Brudna forsa - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook

Brudna forsa ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,8
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 2013. W Szamotułach dwóch nastolatków natrafia na zwłoki mężczyzny leżące w krzakach nad rzeką. Lekarz, który przyjeżdża na miejsce wraz z policją, stwierdza, że nic nie wskazuje na to, by ktoś przyczynił się do śmierci tego człowieka. To miejscowy drobny pijaczek, który najprawdopodobniej zmarł z przepicia. W tej sytuacji miejscowa policja nie rozpoczyna dochodzenia i sprawa śmierci zostaje zamknięta, zanim się na dobre rozpoczęła.

Rok później w podpoznańskim Swarzędzu dochodzi do napadu na samochód przewożący gotówkę. Jeden konwojent ginie na miejscu, drugi zostaje postrzelony, a trzeci znika wraz z samochodem i przewożonymi w nim dziesięcioma milionami złotych. Czy został porwany przez napastników, czy może sam jest sprawcą napadu? Śledztwo prowadzą policjanci z Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu. Wśród nich jest młoda i wyjątkowo ambitna policjantka Aneta Nowak.

Wkrótce udaje się jej ustalić, że konwojent, który zniknął, był mieszkańcem Szamotuł. Problem w tym, że człowiek o tym nazwisku nie żyje od roku i to jego ciało znaleziono w nadrzecznych krzakach.

Dynamiczna akcja, brawurowo poprowadzone śledztwo i zagadka „napadu stulecia”, którą musi rozwiązać sierżant Aneta Nowak, to mieszanka wybuchowa zapewniająca kryminalne i czytelnicze emocje na najwyższym poziomie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 466

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 52 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Brudna forsa” Ryszarda Ćwirleja jest co prawda szóstym już tomem serii z Anetą Nowak, ale bez najmniejszych problemów można traktować jak powieść oddzielną - tym bardziej, że przy tym tomie autor nie zachował linearnej chronologii tomów, gdyż zdarzenia, które tu opisuje, toczą się od razu po tych, z tomu pierwszego… Cała opowieść oparta jest o zagadkę napadu na konwój z pieniędzmi zebranymi z kantorów okolic Poznania. Doszło do niego pod ostatnim punktem odbioru, a choć policja nie wie co tam naprawdę się stało, czytelnik posiada tę wiedzę od początku - narracja prowadzona jest z kilku perspektyw, między innymi również przez osobę napad przeprowadzającą. I tak przyglądamy się i poczynaniom policji i złodzieja, który nie tylko opisuje co dzieje się z nim po napadzie, ale też jak się do niego przygotowywał. Akcja powieści mimo dość sensacyjnego punktu wyjścia, toczy się spokojnym rytmem, gdyż autor robi sobie w niej miejsce również na wszelkiego rodzaju anegdotki i...
00
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

Ćwirlej w najlepszej formie
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Jędrzej Szulga, Beata Kozieł-Kulesza (Lingventa)

© by Ryszard Ćwirlej

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3279-7

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Prolog

SzamotułyNiedziela, 11 sierpnia 2013Godzina 11.45

– Tej, tu ktoś leży – powiedział piętnastoletni Kamil Bielawski, wskazując na wystające z krzaków buty.

– To buty – zauważył rezolutnie jego starszy o cztery miesiące kolega, Dawid Kusiak.

– Głupi jesteś. – Kamil zgromił go wzrokiem. – Te buty mają w środku nogi.

– To nie buty, tylko trampki. – Dawid chciał postawić na swoim i wygrać sprzeczkę, jeśli nie w kwestii zawartości butów, to chociaż w szczególe, takim jak rodzaj obuwia. – Każdy głupi wie, że to trampki.

– Co za różnica? – rzucił znalazca butów i nóg. – Trzeba zobaczyć, kto to – stwierdził i zszedł ze ścieżki.

Ta prowadziła wzdłuż zarośniętego brzegu rzeki Samy, przecinającej na dwie części centrum Szamotuł. Można nią było dojść do ceglanego mostu przy ulicy Dworcowej albo w odwrotnym kierunku, na podmokłe łąki. Te były znacznie ciekawsze od ruchliwej ulicy, dlatego ci dwaj postanowili pomyszkować nad brzegiem i niemal natychmiast natknęli się na znalezisko.

Chłopak podszedł bliżej i rozchylił krzaki. Zaraz jednak się cofnął i przerażony spojrzał na swojego kolegę.

– To jest trup – powiedział cicho.

– Skąd wiesz?

– Bo widzę. Ma oczy otwarte i muchy po nich łażą. Jakby żył, toby je odgonił.

– Może nie ma siły? Poczekaj, zaraz sprawdzę. – Dawid nie chciał być gorszy od kumpla. Skoro ten spojrzał trupowi w oczy, to i on musiał. Choć przyznawał w duchu, że bał się takiego spojrzenia. Przecież babcia zawsze mówiła, że nieboszczykowi w oczy patrzeć nie wolno, bo można zobaczyć złego ducha. Ale jak tu nie skorzystać z okazji i nie przekonać się, czy miała rację? Spojrzał, ale niczego prócz niewidzącego spojrzenia i oblepiających twarz much nie dostrzegł. Znaczy się gadała bzdury.

– Widziałeś? – zapytał Kamil.

– No… – Kiwnął głową. – Trup prawdziwy.

– Nie boisz się?

– No coś ty. Ja już raz widziałem trupa. A to jest ten Krzychu, co tu zawsze na tej ławce siedział i chlał.

– Co robimy? – Kamil nie lubił kłopotów, a mogłyby się zdarzyć, gdyby przyjechała tu policja. – Bo wiesz, żeby nas w coś szkieły[1] nie wrobiły.

– Trzeba wezwać i przynajmniej zobaczymy, co będą robić. Nie usuną nas stąd. A potem wszystko będzie można opowiedzieć chłopakom. Posrają się z zazdrości – stwierdził Dawid, sięgając po telefon.

– Tej, a piwo? – Kamil wskazał na swój plecak. Pół godziny temu kupili w sklepie na rynku czteropak lecha. To znaczy kupił on, bo wyglądał na starszego. Wziął też paczkę papierosów, choć żaden z nich nie palił. No ale od czego są wakacje? Trzeba wszystkiego spróbować. Więc oni dziś zamierzali popróbować dorosłości. A tu nagle, zamiast dorosłych doznań podczas obcowania z alkoholem i tytoniem, przyszło całkiem nowe doświadczenie, spotkanie oko w oko z nieboszczykiem.

– Przecież piwa nam nie wypiją, nie? Chyba nie będą sprawdzać plecaków – zapewnił Dawid i wystukał numer alarmowy. Po kilku sekundach doczekał się połączenia, a po kwadransie policjantów.

Najpierw przyjechał radiowóz i zatrzymał się na niewielkim parkingu, na wprost poczty. Dwaj mundurowi i jeden po cywilnemu przeszli przez wybrukowaną jezdnię, przystanęli na chwilę na skraju chodnika, omiatając wzrokiem położony niżej od poziomu ulicy nadrzeczny skwer. Dwaj chłopcy pomachali do policjantów.

– Tam są. – Sierżant Patryk Wtorek wskazał dwie sylwetki.

– No przecież widzę – odburknął aspirant Szymon Turek, czterdziestoletni szczupły facet w kurtce dżinsowej, kowbojskich butach i czarnej konfederatce na głowie. – Pewnie wszystkie ślady zadeptali – mruknął pod nosem, schodząc ostrożnie na dół.

– Pod warunkiem że tam w ogóle jakieś ślady były… – rzucił posterunkowy Kuba Domagała. Pracował w policji dopiero od dwóch miesięcy, ale uważał, że jest przygotowany teoretycznie do służby, gdyż czytał dużo kryminałów. Wiedział więc, że ślady są wtedy, kiedy dochodzi do gwałtownego zejścia, a przy naturalnym może nic nie być widać. – Bo jeśli gość się przewrócił i upadł…

– Nie wymądrzaj się – zgasił go Turek. Zdjął z głowy kepi z granatowego płótna z czarnym daszkiem i przetarł spocone czoło wierzchem dłoni. Temperatura dochodziła do trzydziestu stopni, a na niebie nie było widać nawet najmniejszej chmurki.

– Gdzie ten nieboszczyk? – zapytał chłopaków stojących w gotowości do pomocy.

– Tutej leży, w tych krzojdach[2]. – Blondyn w okularach wskazał miejsce palcem.

– A ty jak się nazywasz? – zapytał Turek.

– Kamil Bielawski.

– A co tu robicie? – indagował dalej aspirant.

– No, żeśmy go znaleźli – wyjaśnił Dawid.

– Na pewno na piwo i ćmiki przyszli – stwierdził Patryk Wtorek. Wiedział, co mówi, bo jeszcze kilka lat temu chodził tu nad rzekę dokładnie w tym samym celu.

– My nie… – odpowiedzieli chłopcy, ale ta odpowiedź specjalnie nie zainteresowała żadnego z policjantów. Ważniejsze było co innego.

– To jest ten pijaczyna miejscowy, szuszwol[3] jeden – zawołał posterunkowy Domagała, nachylając się nad ciałem. – I muchy mu zżerają gębę.

– To połóż na niej jakąś chustkę albo coś – polecił Turek.

– W samochodzie mam plandekę – powiedział Wtorek. – Mogę przynieść – zaoferował.

– Idź… – nakazał aspirant, ale zaraz powstrzymał go dłonią. – O, jest pogotowie. Niech oni się martwią.

Karetka wjechała kołami na krawężnik i zatrzymała się na skraju ulicy. Z auta wyszli dwaj sanitariusze i lekarz. Turek machnął do nich ręką.

– Co mamy? – zapytał doktor Gromadziński, podając Turkowi rękę.

– Zimny trup – wyjaśnił policjant.

– To po co nas tu wezwali?

– Nie moja sprawa. Ja jestem od ustalenia, czy jednak ktoś go nie zamordował. Więc zobacz tylko, co z nim, i tyle. Ratować już nie ma kogo. Jak stwierdzisz naturalne przyczyny, to dzwonimy po firmę pogrzebową. A jak morderstwo, to musi tu przyjechać ekipa techniczna. No wiesz, najpierw medyk sądowy, potem badanie śladów, wszystko to, co najbardziej lubimy – stwierdził Turek, robiąc przy tym niezadowoloną minę. Wyciągnął z kieszeni bawełnianą, kraciastą chusteczkę i znów otarł nią czoło. Było gorąco, a bliskość wody wcale nie dawała orzeźwienia. Do tego śmierdziało szlamem i zgnilizną. Nikomu nie zależało na tym, żeby tu zbyt długo siedzieć.

Lekarz zrozumiał to momentalnie. Podszedł do trupa, przyjrzał mu się pobieżnie i podniósł coś, co leżało na trawie.

– Masz tu przyczynę – stwierdził, wskazując na zieloną butelkę po nalewce owocowej. – Facet najprawdopodobniej zapił się na śmierć. To znaczy stuprocentowej pewności mieć nie mogę, ale sekcja zwłok pewnie potwierdzi moje przypuszczenia. Jedno mogę stwierdzić na pewno: nie widać żadnych śladów świadczących o tym, że ktoś mu dopomógł w zejściu z tego świata. Nikt go nie pobił, nie ma żadnych ran kłutych czy zadanych jakimś młotkiem albo innym narzędziem. Głowa cała, bez obrażeń, tylko te muchy za chwilę zaczną mu się dobierać do twarzy, bo już widzę, w kącikach oczu pakiety jaj poskładały. Jak się larwy wyklują, to mu wyżrą oczy…

– Ohyda! – Policjant splunął pod nogi.

– Takie życie. – Lekarz wzruszył ramionami. – Weź no zetrzyj mu to gówno z oczodołów i uszu – polecił sanitariuszowi.

– To znaczy, że nie mamy tu nic do roboty? – ucieszył się Turek. Nie bardzo chciało mu się zajmować jakimś menelem. Na pierwszy rzut oka ocenił, że sprawa nadaje się do szybkiego zamknięcia. W taki ciepły dzień jak dzisiaj miał zamiar napić się zimnego piwa, a nie siedzieć w robocie i rozpoczynać śledztwo. Na szczęście nie było o czym gadać. Skoro zapijaczony facet umarł w krzakach, to nie jest sprawa będąca w kręgu zainteresowań policji.

Spojrzał na dwóch wyrostków, a potem na sierżanta Wtorka.

– Weź no spisz tych szczonów[4], sporządź notatkę służbową i jak już to zrobisz, możesz wracać na komendę. A ty… – Popatrzył na tego młodego, przemądrzałego chłopaka. Jego imienia i nazwiska jeszcze nie zapamiętał i wcale nie był pewien, czy w ogóle obciążać jego danymi swoją mocno przeładowaną pamięć. Nie wiadomo przecież, czy ten zostanie w komendzie powiatowej, czy nie przerzucą go do jakiegoś wiejskiego komisariatu, tam gdzie zawsze potrzebni są młodzi do roboty. – Ty zostaniesz tutaj, dopóki nie przyjadą z zakładu pogrzebowego, żeby go zabrać. Pilnuj, żeby tu nikt nie podchodził i w ogóle… – Wskazał na grupkę ludzi z wysokości ulicy przyglądających się z zaciekawieniem temu, co dzieje się w nadbrzeżnych krzakach.

– Żeby nie zadeptali śladów – domyślił się Domagała.

Turek z niedowierzaniem pokręcił głową. Jednak się długo w policji nie utrzyma, kretyn – pomyślał.

– Jakich śladów, ćwoku? Przecież to nie miejsce zbrodni, tylko miejsce, gdzie umarł pijany szuszwol. Czyje niby mają być to ślady?

Odwrócił się i ruszył w kierunku policyjnego radiowozu. Lekarz i dwaj sanitariusze pakowali się właśnie do swojej karetki. Ludzie na chodniku zaczęli się powoli rozchodzić, widząc, że nic ciekawego już się nie wydarzy. Nie było co marnować czasu na przyglądanie się stojącym nad rzeką policjantom, skoro w kościele, tuż obok, zaraz zacznie się msza. Trzeba iść zająć miejsca, skąd będzie coś widać. A trup tak naprawdę nikogo nie obchodzi. Kto by się przejmował śmiercią jakiegoś pijanego łachudry. Zapił się, to znaczy, że dosięgła go kara boska. Pewnie w tej sprawie właśnie fatygował się sam ksiądz wikary ze stojącego na przeciwnym brzegu rzeki kościoła Świętego Krzyża. Zszedł szybko w dół i podszedł do policjanta Wtorka. Ten zagrodził mu dalszą drogę całym sobą, a że był niezbyt postawny, rozłożył jeszcze szeroko ręce. Ksiądz nachylił się więc do niego i zaczął coś tłumaczyć. Ale Wtorek stał niewzruszony. W końcu wyznaczono mu zadanie, zatem musiał je wykonać najlepiej, jak potrafił.

Rozdział I

SwarzędzPiątek, 11 lipca 2014Godzina 16.00

– Włącz jakąś muzykę – powiedział siedzący z tyłu Fazi, czterdziestokilkuletni szatyn z parodniowym zarostem na twarzy.

– Zaraz, poczekaj – odpowiedział mu siedzący za kierownicą Krzychu. Ten był od swojego kolegi przynajmniej o dekadę starszy. Też nosił zarost, ale jego był znacznie bujniejszy. Miał brodę i wąsy, a ich widok ucieszyłby każdego dobrego barbera. Mógłby z nich wyczarować wszystko, co by mu podpowiedziała wyobraźnia. Jego zarost nie widział bowiem nożyczek ani maszynki do golenia i rósł jak niekoszona przez gospodarza łąka. Na nosie miał okulary fotochromy.

– Nie lubię tego pieprzenia o polityce. – Kolega nie dawał się przekonać.

– W dupie mam tę naszą politykę – mruknął brodacz. – Zaraz będą mówić o Donbasie. To mnie teraz interesuje.

– O czym? – Siedzący obok kierowcy Darek Wiśniewski, najmłodszy z trójki konwojentów, gładkolicy rudzielec, najwyraźniej pierwszy raz słyszał nazwę ukraińskiego okręgu pogranicznego. Na szczęście spikerka radiowa wyjaśniła mu tę kwestię dość dokładnie.

W ukraińskim Donbasie, koło miasta Roweńki w obwodzie Ługańskim, rebelianci ostrzelali przy pomocy systemu rakietowego Grad kolumnę wojsk 24 Brygady Zmechanizowanej ukraińskiej armii. W wyniku ostrzału zginęło dziewiętnastu żołnierzy, a dziewięćdziesięciu trzech zostało rannych.

– Pierdolone kacapy! – warknął kierowca.

– Kto? – Tym razem Fazi nie zrozumiał, w czym rzecz.

Krzychu pokręcił bezradnie głową.

– Ruscy jebani – wytłumaczył brodacz. – Ci gnoje nigdy się nie zmienią. Zawsze z nimi są problemy.

– My nie mamy z nimi problemów – stwierdził Wiśnia. – Co cię to obchodzi, że się tam tłuką między sobą na Wschodzie? To ich sprawa.

– Gówno wiesz, młody. – Krzychu wcisnął hamulec i furgonetka do przewozu pieniędzy zatrzymała się na światłach. Wjeżdżali czteropasmówką z Poznania do Swarzędza. Mieli tu do zaliczenia jeszcze dwa punkty, skąd trzeba było odebrać utarg. Dziś przy piątku kantory miały spore obroty. Ludzie wyjeżdżali na wakacje, więc kupowali obce waluty, bo woleli jechać z portfelem pełnym pieniędzy. Karty, owszem, przydawały się, ale gotówka to jednak pewność, że będzie się mogło zapłacić na tureckim bazarze.

– Tam na Ukrainie Ruski sprawdzają, na co mogą sobie pozwolić. Nie wchodzą czołgami do Donbasu, ale robią powstanie ruskojęzycznych Ukraińców, żeby zobaczyć, jak na to zareaguje Europa. Bo oni chcą całą Ukrainę sobie podporządkować.

– No to niech se biorą Ukrainę. Już ją przecież mieli, nie? – przypomniał sobie Fazi.

– Jak zabiorą Ukrainę, to potem przyjdzie czas na Gruzję, Litwę, Łotwę i Estonię, a potem na nas.

– Na nas? – Wiśnia zaśmiał się głośno. – Na nas w życiu się nie odważą napaść. Jesteśmy w NATO.

– No właśnie, oni chcą konfrontacji z NATO. Wy młodzi jesteście, to gówno rozumiecie. Rosja jest jak rak, co musi się rozrastać i pożerać wszystko wokół. Kawałek Gruzji, kawałek Ukrainy i wszystko to, co kiedyś do nich należało. Myśmy do nich należeli. A wiecie, jak o nas mówią te gnoje? Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica. Znaczy, że my jesteśmy dla nich częścią Rosji, a nie niepodległym krajem.

– Niech tylko kurwy spróbują! – zawołał buńczucznie Wiśnia, poklepując się po kaburze z pistoletem. – Już byśmy tym gnojom kota pogonili. Co nie, Fazi? – Odwrócił się do siedzącego z tyłu kolegi.

– O, to zostaw! – Fazi najwyraźniej miał w nosie kwestię polityki zagranicznej. Zainteresowany był muzyką, nastawianą przez kierowcę.

– Co to za gówno? – zapytał Krzychu.

– To jest zespół Łzy i Anna Wyszkoni – wyjaśnił wielbiciel muzyki.

– Chyba cię powaliło, chłopie, jak se myślisz, że będziemy w tym samochodzie słuchać takiego szajsu. Bo jak tak myślisz, to znaczy, że masz coś z garem. – Brodacz wcisnął klawisz i zmienił stację.

– Tej, no weź! – teraz zareagował Wiśnia. – Chcesz nas zabić tym rzępoleniem? To jest przecież jakaś pieprzona muzyka poważna.

– Ja pierdolę, skrzypce! – jęknął Fazi.

– Brawo, głąby! To jest Vivaldi. Dokładniej Cztery pory roku, a jeszcze dokładniej Wiosna. Jak posłuchacie sobie dobrej muzyki, to może wam się te zakute tępe pały otworzą na wysoką kulturę i umysły się rozjaśnią.

– Od jutra będę zabierał do roboty słuchawki i puszczał sobie techniawę – zdecydował Wiśnia, ostentacyjnie zakładając na głowę swój kevlarowy kask, jakby ta skorupa mogła go oddzielić od denerwującej muzyki.

Był już najwyższy czas na założenie hełmu. Auto zjechało z czteropasmówki i skręciło na duży parking koło Leroy Merlin. Przejechali wzdłuż pawilonu Intermarché, by zatrzymać się na samym jego końcu. Tu mieścił się kantor wymiany walut, ich przedostatni punkt na piątkowej trasie.

Krzychu zatrzymał samochód na wprost drzwi. Nad nimi przytwierdzony był czerwony neon z przekreśloną literą „S”.

– Dobra, melomani, idźcie po forsę. I nie podrywać pani Ilonki – rzucił brodacz, zaciągając hamulec ręczny. Nie wyłączał silnika. Auto powinno być cały czas na chodzie, tak na wszelki wypadek.

– Jak nie podrywać? – Fazi założył hełm i zapiął pasek pod brodą. – A myślisz, że po co ona zakłada te bluzeczki z wielkim dekoltem? Przecież po to, żeby pokazywać wszystkim te swoje balony. Są wielkie jak arbuzy, to się nimi chwali. Mam rację, Wiśnia?

– No właśnie. Ma laska klasę sexpremium. Ponurałbym się w tych cycorach.

Krzychu z niedowierzaniem pokręcił głową. Ci dwaj to jednak durnie. I z takimi ludźmi musiał pracować. Fazi był emerytowanym policjantem. W firmie był dokładnie dwadzieścia pięć lat i ani dnia dłużej. Mówił, że skoro państwo funduje mu emeryturę w kwiecie wieku, to on byłby idiotą, gdyby z tego nie skorzystał. No więc poszedł i już następnego dnia zatrudnił się w firmie ochroniarskiej Sservice-security. Odtąd jego sytuacja finansowa znacznie się polepszyła, bo żył z dwóch wypłat – państwowej i tej drugiej, dorównującej jego policyjnej pensji. Był cwany, ale Krzychu lubił analizować ludzi i pobudki, jakimi się kierują, więc bardzo szybko doszedł do wniosku, że to cwaniactwo nie ma nic wspólnego z inteligencją. Człowiek cwany i przy tym inteligentny mógł być niebezpieczny. Głupi cwaniak był tylko głupcem myślącym o sobie, że jest najmądrzejszy na świecie, czyli potwierdzał tym samym, że jest idiotą.

Inaczej sprawa wyglądała z Wiśnią. Ten, zdaniem Krzycha, był durniem potwierdzającym regułę, że do policji trafiają ludzie o niezbyt wysokich walorach intelektualnych. Bo w tej instytucji najważniejsze jest słuchać rozkazów i nie dyskutować z przełożonymi. Taki właśnie był Wiśnia. Gdyby miał w sobie odrobinę przebiegłości i sprytu jak jego kolega Fazi, dziś byłby już pewnie starszym sierżantem. Ale nie doczekał się żadnej krokiewki na pagonach. Zakończył służbę z zaledwie dwoma petami. Wszystko dlatego, że trzy lata temu został wyrzucony z policji. Idiota dał się przyłapać na wzięciu łapówki od zatrzymanego kierowcy. Ten poprosił go o niewypisywanie mandatu, dał mu do ręki dwie stówy, a Wiśnia wziął. Nie zauważył, że kierowca wszystko nagrywa. Jeszcze tego samego dnia policjant Wiśniewski z poznańskiej drogówki stał się gwiazdą internetu. Trzy dni później wyleciał z policji z hukiem. Ale najlepsze było to, że do dziś nie rozumiał, za co został dyscyplinarnie zwolniony ze służby.

– No przecież to były tylko dwie stówy – tłumaczył kiedyś Krzychowi, starając się pokazać koledze z jak najlepszej strony. – Jak ukradniesz komuś dwie stówy, to nawet nie wsadzą cię do pudła, nie? No bo jest to mała szkodliwość społeczna, nie? Dwie stówy to jest przecież chuj nie pieniądz. Za dwie stówy nic nie kupisz. Nawet butów se nie kupisz, nie? No to czemu mnie za taki mały piniądz kopli w dupę? To dlatego, że mnie nie lubił Klimczewski. To on mnie wywalił z policji dyscyplinarnie i nawet nie pozwolił się wytłumaczyć. Powiedziałem mu, że za dwie stówy to przecież śmiech, a on powiedział, że mam spierdalać w podskokach i nie hańbić munduru.

– No widzisz, chłopie, wywalili cię, a ty nic. Dalej nic nie kumasz – stwierdził Krzychu. – Normalnie nie czaisz bazy. Bo cię przecież nie kopnęli w dupę za dwie stówy, tylko za sam fakt, żeś się dał przekupić.

– Ale to tylko były dwie stówy.

– Dwie stówy, a w bonusie siara na cały kraj. Nie było ci wstyd?

Wiśnia wzruszył ramionami.

– Wstyd to kraść i z dupy spaść – stwierdził filozoficznie były policjant i zaśmiał się głośno ze swojego bon motu. To ostatecznie upewniło Krzycha, że ma do czynienia z debilem.

Obaj konwojenci wyszli z furgonetki i poszli ku otwartym drzwiom. Krzychu widział, jak pani Ilonka wstaje z fotela i wychodzi zza okienka kasowego. Konwojenci mówią coś do niej, a ona uśmiecha się promiennie. Dekolt ma jak zwykle dobrze wyeksponowany, dzięki czemu mężczyźni wymieniający tu złotówki na euro czy dolary nie zwracają uwagi na takie drobiazgi jak cyfra po przecinku w aktualnym kursie. Krzychu już dawno rozgryzł ten patent. Cwaniara specjalnie eksponowała swoje wdzięki, a faceci nie mieli innego wyjścia, musieli patrzeć tam, gdzie było coś ciekawego do obejrzenia.

Spojrzał na pawilon po lewej, ozdobiony wielkim, widocznym z daleka znakiem firmowym KFC. Poczuł, że jest głodny. Nie jadł dziś nic prócz jednego banana pozostawionego wczoraj w torbie. Teraz przypomniał sobie, że nie wyrzucił skórki. Była w bocznej kieszeni przy drzwiach. Wyciągnął ją, zrobił z niej kulkę i rzucił na trawnik, bo w pobliżu nigdzie nie było śmietnika. Na wszelki wypadek sprawdził, czy jeszcze czegoś tam nie zostawił. Schowek był pusty. Położył obie dłonie w rękawiczkach na kierownicy. Był głodny, ale to musiało poczekać. Dzisiaj nie zrobił sobie do pracy kanapek. Nie miał w mieszkaniu chleba ani niczego innego do jedzenia. Jego lodówka była kompletnie pusta. Nie potrzebował już jej zapełniać, tak samo jak nie potrzebował mieszkania. W końcu dziś zaczynał nowe życie. W radiu puszczali Odę do radości z IX symfonii Beethovena. Powinien się cieszyć, ale był chyba za bardzo spięty, żeby dopuszczać do siebie jakieś radosne myśli.

Spojrzał na zegarek. Było dziesięć minut po czwartej. Jak wszystko pójdzie dobrze, to za godzinę, no, może półtorej, będzie już po wszystkim. Na myśl o tym poczuł ulgę.

PoznańGodzina 16.30

– A ty co tu jeszcze robisz? – zapytał podinspektor Mariusz Blaszkowski, stając w szeroko otwartych drzwiach służbowego pokoju. Szczupły brunet o wysportowanej sylwetce, mierzący nieco ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, ubrany był w dżinsową koszulę, sztruksowe spodnie i trampki. Najwyraźniej zdziwił go widok rudowłosej policjantki. Starsza sierżant Aneta Nowak uśmiechnęła się zmieszana, jakby właśnie została złapana na wyjadaniu palcem dżemu ze słoika.

– No, takie tam… – Wskazała na swój przedpotopowy komputer, pamiętający użytkowników grających w Super Mario. – Muszę skończyć wklepywać ten raport. W poniedziałek akta mają być w prokuraturze, a ja mam weekend wolny. Jadę do rodziców do Dusznik. Nie będę w takie upały siedziała w mieście.

– Masz przynajmniej dokąd z tego miasta uciekać – rzucił Blacha z lekką nutą zazdrości w głosie. Takie przezwisko, niezbyt oryginalne zresztą, nadali mu już w pierwszym dniu pracy starsi koledzy.

Mariusz pracował tu od prawie trzydziestu lat. Teraz był więc jednym z najstarszych pracowników Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu. Staż dłuższy niż jego miał tylko sam szef, inspektor Alfred Marcinkowski. Natomiast ona trafiła tu dwa lata temu z komendy powiatowej w Szamotułach. Podczas śledztwa prowadzonego w sprawie porwania syna pewnego miejscowego biznesmena, nadzorowanego przez Blachę, wykazała się niezwykłą przenikliwością osądów i dość niekonwencjonalnym działaniem. To sprawiło, że stary policyjny wyga zwrócił na nią uwagę, a w konsekwencji doprowadził do jej przeniesienia do komendy wojewódzkiej.

Aneta była bardzo bystrą osobą, umiejącą dość precyzyjnie kojarzyć fakty i wyciągać trafne wnioski. Blaszkowski niemal natychmiast, już podczas ich pierwszego spotkania, dostrzegł w niej ogromny potencjał i dlatego po zakończeniu śledztwa prowadzonego w Szamotułach poszedł do szefa, żeby zarekomendować mu swoje odkrycie.

– To dość nieprzeciętna policjantka. Jest bystra, doskonale radzi sobie z łączeniem faktów, ale przede wszystkim ma jedną ważną cechę. Potrafi działać niekonwencjonalnie.

– Skoro tak mówisz, to trzeba ją brać, żeby się nie zmarnowała gdzieś tam na prowincji – zdecydował szef, znany z tego, że do swojego zespołu przyjmował ludzi potrafiących myśleć samodzielnie.

Co ciekawe, w podobny sposób do zespołu trafił także Blacha. W osiemdziesiątym piątym podwładny i jednocześnie przyjaciel Marcinkowskiego, porucznik Mirek Brodziak, zauważył chłopaka w tłumie zomowców zabezpieczających miejsce zbrodni. Wystarczyła mu krótka rozmowa z Blaszkowskim, by stwierdzić, że ten gość nie pasuje do tej zomowskiej zbieraniny. Jest zbyt inteligentny, by marnować się w środowisku niesprzyjającym intelektualnemu rozwojowi. Trafnie go ocenił.

Blaszkowski zaraz po skończeniu ogólniaka poszedł do pracy w milicji. Jedyną drogą do służby w tamtych czasach, w połowie lat osiemdziesiątych, było przyjęcie do cieszącego się nie najlepszą sławą ZOMO. Mariusz chciał, jak kapitan Żbik, rozwiązywać zagadki kryminalne, więc uznał, że nie ma innego wyjścia. Zresztą postanowił, że pójdzie do milicji, żeby zmieniać ją od środka, ale zetknięcie z rzeczywistością okazało się bolesne. Nie było kogo tam zmieniać. Ci, którzy przyszli wraz z nim do ZOMO, nie mieli żadnych ambicji poza tym, by zjeść, wypić i dobrze się ustawić w życiu. Oczywiście w takiej milicji, zapewniającej im wszelkie możliwości korzystania z jego uroków, nikt nie myślał o zmienianiu czegokolwiek.

W jego kompanii nie było nikogo, z kim mógłby pogadać na jakikolwiek temat poza chlaniem i panienkami. Zniechęcony Blacha zaczął już myśleć o tym, jak się z tego towarzystwa wykręcić i zakończyć swoją karierę w MO, bo doszedł do przekonania, że praca u podstaw nie ma sensu, jeśli pracuje się nad niereformowalnym materiałem. I właśnie wtedy dostrzegł go Brodziak, po czym zarekomendował go Marcinkowskiemu. Bo decyzję o jego przeniesieniu z jednostki na Taborowej podejmował właśnie Marcinkowski.

– A pamiętasz, jak cię Brodziak polecał do naszego wydziału? – przypomniał mu tę starą historię.

Mariusz wzruszył ramionami. Co miał nie pamiętać? W końcu było to wydarzenie, które zaważyło na całym jego przyszłym życiu. Później dzięki Marcinkowskiemu poszedł na studia do Szczytna.

– Ona studiuje zaocznie prawo – powiedział Blacha, bo przypomniało mu się, jak Fred rekomendował go do szkoły.

– To znaczy, że ma dobrze poukładane pod sufitem – stwierdził inspektor. Sam skończył prawo, więc cieszyła go myśl, że dziewczyna wybrała dobrą ścieżkę rozwoju.

Przyszła prawniczka była teraz na trzecim roku studiów zaocznych i liczyła na to, że po ich zakończeniu zostanie wysłana na kurs oficerski. Na razie jednak była tylko podoficerem, więc zwalano na nią najcięższą i najnudniejszą papierkową robotę. Ktoś to musi robić, tłumaczyła sama sobie, licząc ciągle, że w końcu dadzą jej coś ciekawego do roboty. Ale w tej chwili chciała przede wszystkim odpocząć.

– Możesz zawsze pojechać do Piły. Tam macie jakieś jeziora, nie?

– No mamy, tylko co ja bym nad tymi jeziorami robił? Wyobrażasz sobie, że leżę na kocu i się opalam? – Mariusz pochodził z Piły i jeździł tam od czasu do czasu, bo tam mieszkały jego mama i siostra. – Nie, na razie nie ma mowy o wyjeździe. Widzisz, co się dzieje. Połowa wydziału na urlopach.

Aneta pokiwała głową. Rozumiała tę jego niechęć do odpoczynku. Bo w zasadzie to i ona nie miałaby ochoty jechać nad jezioro i spędzać tam samotnie czasu. Blacha nie miał żony ani nawet dziewczyny. To było trochę dziwne, ponieważ był dość przystojnym mężczyzną o twarzy niemal zawsze przyozdobionej lekkim uśmiechem. Miał przy tym dość przyjemny, by nie powiedzieć ujmujący sposób bycia grzecznego, dobrze wychowanego chłopca. Nic więc dziwnego, że kobiety spoglądały na niego zaciekawione. Aneta pamiętała, że już od pierwszej chwili zrobił na niej doskonałe wrażenie, nie tylko jako profesjonalny policjant, ale także jako mężczyzna. To odczucie nie przełożyło się jednak na jakieś szczególne, pozasłużbowe zainteresowanie Blachą. Owszem, cenili się wzajemnie, lubili, ale żadne z nich nie przekroczyło nigdy granicy, za którą przyjaźń między kobietą a mężczyzną staje się niekontrolowanym uczuciem. Byli więc ze sobą na stopie koleżeńskiej i chyba obojgu ta sytuacja odpowiadała.

– Ale właśnie… W zasadzie to nawet chciałam z tobą pogadać o urlopie…

– Zapomnij – przerwał jej szybko, rozsiadając się w fotelu za pustym biurkiem należącym do aspiranta Waligórskiego; pustym, bo jego właściciel od tygodnia odpoczywał nad morzem. – Jesteś mi tu potrzebna. Wiesz dobrze, że bez ciebie nie da się żyć! – stwierdził, a Aneta spojrzała na niego zdziwiona, dostrzegłszy lekki uśmiech.

Ale gdy tylko pojawił się na jego twarzy, zrozumiała, że Blacha jest w dobrym nastroju do żartów, więc postanowiła to wykorzystać.

– Nie chodzi mi o urlop, no, jak by to powiedzieć… wyjazdowy. Chciałabym pod koniec sierpnia wziąć kilka dni, bo mam zaległy egzamin. Muszę go zdać we wrześniu. No wiesz, trzeba zaliczyć rok.

– We wrześniu egzamin, to może wzięłabyś na początku września? Wtedy już ta cała banda nierobów wróci do firmy… – Blacha zakreślił palcem koło, wskazując bezludną przestrzeń biura.

Nowak podążyła za tym wskazaniem i obrzuciła spojrzeniem swój pokój. Sprawiał żałosne wrażenie. Biurka pamiętające czasy PRL-u, szare linoleum na podłodze, które w roku osiemdziesiątym mogło mieć kolor bordowy, sterty papierów na biurkach i na półkach szafy biurowej i do tego niedziałający od lat radioodbiornik Amator-Stereo. Ten pokój był jak kapsuła czasu przenosząca wchodzących tu ludzi do innej epoki. Na szczęście nie śmierdziało już papierosami, bo gdy weszła pierwszy raz do tego biura, zrozumiała, że musi wprowadzić tu swoje porządki. Zza chmury dymu papierosowego z trudem dostrzegała trzy sylwetki troglodytów z papierosami w zębach. Zajęło jej to tydzień. Wystarczyło kilka ataków kaszlu, na granicy duszenia, i demonstracji w postaci szeroko otwieranego okna, by zrozumieli, że ich nowa koleżanka chyba ma alergię na dym. Zaczęli więc nieśmiało wychodzić na fajkę do palarni, aż w końcu z ich biurek zniknęły popielniczki pełne petów.

– Egzamin mam trzeciego września.

– A nie możesz go zdawać później? – Blacha jak zwykle musiał trochę ponegocjować.

– Nic z tego… – Pokręciła głową. – To pisemny, w sali wykładowej. Będzie ze mną zdawać jeszcze jakieś trzydzieści osób. Tego się nie da przełożyć.

– No dobra… – Machnął ręką z rezygnacją. – Napisz w poniedziałek wniosek urlopowy, a ja zobaczę, co się da zrobić. – Wstał z krzesła i jeszcze raz rozejrzał się po pokoju. – Wiesz, że jak przyszedłem do pracy w komendzie, to przydzielili mnie do tego pokoju?

Pokiwała głową, ale nie powiedziała, że wie i że słyszała to już przynajmniej dziesięć razy. Widać miał ochotę powspominać, więc nie chciała go tego pozbawiać.

– Siedziałem tu, gdzie ty teraz. To było jedyne wolne biurko, bo wcześniej siedział tu Fred Marcinkowski. Ale jak przyszedłem, to akurat przeniesiono go do jego własnego gabinetu. Nie do tego, gdzie jest teraz, bo ten to zajmował podpułkownik Żyto, ówczesny szef wydziału. A tu przy drzwiach siedział Teoś Olkiewicz, człowiek wychodzący z założenia, że można pić przed pracą, po pracy i w trakcie pracy, byle nie kosztem pracy. W swoim biurku zawsze trzymał gotową do rozlania butelkę wódki, bo wtedy w komendzie chlało się prawie codziennie. Dlatego na samym początku Olkiewicz patrzył na mnie dość nieufnie, bo odmawiałem picia. Wyobrażasz to sobie? A przy tym biurku – wskazał na odrapany mebel pod oknem – siedział Miras Brodziak. Odszedł ze służby w dziewięćdziesiątym pierwszym i został szefem ochrony Banku Ziemskiego, tego, co się mieści na placu Wolności. Zatrudnił go jego naj­bliższy kumpel, były cinkciarz, Rychu Grubiński, gość przez całe lata osiemdziesiąte handlujący walutą pod peweksami. Gdy skończył się PRL i zaczęła normalna Polska, stał się szanowanym bankierem.

– A czwarte biurko? – Wskazała to stojące naprzeciwko.

– Tu umieścili Maryjanka, znaczy Marjańskiego, naszego kompanijnego pisarza. – Blacha podszedł do drzwi. – Nie siedź za długo. Szkoda dnia.

– Muszę skończyć wklepywać ten raport – powtórzyła Aneta i wskazała na ekran komputera.

Uśmiechnął się ze zrozumieniem i wyszedł, zamykając drzwi.

Cholera, zaklęła w myślach, wstając zza biurka. Musiała otworzyć je na powrót, żeby zrobić trochę przeciągu, bo w tym nieklimatyzowanym pomieszczeniu inaczej nie dawało się wytrzymać.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Szkieły (gwar.) – policjanci.

[2] Krzojdy (gwar.) – krzaki.

[3] Szuszwol (gwar.) – lump, obdartus, człowiek zaniedbany.

[4] Szczon (gwar.) – chłopak.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz