Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaki wpływ na życie intymne Polek ma wychowanie w duchu religii katolickiej i świadomość, że seks jest obowiązkiem i nie powinien być przyjemnością? Jak na jakość pożycia kobiet w Polsce wpływa pojęcie grzechu? Czego o seksie dowiaduje się od religijnej matki córka, a czego jej matka dowiedziała się od swojej?
Psycholożka, terapeutka, edukatorka seksualna, studentka Zbigniewa Lwa-Starowicza, współautorka popularnego podcastu Przypadki miłosne uważa, że parom w sypialni często towarzyszy... ksiądz, a Polkom łatwiej przychodzi zdjęcie bielizny niż pozbycie się wstydu. Tymczasem wstyd nie tylko komplikuje życie w związkach, ale też rujnuje kobiece poczucie wartości, okrada je z pewności siebie i nierzadko skłania do ryzykownych zachowań, odbierając (czasem na zawsze) szanse na szczęście. Książka zawiera opisy przypadków konkretnych pacjentek oraz przykłady ćwiczeń, które pomogły im przezwyciężyć ograniczenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Wstęp
Ta książka nie jest protestem. Nie ma na celu podważania wartości wyznawców religii katolickiej. Nie jest też przeciwko wierze w Boga. Kiedy ją pisałam, nie kierowały mną żadne pobudki ideologiczne ani personalna niechęć do kogokolwiek, kto propagował katolickie dogmaty w polskich kościołach, szkołach czy świecie polityki na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Jako psycholog, terapeutka, coach i edukator seksualny z dwudziestopięcioletnim stażem w gabinecie terapeutycznym, jestem wolna od uprzedzeń. Kieruje mną głęboka troska i sympatia do ludzi, szczególnie zaś kobiet, bo to im dedykuję tę książkę.
Moje humanistyczne, holistyczne podejście do człowieka nie pozwala mi pozostać obojętną na los tak wielu kobiet, które na przestrzeni lat odwiedziły mój gabinet. Szukały pomocy, ponieważ ich kondycja psychiczna została zrujnowana. Uwarunkowania seksualne nie pozwalały im na zrozumienie i wyrażanie samych siebie, zagrażały ich związkom, a nawet zdrowiu fizycznemu. Te postawy, oparte na szczególnych wierzeniach religijnych, wytworzyły w nich koktajl takich emocji jak wstyd, strach, poczucie winy, aż do głębokiej nienawiści do siebie, do własnej kobiecości. Były cichymi prekursorkami ich wewnętrznych konfliktów, depresji, zaburzeń lękowych, samookaleczeń, a nawet myśli samobójczych. W życiu seksualnym przejawiały się w postaci kompleksów na tle własnego ciała, nawet wobec akceptujących partnerów, uprzedzeń związanych z ekspresją seksualnych potrzeb i niezrozumiałej blokady na myśl o erotycznej inicjatywie. Prawie zawsze na szczycie ich problemów znajdowały się oziębłość, niskie libido czy takie choroby jak dyspareunia i pochwica (zaburzenia działania kobiecych narządów płciowych). Na drugim zaś biegunie – seksualna rozwiązłość czy wyuzdane upodobania, a nawet uzależniania, których same się bały i przez to gardziły sobą.
Nazywały siebie bigotkami (bo stosowały podwójne standardy moralne wobec siebie i partnerów), grzesznicami (bo dopuszczały się nielegalnych według kodeksu religijnego zachowań), ladacznicami (bo godziły się na seks dla przyjemności) czy też nienormalnymi (były głęboko przekonane, że są szczególnymi, odosobnionymi przypadkami). I jeszcze wiele innych, naprawdę uwłaczających etykietek. Oddelegowane przez mężów czy narzeczonych, żeby „naprawiły” niezdolność do cieszenia się seksem, przekonane o tym, że są gorsze, w trakcie terapii ujawniały, jak bardzo wpojone im przez kościelną edukację przekonania kierują ich samopoczuciem i zachowaniami.
Pokolenia naszych babek i matek wychowane w duchu katolicyzmu nadal przekazują nowemu pokoleniu poglądy, że masturbacja, seks przedmałżeński czy antykoncepcja są ciężkimi grzechami. Że kobieta powinna ubierać się skromnie, żeby nie prowokować mężczyzn do nieczystych myśli albo czynów, na przykład gwałtów. W religii katolickiej pozycja kobiety w społeczeństwie niejawnie definiowana jest jako podrzędna mężczyźnie. I mimo że w tekście kościelnej przysięgi małżeńskiej nie ma już zdania: „Kobieta ma być posłuszna mężowi”, to jednak w kulturze masowej da się zauważyć, że między wierszami promuje się uległość, konformizm, brak asertywności czy grzeczność. Manifestacja kobiecej seksualności postrzegana jest jako rozwiązłość i prowokowanie. Takie kobiety nazywa się dziwkami. Grzech seksu przedślubnego zawsze nieporównanie bardziej obciąża kobietę. Jak się mówi natomiast o mężczyznach, którzy korzystają z cielesnych uciech? Żigolak, lowelas lub macho. Ładnie, prawda? Kult dziewictwa i czystości stoi w sprzeczności z potrzebą seksualnej ekspresji kobiet, z natury stworzonych do cielesnej radości. Mamy pięć razy więcej sfer erogennych niż mężczyźni. Dlaczego zatem nie możemy same odpowiadać za to, co zrobimy z tym potencjałem, nie narażając się na społeczny ostracyzm?
Jest więc kobieta czy nie jest równa mężczyźnie? Godna czy niegodna? W prawie do samostanowienia i obrony czy raczej w przymilnej posłudze? Trudno się domyślić jasnej odpowiedzi w podwójnych komunikatach: co innego się mówi o roli kobiety, a co innego widać, słychać i czuć. A jak wiadomo (w psychologii społecznej nazywa się to efektem rogów), jeśli dociera do nas sprzeczny komunikat (pozytywny i negatywny), jesteśmy w stanie uwierzyć w interpretację negatywną, a zanegujemy pozytywną. A więc kobiety, ofiary tej dwoistej narracji, tworzą w sercach i umysłach przedziwne interpretacje zawiłych i często niejasnych w zastosowaniu „Bożych praw”; zwykle przeciwko samym sobie (winna, nieczysta, gorsza).
Według Wikipedii katolicka etyka seksualna nadal głosi, że „każdy stosunek seksualny ma być zjednoczeniem małżonków w miłości, ukierunkowanym na zrodzenie potomstwa”. W ramach tej doktryny uznawane są jako naturalne dwie płci – żeńska i męska – nastawione na więź ze sobą. Więź, która ma mieć spełnienie wyłącznie w sakramencie małżeńskim. Seks bez miłości nie jest dopuszczalny. Warunkiem koniecznym jest także wierność oraz zgoda na prokreację. Zaleca się „cnotę wstrzemięźliwości”, gdy tych warunków nie możemy spełnić, i mówi o „grzechu”, jeśli dopuszczamy się odstępstwa od tych założeń. Odpada więc dotykanie miejsc intymnych tylko po to, by poczuć przyjemność. Zjednoczenie cielesne ma się dokonywać tylko w „dialogu osobowym” i na specjalnych warunkach! Czyli po zawarciu sakramentu małżeństwa, na udzielanie którego Kościół ma wyłączność.
Masturbacja, petting czy stosunek przy użyciu środków antykoncepcyjnych oceniane są przez Watykan jako „postawy egocentryczne, niechętne dzieciom i przeciwne życiu, a zatem w ocenie etyki katolickiej niezgodne z naturą miłości” (Wikipedia). Masturbacja natomiast to grzech ciężki (postępek, który grozi niedopuszczeniem do życia wiecznego po śmierci). Dlaczego? Bo nieuszanowana jest tu wartość małżeństwa (potomstwa oraz wierności). Podobno masturbacja usuwa także z ludzkiej seksualności wymiar relacji ze współmałżonkiem.
Według deklaracji Kongregacji Nauki Wiary Persona humana (1975) oraz Katechizmu (n. 2352) masturbacja jest zachowaniem moralnym „wewnętrznie i ciężko nieuporządkowanym” (n. 9), a „jakiekolwiek bezpośrednie naruszenie tego porządku jest obiektywnie wykroczeniem ciężkim” (Persona humana, n. 10).
W wypowiedziach znanego katolickiego doradcy małżeńskiego, które wstrząsnęły polską opinią publiczną po 2020 roku, znajdziemy taki cytat: „Mąż ma prawo oczekiwać od swojej żony otwartości na jego uzasadnione biologicznie potrzeby seksualne”. Jak mówił podczas jednej z konferencji: „Żona nigdy nie powinna odmówić mężowi współżycia, gdy on proponuje. (…) Mąż nigdy nie powinien czuć się odrzucony i odtrącony”. Naprawdę? Odwrotnie już nie? Kobiece upokorzenie, lęk czy wstręt (uczucia, które występują podczas niechcianych czynności seksualnych) liczą się mniej niż męskie pragnienia? A zatem można wnioskować, że popiera się współżycie bez woli kobiety, a odradza masturbację w celu rozładowania napięcia. Użycie własnego ciała do zaspokojenia ma być gorsze niż użycie ciała osoby, którą się (rzekomo) kocha? Może gdyby masturbacja nie była tak piętnowana, byłoby mniej okazji do pogwałcania granic intymności kobiet? Może udałoby się zapobiec wielu dramatom, takim jak gwałty (także te małżeńskie) czy niechciane ciąże i ich psychologiczne następstwa. W dwudziestym pierwszym wieku – mimo że tyle się mówi o równouprawnieniu – w Kościele katolickim z tajemniczych powodów posługę kapłańską mogą pełnić jedynie panowie… (może dlatego, że Ewa powstała jedynie z żebra Adama?).
Smutne są także losy osób nieheteronormatywnych, które współżyją z osobami tej samej płci. Czekają na nich nie tylko etykietki „grzesznik”, ale nawet „zboczeniec” lub „chory”. Kościół wprawdzie deklaruje gotowość akceptacji osób homoseksualnych, pod warunkiem że powstrzymają się od współżycia. Tym samym kupczy Bożą akceptacją za cenę pozbawienia ich praw należnych innym ludziom.
Do niedawna nawet po zawarciu związku małżeńskiego „miłe Bogu” byłe nieliczne pozycje seksualne (preferowana misjonarska). Dziś już nie ma w tej sprawie takiego rygoru. W 2016 roku papież Franciszek zaapelował do spowiedników, by z większą łagodnością podchodzili do seksualnych grzechów wyznawców. Nadal jednak „bezbożne” są takie praktyki jak seks oralny czy analny, nawet gdy obojgu małżonkom daje to satysfakcję. Grzechem jest też włączanie do małżeńskiego seksu zabawek i gadżetów erotycznych. Pojęcie grzechu ciężkiego w sprawie postępowania z własnym ciałem przybijane jest jak stempel na sumieniu wiernych niemal w każdym konfesjonale. Dlaczego Bogu tak zależy, by ludzie nie dysponowali swoimi ciałami według własnej woli? Dlaczego przyjemność seksualna na ziemi musi tak często stać w opozycji do życia wiecznego? Dzisiaj warto częściej zadawać sobie takie pytania.
Według Kościoła stosunek przerywany, nawet w małżeństwie, to także grzeszny akt, bo nie dopuszcza do zapłodnienia. Stosowanie metod utrudniających lub niedopuszczających do zagnieżdżenia się zarodka w macicy opisuje się jako działania aborcyjne. Według wielu opracowań naukowców katolickich środki antykoncepcyjne mogą wywołać taki skutek. Dochodzi do tego, gdy zawiedzie hamowanie owulacji i dojdzie do zapłodnienia. Działanie wczesnoporonne może mieć miejsce przy użyciu na przykład plastrów antykoncepcyjnych, tabletek antykoncepcyjnych jedno- i dwuskładnikowych, tzw. tabletek „po” (antykoncepcja postkoitalna), wkładek domacicznych. Kodeks prawa kanonicznego oraz Kodeks kanonów Kościołów wschodnich przewidują karę ekskomuniki w przypadku spowodowania obumarcia embrionu. W 1968 roku Paweł VI jednoznacznie ocenił antykoncepcję jako czyniącą współżycie małżeńskie wewnętrznie niemoralnym i do teraz żaden z papieży nie powiedział nic innego. W 2013 roku niemieccy biskupi zezwolili wprawdzie na antykoncepcję awaryjną zgwałconym kobietom, które chcą zapobiec zapłodnieniu, o ile nie spowoduje to poronienia.
Pius XI w encyklice Casti connubii wyraźnie zdefiniował antykoncepcję jako grzech ciężki, (skutkujący wiecznym potępieniem). Małżonkowie powinni polegać w sprawie czynności seksualnych, a zatem planowania rodziny, na „dostosowaniu swojego postępowania do planu Boga-Stwórcy”. Gdy jednak z ważnych przyczyn życzą sobie przerwy między kolejnymi urodzeniami dzieci (por. Humanae vitae, HV, n. 15) lub też „ze względu na warunki fizyczne, ekonomiczne, psychologiczne i społeczne (…) decydują się unikać zrodzenia dalszego dziecka (HV 10) zaleca się im współżycie zgodne z naturalnym planowaniem rodziny”. Paweł VI głosił, że podejmowanie współżycia z jednoczesnym unikaniem potomstwa dla mało ważnych przyczyn jest postawą podobnie niemoralną co antykoncepcja. Ale kto ma słusznie ocenić, co jest ważne, a co nieważne? I dlaczego mają to być mężczyźni, którzy nie tworzą intymnych więzi z kobietami?
Benedykt XVI stwierdził, że „zafiksowanie na używaniu prezerwatywy prowadzi do banalizacji seksualności, która nie jest przeżywana jako wyraz miłości, lecz staje się jakby narkotykiem. Prezerwatywa jest środkiem niemoralnym, a w przypadku osób uprawiających prostytucję może być pierwszym krokiem ku umoralnieniu swego zachowania, pierwszym krokiem do postawy odpowiedzialności za innych”. W sprawie stosowania prezerwatyw jako środka przeciwdziałającego rozprzestrzenianiu się HIV i innych chorób przenoszonych drogą płciową Kościół nadal pozostaje nieubłagany i mówi jej: veto.
W naszym kraju surowe osądy moralne korzystania z własnego ciała inaczej niż głosi katolicka doktryna usłyszeć można z kościelnych ambon, na lekcjach religii dla dzieci i młodzieży, w stowarzyszeniach religijnych. W trakcie przygotowań do spowiedzi i samej spowiedzi nagminnie zdarza się dostać reprymendę na temat prowadzenia się, podobnie jak podczas wizyt po kolędzie czy naukach przedślubnych.
Wypowiedzi o charakterze surowych osądów (zamienniki słowa „grzech”) spotykają nas, kobiety, w każdym wieku, poczynając od dzieciństwa, kiedy zaczyna się edukacja kościelna na lekcjach religii z obowiązkiem spowiedzi. Słyszałam w moim gabinecie wiele zwierzeń pacjentek, które już jako dzieci podczas spowiedzi doświadczyły naruszenia strefy psychicznej intymności pod płaszczykiem zachęcania ich do szczerości i wyznania dokładnie wszystkiego, co miały na sumieniu. Zaleca się duszpasterzom, aby dopytywali o dodatkowe informacje związane z grzechem, jednak nie powinno to wynikać z ich niezdrowej ciekawości. Duchowny musi po prostu zbadać ciężar zgłaszanego przewinienia. Instrukcje są dość humanistyczne, nie ma natomiast sposobów, aby skontrolować motywy oraz przebieg takiej rozmowy. W przypadku „grzechu nieczystości” łatwo naruszyć granice intymności spowiadanego. Pytając o „grzech nieczystości” i decydując o pokucie, ksiądz ma duże pole zarówno do interpretacji, jak i nadużyć. Skąd pewność co do pobudek spowiednika w obszarach seksualnych, gdy wiadomo, że dla duchownych seks jest owocem zakazanym? Uważam więc spowiedź z „grzechu nieczystości” i dane księżom prawo do zgłębiania tematu za furtkę do słownego molestowania seksualnego. Uporczywe, zawstydzające wypytywanie o szczegóły, sugestie czy parafrazy wynikające z nadinterpretacji połączone z osądami, połajankami, a nawet grożeniem nieotrzymania rozgrzeszenia, traumatyzują coraz to nowe pokolenia. Nikt nie uczy księży modnej dziś komunikacji bez przemocy czy zwykłej ludzkiej delikatności w obchodzeniu się z tak kruchym tematem jak ludzkie emocje. Temu zjawisku poświęcę cały rozdział.
Pejoratywne, dziwaczne określenia, takie jak: „samogwałt”, „nieczystość”, „grzech ciała” „myśli nieczyste”, „czyn nieprzystojny”, „świętokradztwo” „nieskromne uczynki”, „nieobyczajność”, „nieprzyzwoitość”, potrafią pozbawić młodego człowieka dobrej relacji z własną fizjologią i sumieniem. Nawet jeśli osąd dotyczy tylko zachowania, trudno nie brać go do siebie jako do człowieka, jeśli jest się dzieckiem. A od tego już krok do poczucia się złą osobą.
Trudno stworzyć dystans do tej opartej na potępianiu duszpasterskiej tradycji nawet w życiu dorosłym. Wszak tych, którzy ośmielają się podważyć moralną schedę, jest wciąż tak niewielu. Mimo zmieniających się rządów, surowym osądom moralnym przedstawicieli Kościoła nadal wtóruje głos sympatyzujących z nimi polityków. Przywykliśmy, że o naszych seksualnych postawach, a nawet zasadach obchodzenia się z ciałem, decydują ci na świeczniku.
Aż trudno uwierzyć, że na polskiej arenie politycznej dwudziestego pierwszego wieku w specyficzny sposób walczy się o nowelizację przepisu art. 200 Kodeksu karnego („Kto publicznie propaguje lub pochwala zachowania o charakterze pedofilskim, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”). Przepis ten w zamiarze ma chronić dzieci przed nadużyciami seksualnymi, jednak wykorzystuje się go, by realnie ograniczyć działalność osób i instytucji prowadzących edukację seksualną: lekarzy, edukatorów, wychowawców, położne, doszukując się w ich pracy zagrożenia seksualizacją. W projekcie jest wprawdzie mowa wyłącznie o „zakazie seksualizacji”, ale nadal trwa spór między środowiskami świeckimi a katolickimi, czym „seksualizacja” naprawdę jest. To, co jedni nazywają obiektywną nauką o ludzkiej seksualności, drudzy nazywają właśnie seksualizacją. W mediach można było przeczytać takie opinie zwolenników korekty ustawy: „Odpowiedzialne za »edukację« seksualną środowiska wchodzą do kolejnych placówek oświatowych w Polsce, rozbudzając dzieci seksualnie oraz promując wśród uczniów homoseksualizm, masturbację i inne czynności seksualne”. W przykładach zajęć „propagujących podejmowanie czynności seksualnych” wymieniane są zajęcia dotyczące profilaktyki ciąż wśród nieletnich i chorób przenoszonych drogą płciową czy też antykoncepcji! Za tym niejawnym atakiem na edukację seksualną w szkołach stoi prokatolicka organizacja. To do niej należą furgonetki promujące na ulicach polskich miast postulaty pro-life oraz hasła wymierzone w społeczność LGBT.
Mijają lata, ale co jakiś czas mariaż Kościoła z rządami świeckimi wpływa ograniczająco na ewolucję ludzkiej świadomości, lansując zasady obyczajowości z zamierzchłych czasów.
Jako psycholog i edukator seksualny uważam, że nie ma lepszej ochrony przed pedofilią i pornografią dziecięcą niż edukacja seksualna. To dzięki niej dzieci dowiadują się, czym jest zły dotyk. Jeżeli opiniotwórczym środowiskom edukacja seksualna kojarzy się tylko z seksem, to jest to niepokojące zjawisko. Parlament Europejski wyraził zaniepokojenie „niezwykle niejasnymi, szerokimi i nieproporcjonalnymi przepisami projektu ustawy, które de facto zmierzają do penalizacji upowszechniania edukacji seksualnej wśród nieletnich i których zakres potencjalnie grozi wszystkim osobom – a w szczególności edukatorom seksualnym, w tym nauczycielom, pracownikom służby zdrowia, pisarzom, wydawcom, organizacjom społeczeństwa obywatelskiego, dziennikarzom, rodzicom i opiekunom prawnym – karą pozbawienia wolności do trzech lat za nauczanie o ludzkiej seksualności, zdrowiu i stosunkach intymnych”. Żyjemy zatem w czasach, gdy zarówno wolność słowa, jak i prawo do własnego ciała wciąż nie są dobrem powszechnym. Musimy się bardziej postarać, na przykład wzmacniając czujność, aby naszego sposobu myślenia nie zawłaszczali wciąż inni ludzie.
W dwudziestym pierwszym wieku, choć trudno w to uwierzyć, gigantyczna liczba kobiet wykształconych, będących w dobrej sytuacji materialnej, realizujących się na wysokich stanowiskach, mentalnie tkwi w latach dziecięcych, kiedy to ich chłonny umysł przyjął poglądy głoszone przez środowiska katolickie za własne. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie przysparzały im one cierpień. Te wierzenia nadal z ukrycia kierują ich życiem.
Ta książka jest oparta właśnie na historiach kobiet, u których katolickie wychowanie wywołało urazy i problemy psychiczne, spowodowało zamęt w ich intymnych relacjach, ukształtowało negatywną samoocenę. Opowiadam je w ich imieniu i za ich zgodą. Ma za zadanie ostrzegać, unaocznić, w jaki sposób katolickie prawa dotyczące seksualności i sposób ich przekazywania przekładają się na problemy w życiu seksualnym oraz popularne dziś choroby cywilizacyjne, takie jak zaburzenia lękowe czy depresje. Zawarto w niej też wątki edukacyjne i poradnicze. To swoiste ABC radzenia sobie z problemami przytoczonymi w publikacji. Ma skłonić do rewizji przekonań na temat seksu oraz seksualności i zachęcić do samodzielnego myślenia.
Gorąco wierzę, że każdy człowiek jest w stanie stać się autorem własnego życia, ufając kompetencjom swojego umysłu co do dokonywania analiz i wyciągania wniosków. My, pokolenie czytające tę książkę, nie musimy powierzać swojego myślenia wyłącznie autorytetom religijnym czy ich wychowankom – naszym rodzicom. Każdy z nas ma w sobie mędrca/przewodniczkę (połączenie kompetentnego umysłu z intuicją). Jest nią nasza ludzka jaźń – wyższa świadomość, co do istnienia której nie mam już wątpliwości. Religie (za którymi zawsze stoją ludzie) tworzą oparte na strachu założenia co do natury ludzkich istot oraz ich relacji z Bogiem czy – jak kto woli – siłą wyższą. Ci ludzie właśnie na przestrzeni wieków pisali historię tej relacji, dodając coś od siebie. Tworzyli dogmaty, interpretując to, co zapamiętali i usłyszeli od poprzedników. Koryguje się je na ważnych imprezach kościelnych, takich jak sobory czy kongregacje. Niektóre z tych interpretacji zmutowały na wzór głuchego telefonu. Od czasu do czasu z jakiegoś powodu uważano je za herezje, które powodowały rozłamy w Kościele i były kamieniem węgielnym nowych ruchów religijnych. Czasami zaś inne interpretacje były faworyzowane przez liderów Kościoła i przenoszone do kolejnych pokoleń. Utarło się myśleć o nich jako „moralnych prawdach uniwersalnych”. Czy mogą to być jednak tylko zniekształcenia poznawcze, wywoływane przez niedoskonały ludzki umysł? Zniekształcenia powstałe przy próbie kopiowania starożytnej wiedzy, podczas gdy nie mamy pewności, od jak dawna piszemy historię wiary? Wszak zwoje znad Morza Martwego mają starszą datę pochodzenia niż Biblia. A co było przed nimi?
Religijne dogmaty tworzą nakładkę myślową na naszą jaźń – pętają jej wewnętrzną mądrość, a także wolność i kreatywność. Czynią z nas biernych naśladowców cudzych koncepcji, a najsilniejszą energią przywiązywania ludzi do ideologii jest nadal strach.
Uwikłani w emocjonalne pułapki, spragnieni, by zasłużyć na miano osoby godnej Boga, a zarazem zdeterminowani, by być sobą, zwykle rezygnujemy z tego drugiego z brzemieniem poczucia winy, wstydu i strachu. Kto by się nie ugiął pod ciężarem pojęć, takich jak: „pokuta”, „zasługiwanie”, „przykazania”, „wyrzeczenia”, „gniew Boży”, „kara boska”, „sąd ostateczny”, „wieczne potępienie”, „piekło”, „grzech śmiertelny”… Modlitewne mantry, takie jak „Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”, oraz „Nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie…” dają nam powód myśleć, że jesteśmy istotami niepełnymi, jakby uszkodzonymi. Odłączeni od tego, do kogo się modlimy, a zatem kierowani do podporządkowywania się dogmatom (to, co podobno jest miłe Bogu) i podważania tego, co jest wytworem własnej umysłowej oceny czy cielesnej percepcji.
Osobiście lubię duchowość niereligijną – koncepcję ludzkiej świadomości wymykającej się Newtonowskiej fizyce, a tak bliskiej psychologii humanistycznej. Świadomość ta, obecna w każdym człowieku, podobna jest do boga niepostaciowego, składnika inteligentnej energii. Jest w niej miejsce na swobodne doświadczanie siebie z prawem do błędów i uczenia się na nich. Jest też poszanowanie własnego umysłu z jego zdolnością do postrzegania rzeczywistości i wyciągania wniosków w atmosferze spokoju, zaciekawienia i wybaczenia. Jest w końcu głębokie poleganie na własnym ciele, emocjach, uczuciach i intuicji jako nośnikach tej duchowej mądrości. W tej właśnie mądrości może tkwić jądro naszej boskiej natury, połączonej z kosmosem i wymiarem pozacielesnym. Dlaczego nie? Dzięki nowoczesnej technologii fizycy kwantowi uczynili tę energię mierzalną, a nawet uznali, że znaleźli „wzór Boga”. Od tej pory to co duchowe i naukowe nie musi już ze sobą konkurować. Pod warunkiem że nie pomylimy religii z duchowością. W tej kwantowej, niereligijnej koncepcji boga nie ma konieczności czuć się odłączonym, a zatem niegodnym. Nie ma też powodu obłaskawiać tej siły przez posłuszeństwo i podporządkowywanie się, by uniknąć represji. W tej koncepcji dobro i zło przestają mieć tak rygorystyczne znaczenie, a posługiwanie się zakazami i osądami traci na znaczeniu, gdy alternatywą staje się wolność myślenia i odpowiedzialność za te myśli we własnym doświadczaniu.
Nie nakłaniam do przyjęcia tego stanowiska. Są tacy, którzy się oburzą, że głoszę poglądy New Age. Jeśli potrzebujecie religii i moralnych autorytetów do własnego rozwoju, kibicuję wam i waszej radości życia. Apeluję tylko o zachowanie dystansu do religijnych dogmatów, gdy kłóci się z nimi wasz umysł, ciało lub dusza. Gdy przez to, w co wierzycie na temat seksu i ciała, czujecie się mało warci, nieczyści, pogubieni, wewnętrznie skonfliktowani. W ciągłym zmaganiu się, by nadążyć za wypełnianiem nakazów, i permanentnym przekonaniu, że to jest za trudne. Mając pięćdziesiąt trzuy lata, z melancholią wspominam własne uzależnienie od cudzych racji, podejmowane decyzje, które nie były moje, a które przysporzyły mi cierpienia i zatrzymały mnie w rozwoju, bo przypisałam im moc większą od siebie samej.
Autorytety są ważne, jeśli umiemy z nich mądrze korzystać, nie gwałcąc własnej natury. Nie widzę zatem nic złego, żeby tworzyć w ramach przyjętej religii własne nakładki myślowe, zmieniać wierzenia. Traktować własne ciała jako ważną część swojego bytu, jak własność, od której może zależeć szczęście. Pragnę, by ludzie stali się interpretatorami, a nie tylko biernymi naśladowcami. Wspieram ich, by tworzyli własne wartości, a nie uprawiali moralny plagiat. Cieszyłabym się, gdyby praktykowali relację z ciałem – a jeśli ktoś woli, także z Bogiem – po swojemu, przez pryzmat własnych potrzeb i myśli, a nie wbrew nim. By odrzucali te zasady i przykazania, które permanentnie wywołują w nas, ludziach, najbardziej toksyczne z uczuć: wstyd, poczucie winy czy strach. Wolę, abyśmy wszyscy zapraszali do swojego rozwoju takie emocje jak spokój, radość i zaciekawienie.
Ta książka powstała z myślą o tych, którym zależy na własnym zdrowiu psychicznym i seksualnym. Wśród nich znajdą się zarówno ci, którzy wierzą w Boga i praktykują religię, jak i ateiści. Nie zaszkodzi także agnostykom, wierzącym w nieosobową siłę wyższą czy niepraktykującym żadnej religii. Może posłużyć wszystkim, których ciekawi ludzka psychika i jej połączenie z ciałem oraz seksualnością.
CBOS podaje, że osoby regularnie praktykujące nie akceptują w pełni nauczania Kościoła katolickiego, jeśli chodzi o zagadnienia związane z seksualnością i obyczajowością. Życie bez ślubu, a także seks przedmałżeński dopuszcza 40 procent badanych katolików, a stosowanie antykoncepcji 41 procent. 33 procent akceptuje rozwody, a 24 procent nie widzi niczego złego w homoseksualizmie. 27 procent spośród osób twierdzących, iż moralność katolicka jest jedynie słuszna i wystarczająca, jednocześnie usprawiedliwia seks przedmałżeński, 26 procent akceptuje konkubinat i antykoncepcję, a 25 procent akceptuje rozwody.
Z roku na rok frekwencja na lekcjach religii w szkole spada, przy czym większa jest w szkołach podstawowych, zwłaszcza w klasach 1–3, poprzedzających przystąpienie do pierwszej komunii świętej, a zdecydowanie niższa w szkołach ponadpodstawowych.
Rozdział 1
WSTYD CIAŁA
Jak wstyd ciała i cielesnych przeżyć przekłada się na kompleksy, problemy z odczuwaniem przyjemności, podnieceniem i orgazmem oraz seksualną inicjatywą.
W chrześcijańskich religiach podejrzewa się ciało o głupotę, jakby było nieinteligentnym tworem przeszkadzającym nam w rozwoju duchowym i sztuce łączenia się par. Mówi się o nim jak o spuściźnie grzechu pierworodnego, balaście, który płata nam figle, nie umie porozumiewać się z duchem i umysłem, a nawet jest wobec nich w opozycji. Propaguje się nawet taką opowieść, że ciało z jego „niecnymi” potrzebami ma być dla nas swoistym testem lojalności wobec Boga. Że nie słuchając głosu ciała, wyrzekając się go, stajemy się w oczach Boga godnymi ludźmi, zaliczamy sprawdzian bycia OK. Jako terapeutka holistyczna uważam ten rodzaj myślenia za niebezpieczną pułapkę. Wiem, że umysł, duch i ciało (oraz związane z nim emocje) to święta trójca i żadna z części nie jest mniej lub bardziej ważna, ponieważ wpływają na siebie nawzajem na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Te trzy „wtyczki”, traktowane na serio i na równi, tworzą obraz naszej ludzkiej kompletności, doskonałego urządzenia do samorozwoju i samospełniania się. Przykro mi, że tak wiele wspaniałych kobiet pozwala się zawstydzać z powodu cielesnych komunikatów, takich jak podniecenie, pożądanie czy fizyczna przyjemność. Raz zawstydzone emocje realnie upośledzają zdolność do komunikowania się ciała z umysłem czy duchem i w konsekwencji sprawiają, że ludzkie ciało przestaje współpracować dla naszego dobra. Ta „odłączona wtyczka” cielesna, której przestajemy ufać, to aż jedna trzecia, a raczej dwie czwarte nas samych, ponieważ ciało i emocje można potraktować jako współgrające ze sobą, aczkolwiek wewnętrznie zróżnicowane procesy. Jeśli jej się wyrzekamy, porzucone ciało tworzy zaburzenia w postaci toksycznych, niewiarygodnych emocji, zostaje zakłócona intuicja. Może to wyglądać tak, że ciało zaczyna dawać błędne sygnały, aby unikać tego, co dobre, albo ciągnąć do tego, co złe. To powoduje, że podejmujemy złe decyzje. Złe decyzje natomiast wypaczają sposób myślenia. A jeśli umysł zacznie błądzić i nie możemy już na nim polegać, to jak odnajdziemy kompas dla ducha? Gloryfikacja ducha kosztem ciała i umysłu prowadzi do efektu domina, a jego skutkiem bywa uczucie zagubienia emocjonalnego, umysłowego i duchowego, typowego dla tak ogromnej części ludzkiej populacji naszych czasów.
Powszechny nawyk oglądania i dotykania ciała, naturalny popęd nastolatków, któremu towarzyszy przyjemność, nazywany jest bezwstydem, czyli powodem do wstydu. Dotykanie swojego ciała w „niewłaściwy sposób” to dotykanie w taki sposób, który wywołuje przyjemność i podniecenie. Masturbacja nazywana jest nienaturalną czynnością, zwyrodnieniem, zwierzęcym popędem. Myśli pożądające kontaktu z ciałem drugiego człowieka to myśli nieczyste, chyba że dotyczą małżonka. Dotykanie ciała drugiego człowieka w sposób seksualny, gdy nie czujemy miłości albo nie jesteśmy jej pewni, to także grzech… Potrzeby seksualne można odczuwać i realizować wyłącznie podczas zjednoczenia z partnerem (płci przeciwnej), wyłącznie wtedy, gdy partnerów łączy głęboka miłosna więź przypieczętowana sakramentem małżeństwa zawartym w Kościele. A więc jest tylko dla duetów dorosłych i tylko po otrzymaniu stosownych papierów od przedstawicieli Kościoła. Do tego czasu mamy zapomnieć o potrzebach fizjologicznych. Mamy stać się kompetentnymi dorosłymi, przeskakując etap przeobrażania się z dzieci w dorosłych. Najpierw mamy więc rozwinąć się duchowo i umysłowo, a potem (jak chce religia katolicka) – skonsumować to fizycznie. To koncepcja odwracająca naturalny porządek rzeczy: nie można bowiem uczyć się życiowej mądrości bez ciała. Nie da się przejść zdrowo etapu rozwoju zwanego dojrzewaniem, ignorując fizyczne sygnały.
Cały proces stawania się dorosłymi obwarowany jest tabu intymności. Tabu to nałożone jest na całą sferę burz hormonalnych, z którymi każdy nastolatek musi się zmierzyć, gdy jego ciało przeobraża się z dziecka w postać dojrzałą. Kiedy te emocje i popędy nazywa się złymi i nienaturalnymi, wzywając do panowania nad nimi, staje się to możliwe jedynie za pomocą… wywołania wstydu w młodym człowieku. A to potężna możliwość wycofania nawet największej energii życia.
Złe są zatem naturalne odruchy ciała nastolatka, które budzi się do życia seksualnego. Złe są także jego myśli, które same zmierzają w zakazane rewiry. Przekaz jest prosty – robisz i myślisz źle, jesteś więc grzeszny, zły. Żeby się tego wyzbyć, musisz wyzbyć się zakazanych myśli i uczynków, spowiadać się z nich, prosząc o wybaczenie i cierpiąc wtórny wstyd. A że prawie nikomu nie udaje się doścignąć uświęconych wzorców, strach, wstyd i wina stają się nieodłącznymi uczuciami towarzyszącymi katolickiej edukacji. Wtedy powstaje przekonanie: „Nie dość, że pragnę niewłaściwych rzeczy, to jeszcze jestem na tyle uszkodzony, że nie mogę raz na zawsze z tym skończyć. Wyraźnie coś z moim ciałem musi być nie tak”.
Jeśli więc zagrożenie wstydem jest tak wszechobecne, młodzież wzrasta w atmosferze nieustannej stresującej cenzury myśli i czynów, stawia także pod znakiem zapytania akceptację swojego ciała, zwłaszcza sfer intymnych.
Ciało, popęd seksualny, uczucie przyjemności płynące z dotyku i masturbacji stają się dla młodego człowieka niejako balastem. Źródłem bezustannego zagrożenia karą i wykluczeniem, ponieważ tak wiele restrykcji i nakazów wobec ciała stale słyszy na katechezie, w kościele, podczas przygotowań do spowiedzi, na samej spowiedzi, w katechizmie. W końcu powtarzają to rodzice, wychowani na tych samych przykazaniach. Oni także, idąc na skróty w seksualnej edukacji, dokładają ciężaru zdezorientowanym latoroślom. „Trzymaj ręce na kołdrze, bo ci uschnie”. Coś takiego może wymyślić tylko rodzic, który sam przeszedł kościelną edukację opartą na potępianiu pozahigienicznego kontaktu z własnymi genitaliami.
Młody człowiek jest naprawdę w trudnej sytuacji: ciało daje mu wyraźne sygnały pragnień, które są zakazane i piętnowane. Nauki są czarno-białe: teraz nie możesz myśleć i robić tego, czego pragnie twoje ciało. Musisz dotrwać do tej magicznej granicy, w której następuje zakochanie we właściwej osobie, koniecznie z wzajemnością, bez możliwości popełnienia błędu, wyczekanie w udanym i trwałym związku, aż Bóg natchnie was do małżeństwa. Ale musicie być pewni, że to ten odpowiedni partner i że łączy was miłość. Nie można oddać się byle komu. Inaczej jest to zło, grzech.
Musisz dokonać właściwego wyboru partnera, opierając się na intuicji (bo przecież nie na życiowej mądrości, której brak młodym ludziom). A jak tu polegać na intuicji, kiedy jej wykonawca, ciało, ma nałożone embargo? Mając wpojony wstyd własnego ciała i swoich pragnień, bardzo trudno uczyć się zdrowej miłości do siebie i drugiego człowieka. Bardzo trudno znaleźć kogoś, z kim będzie nam dobrze. A to właśnie jest wyzwanie, którego spodziewają się po dzieciach ich katoliccy opiekunowie: wyjdź za mąż i miej szczęśliwe życie. Nie daj Bóg, aby przytrafiły ci się zły wybór albo samotność! Ale dopóki dorastasz, nakazujemy wstrzemięźliwość, czyli wypieranie, wyrzekanie się myśli i odczuć seksualnych. Dajemy ci za to niezawodne narzędzia: modlitwę i spowiedź.
Wypieranie czy wyrzekanie się jest nie tyle trudną sztuką, co bardzo niezdrową w pojęciu rozwoju człowieka. Dziecko nauczone traktowania własnych emocji i reakcji jako złych, wstydliwych, po prostu przestaje sobie ufać. Strach przed skutkami tego, co próbuje powstrzymać, nie sprawi, że „to” zniknie. Zamknięte, zepchnięte stale napiera, rośnie w siłę, bo chce być zauważone. Nie da się tak po prostu wykluczyć cielesnych reakcji i pragnień przez mentalny zakaz i modlitwę. Dziecko nie jest na tyle rozwinięte emocjonalnie czy duchowo, by jego modlitwy i oparta na nich samokontrola były realnymi narzędziami do utrzymywania wewnętrznej równowagi. Procesy ciała i umysłu natomiast – jak dowodzi wiele humanistycznych nauk – są ze sobą połączone i z natury skłonne do współpracy.
Zresztą jeśli coś wewnątrz człowieka dostaje etykietkę tabu, nie można stworzyć zintegrowanej osobowości, bo energię rozwoju pochłania strach i kamuflaż tego, co wstydliwe.
Dziecko potrzebuje nawigacji, jak obchodzić się z procesami ciała, które się nagle zmienia, a nie nierealnych wymagań i restrykcji w atmosferze zawstydzania i strachu przed karą. Potrzebni są mądrzy dorośli, czyli tacy, którzy tworzą zasady z marginesem elastyczności. Ufają, a nie straszą, pomagają zrozumieć, a nie zawstydzają. Dają przestrzeń dla własnych poglądów, dają wiarę w mądrość ciała.
Oczywiste jest zatem, że tworząca się młoda osobowość musi polec w zmaganiach ze swoją „ułomnością” (czyli erotycznymi fantazjami czy eksploracją własnego ciała) do czasu spełnienia idyllicznych oczekiwań rodem z harlequina. Wpojony raz wstyd kumuluje się, jeśli zakazana czynność zwana grzechem stale się powtarza na przestrzeni lat. Spowiedź jako źródło redukcji grzechu (a zatem wstydu) zaczyna stawać się zewnętrznym katalizatorem, narzędziem regulacji emocji czy duchowego spokoju. Powstaje błędne koło: wstyd, aby się uwolnić, potrzebuje spowiedzi i rozgrzeszenia. Ale ponieważ sama spowiedź żywi się pojęciem grzechu i emocją wstydu, powstaje sprzężenie zwrotne. Jest to o tyle niebezpieczne w rozwoju świadomości człowieka, że po pierwsze, tkwi on w przekonaniu, że ma ograniczone zasoby do zarządzania własnym sumieniem, czyli osobistym systemem wartości, i po drugie, zawsze potrzebuje zewnętrznego autorytetu i rytuału, aby poczuć się spokojnym, wartościowym i przynależnym.
Karolina, 39 lat. Ma męża i dwoje dzieci. Jest szefową agencji reklamowej i stałą klientką gabinetów medycyny estetycznej. Upiększa nie tylko twarz. Właśnie jest po trzeciej plastyce krocza. Były już wargi sromowe mniejsze i większe. Teraz ostrzykiwała sobie pochwę, by była ciaśniejsza. Za każdym razem składa reklamacje i dręczy lekarza serią uwag i zastrzeżeń. Nigdy nie jest zadowolona z efektu, próbuje wymusić korekty dokonanych zabiegów, które z medycznego punktu widzenia spełniają wszelkie kryteria zdrowotne i estetyczne. Jednak nie dla niej. Kiedy ogląda w lustrze własne genitalia, widzi deformacje i napawa ją to obrzydzeniem. Dostała skierowanie do psychoterapeuty, bo według lekarza reprezentuje nieadekwatny obraz własnego ciała, w szczególności miejsc intymnych. Marzy o udanym seksie z mężem, ale nie jest stanie osiągnąć ani podniecenia, ani orgazmu. „Kiedy uprawiam seks, zawsze myślę, że jestem popsuta. Nie mogę skupić się na przyjemności, wciąż w mojej głowie jak mantra rozlega się seria zastrzeżeń do samej siebie”. Kiedy była panną, musiała wypić drinka lub dwa, żeby pójść do łóżka z chłopakiem, którego kochała. Ale do seksu nie dochodziło. Paraliżował ją dziwny strach. Nie mogła znieść myśli, że on zobaczy to, co ona ma na dole, i się odkocha. Nie mogła się tam oglądać od czasu, gdy jako nastolatka kilka razy spróbowała masturbacji. „Do ślubu trzymałam się myśli, że skoro nie będę tam patrzeć i chłopakowi będę to utrudniać, to może wstyd będzie mniejszy…”. To był jej pomysł na poradzenie sobie z wyrzutami sumienia z powodu masturbacji – wystarczy nie patrzeć na narządy, aby poczucie winy zelżało. Innymi słowy: odwrócić uwagę od stref intymnych, by poradzić sobie ze wstydem z powodu masturbacji. Tak sobie wówczas radziła. „Wie pani, ja do dwudziestego roku życia nie mogłam nawet spojrzeć, jak jestem zbudowana. Nawet gdy miałam infekcję, nie mogłam iść do ginekologa. Taki ogromny czułam wstyd… Moje ciało jako siedlisko grzechu… To, co zobaczyłam, kiedy już jako dorosła spojrzałam w lusterko, przeraziło mnie. Liczyłam na to, że zawarcie małżeństwa coś zmieni. Nie mogłam w nieskończoność odmawiać seksu. Po ślubie, kiedy współżyliśmy, zaczęły się obsesyjne myśli, że nie powinnam tak wyglądać tam, na dole. Mąż mnie przekonywał, że wszystko jest w porządku. Ale mu nie uwierzyłam. Lekarzom też nie”.
Z czasem nauczyła się kamuflażu w łóżku – odpowiednia bielizna, mocno przyciemnione światło, alkohol. Nigdy nie przyznała się nikomu, że tak ogromnie wstydzi się swojego ciała. Zarówno pierwszy chłopak, jak i mąż, uważali, że jest pociągająca, a nawet wyrażali się o jej anatomii intymnej w superlatywach. Sądziła, że tylko się nad nią litują. Po urodzeniu dzieci postanowiła, że dopóki nie zoperuje sobie krocza, nie pozwoli, by mąż ją oglądał. Lekarz odradzał korektę, mówił, że jej narządy są jak najbardziej normalne. Po trzeciej plastyce i serii konfliktów z powodu nieuzasadnionych reklamacji dała się przekonać, że problem tkwi w jej psychice.
Relacjonuje: „Grzeszne myśli o seksie, kiedy jeszcze nie miałam chłopaka… Od tego się zaczęło. Spowiadałam się z tych myśli. Ksiądz na spowiedzi naciskał, dopytywał, że może jeszcze coś robiłam z chłopakami oprócz tych myśli… Mimo spowiedzi nadal czułam pokusę, żeby powtarzać tę przyjemność myślenia, choć wiedziałam, że to złe… (czerwieni się nagle i zaczyna tracić oddech). Jak się plątałam w zeznaniach na spowiedzi, bo było mi tak wstyd za te bezbożne myśli, to ksiądz zadawał mi duże pokuty. Nie wierzył, że ja nic więcej nie robiłam. A ja czułam się jak jakiś przestępca. No i kiedy zdarzyło mi się, no wie pani, masturbacja, to już nie poszłam z tym do spowiedzi, bo bym nie wytrzymała tego ciśnienia, które robił ksiądz… Na religii mówili, że masturbacja to bardzo ciężki grzech. Że od tego można dostać choroby psychicznej, oziębłości seksualnej i jeszcze czegoś strasznego, ale już nie pamiętam. Lista zagrożeń była ogromna. Tak się bałam z tego wyspowiadać, bo w naszym kościele panowało takie dziwne przekonanie, że wszystko może zostać ujawnione. W konfesjonale ściany miały uszy, a ksiądz był znajomym rodziny. Nie czułam, że tajemnica spowiedzi jest jakąś ochroną. Wiedziałam jednak, że zatajenie grzechów to kolejny grzech… Czułam się powtórnie winna, brzydziłam się siebie, że jestem takim tchórzem i nawet nie potrafię powiedzieć, co złego zrobiłam. Pomyślałam, że skoro się do tego posunęłam, to już nie ma dla mnie ratunku, że jestem wykolejona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki