Bursztynowa - Leszek Herman - ebook + audiobook + książka

Bursztynowa ebook

Leszek Herman

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Uporządkowane życie dyrektora kreatywnego londyńskiej agencji reklamowej Johanna Carleya wywraca się niespodziewanie do góry nogami. Pewnego wiosennego dnia pod przymusem wsiada do czarnego mercedesa rosyjskiego oligarchy Sokołowa i za sprawą szantażu wikła się w coraz gorsze kłopoty.

Aby spełnić postawione mu warunki okłamuje najbliższych, a z rodzinnego archiwum swojego przyjaciela Igora Fleminga planuje wykraść pewne ważne papiery.

Czy dwa stare listy naprawdę mogą zagrozić reputacji ojca Johanna, szefa parlamentarnej komisji do spraw wpływów rosyjskich, a jego matkę Irenę Carley całkowicie zrujnować?

Usiłując spełnić warunki szantażystów, Johann odkrywa, że za starymi dokumentami kryje niesamowita się historia sprzed czterystu lat.

Wszystko zaczęło się na wyspie Uznam, gdy jesienny sztorm odsłonił skamieniały czarny las i granitowy głaz z napisem

BĄDŹCIE PRZEKLĘCI.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 606

Oceny
4,5 (70 ocen)
45
17
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
astro9

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca powieść.Najlepsza na nieciekawe pogodowo wieczory.
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

„Bursztynowa” to kolejna przygodowo-awanturniczo-sensacyjna opowieść autorstwa Leszka Hermana. Pochodzący z wpływowej arystokratycznej rodziny, pracujący w znanej londyńskiej agencji reklamowej, hobbystycznie zajmujący się poszukiwaniem skarbów Johann Carley zmuszony zostaje do współpracy z pewnym rosyjskim oligarchą. Jego historia przeplata się z opowieścią o Marie, żyjącą kilkaset lat wcześniej córką pastora. Ona również zostaje uwikłana w ciąg wydarzeń, które całkowicie odmienią jej życie. To swoisty autorski retelling „Bursztynowej czarownicy” Wilhelma Meinholda, którą Herman z wyczuciem wmieszał w swoją fabułę, zgrabnie łącząc przeszłość z teraźniejszością. Tajemnice i intrygi to mocna strona powieści Hermana, który sprawnie prowadzi akcję i sprawia, że czytelnik nie może się oderwać od fabuły. Jego powieści to pełna emocji i niebezpieczeństw przygoda w stylu Indiany Jonesa. Książka jak zwykle do skromnych nie należy, ale wystarczy zacząć, a gwarantuję, że nie będziecie mogli pr...
00
Wojtek6778

Nie oderwiesz się od lektury

Super, jak zwykle.
00
msujek

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych pozycji autora. Trudno się oderwać.
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Leszek Herman to autor powieści sensacyjnych, w większości mocno osadzonych w historii prawdziwej. I tak jest z “Bursztynową” - intryga oparta jest na fikcji, ale ilość prawdziwych informacji historycznych, architektonicznych, czy po prostu kulturowych, jakie autor w niej zawiera, jest naprawdę ogromna, budzi podziw. Książka należy do jednego uniwersum, w jakim autor osadza wszystkie swoje powieści, jednak jej pierwszoplanowy bohater, angielski arystokrata Johann, po raz pierwszy gra rolę przewodnią historii. I jest to bohater ciekawy, bo oddaje nam realia życia, które z jednej strony są nam dalekie (kto bym tam liczył który jest w kolejności do tronu królewskiego…), a z drugiej bliskie - jest to bohater lekko nieporadny w chwili, gdy musi sobie radzić sam. A właśnie w takiej sytuacji teraz się znajduje, musi wykraść pewne stare dokumenty z domu swojego polskiego przyjaciela… Jednak współczesna historia Johanna to tylko połowa powieści. Druga to XVII wiek i mała w...
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Jędrzej Szulga, Lilianna Mieszczańska

© by Leszek Herman

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe.

ISBN 978-83-287-3255-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Recte faciendo nihil timeas

Jeśli postępujesz właściwie, to nie masz się czego obawiać

DEWIZA RODU WEDEL-JARLSBERGÓW

Never complain, never explain

Nigdy nie narzekaj, nigdy się nie tłumacz

DEWIZA PRZYPISYWANA ANGIELSKIEJ RODZINIE KRÓLEWSKIEJ

PROLOG

Trudno się oprzeć, by tej opowieści nie zacząć od słów „dawno, dawno temu”. I chociaż data tych wydarzeń jest dość dokładnie określona, to te trzy słowa, bez których nie mogłaby się obejść żadna przyzwoita bajka, wydają się tutaj najbardziej na miejscu.

Paradoksalnie, mimo precyzyjnego określenia czasu, odpowiedź na pytanie, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, nie jest już taka oczywista. Gdy w połowie dziewiętnastego wieku po raz pierwszy opublikowano tę historię, wszyscy uwierzyli w nią bez zastrzeżeń. Skromna, króciutka broszurka niespodziewanie stała się bardzo popularna, a opowieść, przetłumaczona na angielski, zawędrowała nawet na Wyspy Brytyjskie. Z czasem jednak pojawiły się pierwsze obiekcje. Coraz więcej osób zaczynało wątpić w prawdziwość opisanych wydarzeń, coraz częściej podważano wiarygodność autora i jego opowieści, by, koniec końców, uznać ją za legendę.

Ale w każdej legendzie tkwi przecież ziarno prawdy, a bywa, że wraz z upływem czasu niespodziewanie odnalezione dokumenty, dzienniki czy artefakty weryfikują tak zwaną prawdę historyczną, legendy zamieniając w domniemane wydarzenia, a bajki w historie, które mogły naprawdę mieć miejsce.

I ta bajka także mogła się wydarzyć. Rzecz w tym jednak, że było trochę inaczej, niż opisano to w starej ramocie z połowy dziewiętnastego wieku.

Tamta historia zaczynała się od opisu zniszczeń miast i wsi Pomorza w czasach wojny trzydziestoletniej. Setki ludzi pomordowano w ich obejściach, setki zmarły na choroby wlokące się za wojskami niczym upiory. Ograbiono domy, kościoły, splądrowano do ostatniego okruszka zapasy żywności, opróżniono spichlerze i poniszczono plony. Pomorzanie, którym udało się przeżyć, bo skryli się przed oprawcami cesarza Ferdynanda[1] w lasach i jaskiniach, teraz zaglądał w oczy głód i strach przed zbliżającą się zimą. Strach w niektórych rodził zawiść, desperację, usprawiedliwiał najpodlejsze czyny, a widmo głodu budziło najgorsze instynkty i najniższe zwierzęce pragnienia.

Tak naprawdę jednak wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, zaraz po sztormie, który przetoczył się wzdłuż brzegów wyspy Uznam, szarpiąc koronami rosnących na klifach sosen i pożerając kolejne fragmenty stałego lądu…

ROZDZIAŁ 1

Dawno, dawno temu na odludnej wyspie…

Gdyby unoszące się nad plażą mewy miały jakiekolwiek pojęcie o sztuce, to obraz, który rozpościerał się przed ich dziobami, nomen omen, widziany z lotu ptaka, wydałby się im straszliwym landszaftem, ocierającym się wręcz o kicz, a przynajmniej o granice dobrego smaku. Kolor nieba był idealnym lazurem, na skali pomiędzy niebieskim a cyjanem usytuowanym dokładnie pośrodku. Ciemniejąc na północy, zlewał się on z granatem morza, które przy brzegu jaśniało bielą grzyw na falach. A do tego intensywnie złoty piasek i ciemna zieleń sosen i dębów na wysokich stokach klifu. Jakby i tego jeszcze było mało, dodatkowo zachwycała pierzasta biel pojedynczych cumulusów, które ludzie, niemający zielonego pojęcia o meteorologii, od dawien dawna słusznie nazywali chmurami pięknej pogody.

Z takiego nadmiaru piękna tylko malarz taki jaki Philip Burne-Jones[2] mógłby wykrzesać coś zbliżonego do romantyzmu. Zwłaszcza że w tym morzu czystych kolorów, niczym mała, brudna, przemieszczająca się wzdłuż brzegu plama, szła kobieta ubrana w brązową, długą spódnicę i bury żakiet, który pamiętał z pewnością czasy swojej intensywniejszej barwy. Spod zawiązanej na karku chusty wymykały się pukle przyprószonych siwizną rudych włosów.

Lisabeth, bo tak miała na imię, trzymając w garści fałdy długiej spódnicy, szła brzegiem morza, wpatrując się intensywnie w łachy piasku. Była przemarznięta i zła. Przemarznięta z oczywistych powodów, wiatr od morza przeszywał chłodem, mimo że nieco dalej od brzegu o tej porze roku na słońcu było jeszcze całkiem ciepło. A zła, bo zła była od dłuższego już czasu prawie nieustannie. Miała wrażenie, że na jej twarzy już na stałe wyryła się złość, która poprzecinała czoło zmarszczkami i ściągnęła kąciki ust w wyraz pogardy i nienawiści. Nienawidziła tego miejsca na ziemi całym swoim jestestwem, tak jak i tutejszych ograniczonych, zasiedziałych na swoich grzędach kobiet i nudnych mężczyzn. Ileż by kiedyś dała, żeby się wyrwać z tej wiochy do Wolgastu albo Szczecina, albo przynajmniej Anklamu, ale czas pożarł te marzenia, odebrał jej wszystkie nadzieje, ambicje, aż zrobiło się za późno na ucieczkę. Pozostało jej tylko tkwić w tej dziurze ze starszym o trzydzieści lat mężem, safandułą i niedorajdą. Gardziła starym Henrykiem, jak tylko gardzić może kobieta, która tak strasznie zmarnowała swoje życie mimo wielkiej niegdyś piękności. Na jej twarzy wciąż można było dostrzec ślady dawnej niepospolitej urody.

Miłość… Najpierw stała się wybawieniem od biedy, od braku jakichkolwiek perspektyw; wybawieniem od nadskakujących jej wiejskich kawalerów, których kusiła jej wyjątkowa uroda; wybawieniem od matki, która wydałaby ją za pierwszego lepszego, byle tylko pozbyć się jej z domu. Miłość, której oddała najlepsze lata życia, okazała się łańcuchem i kulą u nogi.

Piętnaście lat czekania na cud, który nigdy nie nastąpił, a każdy kolejny rok uświadamiał jej, że będzie tylko gorzej. Że mężczyzna, którego kochała tą niszczycielską, zaborczą miłością, nigdy nie spojrzy na nią inaczej niż na kochankę.

Gdy więc wśród wciąż kręcących się wokół niej – niemłodej już, ale nadal pięknej – absztyfikantów, choć coraz więcej było wśród nich wdowców niż kawalerów, pojawił się młodo owdowiały diakon miejscowego kościoła Henryk Seden, poddała się. Wiedziała, że dalsze zwlekanie zrobi z niej starą pannę, na którą krzywo zaczną patrzeć wszystkie baby w okolicy, a czekać tylko, jak zaczną gadać o niej jak o wiedźmie. Henryk był wprawdzie nudny, ale i nieszkodliwy. I całkiem majętny. Z łatwością dał się okręcić wokół palca.

Z Nim nie przestała się spotykać, ale od dawna wiedziała, że On znajdzie sobie inną, młodszą. Czekała na to jak na wyrok, który zapadł dawno temu, tylko kat cały czas zwlekał z jego wykonaniem.

I tak minęły kolejne lata. Przeciekły przez palce, zleciały jak z bicza strzelił.

Aż wybuchła wojna. Na początku szydzono na Pomorzu, że zaczęła się od wyrzucenia przez okno zamku na Hradczanach katolickich namiestników Habsburgów, którzy wylądowali wtedy w kupie gnoju. Każdy ich tutaj nienawidził.

Wkrótce jednak wieści przywożone przez kupców i marynarzy zaczęły wywoływać grozę miast śmiechu. Słabe militarnie i bezbronne Pomorze, które tak bardzo starało się pozostać neutralne, nie miało na to żadnych szans. Stało się wkrótce ofiarą rzuconą na żer cesarskim żołdakom Habsburgów, którzy chcieli zjednoczyć wszystkie niemieckie księstwa pod swoim butem.

Lisabeth westchnęła, zebrała fałdy spódnicy i zapadając się w piasku, ruszyła plażą dalej. Wycieczka skoro świt nad morze, zaraz po sztormie, mogła mieć oczywiście tylko jeden powód. Jantar. Miała nadzieję, że szczęście jej tym razem dopisze i w piasku zalśni nagle brązowy, połyskujący kamień, za który będzie mogła kupić jedzenie i ziarno. Późno już było wprawdzie w tym roku, ale jeśli Bóg pozwoli, to plony by się jeszcze udały. Nie śmiała o tym marzyć, ale po cichu liczyła, że może udałoby się kupić nawet konia.

Cały czas wpatrywała się w piasek, więc nie od razu to spostrzegła. Najpierw usłyszała głośno wrzeszczące mewy, a dopiero po chwili podniosła wzrok i zamarła. Jakieś dwieście metrów od niej, u samych stóp najwyższego na wyspie klifu, sterczały z piachu kostropate, czarne pnie. Upiorny las, odgrzebany przez morze z przeszłości. Martwe drzewa, wyglądające tak, jakby w samym piekle osmalił je ogień.

Podczas gdy Lisabeth wędrowała wzdłuż brzegu morza, kilkaset metrów dalej ze szczytu klifu wąską ścieżką schodziła właśnie młoda jasnowłosa dziewczyna. Suknia plątała się jej wokół nóg, co rusz zahaczając o wystające z ziemi korzenie lub niskie krzewy. Dziewczyna miała nieskromnie rozpuszczone włosy, a w pasie związany kraciasty fartuch, do którego zbierała jeżyny. Marie, tak jak Lisabeth, nie rozglądała się dookoła, była skupiona na przeczesywaniu gęstych krzaków w poszukiwaniu ostatnich jeżyn, niewyjedzonych jeszcze przez okoliczną dzieciarnię. Zresztą nie w głowie jej było podziwianie widoków, które znała od dziecka. Głodowała, tak jak i cała reszta wsi, w której bezwzględni łupieżcy Wallensteina[3] nie pozostawili ani jednego worka mąki i ani jednego żywego zwierzęcia. Zabili nawet robocze konie, które do niczego przydać im się nie mogły. Uczynili tak z samej chęci dręczenia nieszczęsnych stworzeń i dla przyjemności z gnębienia bezbronnych Pomorzan.

Marie, której dotychczasowe życie upłynęło w miarę spokojnie i dostatnio, wciąż nie mogła uwierzyć, że ludzie mogą być dla siebie nawzajem tak okrutni. Chrześcijanie. Obrazy przemocy, mordów, wieszania, zakłuwania bagnetami nieszczęśników tylko za to, że ośmielili się ukryć przed żołdakami cesarza worek żyta, wstrząsnęły jej światem, zmieniając go bezpowrotnie. Nie potrafiła już dostrzegać wokół siebie wyłącznie dobra. I chociaż te najbardziej okrutne sceny, których była świadkiem, zepchnęła głęboko w podświadomość, cały czas prześladowały ją nocami i budziła się z krzykiem. Miała wrażenie, że z młodej dziewczyny, której jeszcze do niedawna zdawało się, że ma przed sobą całe życie, zmieniła się w zaszczute zwierzę, nieznające ani dnia, ani godziny.

Najgorsze było bowiem to, że żołnierze cesarza wciąż mogli tutaj wrócić. Pojedyncze oddziały nadal zapędzały się nawet w tak odległe rejony księstwa jak ich wyspa. Ani ona, ani nikt z pozostałych przy życiu mieszkańców wsi nie mógł się czuć bezpiecznie. Takie wyprawy jak ta jej dzisiejsza nie były zatem zbyt rozsądne. Cóż bowiem pocznie, jeśli spotka na drodze jakichś maruderów z armii cesarza? Dobrze wiedziała, z jakiego powodu ojciec każe jej się chować w stajni, gdy tylko ze wsi zaczynają dochodzić głośniejsze krzyki czy hałasy.

Marie przystanęła. W gęstym listowiu jednego z krzewów zobaczyła mnóstwo błyszczących czarnych owoców. Uśmiechnęła się, zaczęła je zrywać i wrzucać do fartuszka. Zajęta tą czynnością, a także oszałamiającą wizją naleśników z jeżynami, które będzie mogła zrobić z resztek mąki wyzbieranej z posadzki spiżarni, bo rozsypali ją tam żołnierze, nie od razu się zorientowała, że ktoś ją obserwuje.

Dopiero cichy trzask gałązki spowodował, że zamarła, nasłuchując. Kolejny trzask sprawił, że gwałtownie się odwróciła.

Pomiędzy pniami drzew i gęstymi gałęziami krzewów zobaczyła przyglądające się jej zachłannie oczy.

Albo raczej ślepia.

W gąszczu czaiło się coś wielkiego i pokrytego futrem.

Wokół rozciągał się upiorny las. Od stóp klifu wystawały czarne obumarłe pnie starych drzew zaryte głęboko w ciemnym piasku, w którym widać było mnóstwo muszli i kamieni. Las dochodził aż do skraju plaży i dalej w wodę. Kilkadziesiąt metrów od brzegu widać było jeszcze obmywane falami ostatnie konary.

Lisabeth przeżegnała się i ze wzrokiem wbitym w skamieniałe drzewa ruszyła powoli w ich kierunku. Po chwili znalazła się między nimi. Niektóre musiały być kiedyś prawdziwymi olbrzymami. Czarne pnie, wyglądające jak bazaltowe odlewy, miały po metr średnicy i wznosiły się na wysokość dwóch metrów. Lisabeth szła wolno pomiędzy tymi obudzonymi nagle z wiecznego snu kamiennymi duchami i czuła, że przy każdym kolejnym kroku w głąb prastarego lasu ma na plecach ciarki.

Mimo że nie potrafiła ogarnąć umysłem tego, co widziała, jednego była pewna – to nie wróżyło niczego dobrego.

Trzymając wciąż w garści zebrane fałdy długiej spódnicy, przystanęła przy jednym z pni, w którym ziała wielka czarna dziura. Przez chwilę jej głowę zaprzątnęła myśl, jakie straszne ptaszysko albo inna poczwara kiedyś w tej dziupli mieszkała. A może i nawet gryf? Czy sam szatan ten las spalił i w kamień zamienił?

Lisabeth wierzyć w Boga wierzyła, ale nie była specjalnie religijna. Nie zawsze nawet pojawiała się na niedzielnej mszy we wsi, za co potem musiała wysłuchiwać urągań Henryka i jego ostrzeżeń, że w końcu ktoś ją za wiedźmę weźmie i że przed stosem to już jej nic nie uratuje. Po prostu nie znosiła kazań pastora Abrahama, tych niekończących się przypowieści o siarce i ogniu piekielnym, tego ciągłego straszenia i tego nieustannego gadania o karze boskiej. Jeśli ten Bóg taki skory do karania za każdy najmniejszy grzech, to czemu tak łaskawy dla poborców podatkowych gubernatora? Czemu taki łaskaw dla żołnierzy cesarza? W Loddinie siepacze cesarza zamordowali trzy młode dziewczyny, uprzednio cnoty je pozbawiwszy. W Damerow dwójkę małych dzieci zasiekli, a ich zwłoki na płocie powiesili. Gdzie kara boska za to?

Lisabeth nie uważała się za specjalnie mądrą, ale dobrze wiedziała, że takie pytania zachować dla siebie powinna, bo to jak nic za bluźnierstwo ludzie by uznali, a wtedy faktycznie nic już przed stosem by jej nie uratowało. Jej płomiennie rude włosy także by nie pomogły. A On nie ruszyłby nawet palcem, żeby ją ratować. Za wiele miał do stracenia.

Odrywając się od ponurych myśli, zrobiła jeszcze kilka ostrożnych kroków, rozglądając się dookoła, i już miała zawracać, gdy teraz dopiero zauważyła, co się stało z klifem. Tam, gdzie dochodził do niego ten upiorny skamieniały las, ogromny kawał góry zwalił się na plażę i zalegał u jej stóp szczątkami połamanych drzew, korzeni, wielkich granitowych kamieni i piasku.

Lisabeth wielokrotnie widziała, jakie spustoszenia potrafił na wybrzeżu poczynić sztorm. Streckelsberg[4] już niejeden raz musiał złożyć ofiarę ze swoich klifowych pazurów, którymi trzymał się od setek lat przy morzu. Pewnie i ten las, zasypany uprzednio, ponownie na światło dzienne sztorm wyszarpał.

Zgarnęła przemoczoną spódnicę i zawróciła, a wtedy zauważyła, że jedną ze ścieżek z klifu schodzi jakaś młoda dziewczyna. Z daleka widać było jej długie złociste włosy, rozpuszczone bezwstydnie na ramiona.

Lisabeth poznała, że to Marie, córka pastora ze wsi. Tylko ona chodziła na takie spacery i tylko ona była na tyle niewinna albo głupia – w zależności od tego, kto oceniał – żeby tańczyć na łąkach, śpiewać i zdejmować chustkę. Biedy sobie jeszcze nie napytała pewnie tylko przez przypadek, pomyślała drwiąco. Więcej szczęścia niż rozumu.

Nie przepadała za dziewczyną. Odpychała od siebie podejrzenie, że być może przez zwykłą zazdrość. Przez jej młodość, urodę i to, że ma jeszcze szansę nie popełnić tych samych błędów co ona. Chociaż, Bogiem a prawdą, mając takiego tatusia, dziwne, jeśli w ogóle jakiekolwiek popełni.

Lisabeth prychnęła ze złością i ruszyła przed siebie. Jeszcze tylko tego jej brakowało, żeby Marie zobaczyła ją wśród tych martwych drzew. Dziewczyna nie była plotkarą, ale kto ją tam wie.

Odeszła może na kilka metrów, gdy jej uwagę zwrócił ogromny głaz leżący na rumowisku u podnóża klifu. Padające na skałę promienie słońca wydobyły na moment blask, którym głaz zalśnił, jakby przywołując ją do siebie. Przypomniała sobie o celu tej porannej wędrówki i zaintrygowana ruszyła w tamtym kierunku, brnąc przez piasek. Już w połowie drogi zauważyła, że na głazie jest wyryty jakiś napis. Od razu ją to zaniepokoiło. Przez moment chciała nawet zawrócić, żeby nie kusić losu, ale ciekawość zwyciężyła. Podeszła bliżej i już po chwili tego żałowała.

Stanęła przed ogromnym kamieniem i zamarła. Intuicja jak zwykle dobrze jej podpowiadała. I jak zwykle jej nie posłuchała.

Na pokiereszowanej przez stulecia powierzchni granitu ktoś, nie wiadomo kto i kiedy, wyrył napis, który sprawił, że ogarniała ją groza.

Mögen sie verflucht sein!

Lisabeth przełknęła ślinę i z trudem oderwała wzrok od granitowej skały. Starała się nie wierzyć w przesądy, w bajdy opowiadane przez starców, w te wszystkie bzdury o wiedźmach, diable, który pod różnymi postaciami ukazuje się w najciemniejszych ostępach lasu albo po nawiedzonych domach, ale tym razem czuła, jak groza pełznie i mrozi ją od stóp do głów. Najpierw skamieniały las, wyszarpany przez sztorm spod piasku, a teraz ten kamień.

Niech będą przeklęci!

Lisabeth odetchnęła i nie odrywając wzroku od skały, cofnęła się.

Głośny krzyk spowodował, że stanęła jak wryta. Przez chwilę bała się podnieść wzrok.

Trzymając kurczowo fałdy spódnicy, spojrzała w końcu w stronę klifu.

Akurat by zobaczyć, jak Marie cofa się na sam jego skraj i z przerażeniem wpatruje w coś, czego Lisabeth z dołu nie mogła dostrzec. Obie prawie jednocześnie zamarły, po czym Marie nagle rzuciła się do ucieczki. Lisabeth z przerażeniem zobaczyła, że z krzaków wypadł na ścieżkę jakiś wielki, ciemny kształt i rzucił się w pogoń za dziewczyną.

Oniemiała patrzyła, jak Marie ucieka wąską ścieżką i znika w gęstej zieleni klifu. Usłyszała jeszcze tylko przeraźliwy krzyk dziewczyny. Niedźwiedź, bo cóż to mogło być innego? Wilk? Z tej odległości Lisabeth widziała tylko coś wielkiego pokrytego czarnym czy ciemnobrązowym futrem.

Podniosła obie ręce i krzyknęła głośno, mając nadzieję, że zwierzę się spłoszy. Ruszyła biegiem w kierunku klifu, cały czas krzycząc, ale Marie i niedźwiedź zniknęli w gęstej zieleni porastającej Streckelsberg.

Chwilę później, gdy pokonała ostatnie metry plaży i wspięła się na wydmę, usłyszała tętent kopyt. Z miejsca, w którym się znalazła, biegła droga, która, okrążając szczyt klifu, prowadziła w stronę wsi. W bok zaś, meandrując wzdłuż Streckelsbergu, odbijała ścieżka, która wiodła na jego szczyt. Rozciągała się stamtąd panorama okolicy.

Lisabeth nie miała głowy do podziwiania widoków. Dysząc ciężko, spojrzała nerwowo w głąb gęstwiny. Nie wiedziała, co ma robić. Czy rzucić się pomiędzy chaszcze, licząc, że niedźwiedź przestraszy się hałasu i zostawi Marie, czy biec do wsi po pomoc?

Przypomniała sobie nagle o koniach. Ktoś odjechał w stronę wsi. Jacyś jeźdźcy musieli jechać wzdłuż klifów. Lisabeth rzuciła się w kierunku wioski, mając nadzieję, że jeszcze ich zatrzyma i poprosi o pomoc. Po chwili dotarła do zakrętu, skąd widać było dalszą drogę biegnącą przez pole u stóp Streckelsbergu, a dalej dachy domów i czerwony dach kościoła. Widziała, jak grupa jeźdźców mijała właśnie zakręt i podążała w kierunku wsi. Lisabeth z przerażeniem dostrzegła niebieskie kubraki i brązowe kapelusze cesarskich maruderów. Z tej odległości nie widziała, czy byli to rajtarzy czy dragoni, ale to jeden pies. Pewnie odłączyli się od jakiegoś oddziału, żeby splądrować domy po wsiach, a raczej to, co w nich jeszcze zostało.

Lisabeth, rozdarta pomiędzy ratowaniem Marie a ostrzeżeniem pozostałych we wsi mieszkańców przed zbójami cesarza, zdecydowała w końcu, że sama nie obroni dziewczyny przed niedźwiedziem. Mając nadzieję, że córka pastora zdołała schronić się przed bestią w jakiejś dziurze, ruszyła biegiem na skróty, przez łąkę i pola. Nie liczyła na to, że zdąży, ale zanim ci bandyci przetrząsną chaty na skraju wsi, może przynajmniej uda jej się dobiec do kościoła, gdzie musieli zostać pastor i Henryk. Na noc ostatnimi czasy wszyscy przenosili się do pieczar pod Streckelsbergiem, ale ostatnie dni osłabiły chyba czujność mieszkańców. Wojsk cesarza nie było już ze dwa tygodnie, a to wystarczyło, żeby ludzie poczuli się bezpieczniej.

Rzuciła się do biegu przez łęgi, a gdy pokonała ostatnie metry dzielące ją od pierwszego domostwa, czuła, że łydki ma pokaleczone przez osty i poparzone przez pokrzywy. Minęła drewniane ogrodzenie chaty i wyjrzała na drogę. Gdzieś pomiędzy domami słyszała krzyki, a nad kilkoma dachami unosił się dym.

Kryjąc się za rosnącymi tu drzewami, zbliżyła się do narożnika kolejnego budynku i znowu wyjrzała. Kościół górował nad wiejskim placem, bo stał na lekkim wzniesieniu. Drzwi były otwarte, a na kamiennej ścieżce prowadzącej do wnętrza leżały pootwierane księgi. Wiatr szarpał powyrywanymi kartkami i rozrzucał je po trawie.

Lisabeth dobiegła do ceglanych filarów kościelnego ogrodzenia i wpadła do wnętrza świątyni. Prawie jednocześnie odezwał się kościelny dzwon, rozpaczliwie i za późno ostrzegając przed niebezpieczeństwem.

Rozejrzała się po nawie. Na środku leżały poprzewracane ławy kościelne, a na ołtarzu i pod nim pootwierane i podarte stare księgi. Drzwi do zakrystii stały otworem, a na ich progu leżały pomięte szaty liturgiczne. Pomiędzy ławami zaś zobaczyła coś, co ścięło jej krew w żyłach. W kałuży krwi, ze wzrokiem utkwionym w belkach stropu leżał Martin, organista. Chciała do niego podbiec, sprawdzić, czy żyje, biedak zostawił żonę i córkę, ale z przerażeniem dostrzegła, że spod ołtarza unosi się dym. Gdy podbiegła bliżej, zobaczyła, że z małego stosu ksiąg i jakichś papierów unoszą się nieśmiałe jeszcze, ale coraz żywiej płonące jęzory ognia. Lisabeth chwyciła jedną z burych wyblakłych szat i rzuciła na płonący stos książek.

Krztusząc się dymem i depcząc ogień, nie od razu zauważyła, że do wnętrza kościoła wpadło dwóch mężczyzn w kubrakach cesarskich dragonów.

Gwałtownie się obróciła i zobaczyła, jak ze schodów prowadzących na wieżę wypada młody chłopak. Od razu go poznała. Syn Kurta Hebersa, dwunastoletni smarkacz, który pomagał czasem w kościele. Domyśliła się, że to on uderzał w kościelny dzwon. Zobaczyła, jak jeden z żołnierzy wyciąga nóż i zmierza w kierunku chłopaka.

Lisabeth chwyciła leżący na ziemi świecznik i rzuciła się przez środek nawy.

– Zostaw go, psie! – wrzasnęła.

Żołdak, zaskoczony malującą się na twarzy Lisabeth wściekłością, na moment zamarł, ale po chwili rzucił się gwałtownie na usiłującego przemknąć do wyjścia dzieciaka i przytknął mu nóż do gardła.

– Zostaw go, ty diabelski pomiocie! – krzyknęła jeszcze raz Lisabeth, wymachując świecznikiem.

– Takaś harda? – Drugi z żołnierzy wyciągnął zza pas­ka muszkiet i wycelował w jej kierunku.

Widziała, jak dzieciak Hebersów szarpie się i usilnie próbuje uciec z rąk bandziora.

– Pokażę wam, gdzie są schowane kielichy i pateny! – krzyknęła nagle, a dwaj mężczyźni na moment zamarli. – To srebro! – dodała. – Zabierajcie je sobie, ale zostawcie nas w spokoju!

– Nie rozkazuj nam, babo! – Żołnierz z muszkietem zrobił w jej kierunku kilka ostrożnych kroków. – Lepiej pokaż, gdzie to srebro, bo i tak tu wszystko przetrząśniemy. Po twoim ścierwie oczywiście – dodał, uśmiechając się z błyskiem szaleństwa w oczach.

– Ta ruda wiedźma jest całkiem gorąca – parsknął drugi z żołdaków. – Szkoda by było tak od razu ją zaszlachtować.

Lisabeth cofnęła się w kierunku ołtarza. Wiedziała już, że żołnierze cesarza byli jak wściekłe psy. Zdeprawowani, wręcz zdziczali z kompletnej bezkarności.

– Gdzie to srebro?! – warknął żołdak z muszkietem.

Pochyliła się i wyszarpnęła spod ołtarza jedną z cegieł. Wiedziała od Henryka, że pastor ukrywał tam cenne rzeczy. Wyjęła jeden z kielichów, a traf chciał, że w ręce wpadł jej akurat ten najcenniejszy. Mosiężny, ale za to dekorowany czterema szlachetnymi kamieniami.

– W środku są jeszcze trzy i dwie srebrne pateny – krzyknęła, unosząc do góry kielich.

– Daj mi go! – warknął żołnierz z muszkietem, zbliżając się do niej ostrożnie.

Lisabeth zamachnęła się i rzuciła kielich mszalny na posadzkę, wprost pod nogi żołdaka.

Mężczyzna pochylił się i nie spuszczając z niej oczu, podniósł go.

– Odsuń się, suko! – warknął i ruszył w kierunku ołtarza.

Lisabeth, cały czas zasłaniając się ciężkim lichtarzem, doskonale zdawała sobie sprawę, że w bezpośrednim starciu z żołnierzem nie ma żadnych szans. Nawet jak się na niego zamachnie, to zaprawiony w bojach bandzior wykręci jej ręce albo zastrzeli na miejscu.

Tymczasem żołdak skoczył pod ołtarz, wyszarpnął spod niego cenne przedmioty, zebrał wszystkie w obrus z ołtarza i właśnie zaczął zawiązywać jego rogi w supeł, gdy od strony wejścia rozległ się jakiś hałas. To zniecierpliwiony dzieciak Hebersa, którego pewnie bolały wykręcone ramiona, zaczął się nagle szamotać z trzymającym go żołnierzem.

Żołdak pod ołtarzem związał wreszcie swój tobół i odwrócił się do stojącej pod ścianą Lisabeth. Uśmiechnął się jadowicie, przemykając wzrokiem po jej sukni.

– Zostaw tę sukę! – wrzasnął drugi z mężczyzn, mocując się z chłopakiem.

Mężczyzna podszedł do Lisabeth. Zamachnęła się lichtarzem, ale żołnierz złapał go i śmiejąc się, wyrwał jej z ręki, a potem rzucił na posadzkę kościoła. Cofnęła się pod ścianę i przywarła do zimnej ceglanej powierzchni. Żołnierz rzucił się na nią i złapał ją jedną ręką za gardło, drugą wpychając pomiędzy fałdy jej spódnicy.

Zacisnęła zęby. Nagle drugi żołnierz głośno wrzasnął. Wyrywający się chłopak kopnął go mocno w goleń i wyszarpnął mu się z rąk. Mężczyzna zamachnął się nożem i w ostatniej chwili złapał uciekającego dzieciaka za rękaw.

Lisabeth wykorzystała chwilę dezorientacji swojego oprawcy, odepchnęła go od siebie i skoczyła za stół ołtarzowy.

– Jeszcze cię dorwę, wiedźmo! – wycedził żołdak i schylił się po tobołek ze srebrem.

Wycofywał się, nie spuszczając Lisabeth z oczu, i cały czas uśmiechał się jak szaleniec. W końcu się odwrócił i ruszył w kierunku wyjścia.

Jeśli wydarzenia do tej pory działy się szybko, to w porównaniu z tym, co stało się w następnych sekundach, można powiedzieć, że wtedy czas wręcz stanął w miejscu.

– Już nie jesteś potrzebny, gówniarzu! – warknął drugi żołdak przy wejściu i przejechał nożem po gardle dzieciaka. Krew trysnęła na pobielone ściany i połamane ławy.

Chłopak krzyknął, złapał się za szyję i charcząc, upadł na posadzkę. Uciekający z tobołkiem na plecach dragon na moment się odwrócił i wyszczerzył żółte zęby w mściwym uśmiechu.

Lisabeth poczuła, jak ogarnia ją obezwładniająca wściekłość. Rzuciła się od ołtarza jak furia, dopadła targającego tobół żołnierza i złapała za przewieszony przez ramię muszkiet.

Zaskoczony mężczyzna zachwiał się, a ona wyrwała mu broń. Żołnierz spojrzał na dziewczynę z jarzącą się w oczach nienawiścią i chciał się na nią rzucić, gdy ten drugi, stojący przy wejściu do nawy, chwycił za swój muszkiet.

– Zjeżdżaj stąd, zabiję tę sukę! – wrzasnął i ułożył się do strzału.

Jego kompan, z obijającym się na plecach tobołem, przebiegał obok niego, gdy rozległ się ogłuszający huk.

Krew spryskała białą ścianę pod chórem, tobół ze srebrem i twarz uciekającego żołdaka. Przez moment słychać było odbijające się od ścian nawy echo wystrzału, a po chwili jeszcze łoskot butów.

Na twarzy trafionego bandziora wypisane było jeszcze zdumienie, gdy w końcu z roztrzaskaną czaszką zwalił się na posadzkę. Jego uciekający kompan wpadł w otwarte drzwi kościoła i na moment się zatrzymał, a jego wzrok na sekundę spotkał się ze wzrokiem Lisabeth. Dostrzegła w oczach żołdaka skondensowaną nienawiść, ale i coś na kształt strachu. Po chwili zniknął w świetle wpadającym do przedsionka, a gdzieś na zewnątrz rozległo się parskanie koni i stukot kopyt.

I wreszcie w kościele zapanowała cisza.

ROZDZIAŁ 2

JOHANN Londyn, 18 kwietnia (piątek)

Johann miał taki zwyczaj, przez przyjaciół i kolegów uważany za dość ekstrawagancki, że gdy w Londynie wiosną robiło się cieplej i zza chmur wreszcie wychylało się słońce, on wracał do domu piechotą. Z Waterloo na South Bank do Bermondsey był jednak kawał drogi, w dodatku Johann omijał oczywistą trasę spacerową, jaką były bulwary, a wybierał boczne ulice, na które nie zapuszczali się turyści. Trudno się zatem dziwić, że wszyscy znajomi uważali to za dziwactwo.

Lubił znikać w tłumie, zatrzymywać się przy witrynach księgarń i oglądać okładki książek lub na wystawach jakieś kolorowe, kiczowate pamiątki z Londynu, lubił także obserwować innych ludzi. Kiedy szedł tymi ulicami, przy których gdzieniegdzie stały jeszcze stare kamienice, pamiętające Dickensa i królową Wiktorię, czuł się tak, jakby na chwilę opuścił swoje życie i znalazł się na jakimś neutralnym gruncie, gdzie mógł udawać kogoś innego lub kimś innym się na chwilę poczuć.

Nie dlatego, że miał jakieś powody, żeby uciekać od swojego życia. Wprost przeciwnie, uważał, że od dłuższego już czasu opatrzność jest dla niego wyjątkowo łaskawa.

Traf chciał, że kwiecień w tym roku był wyjątkowo piękny. Temperatury skoczyły do dwudziestu paru stopni, no i świeciło słońce, co już samo w sobie zakrawało na cud. A jako że był właśnie piątek, a w perspektywie słoneczny weekend, Johann postanowił znowu oddać się swojej małej przyjemności.

Po długim marszu przez South Bank dotarł w końcu do Borough Market, gdzie przedarł się przez wypełnione ludźmi targowisko, kupił sobie po drodze torebkę świeżutkich truskawek, zjadł je jeszcze przed katedrą w Southwark i po chwili wszedł na Tooley Street, którą jakoś wyjątkowo lubił. Całkowicie bez powodu.

Zatrzymał się na moment przed jedną z wystaw, żeby obejrzeć w szybie, czy przypadkiem nie uświnił twarzy truskawkami, i przez moment wpatrywał się w swoje odbicie.

Ostatnio robił to dość często. Miał wszak przed sobą ostatni rok życia z lat, przed którymi pierwszą cyfrą była trójka.

Absolutnie nie było się do czego przyczepić, jak stwierdził po szybkiej kontroli swojego wyglądu. Właściwie to spokojnie mógł mówić, że ma dwadzieścia pięć lat, no, powiedzmy, dwadzieścia osiem. Na tyle wyglądał i na tyle się czuł. Niesforne jasne włosy, trochę kanciaste rysy po niemieckich przodkach matki i doskonała sylwetka dzięki codziennemu bieganiu.

Czasami się zastanawiał, jak by wyglądał, gdyby te osiem lat temu jego życie potoczyło się inaczej. Gdyby nie uległ impulsowi, nie pojechał do Szczecina, gdzie urodził się jego dziadek, i nie poznał Pauliny i Igora. Gdyby zamiast jechać do miasta przodków, spędził kolejny wieczór z kumplami w jakimś klubie w Soho czy Notting Hill.

Jego wcześniejsze życie kojarzyło mu się wyłącznie z imprezowaniem i grą w polo.

Johann Charles Clarence Carley, syn lorda Charlesa Carleya, dyrektor kreatywny w dużej londyńskiej agencji reklamowej, regularnie pojawiający się w kronikach towarzyskich londyńskich brukowców i regularnie wywołujący jakieś niewielkie skandale. Zdaniem ojca, oczywiście, dla którego każde zdjęcie na plotkarskim profilu było plamą na honorze rodziny i zagrażało jego politycznej karierze. Johann podejrzewał, że to dlatego ojciec tak chętnie oddawał mu do dyspozycji swój ogromny jacht. Gdy syn znikał na lato z Londynu, nie mógł mu przecież zaszkodzić. Całe wakacje zatem Johann spędzał z przyjaciółmi na nurkowaniu i wylegiwaniu się na leżakach.

Uśmiechnął się na samą myśl o bandzie swoich przyjaciół.

Dermota Carmondeleya znał jeszcze z Eton. Z początku zaprzysięgli wrogowie, z czasem się zaprzyjaźnili. Trzymali się razem także dlatego, że stryj Dermota był prawnikiem rodziny. Jamie McGowan i Rupert Wickham byli jego kolegami z firmy, a lekarka, Alice Griffin-Norton, koleżanką z tak zwanego sąsiedztwa. Tak zwane sąsiedztwo było ogromną farmą jej ojca, leżącą nieopodal Carley House, siedziby rodziny Carleyów od czterech wieków.

A potem dołączyła do nich Gwendolyn Crichton-Stuart, jego dziewczyna. Gwen teoretycznie utrzymywała się z pracy w biurze nieruchomości, w rzeczywistości była dziedziczką klanu Bute i bez mała połowy hrabstwa Buteshire. Ojciec nawet nie starał się ukryć, jak bardzo był szczęśliwy z powodu tego związku. Jego marnotrawny i lekkomyślny syn znalazł sobie w końcu dziewczynę z własnej sfery. Johann miał wrażenie, że za każdym razem gdy ojciec pytał go, co tam u Gwen, w jego głosie słychać było strach, że zerwali. No i babcia, która na Gwen patrzyła jak na ostatnią deskę ratunku.

A zaraz potem pojawili się Igor i Paulina i wtedy właśnie jego optyka bogatego, londyńskiego utracjusza uległa kompletnej zmianie. Zdaniem ojca na gorsze. Wtedy także, w przypływie entuzjazmu po odnalezieniu wraku okrętu na Bałtyku, założyli firmę eksploracyjną. Każde z całej ósemki miało swoją pracę, swoje sprawy, firma miała być odskocznią, przygodą.

Ileż się nasłuchał na ten temat… Że to niepoważne, że to chyba jakiś kryzys tożsamości, że na takie wariactwa to mogą sobie pozwolić jedynie zdeprawowani celebryci, że przepuszcza spadek po dziadku, że zrujnuje rodzinę. Lamenty ojca skończyły się dopiero wtedy, gdy w wyniku ugody z Danią dostali ogromne odszkodowanie za zrzeczenie się praw do odnalezionego przypadkiem wraku, który trafił im się jak ślepej kurze ziarno.

Johann, cały czas wpatrzony w swoje odbicie w szybie i uśmiechnięty do swoich myśli, dopiero po chwili zauważył, że po drugiej stronie, w biurowym lobby siedzą jakieś dwie kobiety i patrzą się na niego z rozbawieniem. Wyszczerzył do nich zęby i pomachał im ręką.

Ulicą od strony London Bridge jechał właśnie wolno czarny mercedes z przyciemnianymi szybami. Zwolnił jeszcze bardziej i zatrzymał się przy krawężniku, a szyba w tylnych drzwiach zjechała w dół.

Johann, który oderwał się właśnie od witryny i chciał iść dalej, ze zdziwieniem zauważył, że z samochodu skinął na niego jakiś mężczyzna. Carley w pierwszej chwili pomyślał, że nieznajomy chce go zapytać o drogę albo szuka jakiegoś miejsca w okolicy. Dopiero gdy podszedł bliżej mercedesa, zorientował się, z kim ma do czynienia. I nie wprawiło go to w dobry nastrój. A raczej przeciwnie, dobry nastrój właśnie prysł.

Mężczyzna miał na sobie dopasowany czarny garnitur.

– Wsiadaj, Carley – rzucił i uśmiechnął się ironicznie.

Johann przez chwilę wpatrywał się w tego faceta, po czym, wbrew sobie, nerwowo się rozejrzał. Natychmiast skarcił się za to w myślach.

– Nie chcemy raczej wywoływać skandalu, prawda? – parsknął mężczyzna. – Podrzucimy cię do domu, nie ma się czego bać – dodał kpiąco.

Johann, rad nierad, wsiadł do mercedesa. Siedzący za kierownicą drab obrzucił go bacznym spojrzeniem.

– No, Carley… – Ciemnowłosy mężczyzna, wciąż uśmiechając się ironicznie, wskazał kierowcy, że ma ruszać. – Chyba się mnie nie boisz? Jestem tylko prawnikiem, a kto by się bał prawników… – Roześmiał się rubasznie.

– Widzę, że nabrałeś manier swojego chlebodawcy. – Johann spojrzał na niego chłodno.

Nigdy nie miał okazji rozmawiać z nim osobiście. Widział go tylko na zdjęciach, które dwa lata temu dostarczyła mu agencja detektywistyczna, i oglądał nagrania, na których prawnik wypowiadał się w obronie swojego szefa. Miał nadzieję, że nigdy więcej ani z jednym, ani z drugim nie będzie miał do czynienia.

Aleksander Thomas Pahlen z kancelarii prawnej ATP Solicitors, pełnomocnik rosyjskiego milionera Olega Sokołowa, który, jak większość oligarchów, uwił sobie wygodne gniazdko w Londynie i z którym dwa lata wcześniej zadarli.

– Jeśli myślisz, że twoje hrabiowskie maniery robią na mnie jakiekolwiek wrażenie, to lepiej pozbądź się tych złudzeń. Im szybciej, tym lepiej.

– Nie mam co do ciebie żadnych złudzeń, Pahlen. – Johann obejrzał się za mijanym zjazdem na Butler’s Wharf. – Chyba przegapiłeś moją przecznicę – rzucił w stronę kierowcy.

Ten prychnął i wymienił się spojrzeniem z prawnikiem.

– Tak miło się z tobą gada, że zrobimy jeszcze małe kółko po dzielni… – zakpił Pahlen.

– Może po prostu przejdźmy do rzeczy? – Johann dyskretnie zacisnął pięść, następnie wyprostował palce lewej ręki. Nie chciał pokazać, że jest zdenerwowany. – Czego chcesz? – Spojrzał chłodno na prawnika.

– Mamy dla ciebie propozycję. – Pahlen sięgnął do leżącej na siedzeniu teczki i wyjął tablet. – Jak pewnie pamiętasz, chociaż nie, w twojej sferze takie rzeczy wypiera się raczej z pamięci… – Rzucił Johannowi kpiące spojrzenie. – Przypomnę ci zatem. Dwa lata temu naraziliście mojego klienta na bardzo poważne straty. Nie dość, że przez was bezcenne dziedzictwo rosyjskiego narodu wpadło w ręce Litwinów, którzy nie mają do niego żadnych praw, to w dodatku pozbawiliście mojego klienta jego prywatnej własności: archiwalnych, cennych dokumentów, które sam, nakładem wielu starań i ogromnych kosztów, zgromadził.

– Masz zadziwiająco wybiórczą pamięć. – Johann uśmiechnął się drwiąco. – Wobec twojego klienta toczy się postępowanie karne na Litwie i w Wielkiej Brytanii, a on sam, o ile wiem, schował się jak kundel na Białorusi, bo w innym wypadku wylądowałby w więzieniu za kradzież, porwanie i usiłowanie zabójstwa.

– Jak na razie to wszystko to jedynie bezpodstawne oskarżenia – skwitował Pahlen spokojnie. – W dodatku ani władze Litwy, ani Wielkiej Brytanii nie są bezstronne w tym sporze. Mój klient przez angielskie władze został pozbawiony dostępu do własnego majątku, nieruchomości, wszelkich aktywów. Bezprawnie zamrożone zostały także konta i wszelkie aktywa mojego klienta, a on sam, po latach wspierania angielskich szpitali, szkół, różnego rodzaju organizacji charytatywnych, został potraktowany jak zwykły przestępca.

– Możesz mi oszczędzić tego adwokackiego bełkotu? – zapytał Johann, siląc się na obojętność. Spojrzał w okno.

Samochód mijał właśnie rondo przed kościołem Świętego Olafa i po chwili skręcił w zjazd do tunelu Rotherhithe. Johannowi przemknęło przez myśl, że to chyba niemożliwe, żeby robili to celowo. Dawno nie był już dzieckiem, ale nadal prześladowała go trauma z dzieciństwa. Pamiętał, jak po raz pierwszy jechał tędy z ojcem, a lord Carley nastraszył go wcześniej różnymi opowieściami o duchach i o tym, że przed wojną tunel został zalany. Całe dwa kilometry przesiedział na tylnym siedzeniu z zamkniętymi oczami i kurczowo zaciśniętymi pięściami.

Jedno z najbardziej klaustrofobicznych miejsc w Londynie. Przeprawa pod Tamizą z czasów króla Jerzego V, wąska, pełna ostrych zakrętów rura z kilkoma wyjściami awaryjnymi, wyposażonymi w kute, żelazne balustrady, które przywodziły na myśl horrory o rzeźniku z Whitechapel. W tunelu były dwa wąskie pasy ruchu oraz dwa wąziutkie chodniczki, którymi w dalszym ciągu mogli się poruszać rowerzyści i piesi. Nikt przy zdrowych zmysłach jednak już tędy nie chodził, poza youtuberami, którzy raz na jakiś czas wrzucali do netu jakieś filmiki o duchach. W dodatku tunel został uznany za jedną z najniebezpieczniejszych podziemnych przepraw w Europie.

Samochód wjechał w ciemny, wyłożony białymi płytkami loch, a zaraz potem rozległ się głuchy warkot starych wentylatorów.

– Dobrze – odezwał się Pahlen. – Przejdźmy zatem do rzeczy. Mamy dla ciebie propozycję. Z gatunku tych nie do odrzucenia. – Zaśmiał się pod nosem. – Będziesz miał okazję, żeby się zrehabilitować.

Johann, ze wzrokiem cały czas utkwionym w szybie samochodu, stwierdził, że nie zareaguje i poczeka, aż facetowi się znudzi i przejdzie do meritum.

– Na początek potrzebne nam są dwa dokumenty spośród tych, które ukradliście mojemu klientowi. Reszta go w zasadzie nie interesuje. To nie jest żadne wygórowane żądanie, w końcu to jego własność. – Pahlen stuknął palcem w tablet i podał go Johannowi. – Są na nich takie oznaczenia. Po tym je poznasz.

Johann mimowolnie, tylko z ciekawości, spojrzał na ekran, na którym w mroku panującym w samochodzie jarzyły się dwa rosyjskie napisy.

Янтарь ЭфШ

Янтарь MфШ

– Nie macie skanów tych dokumentów? – spytał zjadliwie, spoglądając na Pahlena.

– Znowu muszę ci odświeżyć pamięć. – Prawnik uśmiechnął się chłodno. – Komputery i nośniki spłonęły w wywołanym przez was na Litwie pożarze…

– Pożar wybuchł przez wasze mafijne porachunki i wywołali go wasi gangsterzy…

– Do reszty nośników z tymi danymi mój klient stracił dostęp przez nielegalne decyzje naszych władz – przerwał mu Pahlen.

– Co to za dokumenty? – Johann wpatrywał się w dwa zapisane cyrylicą oznaczenia. Mimo okoliczności zaczęło go to intrygować.

– Mapa lub plan i list. Oba najprawdopodobniej z okresu międzywojennego – odparł prawnik.

– Jantar? – Johann podniósł wzrok. Akurat tyle z rosyjskiego rozumiał. – Bursztyn?

– Czyżbyś zaczął się tym interesować? – zakpił Pahlen. – To dobrze wróży w kwestii naszej współpracy.

Johann wzruszył ramionami.

– Całe archiwum znajduje się w bezpiecznym miejscu, do którego nie mam dostępu. Nawet gdybym rozważał jakąkolwiek współpracę z wami. – Spojrzał z pogardą na prawnika.

– Nawet nie zakładałem, że zgodzisz się po dobroci, ale sądzę, że interesy swojego ojca przedkładasz jednak ponad dwa bezwartościowe papiery.

Johann oczywiście wiedział, że prędzej czy później prawnik sięgnie po argumenty tego typu, ale myślał, że będzie raczej chodziło o jego interesy lub interesy firmy eksploracyjnej. To, że ojciec pojawił się nagle w tej rozmowie, zaskoczyło go. I jednocześnie uprzytomnił sobie, że przecież powinien się tego spodziewać od samego początku.

– Jesteśmy w stanie dowieść, że twój ojciec brał udział w rautach organizowanych przez mojego klienta. To podważy jego wiarygodność…

– Wielu parlamentarzystów przed wybuchem wojny w Ukrainie brało udział w przyjęciach urządzanych przez rosyjskiego ambasadora i oligarchów. – Johann wzruszył ramionami. – To jeszcze o niczym nie świadczy.

Pamiętał, że kilka miesięcy wcześniej przez media przetoczyła się burza w sprawie powiązań parów z frakcji konserwatywnej z rosyjskimi oligarchami. Nie wszystkim udowodniono wspólne interesy lub lobbowanie na rzecz Rosjan, kilku zostało oskarżonych przez media bezpodstawnie. Wszyscy powoli zaczynali zapominać, że jeszcze niedawno, przed samym wybuchem wojny z Ukrainą, Rosja uchodziła za kraj cywilizowany, a te same media, które teraz szukały sensacji, krytykujących Rosję nazywały nacjonalistami.

– Mój klient, w ferworze tych bezprawnych poczynań naszych władz, miał jednak sporo szczęścia. – Pahlen odwrócił się i wbił wzrok w Johanna. – Tuż przed zamrożeniem aktywów zdołał pozbyć się udziałów we wszystkich firmach, których notowania po wybuchu wojny od razu poleciały na łeb. Jak myślisz, dzięki komu miał tyle szczęścia?

– Mój ojciec nigdy by tego nie zrobił. – Johann pokręcił zdecydowanie głową. – Nie miałby w tym żadnego interesu.

– To twoja opinia. Ja jestem w stanie to udowodnić. – Pahlen uśmiechnął się samymi kącikami ust. – Poza tym – podjął, gdy Johann milczał – postępowanie w sprawie odszkodowania za te artefakty na Litwie zbliża się ku końcowi. Wiem, że część tego odszkodowania, a to mogą być spore pieniądze, trafi do waszej firmy, której, notabene, strategicznym sponsorem jest lord Carley. A nigdy nie znaleźlibyście tych podziemi na Litwie, gdyby nie udostępnione wam przez mojego klienta archiwalne materiały. Czyż to nie zastanawiająca zbieżność interesów?

– To ukradliśmy je czy udostępniliście je nam po dobroci? – zakpił Johann.

– A to już będzie zależało od ciebie – odparł szyderczo Pahlen.

W samochodzie po słowach prawnika zapadła cisza. Słychać było tylko hurkot wentylatorów i warczenie silników toczących się wąskim tunelem samochodów.

Johann, w którego głowie kłębiło się w tym momencie mnóstwo różnych myśli, złapał się na tym, że w ogóle zapomniał o upiornej przeprawie pod Tamizą.

– Jeśli jeszcze masz jakieś wątpliwości co do tego, że możemy narobić twojemu tatusiowi kłopotów, to zainteresuj się pewną nieruchomością pod Swindon – odezwał się w końcu Pahlen. – Kilka hektarów, tuż obok miasta.

– Te wszystkie oskarżenia są wyssane z palca. – Johann zacisnął szczęki. – My też mamy dowody na to, że Sokołow stoi za porwaniem i usiłowaniem zabójstwa. Nie ma tutaj żadnych wspólnych interesów. – Zmarszczył brwi i spojrzał z niepokojem na Pahlena. – Jakie nieruchomości?

Natychmiast pożałował tego jawnego okazania słabości, bo prawnik od razu uśmiechnął się ironicznie.

– Na pewno tatuś ci opowie. – Parsknął krótkim śmiechem. – Na początku lipca odbędzie się posiedzenie komisji Izby Lordów do spraw standardów. Jeśli nie chcesz, żeby twój ojciec przed nią stanął, to raczej przemyśl współpracę z nami. Masz dwa tygodnie do namysłu. I lepiej nie mieszaj do tego swoich przyjaciół, jeśli nie chcesz narobić im kłopotów. – Pahlen wyjął z kieszeni na piersi telefon i rzucił na kolana Johanna. – Chyba nie chcesz, żebym dzwonił na twój prywatny numer? – spytał, widząc zaniepokojone spojrzenie Carleya.

Samochód nagle wyjechał z tunelu. Z obu stron wąskiej jezdni wyrosły mury oporowe, a wnętrze auta zalało jasne światło słońca.

Kierowca przejechał przez wąskie uliczki wschodniego Londynu, skręcił pod wiaduktem kolejowym i zatrzymał się przy chodniku, tuż obok odrapanej, niskiej kamieniczki. Wisiał na niej tandetny szyld jakiejś marnej chińskiej knajpy.

– Chyba złapiesz tutaj jakiegoś Bolta? – Pahlen spojrzał na Johanna z szyderczym uśmieszkiem.

Johann szarpnął drzwi i bez słowa wysiadł. Mercedes ruszył i zlał się z potokiem samochodów płynących w kierunku centrum Londynu.

To wszystko, co spadło na głowę Johanna, zaczęło się tak naprawdę dwa lata wcześniej[5]. Właśnie wtedy, podczas inwentaryzacji zbiorów Archiwum Narodowego Wielkiej Brytanii, w Wydziale Akt Gospodarczych TNA[6] odnaleziono dwa wielkie kufry ze starymi dokumentami, które należały do rodziny Igora. Trafiły do Londynu przypadkiem, razem z rzeczami wracającego po wojnie do kraju angielskiego ambasadora, którego rezydencję komunistyczne władze urządziły w Warszawie w willi należącej niegdyś do rodziny matki Igora. W odnalezionych kufrach znajdowały się listy oraz testament. Dzięki tym dokumentom można było trafić do zrujnowanego zamku, gdzie rze­komo ukryto resztki jakiegoś, przywleczonego z Moskwy w czasie wojen napoleońskich, zdobycznego majdanu. Ot, rodzinne bajdy, jakimi szczycił się co drugi zamek i dwór na Kresach dawnej Rzeczpospolitej, jednak w tym akurat przypadku legendy okazały się prawdziwe.

I to wtedy właśnie po raz pierwszy się przecięły drogi Sokołowa i grupy przyjaciół Johanna. W tych papierach rzekomo znajdowały się bowiem wskazówki prowadzące do zaginionych artefaktów ze świątyni Iwana Wielkiego. Oligarcha ogarnięty manią odzyskiwania zaginionych skarbów Rosji szukał ich od lat. Sokołow, aby zmusić Igora do oddania owych dokumentów, uprowadził jego siostrzenicę i zagroził, że ją zabije. Wynajęta firma detektywistyczna zdołała wpaść na jej trop. Uciekając nocą z litewskiego zamku, po prostu zabrali wszystkie papiery, jakie tam były – zarówno archiwalia rodziny Igora, które zagarnął Sokołow, jak i całą dokumentację, którą oligarcha sam wcześniej zgromadził. Nikt nie miał wówczas czasu, żeby się nad tym zastanawiać, a już o przeglądaniu czegokolwiek nie było mowy.

Okazało się, że w lochach zamku znajdowały się stare skrzynie. Po ujawnieniu całej sprawy Litwa natychmiast położyła na nich łapę. Nikt do tej pory nie wiedział, co w nich tak naprawdę było. Sprawa sądowa o odszkodowanie wlokła się i wlokła, Litwini zasłaniali się koniecznością dokładnej inwentaryzacji znaleziska. Johann podejrzewał, że jeżeli nawet były tam jakieś bezcenne przedmioty, Litwini to zataili, traktując skarby jako argument przetargowy w negocjacjach z Rosją.

Od ponad dwóch lat zatem toczyła się batalia sądowa o znaleźne do tego majdanu, którą Igor, za pośrednic­twem kancelarii Dermota Carmondeleya, wytoczył Litwie. Końca jej jak na razie nie było widać.

Johann sądził naiwnie, że z Sokołowem już nigdy się nie spotkają.

Przez pierwsze dwa dni po rozmowie z Pahlenem Johann chodził jak struty. Nie miał pojęcia, na ile prawdziwe są insynuacje prawnika, a bał się poruszać ten temat z ojcem. Podejrzenie, że lord Carley uprzedził Sokołowa o zamiarze zamrożenia jego aktywów, było absurdalne. Nie wyobrażał sobie, że ojciec mógłby zrobić coś takiego.

Natomiast żądanie dostarczenia tych dwóch dokumentów mogło być zwyczajnym wybiegiem. Gdyby uległ, byłoby to przyznaniem się do kradzieży albo potwierdzeniem jakichś wspólnych interesów, a o to przecież Pahlenowi chodziło.

Pozostawała kwestia jakichś nieruchomości na obrzeżach Swindon.

Johann wystąpił do zasobu geodezyjnego w Swindon o wypisy z rejestru gruntów i znalazł w nich informację, że dwie działki o łącznej powierzchni prawie dziesięciu hektarów stanowią prywatną własność. Załączając swoje dane wraz z odpowiednimi dokumentami, uzyskał także zastrzeżoną informację, do kogo należały. Rzeczywiście były własnością ojca.

Ale co z tego? Wiedział, że ojciec ma jeszcze kilka innych nieruchomości. Stanowiły lokatę kapitału. Działki pod Swindon leżały na terenie przeznaczonym pod budownictwo czynszowe. Może ojciec zamierzał się tym zająć w jakiejś niedalekiej przyszłości?

Chociaż nigdy o tym nie wspominał.

Co mógł mieć na myśli Pahlen?

Zadając sobie te pytania, Johann z każdym dniem nabierał jednak pewności, że cała ta akcja była tylko podstępem. Pahlen na pewno blefował. Może chodziło o to, żeby skłonić go do jakichkolwiek działań, aby później wykorzystać to do obrony przed oskarżeniami o porwanie i usiłowanie zabójstwa, jakie nad Sokołowem cały czas wisiały. Jeśli dałby się wciągnąć w takie machloje, znaczyłoby to, że nie ma czystego sumienia, a cała ta historia sprzed dwóch lat ma jakieś drugie dno.

Gdy zbliżał się koniec wyznaczonego przez Pahlena dwutygodniowego terminu, Johann postanowił jednak podpytać ostrożnie ojca.

W pierwszej chwili chciał wciągnąć w to Dermota, w końcu był jego prawnikiem, ale powstrzymało go ostrzeżenie Pahlena. Co innego jego sprawy i to, że sam ryzykuje, lekceważąc polecenia Sokołowa, a co innego jego przyjaciele. Postanowił, że dopóki nie będzie musiał, nikogo z nich nie będzie wciągał w swoje kłopoty.

W piątek znowu była piękna pogoda. Johann tym razem jednak zrezygnował ze spacerów. Czarna londyńska taksówka przeprawiła się przez Tamizę, przedarła przez najbardziej oblegane przez turystów miejsca w Londynie – Trafalgar Square i Piccadilly – i zatrzymała przy Pall Mall 104. Johann zapłacił szczupłemu Hindusowi i wysiadł. Przez moment wpatrywał się w nobliwą fasadę budynku, wyłożoną eleganckim piaskowcem i zwieńczoną wydatnym neorenesansowym gzymsem, po czym westchnął i poprawił nieskazitelny jedwabny krawat w niebiesko-białe paski.

Był tutaj wcześniej tyle razy, ale praktycznie dopiero od niedawna zaczął myśleć o tym miejscu jako o czymś niezwykłym.

Klub Reforma był nie tylko londyńską kopią rzymskiego pałacu Farnese, ale także legendarnym miejscem, z którego bohater Juliusza Verne’a, Phileas Fogg, wyruszył w podróż w osiemdziesiąt dni dookoła świata. Nie żeby wcześniej Johann nie miał o tym pojęcia, ale była to taka wiedza, której nie łączy się z realiami. Ot, ciekawostka, jaką można przeczytać w przewodnikach turystycznych.

Przemknęło mu przez myśl, że być może czasem po prostu potrzebna jest inna optyka, aby dostrzec, że rzeczy, które nas otaczają, które mijamy każdego dnia i które wydają się nudne i szare, dla innych mogą być fascynujące i pełne magii.

Jak chociażby to, że wiosną w Londynie świeci słońce, pomyślał z ironią i wbiegł na schody. Minął drzwi, które otworzył przed nim elegancki portier, zatrzymał się na moment na środku holu, po czym stanął przed ogromnym, oprawionym w złocone ramy lustrem.

Wpatrywał się przez chwilę w swoje odbicie. Tym razem nie zastanawiał się jednak nad tym, jak wygląda i jak to się ma do wieku. Myślał, że rzadko kiedy bywał pozostawiony ze swoimi problemami sam sobie. Zawsze miał nad głową parasol ochronny swojej rodziny. Gdy nie wystarczały koneksje i układy ojca, nadal były w odwodzie pieniądze matki.

Nie żeby z tego nagminnie korzystał. Nikt nie musiał go przecież wyciągać z więzienia, tuszować skandali, jakichś narkotyków czy płacić za zdemolowane wnętrza. W porównaniu z niektórymi swoimi bliższymi i dalszymi znajomymi był wręcz aniołkiem. Chodziło raczej o poczucie bezpieczeństwa, które zapewniała mu rodzina.

I o to, jak łatwo z tej równowagi można dać się wytrącić…

– Czy mogę w czymś pomóc, sir?

Wyrwany z zamyślenia Johann spojrzał z roztargnieniem na portiera i się uśmiechnął.

– Wszystko w porządku, Tommy, zawiesiłem się na moment.

Portier skinął grzecznie głową, a Johann ruszył w kierunku narożnej sali, którą upodobał sobie jego ojciec. Przechodząc przez dwupoziomowe centralne atrium, tak jak i cały budynek skopiowane z rzymskiego pałacu, zadarł głowę. Nad atrium był wielki świetlik, który wpuszczał do wnętrza przydymione światło w kolorze sepii, zamieniając kolumnową, obiegającą lobby galerię w dagerotyp. Johann robił tak tylko dlatego, że kiedyś, bardzo dawno temu ojciec zwrócił mu uwagę, że zachowuje się jak turysta. Przekornie zrobił z tego swój rytuał, który praktykował za każdym razem, gdy zmuszony był tutaj przyjść.

Nie przepadał za Reformą. Nobilitowany klub angielskiej arystokracji przetrwał największy kryzys, którego doświadczyły stare kluby dżentelmenów w dwudziestym wieku, i nadal był uważany za jeden z najświetniejszych. Johannowi kojarzył się z wielkim, zakurzonym muzeum. Wielokrotnie zaczepnie wykłócał się z ojcem, że modne kluby nocne, w których bywał, a jakże, znacznie bliższe są pierwowzorom angielskich klubów niż Reforma. Pierwsze londyńskie kluby w XVIII wieku, White’s czy Brook’s, były przecież właściwie całodobowymi lupanarami, gdzie pito na umór i całymi nocami uprawiano hazard przy świecach. Dopiero w XIX wieku kluby skostniały, zamieniając się w niedostępne, elitarne świątynie dla białych mężczyzn o tych samych poglądach.

Johann stanął w drzwiach i rozejrzał się. W obitych zieloną skórą fotelach siedziało kilku starszych dżentelmenów pogrążonych w lekturze gazet, a jeden ze stołów bliżej okna zajmowała grupka rozmawiających przyciszonymi głosami mężczyzn wyglądających na biznesmenów. Z głośników sączyła się przyciszona muzyka.

Właśnie zaczynało się Rondo Alla Turca Mozarta. Johann westchnął. Pamiętał, jak katowano go nauką gry na fortepianie. Paradoksalnie, o ile nauka była mordęgą, to teraz, jeśli tylko miał pewność, że nikt go nie słucha, lubił czasami zagrać coś, co wprawiało go w lepszy nastrój.

Lord Carley siedział na uboczu, pod oknem wychodzącym na ogród na tyłach klubu. Leżał przed nim tablet i jak zwykle plik jakichś dokumentów.

Johann przystanął w progu i przez chwilę przyglądał się ojcu.

Odpędzając od siebie na krótką chwilę czarne myśli na temat oskarżeń Pahlena, pomyślał o czymś, co jeszcze dwa tygodnie temu byłoby głównym tematem jego zmart­wień tutaj.

Im bliżej mu było do tej upiornej liczby z czwórką na początku, tym częściej myślał o tym, że jest jedynakiem i prędzej czy później będzie musiał przejąć po ojcu jego obowiązki, ogromny majątek ziemski, wszystkie te sady, serowarnie, gorzelnie, produkcję wina, plus jakieś ekologiczne duperele, które ojciec wciąż wymyślał ze swoimi zarządcami, żeby podnieść rentowność majątku. A do tego dziesiątki dzierżawców i użeranie się z lokalnymi farmerami o opłaty za przejazd przez pola czy rozjeżdżanie dróg w lasach należących do Carley House. Nie było ostatnio tygodnia, żeby babcia nie wypytywała go, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, o ich plany z Gwen. Domyślał się, że oboje z ojcem umierają wprost ze strachu, że jeśli Johann nie spłodzi potomka, to po trzech wiekach tytuł hrabiego Carley i wicehrabiego Swindon przejdzie na jego kuzynów, earlów Berkshire.

Mimo że przez całe swoje dorosłe życie walczył z tym, żeby nie dać się zamknąć w tych sztywnych ramach, zaczynał czuć na barkach ciężar tradycji i nieodwołalność rodzinnych imperatywów, którym w końcu będzie musiał sprostać. Miał tylko nadzieję, że to jeszcze nie teraz.

Westchnął i ruszył przez ocean zielonej wykładziny.

Kilka minut później, gdy Marsz turecki zapętlał się w kolejne kuplety, powoli zbliżając się do finałowej kody, Johann podniósł wzrok i spojrzał z niedowierzaniem na ojca.

– A skąd ty o tym wiesz? – spytał z rozpędu, tracąc tym samym możliwość zaprzeczenia lub udania, że nic na poruszony przez ojca temat nie wie. Jak zwykle, gdy sam chciał pociągnąć ojca za język, okazywało się, że doświadczenie parlamentarne w Izbie Lordów dawało ojcu przewagę i sam stawał się celem przesłuchania.

– Johann… – westchnął z rezygnacją lord Carley. – Jestem członkiem kilku komisji parlamentarnych, w tym jednej zajmującej się sprawami sankcji nałożonych na Rosję. Jakoś sobie poradziłem z przejrzeniem waszych ciemnych sprawek. – Spojrzał na syna z ironią.

Johann pokiwał ostrożnie głową.

Ojciec oczywiście musiał wiedzieć o odnalezionym na Litwie lochu pełnym łupów wywiezionych z Moskwy w czasie wojen napoleońskich. Zdołali utrzymać to w tajemnicy przed mediami, ale przecież policja litewska miała kontakt z Interpolem, poza tym Igor zgłosił wtedy porwanie Karen, a prasa pisała o awanturze na lotnisku. Ojciec jako szef tej całej komisji do spraw wpływów rosyjskich na pewno miał kontakt ze służbami specjalnymi…

Może to jest prawdziwy cel Sokołowa i jego kundla Pahlena, a nie jakieś gówniane dokumenty? Może cokolwiek zrobi, i tak zostanie to wykorzystane przeciw ojcu? Przecież oprócz Sokołowa decyzje o zamrożeniu rosyjskich majątków dotknęły kilku innych oligarchów i ich rodziny. Skompromitowanie szefa komisji do spraw wpływów rosyjskich byłoby wodą na ich młyn i aferą na poziomie międzynarodowym.

Przed przyjściem tutaj Johann poukładał sobie w głowie, o czym może z ojcem rozmawiać, a co wolałby, żeby zostało tajemnicą. Na pewno to, że spotkał się z Pahlenem.

Przede wszystkim jednak chciał jakoś wypytać ojca o te rzeczy, które prawnik insynuował.

Kwestia archiwaliów Sokołowa nie była najważniejsza. Pewnie i policja, i komisja parlamentarna miały na ten temat wszystkie informacje. W końcu zaczęło się od tego, że kufry z dokumentami zostały znalezione przez archiwistów Archiwum Narodowego. Same w sobie zarzuty wykorzystania jakichś archiwaliów Sokołowa nie były poważne, ale w zestawieniu z tymi rautami, na których bywał rzekomo ojciec, i tymi jakimiś tajemniczymi działkami mogą się zacząć układać w ciąg po­dejrzanych zdarzeń, które prasa rozdmucha do rozmiarów politycznego huraganu. Już widział te nagłówki – CARLEYGATE!

– Czyli to prawda, że w wyniku tych – lord Carley westchnął, patrząc na syna z niezadowoleniem – pożałowania godnych wydarzeń na Litwie zabraliście wszystkie te dokumenty Sokołowa? – dokończył. – Było nie było, jego własność? Już nie wspominam nawet o tym, że wszystko to stare i cenne archiwalia, które wywieźliście z Litwy bez stosownych pozwoleń.

– Stare archiwalia, które Sokołow najpierw ukradł rodzinie Igora, a my je odzyskaliśmy – sprostował Johann.

– Rodzinne dokumenty Igora z TNA to jedno, ale archiwum Sokołowa? – Lord Carley spojrzał na syna z przyganą. – Przecież to była zwyczajna kradzież. Jak mogłeś dać się w to wplątać?

– Tato…

– Więc co się w końcu stało z tymi archiwaliami Sokołowa?! – przerwał mu lord Carley.

– A co się miało stać? – Johann wzruszył ramionami. – Zostały u rodziny Igora. W Polsce.

– Jak to? – Lord zaczął nerwowo stukać palcami w blat stołu. – I tak po prostu oddaliście z Dermotem te wszystkie cenne dokumenty temu Polakowi?

Johann przez chwilę wpatrywał się w ojca z rosnącą irytacją. Ojciec zazwyczaj nazywał Igora „tym Polakiem”.

– Na wywiezienie archiwaliów znalezionych w TNA z Wielkiej Brytanii Igor miał przecież oficjalne zezwolenie.

– Ale na wywożenie gdziekolwiek tych Sokołowa już nie.

– Ale my ich nie wywoziliśmy z Anglii!

Johann westchnął, siląc się na spokój. Ataki na ojca to jedno, ale zawsze wkurzało go, gdy on zupełnie bez powodu czepiał się Igora. Igor był dla ojca jakimś symbolem wschodnioeuropejskich kontaktów jego syna, które niezbyt dobrze pasowały do emploi dożywotniego para Izby Lordów.

– Te cholerne szpargały, pomijając wszystko inne, dotyczyły rodziny Igora – dokończył poirytowany. – Po co komu innemu byłyby one potrzebne?

– Johann – tym razem to lord Carley westchnął – wobec Sokołowa MI6 prowadzi śledztwo, dotyczące nie tylko tej waszej awantury. Wszelkie dokumenty mogą być dla nich interesujące.

– Ale… – zaczął Johann.

– Czy jeśli będzie trzeba – przerwał mu ojciec – jesteś w stanie dostarczyć te dokumenty do Londynu?

– Do Londynu? – spytał słabym głosem Johann, głównie po to, żeby zyskać na czasie.

Symfonia Mozarta rozbrzmiała tymczasem głośnymi smykami i wpłynęła na spokojne wody andante.

– To w końcu materiał dowodowy. – Lord Carley wzruszył ramionami. – Służby specjalne prędzej czy później zechcą go obejrzeć. Chciałbym uniknąć sytuacji, w której będzie trzeba oficjalnie wystosować takie żądanie. To jest ogromnie delikatna sprawa…

Johann wpatrywał się w ojca i myślał intensywnie, co ma w tej sytuacji zrobić.

Jeśli powie o tym Igorowi, to pewnie nie będzie żadnych problemów. Poza tym oczywiście, że będą z kolei potrzebne jakieś polskie zezwolenia, pewnie także od ich służb konserwatorskich. A co, jeżeli zdecyduje się je jakoś wykraść? Mama Igora pewnie już wszystko dokładnie zinwentaryzowała. W jaki sposób zdoła nie­postrzeżenie, dyskretnie zabrać dwa dokumenty? Tak, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. No do diabła!

– Poza tym wspomnianymi dokumentami MI6 interesuje się ze względu na pewien, powiedziałbym, groteskowy aspekt. – Lord Carley się uśmiechnął. – Mogą tam być jakieś plany czy mapy związane ze znalezionym w rzeczach Sokołowa artefaktem.

– Jakim artefaktem? – Johann na wspomnienie o planach i mapach od razu nadstawił uszu. Pahlen wspominał przecież o jakichś mapach czy planach.

– Nieważne. – Lord Carley pokręcił głową. – Chodzi jedynie o pewne bezwartościowe dokumenty z czasów wojny. Poza tym one akurat nie mają nic wspólnego z rodziną Igora.

Johann zmarszczył brwi i spojrzał na ojca z zaciekawieniem.

– A skąd to niby wiesz? – spytał podejrzliwie. – I skąd pomysł, że pochodzą z czasów wojny?

Lord Carley westchnął i sięgnął po swój tablet.

– To akurat kompletnie marginalny i groteskowy wątek tego śledztwa. Wskazał palcem pliki w jednym z katalogów. – Mogę ci go zdradzić, ale wszystko musi pozostać między nami. To śmieszne, niemniej jest jednym z wątków śledztwa prowadzonego przez służby specjalne – wyjaśnił i spojrzał na syna.

Johann przyglądał się, jak ojciec grzebie w swoim tablecie, i myślał o dwóch dokumentach, które kazał mu dostarczyć Pahlen.

Dlaczego interesują się nimi służby specjalne?!

Lord Carley otworzył jakiś plik i położył tablet przed Johannem.

– Sokołow, jak wiesz, stracił dostęp nie tylko do swoich nieruchomości, kont bankowych, ale także do skrytek bankowych i sejfów – powiedział cicho. – Wielka Brytania nie może przejąć tego majątku. Rosja postawiła się wprawdzie poza granicami świata demokratycznego, ale nas nadal obowiązują określone standardy. Jednak na Sokołowie ciążą bardzo poważne oskarżenia o przemyt płynnej amfetaminy do Rosji, a także wspieranie faszyzujących, anarchistycznych organizacji na terenie Wielkiej Brytanii. Dzięki temu można było go uznać za szczególnie niebezpiecznego i wydać nakaz przeszukania wszystkich jego aktywów…

– Co to jest? – Johann przekrzywił lekko głowę, wpatrując się w fotografię jakiejś brudnej masy w kolorze herbaty, i nagle podniósł wzrok na ojca. – To bursztyn? – zapytał ze zdumieniem. – To było w jego skrytce?

I nagle przypomniał sobie o dwóch dziwnych oznaczeniach dokumentów, które miał ukraść z Dalewa. Jantar? Czyli te dwa szkice…

– Dobry Boże! – wydukał, patrząc wstrząśnięty na ojca.

– Johann! – Lord Carley uśmiechnął się pobłażliwie. – Niech twój nowo odkryty instynkt poszukiwacza skarbów nie wodzi cię za nos. To kompletne brednie…

– Sądzisz, że… – Johann urwał i wbił wzrok w ekran tabletu, na którym teraz dostrzegł wyraźniej dwa oszlifowane fragmenty herbacianych płyt połączonych ze sobą jakimś klejem.

– Sokołow od lat ma manię poszukiwania na całym świecie rosyjskich pamiątek historycznych. – Lord Carley westchnął. – W Rosji jest traktowany jak bohater narodowy, ponieważ odkupuje na światowych giełdach i licytacjach różne zabytkowe precjoza i przekazuje je do rosyjskich muzeów. Posiada majątek, który umożliwia mu taką dobroczynność. Kilka kopalni, zakłady metalurgiczne, huty, a dodatkowo kontrakty od państwa na produkcję różnych metalowych gadżetów, a może i broni.

– Sądzisz, że szuka bursztynowej komnaty? – Johann wypowiedział w końcu na głos nazwę zaginionego wystroju sali z pałacu w Carskim Siole. Komnaty, która kilka sekund temu pojawiła się przed jego oczami niczym wielka oświetlona scenografia do filmu o Indianie Jonesie.

– To nikogo nie obchodzi. – Lord Carley wzruszył ramionami. – Ten szaleniec może sobie szukać nawet Świętego Graala, ale służby specjalne mogą tego typu sprawy wykorzystać przeciw niemu. Wszelkie ułomności, obsesje zawsze są doskonałym sposobem dla służb do manipulowania lub szantażu. I działa to oczywiście w obie strony.

– Ale… – Johann wpatrywał się z niedowierzaniem w ekran tabletu. – Jeśli to jest prawdziwy fragment tej komnaty, to może on rzeczywiście jest na dobrym tropie?

– Johann! – Lord Carley pomachał synowi dłonią przed oczami. – Obudź się! Koniec mrzonek! Właśnie o tym przed chwilą mówiłem.

– Ale jak takie dokumenty znalazły się w tych archiwaliach? – Johann wciąż miał nieprzytomne spojrzenie. – Przecież to głównie stare papiery gospodarcze z różnych kresowych dworów, które należały do rodziny Igora. Skąd tam jakieś mapy z miejscem ukrycia bursztynowej komnaty?

– Z jakichś gównianych dokumentów zrobiły ci się nagle mapy ukrycia bursztynowej komnaty? – zakpił lord Carley i spojrzał na syna uważniej. – Niech ci tylko do głowy nie przyjdzie, żeby się tym zajmować z Igorem i tą resztą szaleńców! Żadnego ponownego wchodzenia w paradę temu bandziorowi!

– Ale…

– Żadnego ale! Gwizdnęliście po prostu całe archiwum bandziora, a w nim pewnie zaplątały się różne inne poronione wskazówki i tajne, durnowate mapy do skarbów jakiegoś kapitana Ćwoka. Możliwe zresztą, że FSB naprawdę szukała bursztynowej komnaty, może to i są prawdziwe papiery z ich archiwów, ale służby specjalne interesują się nimi wyłącznie jako materiałem dowodowym. Zrozumiałeś?! – Lord Carley zabrał sprzed oczu Johanna tablet i spojrzał na syna surowo. – Nie wolno ci o tym tutaj z nikim rozmawiać. – Wskazał oczami tablet. – To jest zdjęcie z dokumentacji służb specjalnych. Agenci przeszukiwali wszystkie domy i aktywa Sokołowa. Jak powiedziałem, wątek mało ważny, niemniej materiały MI6 ściśle tajne. Gdyby wyszło na jaw, że ci to pokazałem, mogliby mnie zawiesić.

Johann słuchał ojca, a w głowie miał prawdziwy mętlik. Im dłużej lord Carley mówił, tym bardziej na pierwszy plan wybijała się jednak przykra dla Johanna prawda, że będzie musiał działać za plecami przyjaciół. Ojciec miał wprawdzie trochę racji, bo czego jak czego, ale tajemnicy trudno byłoby im dochować, co nie zmieniało faktu, że cała ta sprawa była bardzo nieprzyjemna. Zupełnie pomijając już te rewelacje związane z bursztynową komnatą.

Johann żałował, że nie zdołał pociągnąć ojca za język w sprawie rzekomych kontaktów z Sokołowem i ugoru pod Swindon. Poruszanie tego tematu teraz było zbyt ryzykowne. Ojciec od razu zacząłby coś podejrzewać.

Data posiedzenia komisji do spraw etyki była wyznaczona na początek lipca, co zdołał już sprawdzić w dzienniku urzędowym. Miał więc ponad dwa miesiące na to, żeby coś wymyślić.

Gdy w końcu się pożegnali, zbliżała się trzynasta.

Johann, wychodząc z sali klubu, w którym ojciec został jeszcze, żeby spotkać się z jakimś politykiem, pomyślał z przekąsem, że raczej nie będzie się musiał ustatkować i jego obawy są jak na razie płonne. Na pożegnanie towarzyszył mu nieco psychodeliczny taniec cukrowej wróżki z Dziadka do orzechów, jeszcze bardziej podkreślający absurdalność całej sytuacji.

A na domiar złego, kiedy zbiegał już po schodach klubu, uprzytomnił sobie, że do posiedzenia komisji do spraw etyki pozostało jakieś osiemdziesiąt dni, bo teraz jest przecież koniec kwietnia.

Przeklinając w duchu Verne’a i jego głupie pomysły, zatrzymał taksówkę i po chwili jechał w kierunku South Bank, gdzie mieściła się agencja reklamowa należąca do jego matki.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Ferdynand II Habsburg (1578–1637) – król Czech, Węgier, cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego (wszystkie przypisy pochodzą od autora).

[2] Philip Burne-Jones – brytyjski malarz epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej. Syn sir Edwarda Burne-Jonesa, słynnego malarza prerafaelitów, kuzyn Rudyarda Kiplinga, znany także ze swoich podróżniczych dzienników.

[3] Albrecht von Wallenstein (1583–1634) – wódz i polityk na służbie cesarza Ferdynanda. Armia Wallensteina kwaterowała na Pomorzu w czasie wojny trzydziestoletniej. Jej żołnierze nie pobierali żołdu od cesarza, w zamian za to mogli bezkarnie grabić mieszkańców podbitych terenów.

[4] Streckelsberg – jeden z trzech najwyższych klifów na wyspie Uznam w Niemczech. W czasach wojny trzydziestoletniej miał jeszcze ponad trzysta metrów wysokości, ale erozja brzegu morskiego i sztormy zmniejszyły go do obecnej wysokości pięćdziesięciu ośmiu metrów.

[5] Historia ta została opisana w książce Krzyż pański, Muza, 2021

[6] TNA (The National Archives) – Archiwum Narodowe Wielkiej Brytanii.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz