żony otwar­to­ści na jego uza­sad­nione bio­lo­gicz­nie potrzeby sek­su­alne”. Jak mówił pod­czas jed­nej z kon­fe­ren­cji: „Żona ni­gdy nie powinna odmó­wić mężowi współ­ży­cia, gdy on pro­po­nuje. (…) Mąż ni­gdy nie powi­nien czuć się odrzu­cony i odtrą­cony”. Naprawdę? Odwrot­nie już nie? Kobiece upo­ko­rze­nie, lęk czy wstręt (uczu­cia, które wystę­pują pod­czas nie­chcia­nych czyn­no­ści sek­su­al­nych) liczą się mniej niż męskie pra­gnie­nia? A zatem można wnio­sko­wać, że popiera się współ­ży­cie bez woli kobiety, a odra­dza mastur­ba­cję w celu roz­ła­do­wa­nia napię­cia. Uży­cie wła­snego ciała do zaspo­ko­je­nia ma być gor­sze niż uży­cie ciała osoby, którą się (rze­komo) kocha? Może gdyby mastur­ba­cja nie była tak pięt­no­wana, byłoby mniej oka­zji do pogwał­ca­nia gra­nic intym­no­ści kobiet? Może uda­łoby się zapo­biec wielu dra­ma­tom, takim jak gwałty (także te mał­żeń­skie) czy nie­chciane ciąże i ich psy­cho­lo­giczne następ­stwa. W dwu­dzie­stym pierw­szym wieku – mimo że tyle się mówi o rów­no­upraw­nie­niu – w Kościele kato­lic­kim z tajem­ni­czych powo­dów posługę kapłań­ską mogą peł­nić jedy­nie pano­wie… (może dla­tego, że Ewa powstała jedy­nie z żebra Adama?).

Smutne są także losy osób nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­nych, które współ­żyją z oso­bami tej samej płci. Cze­kają na nich nie tylko ety­kietki „grzesz­nik”, ale nawet „zbo­cze­niec” lub „chory”. Kościół wpraw­dzie dekla­ruje goto­wość akcep­ta­cji osób homo­sek­su­al­nych, pod warun­kiem że powstrzy­mają się od współ­ży­cia. Tym samym kup­czy Bożą akcep­ta­cją za cenę pozba­wie­nia ich praw należ­nych innym ludziom.

Do nie­dawna nawet po zawar­ciu związku mał­żeń­skiego „miłe Bogu” byłe nie­liczne pozy­cje sek­su­alne (pre­fe­ro­wana misjo­nar­ska). Dziś już nie ma w tej spra­wie takiego rygoru. W 2016 roku papież Fran­ci­szek zaape­lo­wał do spo­wied­ni­ków, by z więk­szą łagod­no­ścią pod­cho­dzili do sek­su­al­nych grze­chów wyznaw­ców. Na­dal jed­nak „bez­bożne” są takie prak­tyki jak seks oralny czy analny, nawet gdy obojgu mał­żon­kom daje to satys­fak­cję. Grze­chem jest też włą­cza­nie do mał­żeń­skiego seksu zaba­wek i gadże­tów ero­tycz­nych. Poję­cie grze­chu cięż­kiego w spra­wie postę­po­wa­nia z wła­snym cia­łem przy­bi­jane jest jak stem­pel na sumie­niu wier­nych nie­mal w każ­dym kon­fe­sjo­nale. Dla­czego Bogu tak zależy, by ludzie nie dys­po­no­wali swo­imi cia­łami według wła­snej woli? Dla­czego przy­jem­ność sek­su­alna na ziemi musi tak czę­sto stać w opo­zy­cji do życia wiecz­nego? Dzi­siaj warto czę­ściej zada­wać sobie takie pyta­nia.

Według Kościoła sto­su­nek prze­ry­wany, nawet w mał­żeń­stwie, to także grzeszny akt, bo nie dopusz­cza do zapłod­nie­nia. Sto­so­wa­nie metod utrud­nia­ją­cych lub niedopusz­czających do zagnież­dże­nia się zarodka w macicy opi­suje się jako dzia­ła­nia abor­cyjne. Według wielu opra­co­wań naukow­ców kato­lic­kich środki anty­kon­cep­cyjne mogą wywo­łać taki sku­tek. Docho­dzi do tego, gdy zawie­dzie hamo­wa­nie owu­la­cji i doj­dzie do zapłod­nie­nia. Dzia­ła­nie wcze­sno­po­ronne może mieć miej­sce przy uży­ciu na przy­kład pla­strów anty­kon­cep­cyj­nych, table­tek anty­kon­cep­cyj­nych jedno- i dwu­skład­ni­ko­wych, tzw. table­tek „po” (anty­kon­cep­cja post­ko­italna), wkła­dek doma­cicz­nych. Kodeks prawa kano­nicz­nego oraz Kodeks kano­nów Kościo­łów wschod­nich prze­wi­dują karę eks­ko­mu­niki w przy­padku spo­wo­do­wa­nia obumar­cia embrionu. W 1968 roku Paweł VI jed­no­znacz­nie oce­nił anty­kon­cep­cję jako czy­niącą współ­ży­cie mał­żeń­skie wewnętrz­nie nie­mo­ral­nym i do teraz żaden z papieży nie powie­dział nic innego. W 2013 roku nie­mieccy biskupi zezwo­lili wpraw­dzie na anty­kon­cep­cję awa­ryjną zgwał­co­nym kobie­tom, które chcą zapo­biec zapłod­nie­niu, o ile nie spo­wo­duje to poro­nie­nia.

Pius XI w ency­klice Casti con­nu­bii wyraź­nie zde­fi­nio­wał anty­kon­cep­cję jako grzech ciężki, (skut­ku­jący wiecz­nym potę­pie­niem). Mał­żon­ko­wie powinni pole­gać w spra­wie czyn­no­ści sek­su­al­nych, a zatem pla­no­wa­nia rodziny, na „dosto­so­wa­niu swo­jego postę­po­wa­nia do planu Boga-Stwórcy”. Gdy jed­nak z waż­nych przy­czyn życzą sobie prze­rwy mię­dzy kolej­nymi uro­dze­niami dzieci (por. Huma­nae vitae, HV, n. 15) lub też „ze względu na warunki fizyczne, eko­no­miczne, psy­cho­lo­giczne i spo­łeczne (…) decy­dują się uni­kać zro­dze­nia dal­szego dziecka (HV 10) zaleca się im współ­ży­cie zgodne z natu­ral­nym pla­no­wa­niem rodziny”. Paweł VI gło­sił, że podej­mo­wa­nie współ­ży­cia z jed­no­cze­snym uni­ka­niem potom­stwa dla mało waż­nych przy­czyn jest postawą podob­nie nie­mo­ralną co anty­kon­cep­cja. Ale kto ma słusz­nie oce­nić, co jest ważne, a co nie­ważne? I dla­czego mają to być męż­czyźni, któ­rzy nie two­rzą intym­nych więzi z kobie­tami?

Bene­dykt XVI stwier­dził, że „zafik­so­wa­nie na uży­wa­niu pre­zer­wa­tywy pro­wa­dzi do bana­li­za­cji sek­su­al­no­ści, która nie jest prze­ży­wana jako wyraz miło­ści, lecz staje się jakby nar­ko­ty­kiem. Pre­zer­wa­tywa jest środ­kiem nie­mo­ral­nym, a w przy­padku osób upra­wia­ją­cych pro­sty­tu­cję może być pierw­szym kro­kiem ku umo­ral­nie­niu swego zacho­wa­nia, pierw­szym kro­kiem do postawy odpo­wie­dzial­no­ści za innych”. W spra­wie sto­so­wa­nia pre­zer­wa­tyw jako środka prze­ciw­dzia­ła­ją­cego roz­prze­strze­nia­niu się HIV i innych cho­rób prze­no­szo­nych drogą płciową Kościół na­dal pozo­staje nie­ubła­gany i mówi jej: veto.

W naszym kraju surowe osądy moralne korzy­sta­nia z wła­snego ciała ina­czej niż głosi kato­licka dok­tryna usły­szeć można z kościel­nych ambon, na lek­cjach reli­gii dla dzieci i mło­dzieży, w sto­wa­rzy­sze­niach reli­gij­nych. W trak­cie przy­go­to­wań do spo­wie­dzi i samej spo­wie­dzi nagmin­nie zda­rza się dostać repry­mendę na temat pro­wa­dze­nia się, podob­nie jak pod­czas wizyt po kolę­dzie czy naukach przed­ślub­nych.

Wypo­wie­dzi o cha­rak­te­rze suro­wych osą­dów (zamien­niki słowa „grzech”) spo­ty­kają nas, kobiety, w każ­dym wieku, poczy­na­jąc od dzie­ciń­stwa, kiedy zaczyna się edu­ka­cja kościelna na lek­cjach reli­gii z obo­wiąz­kiem spo­wie­dzi. Sły­sza­łam w moim gabi­ne­cie wiele zwie­rzeń pacjen­tek, które już jako dzieci pod­czas spo­wie­dzi doświad­czyły naru­sze­nia strefy psy­chicz­nej intym­no­ści pod płasz­czy­kiem zachę­ca­nia ich do szcze­ro­ści i wyzna­nia dokład­nie wszyst­kiego, co miały na sumie­niu. Zaleca się dusz­pa­ste­rzom, aby dopy­ty­wali o dodat­kowe infor­ma­cje zwią­zane z grze­chem, jed­nak nie powinno to wyni­kać z ich nie­zdro­wej cie­ka­wo­ści. Duchowny musi po pro­stu zba­dać cię­żar zgła­sza­nego prze­wi­nie­nia. Instruk­cje są dość huma­ni­styczne, nie ma nato­miast spo­so­bów, aby skon­tro­lo­wać motywy oraz prze­bieg takiej roz­mowy. W przy­padku „grze­chu nie­czy­sto­ści” łatwo naru­szyć gra­nice intym­no­ści spo­wia­da­nego. Pyta­jąc o „grzech nie­czy­sto­ści” i decy­du­jąc o poku­cie, ksiądz ma duże pole zarówno do inter­pre­ta­cji, jak i nad­użyć. Skąd pew­ność co do pobu­dek spo­wied­nika w obsza­rach sek­su­al­nych, gdy wia­domo, że dla duchow­nych seks jest owo­cem zaka­za­nym? Uwa­żam więc spo­wiedź z „grze­chu nie­czy­sto­ści” i dane księ­żom prawo do zgłę­bia­nia tematu za furtkę do słow­nego mole­sto­wa­nia sek­su­al­nego. Upo­rczywe, zawsty­dza­jące wypy­ty­wa­nie o szcze­góły, suge­stie czy para­frazy wyni­ka­jące z nadinter­pre­ta­cji połą­czone z osą­dami, poła­jan­kami, a nawet gro­że­niem nie­otrzy­ma­nia roz­grze­sze­nia, trau­ma­ty­zują coraz to nowe poko­le­nia. Nikt nie uczy księży mod­nej dziś komu­ni­ka­cji bez prze­mocy czy zwy­kłej ludz­kiej deli­kat­no­ści w obcho­dze­niu się z tak kru­chym tema­tem jak ludz­kie emo­cje. Temu zja­wi­sku poświęcę cały roz­dział.

Pejo­ra­tywne, dzi­waczne okre­śle­nia, takie jak: „samo­gwałt”, „nie­czy­stość”, „grzech ciała” „myśli nie­czy­ste”, „czyn nie­przy­stojny”, „świę­to­kradz­two” „nie­skromne uczynki”, „nie­oby­czaj­ność”, „nie­przy­zwo­itość”, potra­fią pozba­wić mło­dego czło­wieka dobrej rela­cji z wła­sną fizjo­lo­gią i sumie­niem. Nawet jeśli osąd doty­czy tylko zacho­wa­nia, trudno nie brać go do sie­bie jako do czło­wieka, jeśli jest się dziec­kiem. A od tego już krok do poczu­cia się złą osobą.

Trudno stwo­rzyć dystans do tej opar­tej na potę­pia­niu dusz­pa­ster­skiej tra­dy­cji nawet w życiu doro­słym. Wszak tych, któ­rzy ośmie­lają się pod­wa­żyć moralną schedę, jest wciąż tak nie­wielu. Mimo zmie­nia­ją­cych się rzą­dów, suro­wym osą­dom moral­nym przed­sta­wi­cieli Kościoła na­dal wtó­ruje głos sym­pa­ty­zu­ją­cych z nimi poli­ty­ków. Przy­wy­kli­śmy, że o naszych sek­su­al­nych posta­wach, a nawet zasa­dach obcho­dze­nia się z cia­łem, decy­dują ci na świecz­niku.

Aż trudno uwie­rzyć, że na pol­skiej are­nie poli­tycz­nej dwu­dzie­stego pierw­szego wieku w spe­cy­ficzny spo­sób wal­czy się o nowe­li­za­cję prze­pisu art. 200 Kodeksu kar­nego („Kto publicz­nie pro­pa­guje lub pochwala zacho­wa­nia o cha­rak­te­rze pedo­fil­skim, pod­lega grzyw­nie, karze ogra­ni­cze­nia wol­no­ści albo pozba­wie­nia wol­no­ści do lat 2”). Prze­pis ten w zamia­rze ma chro­nić dzieci przed nad­uży­ciami sek­su­al­nymi, jed­nak wyko­rzy­stuje się go, by real­nie ogra­ni­czyć dzia­łal­ność osób i insty­tu­cji pro­wa­dzą­cych edu­ka­cję sek­su­alną: leka­rzy, edu­ka­to­rów, wycho­waw­ców, położne, doszu­ku­jąc się w ich pracy zagro­że­nia sek­su­ali­za­cją. W pro­jek­cie jest wpraw­dzie mowa wyłącz­nie o „zaka­zie sek­su­ali­za­cji”, ale na­dal trwa spór mię­dzy śro­do­wi­skami świec­kimi a kato­lic­kimi, czym „sek­su­ali­za­cja” naprawdę jest. To, co jedni nazy­wają obiek­tywną nauką o ludz­kiej sek­su­al­no­ści, dru­dzy nazy­wają wła­śnie sek­su­ali­za­cją. W mediach można było prze­czy­tać takie opi­nie zwo­len­ni­ków korekty ustawy: „Odpo­wie­dzialne za »edu­ka­cję« sek­su­alną śro­do­wi­ska wcho­dzą do kolej­nych pla­có­wek oświa­to­wych w Pol­sce, roz­bu­dza­jąc dzieci sek­su­al­nie oraz pro­mu­jąc wśród uczniów homo­sek­su­alizm, mastur­ba­cję i inne czyn­no­ści sek­su­alne”. W przy­kła­dach zajęć „pro­pa­gu­ją­cych podej­mo­wa­nie czyn­no­ści sek­su­al­nych” wymie­niane są zaję­cia doty­czące pro­fi­lak­tyki ciąż wśród nie­let­nich i cho­rób prze­no­szo­nych drogą płciową czy też anty­kon­cep­cji! Za tym nie­jaw­nym ata­kiem na edu­ka­cję sek­su­alną w szko­łach stoi pro­ka­to­licka orga­ni­za­cja. To do niej należą fur­go­netki pro­mu­jące na uli­cach pol­skich miast postu­laty pro-life oraz hasła wymie­rzone w spo­łecz­ność LGBT.

Mijają lata, ale co jakiś czas mariaż Kościoła z rzą­dami świec­kimi wpływa ogra­ni­cza­jąco na ewo­lu­cję ludz­kiej świa­do­mo­ści, lan­su­jąc zasady oby­cza­jo­wo­ści z zamierz­chłych cza­sów.

Jako psy­cho­log i edu­ka­tor sek­su­alny uwa­żam, że nie ma lep­szej ochrony przed pedo­fi­lią i por­no­gra­fią dzie­cięcą niż edu­ka­cja sek­su­alna. To dzięki niej dzieci dowia­dują się, czym jest zły dotyk. Jeżeli opi­nio­twór­czym śro­do­wi­skom edu­ka­cja sek­su­alna koja­rzy się tylko z sek­sem, to jest to nie­po­ko­jące zja­wi­sko. Par­la­ment Euro­pej­ski wyra­ził zanie­po­ko­je­nie „nie­zwy­kle nie­ja­snymi, sze­ro­kimi i nie­pro­por­cjo­nal­nymi prze­pi­sami pro­jektu ustawy, które de facto zmie­rzają do pena­li­za­cji upo­wszech­nia­nia edu­ka­cji sek­su­al­nej wśród nie­let­nich i któ­rych zakres poten­cjal­nie grozi wszyst­kim oso­bom – a w szcze­gól­no­ści edu­ka­to­rom sek­su­al­nym, w tym nauczy­cie­lom, pra­cow­ni­kom służby zdro­wia, pisa­rzom, wydaw­com, orga­ni­za­cjom spo­łe­czeń­stwa oby­wa­tel­skiego, dzien­ni­ka­rzom, rodzi­com i opie­ku­nom praw­nym – karą pozba­wie­nia wol­no­ści do trzech lat za naucza­nie o ludz­kiej sek­su­al­no­ści, zdro­wiu i sto­sun­kach intym­nych”. Żyjemy zatem w cza­sach, gdy zarówno wol­ność słowa, jak i prawo do wła­snego ciała wciąż nie są dobrem powszech­nym. Musimy się bar­dziej posta­rać, na przy­kład wzmac­nia­jąc czuj­ność, aby naszego spo­sobu myśle­nia nie zawłasz­czali wciąż inni ludzie.

W dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, choć trudno w to uwie­rzyć, gigan­tyczna liczba kobiet wykształ­co­nych, będą­cych w dobrej sytu­acji mate­rial­nej, reali­zu­ją­cych się na wyso­kich sta­no­wi­skach, men­tal­nie tkwi w latach dzie­cię­cych, kiedy to ich chłonny umysł przy­jął poglądy gło­szone przez śro­do­wi­ska kato­lic­kie za wła­sne. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie przy­spa­rzały im one cier­pień. Te wie­rze­nia na­dal z ukry­cia kie­rują ich życiem.

Ta książka jest oparta wła­śnie na histo­riach kobiet, u któ­rych kato­lic­kie wycho­wa­nie wywo­łało urazy i pro­blemy psy­chiczne, spo­wo­do­wało zamęt w ich intym­nych rela­cjach, ukształ­to­wało nega­tywną samo­ocenę. Opo­wia­dam je w ich imie­niu i za ich zgodą. Ma za zada­nie ostrze­gać, una­ocz­nić, w jaki spo­sób kato­lic­kie prawa doty­czące sek­su­al­no­ści i spo­sób ich prze­ka­zy­wa­nia prze­kła­dają się na pro­blemy w życiu sek­su­al­nym oraz popu­larne dziś cho­roby cywi­li­za­cyjne, takie jak zabu­rze­nia lękowe czy depre­sje. Zawarto w niej też wątki edu­ka­cyjne i porad­ni­cze. To swo­iste ABC radze­nia sobie z pro­ble­mami przy­to­czo­nymi w publi­ka­cji. Ma skło­nić do rewi­zji prze­ko­nań na temat seksu oraz sek­su­al­no­ści i zachę­cić do samo­dziel­nego myśle­nia.

Gorąco wie­rzę, że każdy czło­wiek jest w sta­nie stać się auto­rem wła­snego życia, ufa­jąc kom­pe­ten­cjom swo­jego umy­słu co do doko­ny­wa­nia ana­liz i wycią­ga­nia wnio­sków. My, poko­le­nie czy­ta­jące tę książkę, nie musimy powie­rzać swo­jego myśle­nia wyłącz­nie auto­ry­te­tom reli­gij­nym czy ich wycho­wan­kom – naszym rodzi­com. Każdy z nas ma w sobie mędrca/prze­wod­niczkę (połą­cze­nie kom­pe­tent­nego umy­słu z intu­icją). Jest nią nasza ludzka jaźń – wyż­sza świa­do­mość, co do ist­nie­nia któ­rej nie mam już wąt­pli­wo­ści. Reli­gie (za któ­rymi zawsze stoją ludzie) two­rzą oparte na stra­chu zało­że­nia co do natury ludz­kich istot oraz ich rela­cji z Bogiem czy – jak kto woli – siłą wyż­szą. Ci ludzie wła­śnie na prze­strzeni wie­ków pisali histo­rię tej rela­cji, doda­jąc coś od sie­bie. Two­rzyli dogmaty, inter­pre­tu­jąc to, co zapa­mię­tali i usły­szeli od poprzed­ni­ków. Kory­guje się je na waż­nych impre­zach kościel­nych, takich jak sobory czy kon­gre­ga­cje. Nie­które z tych inter­pre­ta­cji zmu­to­wały na wzór głu­chego tele­fonu. Od czasu do czasu z jakie­goś powodu uwa­żano je za here­zje, które powo­do­wały roz­łamy w Kościele i były kamie­niem węgiel­nym nowych ruchów reli­gij­nych. Cza­sami zaś inne inter­pre­ta­cje były fawo­ry­zo­wane przez lide­rów Kościoła i prze­no­szone do kolej­nych poko­leń. Utarło się myśleć o nich jako „moral­nych praw­dach uni­wer­sal­nych”. Czy mogą to być jed­nak tylko znie­kształ­ce­nia poznaw­cze, wywo­ły­wane przez nie­do­sko­nały ludzki umysł? Znie­kształ­ce­nia powstałe przy pró­bie kopio­wa­nia sta­ro­żyt­nej wie­dzy, pod­czas gdy nie mamy pew­no­ści, od jak dawna piszemy histo­rię wiary? Wszak zwoje znad Morza Mar­twego mają star­szą datę pocho­dze­nia niż Biblia. A co było przed nimi?

Reli­gijne dogmaty two­rzą nakładkę myślową na naszą jaźń – pętają jej wewnętrzną mądrość, a także wol­ność i kre­atyw­ność. Czy­nią z nas bier­nych naśla­dow­ców cudzych kon­cep­cji, a naj­sil­niej­szą ener­gią przy­wią­zy­wa­nia ludzi do ide­olo­gii jest na­dal strach.

Uwi­kłani w emo­cjo­nalne pułapki, spra­gnieni, by zasłu­żyć na miano osoby god­nej Boga, a zara­zem zde­ter­mi­no­wani, by być sobą, zwy­kle rezy­gnu­jemy z tego dru­giego z brze­mie­niem poczu­cia winy, wstydu i stra­chu. Kto by się nie ugiął pod cię­ża­rem pojęć, takich jak: „pokuta”, „zasłu­gi­wa­nie”, „przy­ka­za­nia”, „wyrze­cze­nia”, „gniew Boży”, „kara boska”, „sąd osta­teczny”, „wieczne potę­pie­nie”, „pie­kło”, „grzech śmier­telny”… Modli­tewne man­try, takie jak „Moja wina, moja wina, moja bar­dzo wielka wina”, oraz „Nie jestem godzien, abyś przy­szedł do mnie…” dają nam powód myśleć, że jeste­śmy isto­tami nie­peł­nymi, jakby uszko­dzo­nymi. Odłą­czeni od tego, do kogo się modlimy, a zatem kie­ro­wani do pod­po­rząd­ko­wy­wa­nia się dogma­tom (to, co podobno jest miłe Bogu) i pod­wa­ża­nia tego, co jest wytwo­rem wła­snej umy­sło­wej oceny czy cie­le­snej per­cep­cji.

Oso­bi­ście lubię ducho­wość nie­re­li­gijną – kon­cep­cję ludz­kiej świa­do­mo­ści wymy­ka­ją­cej się New­to­now­skiej fizyce, a tak bli­skiej psy­cho­lo­gii huma­ni­stycz­nej. Świa­do­mość ta, obecna w każ­dym czło­wieku, podobna jest do boga nie­po­sta­cio­wego, skład­nika inte­li­gent­nej ener­gii. Jest w niej miej­sce na swo­bodne doświad­cza­nie sie­bie z pra­wem do błę­dów i ucze­nia się na nich. Jest też posza­no­wa­nie wła­snego umy­słu z jego zdol­no­ścią do postrze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści i wycią­ga­nia wnio­sków w atmos­fe­rze spo­koju, zacie­ka­wie­nia i wyba­cze­nia. Jest w końcu głę­bo­kie pole­ga­nie na wła­snym ciele, emo­cjach, uczu­ciach i intu­icji jako nośni­kach tej ducho­wej mądro­ści. W tej wła­śnie mądro­ści może tkwić jądro naszej boskiej natury, połą­czo­nej z kosmo­sem i wymia­rem poza­cie­le­snym. Dla­czego nie? Dzięki nowo­cze­snej tech­no­lo­gii fizycy kwan­towi uczy­nili tę ener­gię mie­rzalną, a nawet uznali, że zna­leźli „wzór Boga”. Od tej pory to co duchowe i naukowe nie musi już ze sobą kon­ku­ro­wać. Pod warun­kiem że nie pomy­limy reli­gii z ducho­wo­ścią. W tej kwan­to­wej, nie­re­li­gij­nej kon­cep­cji boga nie ma koniecz­no­ści czuć się odłą­czo­nym, a zatem nie­god­nym. Nie ma też powodu obła­ska­wiać tej siły przez posłu­szeń­stwo i pod­po­rząd­ko­wy­wa­nie się, by unik­nąć repre­sji. W tej kon­cep­cji dobro i zło prze­stają mieć tak rygo­ry­styczne zna­cze­nie, a posłu­gi­wa­nie się zaka­zami i osą­dami traci na zna­cze­niu, gdy alter­na­tywą staje się wol­ność myśle­nia i odpo­wie­dzial­ność za te myśli we wła­snym doświad­cza­niu.

Nie nakła­niam do przy­ję­cia tego sta­no­wi­ska. Są tacy, któ­rzy się obu­rzą, że gło­szę poglądy New Age. Jeśli potrze­bu­je­cie reli­gii i moral­nych auto­ry­te­tów do wła­snego roz­woju, kibi­cuję wam i waszej rado­ści życia. Ape­luję tylko o zacho­wa­nie dystansu do reli­gij­nych dogma­tów, gdy kłóci się z nimi wasz umysł, ciało lub dusza. Gdy przez to, w co wie­rzy­cie na temat seksu i ciała, czu­je­cie się mało warci, nie­czy­ści, pogu­bieni, wewnętrz­nie skon­flik­to­wani. W cią­głym zma­ga­niu się, by nadą­żyć za wypeł­nia­niem naka­zów, i per­ma­nent­nym prze­ko­na­niu, że to jest za trudne. Mając pięć­dzie­siąt trzuy lata, z melan­cho­lią wspo­mi­nam wła­sne uza­leż­nie­nie od cudzych racji, podej­mo­wane decy­zje, które nie były moje, a które przy­spo­rzyły mi cier­pie­nia i zatrzy­mały mnie w roz­woju, bo przy­pi­sa­łam im moc więk­szą od sie­bie samej.

Auto­ry­tety są ważne, jeśli umiemy z nich mądrze korzy­stać, nie gwał­cąc wła­snej natury. Nie widzę zatem nic złego, żeby two­rzyć w ramach przy­ję­tej reli­gii wła­sne nakładki myślowe, zmie­niać wie­rze­nia. Trak­to­wać wła­sne ciała jako ważną część swo­jego bytu, jak wła­sność, od któ­rej może zale­żeć szczę­ście. Pra­gnę, by ludzie stali się inter­pre­ta­to­rami, a nie tylko bier­nymi naśla­dow­cami. Wspie­ram ich, by two­rzyli wła­sne war­to­ści, a nie upra­wiali moralny pla­giat. Cie­szy­ła­bym się, gdyby prak­ty­ko­wali rela­cję z cia­łem – a jeśli ktoś woli, także z Bogiem – po swo­jemu, przez pry­zmat wła­snych potrzeb i myśli, a nie wbrew nim. By odrzu­cali te zasady i przy­ka­za­nia, które per­ma­nent­nie wywo­łują w nas, ludziach, naj­bar­dziej tok­syczne z uczuć: wstyd, poczu­cie winy czy strach. Wolę, aby­śmy wszy­scy zapra­szali do swo­jego roz­woju takie emo­cje jak spo­kój, radość i zacie­ka­wie­nie.

Ta książka powstała z myślą o tych, któ­rym zależy na wła­snym zdro­wiu psy­chicz­nym i sek­su­al­nym. Wśród nich znajdą się zarówno ci, któ­rzy wie­rzą w Boga i prak­ty­kują reli­gię, jak i ate­iści. Nie zaszko­dzi także agno­sty­kom, wie­rzącym w nie­oso­bową siłę wyż­szą czy nieprak­ty­kującym żad­nej reli­gii. Może posłu­żyć wszyst­kim, któ­rych cie­kawi ludzka psy­chika i jej połą­cze­nie z cia­łem oraz sek­su­al­no­ścią.

CBOS podaje, że osoby regu­lar­nie prak­ty­ku­jące nie akcep­tują w pełni naucza­nia Kościoła kato­lic­kiego, jeśli cho­dzi o zagad­nie­nia zwią­zane z sek­su­al­no­ścią i oby­cza­jo­wo­ścią. Życie bez ślubu, a także seks przed­mał­żeń­ski dopusz­cza 40 pro­cent bada­nych kato­li­ków, a sto­so­wa­nie anty­kon­cep­cji 41 pro­cent. 33 pro­cent akcep­tuje roz­wody, a 24 pro­cent nie widzi niczego złego w homo­sek­su­ali­zmie. 27 pro­cent spo­śród osób twier­dzą­cych, iż moral­ność kato­licka jest jedy­nie słuszna i wystar­cza­jąca, jed­no­cze­śnie uspra­wie­dli­wia seks przed­mał­żeń­ski, 26 pro­cent akcep­tuje kon­ku­bi­nat i anty­kon­cep­cję, a 25 pro­cent akcep­tuje roz­wody.

Z roku na rok fre­kwen­cja na lek­cjach reli­gii w szkole spada, przy czym więk­sza jest w szko­łach pod­sta­wo­wych, zwłasz­cza w kla­sach 1–3, poprze­dza­ją­cych przy­stą­pie­nie do pierw­szej komu­nii świę­tej, a zde­cy­do­wa­nie niż­sza w szko­łach ponadpod­sta­wo­wych.

Rozdział 1. Wstyd ciała

Roz­dział 1

WSTYD CIAŁA

Jak wstyd ciała i cie­le­snych prze­żyć prze­kłada się na kom­pleksy, pro­blemy z odczu­wa­niem przy­jem­no­ści, pod­nie­ce­niem i orga­zmem oraz sek­su­alną ini­cja­tywą.

W chrze­ści­jań­skich reli­giach podej­rzewa się ciało o głu­potę, jakby było nie­in­te­li­gent­nym two­rem prze­szka­dza­ją­cym nam w roz­woju ducho­wym i sztuce łącze­nia się par. Mówi się o nim jak o spu­ściź­nie grze­chu pier­wo­rod­nego, bala­ście, który płata nam figle, nie umie poro­zu­mie­wać się z duchem i umy­słem, a nawet jest wobec nich w opo­zy­cji. Pro­pa­guje się nawet taką opo­wieść, że ciało z jego „nie­cnymi” potrze­bami ma być dla nas swo­istym testem lojal­no­ści wobec Boga. Że nie słu­cha­jąc głosu ciała, wyrze­ka­jąc się go, sta­jemy się w oczach Boga god­nymi ludźmi, zali­czamy spraw­dzian bycia OK. Jako tera­peutka holi­styczna uwa­żam ten rodzaj myśle­nia za nie­bez­pieczną pułapkę. Wiem, że umysł, duch i ciało (oraz zwią­zane z nim emo­cje) to święta trójca i żadna z czę­ści nie jest mniej lub bar­dziej ważna, ponie­waż wpły­wają na sie­bie nawza­jem na zasa­dzie sprzę­że­nia zwrot­nego. Te trzy „wtyczki”, trak­to­wane na serio i na równi, two­rzą obraz naszej ludz­kiej kom­plet­no­ści, dosko­na­łego urzą­dze­nia do samoroz­woju i samo­speł­nia­nia się. Przy­kro mi, że tak wiele wspa­nia­łych kobiet pozwala się zawsty­dzać z powodu cie­le­snych komu­ni­ka­tów, takich jak pod­nie­ce­nie, pożą­da­nie czy fizyczna przy­jem­ność. Raz zawsty­dzone emo­cje real­nie upo­śle­dzają zdol­ność do komu­ni­ko­wa­nia się ciała z umy­słem czy duchem i w kon­se­kwen­cji spra­wiają, że ludz­kie ciało prze­staje współ­pra­co­wać dla naszego dobra. Ta „odłą­czona wtyczka” cie­le­sna, któ­rej przesta­jemy ufać, to aż jedna trze­cia, a raczej dwie czwarte nas samych, ponie­waż ciało i emo­cje można potrak­to­wać jako współ­gra­jące ze sobą, acz­kol­wiek wewnętrz­nie zróż­ni­co­wane pro­cesy. Jeśli jej się wyrze­kamy, porzu­cone ciało two­rzy zabu­rze­nia w postaci tok­sycz­nych, nie­wia­ry­god­nych emo­cji, zostaje zakłó­cona intu­icja. Może to wyglą­dać tak, że ciało zaczyna dawać błędne sygnały, aby uni­kać tego, co dobre, albo cią­gnąć do tego, co złe. To powo­duje, że podej­mu­jemy złe decy­zje. Złe decy­zje nato­miast wypa­czają spo­sób myśle­nia. A jeśli umysł zacznie błą­dzić i nie możemy już na nim pole­gać, to jak odnaj­dziemy kom­pas dla ducha? Glo­ry­fi­ka­cja ducha kosz­tem ciała i umy­słu pro­wa­dzi do efektu domina, a jego skut­kiem bywa uczu­cie zagu­bie­nia emo­cjo­nal­nego, umy­sło­wego i ducho­wego, typo­wego dla tak ogrom­nej czę­ści ludz­kiej popu­la­cji naszych cza­sów.

Powszechny nawyk oglą­da­nia i doty­ka­nia ciała, natu­ralny popęd nasto­lat­ków, któ­remu towa­rzy­szy przy­jem­ność, nazy­wany jest bez­wsty­dem, czyli powo­dem do wstydu. Doty­ka­nie swo­jego ciała w „nie­wła­ściwy spo­sób” to doty­ka­nie w taki spo­sób, który wywo­łuje przy­jem­ność i pod­nie­ce­nie. Mastur­ba­cja nazy­wana jest nie­na­tu­ralną czyn­no­ścią, zwy­rod­nie­niem, zwie­rzę­cym popę­dem. Myśli pożą­da­jące kon­taktu z cia­łem dru­giego czło­wieka to myśli nie­czy­ste, chyba że doty­czą mał­żonka. Doty­ka­nie ciała dru­giego czło­wieka w spo­sób sek­su­alny, gdy nie czu­jemy miło­ści albo nie jeste­śmy jej pewni, to także grzech… Potrzeby sek­su­alne można odczu­wać i reali­zo­wać wyłącz­nie pod­czas zjed­no­cze­nia z part­ne­rem (płci prze­ciw­nej), wyłącz­nie wtedy, gdy part­ne­rów łączy głę­boka miło­sna więź przy­pie­czę­to­wana sakra­men­tem mał­żeń­stwa zawar­tym w Kościele. A więc jest tylko dla duetów doro­słych i tylko po otrzy­ma­niu sto­sow­nych papie­rów od przed­sta­wi­cieli Kościoła. Do tego czasu mamy zapo­mnieć o potrze­bach fizjo­lo­gicz­nych. Mamy stać się kom­pe­tent­nymi doro­słymi, prze­ska­ku­jąc etap prze­obra­ża­nia się z dzieci w doro­słych. Naj­pierw mamy więc roz­wi­nąć się duchowo i umy­słowo, a potem (jak chce reli­gia kato­licka) – skon­su­mo­wać to fizycz­nie. To kon­cep­cja odwra­ca­jąca natu­ralny porzą­dek rze­czy: nie można bowiem uczyć się życio­wej mądro­ści bez ciała. Nie da się przejść zdrowo etapu roz­woju zwa­nego doj­rze­wa­niem, igno­ru­jąc fizyczne sygnały.

Cały pro­ces sta­wa­nia się doro­słymi obwa­ro­wany jest tabu intym­no­ści. Tabu to nało­żone jest na całą sferę burz hor­mo­nal­nych, z któ­rymi każdy nasto­la­tek musi się zmie­rzyć, gdy jego ciało prze­obraża się z dziecka w postać doj­rzałą. Kiedy te emo­cje i popędy nazywa się złymi i nie­na­tu­ral­nymi, wzy­wa­jąc do pano­wa­nia nad nimi, staje się to moż­liwe jedy­nie za pomocą… wywo­ła­nia wstydu w mło­dym czło­wieku. A to potężna moż­li­wość wyco­fa­nia nawet naj­więk­szej ener­gii życia.

Złe są zatem natu­ralne odru­chy ciała nasto­latka, które budzi się do życia sek­su­al­nego. Złe są także jego myśli, które same zmie­rzają w zaka­zane rewiry. Prze­kaz jest pro­sty – robisz i myślisz źle, jesteś więc grzeszny, zły. Żeby się tego wyzbyć, musisz wyzbyć się zaka­za­nych myśli i uczyn­ków, spo­wia­dać się z nich, pro­sząc o wyba­cze­nie i cier­piąc wtórny wstyd. A że pra­wie nikomu nie udaje się dości­gnąć uświę­co­nych wzor­ców, strach, wstyd i wina stają się nie­od­łącz­nymi uczu­ciami towa­rzy­szą­cymi kato­lic­kiej edu­ka­cji. Wtedy powstaje prze­ko­na­nie: „Nie dość, że pra­gnę nie­wła­ści­wych rze­czy, to jesz­cze jestem na tyle uszko­dzony, że nie mogę raz na zawsze z tym skoń­czyć. Wyraź­nie coś z moim cia­łem musi być nie tak”.

Jeśli więc zagro­że­nie wsty­dem jest tak wszech­obecne, mło­dzież wzra­sta w atmos­fe­rze nie­ustan­nej stre­su­ją­cej cen­zury myśli i czy­nów, sta­wia także pod zna­kiem zapy­ta­nia akcep­ta­cję swo­jego ciała, zwłasz­cza sfer intym­nych.

Ciało, popęd sek­su­alny, uczu­cie przy­jem­no­ści pły­nące z dotyku i mastur­ba­cji stają się dla mło­dego czło­wieka nie­jako bala­stem. Źró­dłem bez­u­stan­nego zagro­że­nia karą i wyklu­cze­niem, ponie­waż tak wiele restryk­cji i naka­zów wobec ciała stale sły­szy na kate­che­zie, w kościele, pod­czas przy­go­to­wań do spo­wie­dzi, na samej spo­wie­dzi, w kate­chi­zmie. W końcu powta­rzają to rodzice, wycho­wani na tych samych przy­ka­za­niach. Oni także, idąc na skróty w sek­su­al­nej edu­ka­cji, dokła­dają cię­żaru zdez­o­rien­to­wa­nym lato­ro­ślom. „Trzy­maj ręce na koł­drze, bo ci uschnie”. Coś takiego może wymy­ślić tylko rodzic, który sam prze­szedł kościelną edu­ka­cję opartą na potę­pia­niu poza­hi­gie­nicz­nego kon­taktu z wła­snymi geni­ta­liami.

Młody czło­wiek jest naprawdę w trud­nej sytu­acji: ciało daje mu wyraźne sygnały pra­gnień, które są zaka­zane i pięt­no­wane. Nauki są czarno-białe: teraz nie możesz myśleć i robić tego, czego pra­gnie twoje ciało. Musisz dotrwać do tej magicz­nej gra­nicy, w któ­rej nastę­puje zako­cha­nie we wła­ści­wej oso­bie, koniecz­nie z wza­jem­no­ścią, bez moż­li­wo­ści popeł­nie­nia błędu, wycze­ka­nie w uda­nym i trwa­łym związku, aż Bóg natchnie was do mał­żeń­stwa. Ale musi­cie być pewni, że to ten odpo­wiedni part­ner i że łączy was miłość. Nie można oddać się byle komu. Ina­czej jest to zło, grzech.

Musisz doko­nać wła­ści­wego wyboru part­nera, opie­ra­jąc się na intu­icji (bo prze­cież nie na życio­wej mądro­ści, któ­rej brak mło­dym ludziom). A jak tu pole­gać na intu­icji, kiedy jej wyko­nawca, ciało, ma nało­żone embargo? Mając wpo­jony wstyd wła­snego ciała i swo­ich pra­gnień, bar­dzo trudno uczyć się zdro­wej miło­ści do sie­bie i dru­giego czło­wieka. Bar­dzo trudno zna­leźć kogoś, z kim będzie nam dobrze. A to wła­śnie jest wyzwa­nie, któ­rego spo­dzie­wają się po dzie­ciach ich kato­liccy opie­ku­no­wie: wyjdź za mąż i miej szczę­śliwe życie. Nie daj Bóg, aby przy­tra­fiły ci się zły wybór albo samot­ność! Ale dopóki dora­stasz, naka­zu­jemy wstrze­mięź­li­wość, czyli wypie­ra­nie, wyrze­ka­nie się myśli i odczuć sek­su­al­nych. Dajemy ci za to nie­za­wodne narzę­dzia: modli­twę i spo­wiedź.

Wypie­ra­nie czy wyrze­ka­nie się jest nie tyle trudną sztuką, co bar­dzo nie­zdrową w poję­ciu roz­woju czło­wieka. Dziecko nauczone trak­to­wa­nia wła­snych emo­cji i reak­cji jako złych, wsty­dli­wych, po pro­stu prze­staje sobie ufać. Strach przed skut­kami tego, co pró­buje powstrzy­mać, nie sprawi, że „to” znik­nie. Zamknięte, zepchnięte stale napiera, rośnie w siłę, bo chce być zauwa­żone. Nie da się tak po pro­stu wyklu­czyć cie­le­snych reak­cji i pra­gnień przez men­talny zakaz i modli­twę. Dziecko nie jest na tyle roz­wi­nięte emo­cjo­nal­nie czy duchowo, by jego modli­twy i oparta na nich samo­kon­trola były real­nymi narzę­dziami do utrzy­my­wa­nia wewnętrz­nej rów­no­wagi. Pro­cesy ciała i umy­słu nato­miast – jak dowo­dzi wiele huma­ni­stycz­nych nauk – są ze sobą połą­czone i z natury skłonne do współ­pracy.

Zresztą jeśli coś wewnątrz czło­wieka dostaje ety­kietkę tabu, nie można stwo­rzyć zin­te­gro­wa­nej oso­bo­wo­ści, bo ener­gię roz­woju pochła­nia strach i kamu­flaż tego, co wsty­dliwe.

Dziecko potrze­buje nawi­ga­cji, jak obcho­dzić się z pro­ce­sami ciała, które się nagle zmie­nia, a nie nie­re­al­nych wyma­gań i restryk­cji w atmos­fe­rze zawsty­dza­nia i stra­chu przed karą. Potrzebni są mądrzy doro­śli, czyli tacy, któ­rzy two­rzą zasady z mar­gi­ne­sem ela­stycz­no­ści. Ufają, a nie stra­szą, poma­gają zro­zu­mieć, a nie zawsty­dzają. Dają prze­strzeń dla wła­snych poglą­dów, dają wiarę w mądrość ciała.

Oczy­wi­ste jest zatem, że two­rząca się młoda oso­bo­wość musi polec w zma­ga­niach ze swoją „ułom­no­ścią” (czyli ero­tycz­nymi fan­ta­zjami czy eks­plo­ra­cją wła­snego ciała) do czasu speł­nie­nia idyl­licz­nych ocze­ki­wań rodem z har­le­qu­ina. Wpo­jony raz wstyd kumu­luje się, jeśli zaka­zana czyn­ność zwana grze­chem stale się powta­rza na prze­strzeni lat. Spo­wiedź jako źró­dło reduk­cji grze­chu (a zatem wstydu) zaczyna sta­wać się zewnętrz­nym kata­li­za­to­rem, narzę­dziem regu­la­cji emo­cji czy ducho­wego spo­koju. Powstaje błędne koło: wstyd, aby się uwol­nić, potrze­buje spo­wie­dzi i roz­grze­sze­nia. Ale ponie­waż sama spo­wiedź żywi się poję­ciem grze­chu i emo­cją wstydu, powstaje sprzę­że­nie zwrotne. Jest to o tyle nie­bez­pieczne w roz­woju świa­do­mo­ści czło­wieka, że po pierw­sze, tkwi on w prze­ko­na­niu, że ma ogra­ni­czone zasoby do zarzą­dza­nia wła­snym sumie­niem, czyli oso­bi­stym sys­te­mem war­to­ści, i po dru­gie, zawsze potrze­buje zewnętrz­nego auto­ry­tetu i rytu­ału, aby poczuć się spo­koj­nym, war­to­ściowym i przy­na­leż­nym.

KOMPLEKSY CIAŁA

Karo­lina, 39 lat. Ma męża i dwoje dzieci. Jest sze­fową agen­cji rekla­mo­wej i stałą klientką gabi­ne­tów medy­cyny este­tycz­nej. Upięk­sza nie tylko twarz. Wła­śnie jest po trze­ciej pla­styce kro­cza. Były już wargi sro­mowe mniej­sze i więk­sze. Teraz ostrzy­ki­wała sobie pochwę, by była cia­śniej­sza. Za każ­dym razem składa rekla­ma­cje i drę­czy leka­rza serią uwag i zastrze­żeń. Ni­gdy nie jest zado­wo­lona z efektu, pró­buje wymu­sić korekty doko­na­nych zabie­gów, które z medycz­nego punktu widze­nia speł­niają wszel­kie kry­te­ria zdro­wotne i este­tyczne. Jed­nak nie dla niej. Kiedy ogląda w lustrze wła­sne geni­ta­lia, widzi defor­ma­cje i napawa ją to obrzy­dze­niem. Dostała skie­ro­wa­nie do psy­cho­te­ra­peuty, bo według leka­rza repre­zen­tuje nie­ade­kwatny obraz wła­snego ciała, w szcze­gól­no­ści miejsc intym­nych. Marzy o uda­nym sek­sie z mężem, ale nie jest sta­nie osią­gnąć ani pod­nie­ce­nia, ani orga­zmu. „Kiedy upra­wiam seks, zawsze myślę, że jestem popsuta. Nie mogę sku­pić się na przy­jem­no­ści, wciąż w mojej gło­wie jak man­tra roz­lega się seria zastrze­żeń do samej sie­bie”. Kiedy była panną, musiała wypić drinka lub dwa, żeby pójść do łóżka z chło­pa­kiem, któ­rego kochała. Ale do seksu nie docho­dziło. Para­li­żo­wał ją dziwny strach. Nie mogła znieść myśli, że on zoba­czy to, co ona ma na dole, i się odko­cha. Nie mogła się tam oglą­dać od czasu, gdy jako nasto­latka kilka razy spró­bo­wała mastur­ba­cji. „Do ślubu trzy­ma­łam się myśli, że skoro nie będę tam patrzeć i chło­pa­kowi będę to utrud­niać, to może wstyd będzie mniej­szy…”. To był jej pomysł na pora­dze­nie sobie z wyrzu­tami sumie­nia z powodu mastur­ba­cji – wystar­czy nie patrzeć na narządy, aby poczu­cie winy zelżało. Innymi słowy: odwró­cić uwagę od stref intym­nych, by pora­dzić sobie ze wsty­dem z powodu mastur­ba­cji. Tak sobie wów­czas radziła. „Wie pani, ja do dwu­dzie­stego roku życia nie mogłam nawet spoj­rzeć, jak jestem zbu­do­wana. Nawet gdy mia­łam infek­cję, nie mogłam iść do gine­ko­loga. Taki ogromny czu­łam wstyd… Moje ciało jako sie­dli­sko grze­chu… To, co zoba­czyłam, kiedy już jako doro­sła spoj­rza­łam w lusterko, prze­ra­ziło mnie. Liczy­łam na to, że zawar­cie mał­żeń­stwa coś zmieni. Nie mogłam w nie­skoń­czo­ność odma­wiać seksu. Po ślu­bie, kiedy współ­ży­li­śmy, zaczęły się obse­syjne myśli, że nie powin­nam tak wyglą­dać tam, na dole. Mąż mnie prze­ko­ny­wał, że wszystko jest w porządku. Ale mu nie uwie­rzy­łam. Leka­rzom też nie”.

Z cza­sem nauczyła się kamu­flażu w łóżku – odpo­wied­nia bie­li­zna, mocno przy­ciem­nione świa­tło, alko­hol. Ni­gdy nie przy­znała się nikomu, że tak ogrom­nie wsty­dzi się swo­jego ciała. Zarówno pierw­szy chło­pak, jak i mąż, uwa­żali, że jest pocią­ga­jąca, a nawet wyra­żali się o jej ana­to­mii intym­nej w super­la­ty­wach. Sądziła, że tylko się nad nią litują. Po uro­dze­niu dzieci posta­no­wiła, że dopóki nie zope­ruje sobie kro­cza, nie pozwoli, by mąż ją oglą­dał. Lekarz odra­dzał korektę, mówił, że jej narządy są jak naj­bar­dziej nor­malne. Po trze­ciej pla­styce i serii kon­flik­tów z powodu nie­uza­sad­nio­nych rekla­ma­cji dała się prze­ko­nać, że pro­blem tkwi w jej psy­chice.

Rela­cjo­nuje: „Grzeszne myśli o sek­sie, kiedy jesz­cze nie mia­łam chło­paka… Od tego się zaczęło. Spo­wia­da­łam się z tych myśli. Ksiądz na spo­wie­dzi naci­skał, dopy­ty­wał, że może jesz­cze coś robi­łam z chło­pakami oprócz tych myśli… Mimo spo­wie­dzi na­dal czu­łam pokusę, żeby powta­rzać tę przy­jem­ność myśle­nia, choć wie­dzia­łam, że to złe… (czer­wieni się nagle i zaczyna tra­cić oddech). Jak się plą­ta­łam w zezna­niach na spo­wie­dzi, bo było mi tak wstyd za te bez­bożne myśli, to ksiądz zada­wał mi duże pokuty. Nie wie­rzył, że ja nic wię­cej nie robi­łam. A ja czu­łam się jak jakiś prze­stępca. No i kiedy zda­rzyło mi się, no wie pani, mastur­ba­cja, to już nie poszłam z tym do spo­wie­dzi, bo bym nie wytrzy­mała tego ciśnie­nia, które robił ksiądz… Na reli­gii mówili, że mastur­ba­cja to bar­dzo ciężki grzech. Że od tego można dostać cho­roby psy­chicz­nej, ozię­bło­ści sek­su­al­nej i jesz­cze cze­goś strasz­nego, ale już nie pamię­tam. Lista zagro­żeń była ogromna. Tak się bałam z tego wyspo­wia­dać, bo w naszym kościele pano­wało takie dziwne prze­ko­na­nie, że wszystko może zostać ujaw­nione. W kon­fe­sjo­nale ściany miały uszy, a ksiądz był zna­jo­mym rodziny. Nie czu­łam, że tajem­nica spo­wie­dzi jest jakąś ochroną. Wie­dzia­łam jed­nak, że zata­je­nie grze­chów to kolejny grzech… Czu­łam się powtór­nie winna, brzy­dzi­łam się sie­bie, że jestem takim tchó­rzem i nawet nie potra­fię powie­dzieć, co złego zrobi­łam. Pomy­śla­łam, że skoro się do tego posu­nę­łam, to już nie ma dla mnie ratunku, że jestem wyko­le­jona.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki