Szachownica - Leszek Herman - ebook + audiobook + książka

Szachownica ebook

Leszek Herman

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczne sekrety, wampiryczne rytuały, przeszłość, o której nikt nie powinien się dowiedzieć

Nowy Jork, rok 1829. Do portu przyjeżdża kobieta z misją przekazania tajemniczego pakunku odpływającemu właśnie do Europy porucznikowi. Gdy na chwilę zostaje sama, dopada ją mężczyzna, którego znała kiedyś w innym życiu. Nie zapomniał o niej, po krótkiej sprzeczce wyciąga broń i strzela…

Prawie dwieście lat później. Na wymarzoną wycieczkę do Stanów Zjednoczonych przyjeżdżają Patryk i Karen. W Richmond w lokalnym muzeum trafiają na aukcję, na której wystawiona jest na sprzedaż tajemnicza skrzynka pochodząca ze Szczecina – szkatuła łowcy wampirów. Ku przerażeniu Patryka, Karen bierze udział w aukcji i kupuje tajemniczy artefakt.

Wkrótce szkatuła wikła ich w coraz bardziej przerażające kłopoty.

Ścigani przez bezwzględnych poszukiwaczy wyjątkowo cennych dokumentów, z czasów Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych, trafiają na zagubioną w lasach Wirginii farmę wyjętą wprost z amerykańskich horrorów, a zaraz potem na bagna Karoliny Północnej.

Tymczasem szkatuła, niczym puszka Pandory, odsłania swoje mroczne tajemnice, a jej zawartość, wygrawerowana na wieku szachownica i stara inskrypcja z wolna odkrywają to, co dwieście lat wcześniej wydarzyło się w ustronnym zamku na Pomorzu…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 595

Oceny
4,4 (377 ocen)
218
110
36
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff
(edytowany)

Nie polecam

Autor przeskoczył przez rekina. Ściąganie dżinsów w jadącym samochodzie, bez uprzedniego ściągnięcia butów, trzymając się przy tym siedzenia i z psem szarpiącym nogawkę jest po prostu niewykonalne. A to dopiero początek. Nie wiem, czy przeczytam kolejną książkę, rozczarowała mnie.
30
psalamon1973

Z braku laku…

za długie i trochę nudne
10
annapawel

Nie oderwiesz się od lektury

!!!!!!!!!!! super 😀
00
Mowilcz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa powieść zwłaszcza dla osób interesujących się historią Pomorza Zachodniego. Bardzo dobry lektor. polecam!
00
AnnaMarii

Dobrze spędzony czas

Jestem ciekawa kolejnych części
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Beata Kozieł

Na okładce wykorzystano rycinę Alexandra Dunckera (1813-1897) Schloss Hohenziethen

© Schloss Hohenziethen, H. Krämer, Alexander Duncker, domena publiczna, za: Wikipedia

https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Schloss_Hohenziethen_Sammlung_Duncker.jpg

oraz fragment obrazu Williama Alexandra Coultera (1849–1936)

A ship of the Black Ball Line taking on a pilot, San Francisco Bay

© by Leszek Herman

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022

Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe.

ISBN 978-83-287-2399-3

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

–fragment–

Cnota to złoty środek pomiędzy dwoma występkami.

ARYSTOTELES

PROLOG

Nowy Jork, Stany ZjednoczonePoczątek lata 1829 roku

Powóz minął kościół Świętej Trójcy i skręcił w poprzeczną ulicę, której północna pierzeja zastawiona była rusztowaniami, a u jej wylotu w zachodzącym słońcu połyskiwały takielunki cumujących w porcie żaglowców. Na kościelnym zegarze wybiła właśnie godzina dwudziesta.

Szeroką żwirową aleją podążały kobiety okutane w długie spódnice i chusty, ciągnąc za sobą niesforne dzieci, mężczyźni wlokący wózki z przeróżnymi dobrami, eleganccy dżentelmeni w surdutach i wysokich cylindrach, a między nimi przedzierały się mniejsze i większe powozy, których woźnice co i rusz pokrzykiwali na tarasujących drogę maruderów. Południowa pierzeja ulicy zabudowana była dwu- i trzypiętrowymi kamienicami, między którymi tu i ówdzie zachowały się pojedyncze drzewa. Po drugiej zaś jej stronie stała rozbierana właśnie wysoka palisada z drewnianych bali – dawna fortyfikacja oddzielająca miasto od pozostałej części wyspy. Nieco dalej rozpościerało nad drogą swe rozłożyste konary cudem zachowane tutaj drzewo namorzynowe[1]. Dało ono początek stowarzyszeniu kupców pod nazwą Porozumienie Buttonwood[2], które za kilkadziesiąt lat miało się przekształcić w największą na świecie giełdę papierów wartościowych.

Powóz minął właśnie monumentalny fronton Federal Hall, w którym jeszcze do niedawna rezydował George Washington, i potoczył się dalej, w kierunku wylotu ulicy. Za nim u stóp ośmiu niebotycznych kolumn ratusza zostali handlarze, którzy ładowali swój towar na wózki i paki, chcąc zdążyć do domu przed zachodem słońca.

Woźnica ściągnął lejce i powóz skręcił w brukowaną drogę, przy której jeden po drugim wyrastały wielkie drewniane magazyny, poprzetykane biednymi czynszowymi kamienicami. Nad dachami domów w oddali widać było obracające się koła holenderskiego wiatraka. Z okien i z otwierających się co i raz drzwi tawern i szynków wylewały się pijackie śmiechy i śpiewy we wszystkich możliwych językach.

Konie, stukając kopytami o kamienie, wjechały między kolejne magazyny i po chwili powóz znalazł się w porcie. Pod drewnianymi wiatami i przy ścianach baraków i składów piętrzyły się hałdy worków i ogromne beczki, a przy nabrzeżu kołysały się mniejsze i większe żaglowce. Gdzieniegdzie jeszcze na drewnianych trapach uwijali się tragarze, wnosząc na pokład statków rozmaite walizy i skrzynie, ale przy większości żaglowców załadunki już zakończono, a z bulajów oświetlonych migotliwym światłem świec dochodziły wesołe głosy stojących na wachcie marynarzy.

Słońce wisiało już nad samym horyzontem, a między budynkami na nabrzeżach i w wąskich zaułkach prowadzących w głąb wyspy rosły coraz większe plamy mroku. Cień powoli rozlewał się po porcie, podkreślany przez palące się wokół lampy.

Gdzieś w oddali na nabrzeżu trzaskało wesoło ognisko.

Powóz minął kilka kołyszących się na wodzie i pobrzękujących takielunkiem żaglowców i zatrzymał się w cieniu, tuż obok pogrążonego w ciemności drewnianego magazynu.

Woźnica zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi powozu.

Wyciągnął rękę w kierunku wnętrza, z którego wysunęła się dłoń w ciemnej rękawiczce.

– Jaśniepani… – Woźnica schylił głowę.

Kobieta w ciemnej sukni i kapeluszu, z opuszczoną na twarz woalką, powoli wysiadła z powozu.

– James – powiedziała cicho z westchnieniem. – Tyle razy cię prosiłam, żebyś tak do mnie nie mówił.

– To przyzwyczajenie, jaśnie… madame.

– Dziesięć lat to aż nadto, żeby zmienić zwyczaje.

Kobieta rozejrzała się wokół i po chwili jej wzrok zatrzymał się na wielkim, trzymasztowym żaglowcu. Na jednym z masztów powiewała biała bandera z czerwoną gwiazdą, a na burcie widniały litery układające się w nazwę firmy żeglugowej.

Stangret podążył spojrzeniem za wzrokiem kobiety.

– Nadal uważam, że to nieroztropne, ja… madame.

– A czy mamy inne wyjście, James?

Kobieta uniosła woalkę. Ciemna, skromna suknia mogła w oczach postronnych przydawać jej poważnego, nawet podeszłego wieku, ale ten kamuflaż nie skrywał zgrabnej kibici, a spod koronkowej zasłony wyłoniły się wielkie, zielone oczy.

– Madame, niech pani wsiądzie z powrotem do powozu i broń Boże z niego nie wysiada. A najlepiej niech madame nawet z niego nosa nie wystawia. – James rozejrzał się z niepokojem dookoła.

– Chciałam tylko rozprostować nogi. Tyle godzin w tej landarze.

– Trudno, madame. To port. Nie uchodzi damie. Jeszcze jakieś pijane łachudry nadejdą…

– Nie ma czasu, James. – Kobieta energicznie pokręciła głową i podała woźnicy białą kopertę. – Pójdziesz na pokład, każesz odszukać porucznika i dasz mu ten list. I niech jak najszybciej tu przyjdzie.

Stangret skłonił się damie, odwrócił i szybkim krokiem ruszył w kierunku ogromnego żaglowca. Kobieta przez chwilę jeszcze przyglądała się odchodzącemu mężczyźnie, po czym zrobiła krok w kierunku powozu. Zebrała szerokie fałdy sukni i miała właśnie wspiąć się do środka, gdy gdzieś w pobliżu rozległ się jakiś szmer.

Odwróciła się zaniepokojona.

Na kamiennym bruku rozległ się stuk kroków i po chwili z ciemności wychynęła wysoka postać w długim czarnym płaszczu.

Kobieta znieruchomiała wpatrzona w mroczną sylwetkę. Migoczące światło latarni przy powozie nie wydobywało szczegółów postaci, ale ona dobrze wiedziała, kto to jest.

Mężczyzna zrobił jeszcze krok i stanął. Teraz dopiero zobaczyła jego jasne włosy i niebieskie oczy. Pamiętała je.

Wypisana była w nich pogarda. I zachłanność. Jak zawsze. Nic się nie zmieniło.

– To ty – powiedziała cicho.

Zacisnęła dłonie i schowała je w fałdach sukni. Nie chciała, żeby zobaczył, jak drżą.

– Myślałaś, że zrezygnuję? Że ci odpuszczę?

– Myślałam, że nigdy więcej cię nie zobaczę.

Mężczyzna obrzucił kobietę zimnym spojrzeniem. Uśmiechnął się. Nienawidził jej.

Jak to możliwe, że kiedyś…

– Kochałem cię – rzucił z pogardą. Wpatrywał się w nią intensywnie. Te jej zielone oczy…

Po raz pierwszy zobaczył ją, gdy miała siedemnaście lat. Była prawdziwą pięknością, diablica. Nadal jest piękna. Po tylu latach. Jak to możliwe, do diabła, że jest jeszcze piękniejsza?

– Nigdy mnie nie kochałeś. – Kobieta zacisnęła usta. – Chciałeś mnie tylko posiąść. Twoja rodzina nigdy nie zgodziłaby się na taki związek. Dobrze o tym wiedziałeś.

– Więc postanowiłaś mnie okraść!

– Okradłam złodzieja!

– I zapłacisz za to – warknął zimno. – Ale najpierw oddasz to, co zabrałaś.

W zielonych oczach kobiety zapaliły się ogniki złości.

– Niech cię piekło pochłonie!

Mężczyzna sięgnął pod płaszcz i wyjął pistolet.

– Prędzej czy później tak będzie, ale ty już tego nie zobaczysz.

Podniósł dłoń i wycelował.

Kobieta wpatrywała się w lufę pistoletu i czuła, jak ogarnia ją spokój. Przemknęło jej przez myśl, że to chyba prawda, tak, przed śmiercią widzi się całe życie, które przelatuje przed oczami tysiącem obrazów.

Przypomniała sobie te wszystkie wydarzenia, wszystko, co doprowadziło ją tutaj, na drugi kraniec świata.

A więc to koniec? To tak wszystko się kończy?

I wtedy padł strzał.

Richmond, WirginiaPrawie dwieście lat później

Szpakowaty mężczyzna w czarnym garniturze wskazał ich palcem, a następnie wyrżnął drewnianym młoteczkiem w podkładkę leżącą na blacie wysokiego stolika.

Patryk, który właśnie zamierzał upić łyk musującego wina z wysokiego, plastikowego kieliszka wręczonego mu przy wejściu, zachłysnął się i zaczął kaszleć.

– Trzy tysiące po raz pierwszy! – krzyknął szpakowaty facet i rozejrzał się po sali. – Po raz pierwszy! Po raz drugi!

– Co ty wyczyniasz?! – wycharczał Patryk, krztusząc się tanim szampanem i patrząc z niedowierzaniem na swoją towarzyszkę. – Zwariowałaś?

– Jest! – krzyknął mężczyzna prowadzący aukcję i wskazał kobietę w szarym kostiumie. – Trzy tysiące pięćset! Po raz pierwszy!

– Boże! Masz szczęście! – jęknął Patryk, wycierając dłonie o spodnie. – Co ci odbiło? Za mało mamy tutaj emocji? Brak ci rozrywek?

– Nie wygaduj głupstw – syknęła jego partnerka i podniosła rękę.

– Co ty robisz? – Patryk wpatrywał się w nią w osłupieniu.

– Cztery tysiące pięćset! – Aukcjoner wyrżnął ponownie młoteczkiem i wyciągnął rękę w ich kierunku. – Pani w białej sukience! Po raz pierwszy!

Patryk w pierwszej chwili chciał wyrwać towarzyszącej mu dziewczynie katalog aukcji, którym posługiwała się podczas licytacji, ale z ulgą zobaczył, że kobieta w szarej garsonce ponownie podnosi rękę.

Przemknęło mu przez myśl, że szczęśliwie nie wybrali się na aukcję arabskich ogierów, której reklamy także widzieli w jakimś magazynie, ale ledwie zdążył odetchnąć, a jego dziewczyna ponownie podniosła dłoń.

Chryste! Co ona wyprawia? Po co on się w ogóle zgodził, żeby tu przyjechać?

Dzień wcześniej, gdy wjeżdżali na parking schowany za szpalerem starych drzew przed bramą wjazdową na teren rezydencji George’a Washingtona w Mount Vernon, miał jakieś złe przeczucia.

Ale zepchnął je do podświadomości. Dzień był tak pogodny, a posiadłość tak rozległa i imponująca, że trudno było słuchać jakichś mrocznych podszeptów.

Najpierw wybrali się na przechadzkę po rozświetlonych słońcem ogrodach, górnym ze strzyżonymi trawnikami i kwiatami i dolnym, warzywno-ziołowym, który w swoim czasie był oczkiem w głowie Marthy Washington, żony pierwszego prezydenta. Park otaczający ogrody i budynki okalał rezydencję ze wszystkich stron, a od wschodu spływał nad brzeg Potomaku. Od tej strony wielki kolonialny dwór osłonięty rzędem ośmiu kolumn przywoływał na myśl oczywiście Przeminęło z wiatrem.

Od Przeminęło z wiatrem zresztą nie było ucieczki. Dawne baraki mieszkalne niewolników, liczne grafiki z pracującymi na polach bawełny robotnikami, wojna o niepodległość i wojna secesyjna odmieniane były przez wszystkie przypadki we wszystkich folderach i na wszystkich tablicach informacyjnych.

W różnych częściach kolonialnej posiadłości można było zresztą natknąć się także na poubieranych w stroje z epoki pracowników i różnego rodzaju rekonstruktorów historycznych w mundurach armii brytyjskiej lub kurtkach amerykańskiej policji stanowej.

Zwiedzanie ogromnego terenu zajęło im kilka godzin. A pogoda była tak piękna, że nie mogli się oprzeć, żeby nie posiedzieć także na trawie, nad brzegiem Potomaku. Później spędzili kolejną godzinę w Muzeum i Centrum Edukacji George’a Washingtona, gdzie wpatrywali się w figury ojców założycieli podpisujących Deklarację niepodległości i oglądali dziesiątki pamiątek po pierwszym prezydencie.

W holu dworu, jak wszyscy przyjeżdżający, stanęli przed oszkloną gablotą, żeby spojrzeć na klucz do Bastylii, który po jej zburzeniu, w tajemniczych okolicznościach trafił w ręce Washingtona. Zardzewiały stalowy przedmiot, który był świadkiem jednego z największych przewrotów w dziejach Europy.

Zmęczeni, wylądowali w końcu w miejscowej restauracji Mount Vernon Inn, gdzie usiedli w sieni, czekając, aż maître d’hôtel zaprosi ich do stolika.

Patryk od niechcenia sięgnął po plik folderów i kolorowych reklamówek, które leżały przed nimi na stoliku. Młyn i destylarnia dawnego majątku Mount Vernon, w której do dzisiaj można było kupić słynną whisky, historyczne restauracje w pobliskiej Alexandrii i Waszyngtonie, hotele w całej Wirginii.

Patryk przerzucił kilka prospektów i już miał odłożyć je na stolik, gdy jego wzrok zatrzymał się na ostatniej stronie kolorowej broszury, reklamującej Muzeum Historii i Kultury w Richmond.

– Popatrz. – Szturchnął siedzącą obok szczupłą dziewczynę, ubraną w białą luźną sukienkę, z jasnymi włosami związanymi na karku czarną wstążką. – Mają tam coś ze Szczecina.

– Co takiego? – Dziewczyna oderwała nieco nieprzytomny wzrok od folderu reklamującego hotele na historycznych amerykańskich plantacjach i spojrzała na Patryka.

– Jutro jest aukcja. – Uśmiechnął się. – Wystawiają jakiś zabytkowy kuferek, przywieziony do Stanów z północnych Niemiec.

– Kochanie – dziewczyna uśmiechnęła się pobłażliwie – wiemy, że jesteś z Warszawy, ale Szczecin to jednak nie północne Niemcy. Od dłuższego już czasu – dodała z przekąsem.

– Sama mieszkasz w Warszawie od roku. – Patryk odwzajemnił jej uśmiech i podniósł folder. – Posłuchaj. Datowany na połowę osiemnastego wieku. Warsztat północnoniemiecki, prawdopodobnie ze Szczecina. Przywieziony do Stanów przez niemieckich emigrantów na początku dziewiętnastego wieku…

– Ale co to jest? – Dziewczyna oparła się o Patryka i zajrzała mu przez ramię.

– Kuferek – powiedział i parsknął śmiechem.

– Żartujesz?

– Drewniany, dekorowany masą perłową i kością słoniową, wyściełany jedwabiem…

– Kuferek?

– Kuferek łowcy wampirów! – Patryk otworzył szeroko oczy i udając przerażenie, spojrzał na dziewczynę, po czym, widząc jej minę, znowu parsknął śmiechem.

Wyrwała mu folder i przebiegła wzrokiem po reklamie aukcji, którą organizowało muzeum w Richmond.

– Kuferek służył pierwotnie jako pudełko na biżuterię – przeczytała. – Prawdopodobnie dopiero gdy trafił do Stanów Zjednoczonych, zaczęto go używać jako podręcznego zestawu do obrony przed wampirami…

Dziewczyna przerwała i spojrzała na chłopaka z niedowierzaniem.

– Zwyczaj ten był rozpowszechniony na początku dziewiętnastego wieku – kontynuowała po chwili. – A pod koniec stulecia wrócił do łask na fali popularności powieści gotyckich o wampirach.

– Ale czad! – zawołał Patryk. – Pierwsze słyszę, że coś takiego w ogóle istniało.

– Na zawartość kuferka składają się krucyfiks, dwa różańce, flakonik, w którym prawdopodobnie była niegdyś woda święcona, oraz pięć srebrnych kul…

– Kul?

– Kul do pistoletu. – Dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała z zaaferowaniem na chłopaka. – Wierzono, że jedynie srebrnymi kulami można zabić wampira.

Przez chwilę wpatrywali się w kolorową fotografię dekoracyjnej drewnianej skrzyneczki.

– Ale zobacz jeszcze, co tu piszą. – Patryk wyrwał dziewczynie folder. – Z kuferkiem wiąże się pewna tajemnica – przeczytał. – We wnętrzu znaleziono bardzo stary weksel z Pruskiego Banku Państwowego, opiewający na sumę sześćdziesięciu tysięcy talarów. Nie wiadomo, jakiej transakcji dotyczył weksel ani w jaki sposób wiązała się ona z kufrem.

Podniósł rozbawiony wzrok i spojrzał na zapatrzoną w przestrzeń dziewczynę.

– Niezła historia – parsknął. – Takie rzeczy to chyba tylko w Stanach są możliwe.

Dziewczyna odgarnęła włosy i spojrzała na chłopaka z namysłem.

– Jak daleko jest do Richmond? – spytała.

– To na południe jakoś – odpowiedział Patryk, sięgając po telefon. – Siedemdziesiąt mil na południe – uzupełnił po chwili, wpatrując się w ekran komórki.

– Czyli jakieś sto dwadzieścia kilometrów.

Od strony sali nadszedł nagle ubrany w czerwony surdut maître d’hôtel i uśmiechając się, zaprosił ich do stolika.

– Półtorej godziny. – Dziewczyna wstała i ruszyła za szefem sali. – Możemy znaleźć jakiś hotel w Richmond, żeby nie wracać potem do Nowego Jorku po nocy…

– Hotel? – Patryk odsunął krzesło i spojrzał na dziewczynę. – W Richmond? Przecież mieliśmy zwiedzać Waszyngton! Po co mamy tam jechać?

– Jestem ciekawa po prostu.

– Miasto jak miasto. Tam nie ma nic spektakularnego raczej… Zaraz… – Spojrzał podejrzliwie na swoją partnerkę. – Ty chyba nie chcesz…

– No a co w tym złego? Chciałabym zobaczyć kuferek łowcy wampirów na własne oczy.

– Zwariowałaś! – Patryk spojrzał na dziewczynę z niedowierzaniem. – Mamy się tarabanić sto kilometrów po to tylko, żeby zobaczyć jakieś gówniane pudełko?

– Aukcja odbywa się w Muzeum Historii i Kultury Wirginii. Będzie co zobaczyć przy okazji.

– Chciałem zwiedzić Waszyngton, a nie jakieś wiejskie muzeum.

– No to mamy przecież całe dzisiejsze popołudnie. Jest dopiero trzynasta. – Dziewczyna spojrzała na zegarek.

Przy stoliku pojawił się kelner i z czarującym uśmiechem podał Karen kartę dań.

Patryk westchnął i przewrócił teatralnie oczami.

Aukcjoner grzmotnął młoteczkiem o stół i wycelował rękę w kierunku przerażonego Patryka.

– Dziesięć tysięcy po raz pierwszy! – Mężczyzna powiódł wzrokiem po sali, zatrzymując na chwilę spojrzenie na szykownej kobiecie w szarym kostiumie. – Dziesięć tysięcy po raz drugi!

– Coś ty najlepszego narobiła?! – syknął Patryk do dziewczyny. Spojrzał z nadzieją na nobliwą damę w szarościach. – Chryste, może ta baba jeszcze podniesie rękę?!

Aukcjoner zawiesił na chwilę głos, rozejrzał się po sali i walnął młotkiem w stół po raz ostatni.

– Dziesięć tysięcy po raz trzeci! Sprzedane! – Wycelował palec w kierunku pochylonej i zdenerwowanej dziewczyny Patryka. – Sprzedane uroczej pani w białej sukience! Gratuluję!

Uśmiechnął się do dziewczyny.

Z zaplecza wyszedł pomocnik aukcjonera, podszedł do stołu, zamknął zabytkowy kuferek i zabrał go na zaplecze.

Patryk złapał się za głowę.

– Dziesięć tysięcy dolców! Pojebało cię?! To pięćdziesiąt tysięcy złotych!

Dziewczyna usiadła wreszcie na swoim krześle i powachlowała się muzealnym katalogiem.

– Boże! Ale to było emocjonujące.

– To cała nasza kasa!

– Nie cała. – Dziewczyna pokręciła głową. – Przecież sprzedałam samochód miesiąc temu. Mam teraz na koncie sześćdziesiąt tysięcy.

– Miałaś kupić mniejszy i bardziej oszczędny.

– To nie kupię. W Warszawie jest dobra komunikacja. – Dziewczyna spojrzała na Patryka z ciągle jeszcze malującym się na twarzy przejęciem.

– Ale po co ci, do cholery, to stare pudło z południa Stanów?!

– Nie z południa Stanów, tylko z północnych Niemiec. Poza tym jestem przekonana, że jak będę chciała, to sprzedam to jeszcze z zyskiem.

– Komu?!

– Czytałeś? Jest tam stary weksel z pruskiego banku. Nie interesuje cię, skąd mógł się tam wziąć? Intuicja mi mówi, że z tym kuferkiem łączy się jakaś niezwykła historia.

– Tak – mruknął z przekąsem Patryk. – Pomylony pastor z Richmond zastrzelił pewnie jakąś rozczochraną dziewczynkę, która wylazła ze studni.

– Coś ci się pomieszało. Ona nie była wampirem.

– Kto?

– No ta dziewczynka. Poza tym w tamtych czasach nie było jeszcze kaset wideo.

– O czym ty mówisz, na miłość boską?!

– Oj, Patryk!

Za ich plecami pojawił się nagle młody mężczyzna i pochylił nad krzesłem dziewczyny.

– Dobry wieczór – powiedział cicho. – Jeśli mógłbym prosić panią o jakiś dokument. Potrzebujemy pani danych do sporządzenia umowy sprzedaży, pani…

– Lindberg. – Dziewczyna skinęła głową i sięgnęła po torebkę. – Karen Fleming Lindberg.

Patryk patrzył, jak jego dziewczyna wyciąga z torebki paszport, a w jego głowie przesuwały się obrazy kłopotów związanych z zakupem artefaktu. Zezwolenie na wywóz ze Stanów – cholera wie, gdzie to załatwiać – do tego pewnie jakieś cło…

Zamiast zwiedzać Wschodnie Wybrzeże, będą teraz łazić po urzędach. No i to spojrzenie Karen, kiedy mówiła o tym gównianym pudle! Znowu ją ponosi.

Boże! Czy to możliwe, że znowu wszystko się zaczyna?

I wtedy rozległ się wystrzał.

Rozdział 1

Dawno, dawno temu…W królestwie Prus…

Wtedy, na początku jesieni, gdy karetą telepiącą się na nierównościach brukowanej drogi jechała z księżną do zamku jej brata, przez głowę by jej nie przeszło, że wszystko tak się potoczy. Aczkolwiek, gdyby brała pod uwagę tylko dwa ostatnie lata swojego życia, to właściwie nie powinna być jakoś specjalnie zaskoczona.

Wiktoria Podhorska, dobrze urodzona panienka z Połowian na Nowogródczyźnie, czyli zapadłej dziury na końcu świata, trafiła najpierw jako dwórka na książęcy zamek XII ordynata, a rok później do Berlina, na dwór swojej aktualnej pani i mentorki, księżnej Fryderyki.

Opuszczenie rodzinnego domu w Połowianach było dla niej prawdziwą traumą. Przez pierwsze szesnaście lat swojego życia, jeśli nie liczyć kilku wizyt w Wilnie u ciotki i wyjazdów z matką do Nowogródka, praktycznie nie opuszczała domu. Ale tak się złożyło, że jej młodzieńcze lata przypadły na trudne czasy. Majątek w Połowianach, zrujnowany w czasie wojen i insurekcji, nie przynosił takich dochodów, żeby zapewnić trzem córkom jakikolwiek liczący się posag, a i dwaj starsi bracia także nie mieli lepszych widoków na przyszłość.

Podhorscy, stara kresowa rodzina, utytułowana i kiedyś zamożna, ale przez wojny, powstania i zabory zubożała, osiadła na chylącym się ku ruinie dworzyszczu i połaciach zaniedbanej ziemi, która nie dawała najmłodszemu pokoleniu żadnych nadziei na przyszłość.

Zatem na dwa lata przed ową jesienią Wiktoria, najstarsza córka nowogródzkiej linii rodu, skończyła siedemnaście lat i znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Posagu żadnego, widoków na zamążpójście tym bardziej, jedyna alternatywa, która malowała się upiornie w nadchodzącej szybko przyszłości, to był klasztor lub służba. Tak więc gdy jak grom z jasnego nieba spadła nagle wiadomość, że zjeżdżająca na miesiąc do zamku księżna weźmie ją do siebie dla towarzystwa, przez chwilę była w siódmym niebie. Ale gdy dwa miesiące później powóz jej ojca mijał fosę, a po chwili otworzyły się przed nimi wrota zamkowej kordegardy, miała wrażenie, że wjeżdża właśnie do więzienia, z którego nie będzie ucieczki.

Miesiąc na książęcym dworze minął jednak jak z bicza strzelił. Może dlatego, że oprócz niej były tu jeszcze trzy inne dwórki, z którymi mogła miło spędzać czas. Zwłaszcza że księżna i jej młodziutka córka nudziły się na kresach śmiertelnie i bez przerwy wymyślały jakieś zabawy i gry towarzyskie, byle tylko jakoś wypełnić czas. Księżniczka Eliza, młodsza od Wiktorii o trzy lata, okazała się zresztą przemiłą towarzyszką dziewczęcych psot, a i zupełnie odczuć nie dawała dzielącej je różnicy pochodzenia.

Wiktoria doskonale znała język niemiecki, a to dzięki swojej babci ze strony matki, inflanckiej szlachciance, dla której niemiecki był drugim językiem ojczystym. Gdy więc minął sezon, a księżna Fryderyka zbierać się zaczęła do powrotu, niespodziewanie Eliza zaproponowała jej wyjazd do Berlina.

Wiktoria, której podróż taka wydała się przerażająca niewyobrażalnie wręcz, udała się po poradę do matki. A gdy usłyszała to, co właściwie spodziewała się usłyszeć – że w Berlinie będzie żyła w luksusowych warunkach, pozna świat, a może i jaką szansę na małżeństwo tam znajdzie – z bólem serca, że dom rodzinny opuszcza już na zawsze chyba, ale i przekonaniem, że ciężarem dla rodziców dzięki temu nie będzie, zgodziła się towarzyszyć księżniczce.

I w ten oto sposób jesienią trafiła do berlińskiego pałacu jaśniepaństwa, a czas zaczął jej upływać na towarzyszeniu młodziutkiej księżniczce w jej podróżach między Berlinem a dobrami jej ojca w Wielkim Księstwie Poznańskim. Miotała się bez przerwy jak opętana: odwiedzała ojca w Poznaniu, zaraz potem wracała do matki lub też po prostu spędzała lato na wsi, a na zimę uciekała do miasta.

Życie Wiktorii zmieniło się nie do poznania. Bale, rauty i spotkania, w których uczestniczyła jako towarzyszka księżniczki, plotki z życia berlińskich wyższych sfer i zwierzenia, których stała się powierniczką, poszerzyły wprawdzie jej horyzonty, ale i ugruntowały przekonanie, że w tak wysokie progi nie zajrzy nigdy żaden kawaler, który chciałby się o nią starać.

Praktycznie niewidzialna prowincjuszka, stale w cieniu jednej z najlepszych, jeśli nie najlepszej partii w berlińskim towarzystwie, skromnie schowana gdzieś z boku i skromnie ubrana. Któż zainteresowałby się kimś takim? Najwyżej któryś z oficjeli księżnej lub jej pracowników. W zasadzie Wiktoria wcale by się temu nie opierała, gdyby znalazł się jakiś miły, rozsądny dzierżawca, kupiec czy rządca. Młodzieńcze marzenia o księciu na białym koniu dawno wywietrzały jej z głowy, ale problem w tym, że tych z kolei kawalerów onieśmielała jej bliska konfidencja z księżniczką.

Przy księżniczce jednak sporo korzystała, opanowała na przykład język angielski. Wprawdzie nie spodziewała się jakoś wyjątkowo często go używać, przydawał się do konsultacji licznych epistoł jej pani, do których ta wplatała angielskie zdania, ale ostatnimi czasy nigdy nie było wiadomo, co się wydarzy, a i jaka zdolność okaże się przydatna.

Tak upłynęły dwa lata.

Gdzieś w połowie września Wiktoria, która właśnie wróciła do Berlina, dowiedziała się, że za trzy tygodnie, we włościach na Pomorzu należących do rodziny księżnej Fryderyki, szykują się polowania, a ich ukoronowaniem miał być wielki bal maskowy na zamku jej brata.

Z bratem księżnej wiązała się pewna wstydliwa tajemnica, o której za często w domu Fryderyki nie wspominano. Ludwik Ferdynand poległ w bitwie z Francuzami, przebity szablą przez jednego z francuskich huzarów, osierocając dwoje malutkich dzieci, którymi praktycznie zajęła się księżna, nie chcąc zostawiać ich pod wyłączną opieką płochej matki. Akurat to leżało wprawdzie w ich interesie, ale to nie ta sprawa była powodem tej towarzyskiej anatemy. Wiktorii opowiedziała o niej oczywiście Eliza. Z wypiekami na twarzy streściła historię związku księcia Ludwika z córką bogatego kupca z Berlina, historię okropnego skandalu, który był utrapieniem dla rodziny i który zakończył się „podrasowaniem” – jak to określiła Eliza, chichocząc – pani Henrietty i nadaniem jej tytułu baronowej.

Baronowa, ku utrapieniu rodziny księżnej, prowadziła życie wystawne i pełne rozrywek. Zwłaszcza organizowane przez nią bale i rauty, na które ściągała pomorska arystokracja, cieszyły się wielką sławą. Jeszcze za czasów księcia Ludwika urządzano w jego włościach huczne polowania na polach i mokradłach ciągnących się wokół starego zamku po horyzont, a baronowa twierdziła obecnie, że podtrzymuje tylko w ten sposób mężowskie tradycje. Z czasem Wiktoria dowiedziała się również, że i sam Ludwik był niezłym utrapieniem dla rodziny. Hulaka, lekkoduch, z powodu wyjątkowej urody, którą zresztą posiadali wszyscy bracia Fryderyki, nazywany Pruskim Apollem, pił litrami szampana i wydawał ogromne sumy pieniędzy na rozmaite rozrywki, i gdyby nie wojna z cesarzem Francuzów, ani chybi zapiłby się na amen. Był jednak doskonałym żołnierzem i rodzina tylko to po jego śmierci starała się zapamiętać i uwypuklić.

Ale pozostawała baronowa Henrietta, dożywotniczka włości Ludwika i niefrasobliwa matka dwojga książątek z nieprawego łoża, z którą nie wiadomo było, co począć.

Kareta podskoczyła na jakiejś nierówności w brukowanej drodze. Drewniane pudło zatrzeszczało, a z zewnątrz dobiegło siarczyste przekleństwo woźnicy.

Wiktoria wyjrzała przez okno. Wzdłuż drogi ciągnęły się pola, poprzecinane wąskimi duktami, przy których rosły stare wierzby. Powóz wpadł w zakręt i po chwili pojawiły się wokół smukłe sosny, a zaraz potem las zgęstniał, a na drodze rozlały się cienie drzew.

Wiktoria była po raz pierwszy na tych terenach. Do Poznania jeździły traktem dużo bardziej na południe, przez Landsberg nad Wartą[3].

– Dlaczego my się tak śpieszymy? – odezwała się rozbudzona z drzemki Eliza, wyglądając z zaciekawieniem przez okno.

– Jest późno – odpowiedziała księżna. – Stangret chce zdążyć przed zmrokiem.

– A gdzie w ogóle jesteśmy?

– Dojeżdżamy już. Powinniśmy być na miejscu za pół godziny.

Wyglądały przez dłuższą chwilę przez okna, słuchając monotonnego stukotu kopyt. Słońce powoli zniżało się nad horyzontem, przenikając jeszcze ostatnimi promieniami między koronami drzew.

– Po raz pierwszy jedziemy na bal do baronowej – odezwała się ponownie Eliza, spoglądając na matkę. – Nigdy wcześniej nie chciałaś w balach uczestniczyć. Jest jakiś szczególny powód?

– I dopiero teraz zdecydowałaś się o to zapytać, córko – zakpiła księżna.

– Nudzę się. – Księżniczka wzruszyła ramionami. – Domyślam się, że chodzi o jakieś nudne regulacje dotyczące włości wuja Ludwika, które przy okazji chcesz z baronową omówić. Dziwne skądinąd, że wuja Augusta nikt jakoś nie gani, a przecież związał się z kobietą tej samej proweniencji.

Księżna znacząco wskazała oczami Wiktorię, która siedziała ze wzrokiem wbitym w przesuwające się za oknem drzewa, ale której uwadze oczywiście ta drobna reprymenda nie uszła.

– Nie uchodzi panience w twoim wieku o takich rzeczach rozprawiać – odpowiedziała wymijająco księżna. – A twój wuj August sam potrafi się doskonale bronić przed plotkami.

Kareta szarpnęła nagle w bok, a pudło gwałtownie się przechyliło. Wiktoria poleciała na przeciwległą ścianę, a Eliza głośno krzyknęła i złapała się mocno za jedwabną zasłonkę.

Z zewnątrz dobiegł nagle głośny krzyk woźnicy i rżenie koni. Pudło berliny przechyliło się na bok i rozległ się przeraźliwy trzask, a po chwili głośne szuranie i protestacyjny charkot łamiącego się na szutrowej nawierzchni drewna.

I wreszcie kareta znieruchomiała, mocno przechylona na prawą stronę.

Przez chwilę słychać było nerwowe parskanie przerażonych koni i postukiwanie jakichś połamanych drewnianych części.

– O żeby cię rozkulbaczyło, szatanie! Do stu diabłów!

Do wnętrza karety dotarło polskie przekleństwo, łomot butów zeskakującego z kozła woźnicy i po chwili chrzęst kroków na drodze. Ktoś szarpnął za drzwi i zajrzał do wnętrza.

– Czy nic jaśniepaniom się nie stało? – Lokaj obrzucił przestraszonym wzrokiem wnętrze berliny. – Oś poszła. Skaranie boskie!

– Nie imputujesz chyba, Janie, że nam się jaka kara należała? – zażartowała słabym głosem Eliza, poprawiając kapelusz.

– Nigdy w życiu, panienko, ja tylko…

– Janie! – przerwała księżna, zebrała fałdy sukni i zaczęła wysiadać z karety. – Pomóż mi, łotrze! Widzisz, że ledwo się wydostać stąd mogę.

Wiktoria, rozcierając łokieć, w który uderzyła się, gdy karetą miotało po drodze w tę i we w tę, poderwała się, żeby pomóc swojej dobrodziejce, ale księżna jakoś poradziła sobie z wyłączną pomocą lokaja.

– Co teraz? – zwróciła się do stangreta klęczącego obok przednich kół karety.

– Słać do zamku trzeba – odburknął woźnica, wysuwając głowę spod połamanej belki sterczącej z przechylonego koła. – Oś pękła i resor pokrzywiony. Nic tu się nie da zrobić. Karetę do kowala trzeba zawlec – zawyrokował.

Wiktoria pomogła wysiąść Elizie i rozejrzała się wokół.

Na drodze było już miejscami ciemno. Ostatnie promyki światła migotały między pniami drzew. Berlina z wymalowanym na drzwiach książęcym herbem stała okulawiona na środku drogi, a przed nią cztery kare konie parskały raz po raz, rzucając nerwowe spojrzenia w głąb lasu.

Oprócz stangreta towarzyszyli im jeszcze dwaj lokaje. Jeden jechał na koźle, a drugi z tyłu, na małej ławeczce za pudłem berliny.

– No nic – westchnął Jan. – Trza konia wyprzęgać. Mus to mus. Na szczęście to niedaleko. W godzinę tu nowy powóz dojedzie.

– Zaraz będzie całkiem ciemno. – Eliza stanęła przy Wiktorii i obie przyglądały się, jak dwaj lokaje mocują się z niespokojnym wałachem.

– Na szczęście mamy latarnie – odburknął woźnica.

Eliza, która rozglądała się z zaciekawieniem dookoła, pochyliła się nagle do Wiktorii i konspiracyjnie szepnęła jej do ucha:

– Wiesz, co ludzie tutaj opowiadają? – Podniosła zabawnie brwi. – Że w pomorskich lasach żyją wampiry. – Posłała dziewczynie znaczące spojrzenie, kiwając głową. – Według tutejszych wierzeń w noce księżycowe wychodzą z grobów i podchodzą pod domy we wsiach albo czają się na rozstajach dróg.

Wiktoria uśmiechnęła się kpiąco.

– Nie wierzysz chyba w takie zabobony?

– Nie, ale słyszałam, że w wielu grobach przebite osinowymi kołkami zwłoki spoczywają. Mówił nam o tym jeden pastor z Berlina, który na Pomorzu się urodził. Pomorzanie mają swoje legendy – zakończyła księżniczka filozoficznie.

Wiktoria pokręciła głową z namysłem i jednocześnie powątpiewaniem.

– To bardziej pozostałość po stosach aniżeli obyczaje ludu. A i po wojnie z Napoleonem mnóstwo tutaj bezimiennych mogił po wsiach.

– Ale wyobraź sobie tylko, że nagle między drzewami przemyka postać w długim czarnym płaszczu.

Eliza podniosła rękę i wskazała jakiś nieokreślony punkt w ciemniejącym o zmroku lesie. Wiktoria powiodła wzrokiem za jej palcem.

– Lepiej tak nie żartować. Za trzy dni będzie pełnia.

Księżniczka parsknęła śmiechem.

– Od kiedy tyś taka bojaźliwa?

– Ja niespecjalnie, ale jak twoja matka to usłyszy, to ani chybi obie spędzimy cały tydzień zamknięte na klucz.

Przez chwilę obie beztrosko chichotały.

Eliza nagle umilkła, wpatrzona w coś w oddali.

Wiktoria, wciąż rozbawiona, zobaczyła, że księżniczka pobladła.

– Chyba w złą godzinę powiedziałam o tych wampirach – szepnęła cicho.

Wiktoria odwróciła się i poczuła, że po plecach przebiegł jej dreszcz.

Lokaj zapalił już latarnie przy karecie. Stały więc obie na obrzeżu plamy światła, a droga, ciemniejąc, biegła między drzewami i znikała w oddali.

Na jej końcu na czarnym koniu jechała w ich kierunku jakaś postać w długiej czarnej pelerynie, której poły rozchylały się przy każdej fuli galopu.

– Dziewczęta! – Księżna wskazała głową powóz. – Natychmiast do środka!

– Ale mamo – zaprotestowała niepewnie Eliza, wpatrując się ze strachem, ale i fascynacją w nadjeżdżającą postać.

– Natychmiast! Powiedziałam!

Księżniczka z ociąganiem wsiadła do karety, a tuż za nią Wiktoria.

Tymczasem tajemniczy jeździec zbliżył się już na tyle do tkwiącego na drodze zaprzęgu, że dojrzeć było można, że wampirza peleryna to w rzeczywistości elegancki płaszcz, pod którym krył się młody najwyraźniej dżentelmen.

Jego koń przeszedł w kłus i po chwili, parskając, ulegając silnej ręce swojego pana, zatrzymał się przed stojącymi przed karetą lokajami i woźnicą.

– Czy pomocy wam nie trzeba, pani? – Mężczyzna ukłonił się wyglądającej na drogę i wyraźnie zaniepokojonej, choć trzymającej wysoko głowę księżnej.

– A panicz tak sam o tej porze? – Uprzedzając księżną, zagadnął go Jan, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem czarny płaszcz młodzieńca i modny szafirowy fular upięty w fantazyjną kokardę.

– Znam tu każdy kamień. – Jeździec ściągnął wodze i przestępujący z nogi na nogę rumak stanął spokojnie. – Mój koń zresztą także. Nawet nieprzytomnego dowiózłby mnie na miejsce.

– Czyli dokąd, młodzieńcze? – zapytała księżna, obdarowując młodego mężczyznę coraz bardziej przychylnym spojrzeniem.

– Do Dertzow.

– To widać często się panu zdarza wracać do domu nieprzytomnym – mruknął pod nosem Jan.

– Udaję się do rodziców. – Jeździec puścił mimo uszu uwagę lokaja i ukłonił się. – Przepraszam, że się paniom nie przedstawiłem. Bruno von Enckevort. Czy mogę jakoś pomóc?

Wiktoria, schowana za firanką, przyglądała się z zainteresowaniem mężczyźnie. Eliza, siedząca za matką, nie miała tak łatwo, ale, w miarę możliwości, starała się dojrzeć jak najwięcej zza pleców księżnej.

Młody mężczyzna odrzucił płaszcz i zeskoczył z końskiego grzbietu. Trzymając konia za uzdę, podszedł do karety i kopnął w uszkodzone koło.

– Niedobrze – westchnął. – Drewniana oś. Teraz już ze stali patentowej robią, na smar olejowane.

– To stary powóz – mruknął woźnica.

Wiktoria cofnęła się odruchowo w głąb karety, gdy mężczyzna podniósł nagle wzrok i spojrzał prosto na nią.

W jego niebieskich oczach na chwilę pojawiła się ciekawość, a tuż potem ślad rozbawienia. Miał harde spojrzenie i jakieś takie… Nie wiedziała, jak je nazwać. Najbardziej pasowało chyba określenie: zachłanne. Jakby życie paliło się w nim pełnym ogniem.

Wysoki, szczupły i jasnowłosy.

I Wiktoria nagle poczuła się tak, jakby ktoś wypchnął ją na moment z jej poukładanego życia, odmierzanego godzinami wizyt, rozmów, spacerów po parku, towarzyszenia księżnej przy organizowanych przez nią koncertach czy czytaniu jej książek. I przez chwilę zobaczyła to swoje życie oczami kogoś innego.

Jak strasznie jest pozbawione widoków na przyszłość.

Tyle razy rozmawiała z Elizą na temat różnych młodych dżentelmenów, którzy odwiedzali pałac jej matki w Berlinie. Eliza zawsze się z nich natrząsała, obie sobie zresztą z nich dworowały, chociaż księżniczka dla wszystkich była uprzedzająco miła.

I mimo że nie myślała o przyjęciu awansów żadnego z nich, to miała jednak przynajmniej taką możliwość.

Wiktoria natomiast, za każdym razem, gdy spojrzenie któregoś z tych młodych adoratorów zatrzymywało się na niej, czuła się jak oszustka.

Paradoksalne, bo to przecież oni polowali na posag. Mimo że żaden z nich nie był bezinteresowny, to ona, ze swoją niską pozycją i brakiem grosza przy duszy czuła się tak, jakby ściągając ich zainteresowane spojrzenia, sama była czemuś winna.

Nie chodziło przy tym o żadną przyzwoitość, cnotę czy cokolwiek z tych rzeczy. Po prostu miała wrażenie, że nikomu nie ma nic do zaoferowania, a każdy zwracający na nią uwagę młodzieniec tylko tracił czas.

– Dertzow? To się świetnie składa przecież. – Rozradowany głos księżnej przywołał ją do rzeczywistości. – Toż przecie jedzie pan, młodzieńcze, w tę samą stronę co i my. A będzie pan z pewnością szybciej niż Jan na którejś z tych naszych chabet. – Księżna machnęła ręką w kierunku zaprzęgu. – Proszę zajechać do zamku i prosić, żeby natychmiast wysłali po nas powóz.

Jako że robiło się już coraz ciemniej, a za moment nad lasem miała zapaść czarna noc, Bruno von Enckevort nie czekał, tylko dosiadł konia, skinął siedzącym w powozie damom i ruszył galopem przed siebie.

Wiktoria, odprowadzając go wzrokiem, nie miała pewności, czy to na nią spojrzał przed odjazdem, czy tylko jej się to wydawało. A najgorsze, że w ogóle postało jej w głowie, żeby się nad tym zastanawiać.

– Enckevort, Enckevort… – Eliza z namysłem spojrzała na matkę. – Nie kojarzę tego nazwiska.

– To pewnie jakaś pomorska rodzina. – Księżna pokręciła głową. – Ważne, że był na tyle miły, żeby nam pomóc.

– Jeśli można, jaśniepani – odezwał się drugi lokaj, zaglądając do wnętrza karety. – To najstarszy syn hrabiego Karla Christiana von Enckevorta z Dertzow i Hohenziethen.

– A ty skąd to wiesz, Haraldzie?

– Toż przecie ja w Landsbergu się urodziłem, jaśniepani. Wszyscy tutaj dobrze znają Enckevortów.

– Przystojny, prawda? – Eliza rzuciła porozumiewawcze spojrzenie Wiktorii.

– Eliza! – Księżna popatrzyła na córkę ze zgrozą. – Nie przystoi panience takie uwagi robić.

– Oj, mamo…

– Żadne „oj, mamo”, moja panno. A jak już jesteśmy przy temacie kawalerów – księżna chrząknęła i spojrzała znacząco – u baronowej Henrietty…

– U cioci znaczy – wtrąciła niewinnie Eliza, rzucając porozumiewawcze spojrzenie Wiktorii.

– Nawet nie próbuj mnie w ten sposób denerwować. – Księżna pokręciła głową. – No więc u baronowej będzie gościł syn mojego kuzyna, Adam. I chciałabym, żebyś spojrzała na niego przychylnie. Na pewno będzie niejedna okazja na balu…

– Mamo…

– Nic ci się nie stanie, a to doskonała partia.

– A więc to dlatego jedziemy na ten bal do cioci…

– Do baronowej!

– Pal diabli!

– Elizo!

Eliza westchnęła manifestacyjnie.

– Mam dość tych nudnych fircyków! Żeby jeszcze z którym dało się porozmawiać o czymś innym niż bale i rauty albo plotki na temat królewicza Wilhelma i jego planów matrymonialnych.

– Kochanie, to dobrze wychowani młodzieńcy. Wiedzą, że z młodą damą nie należy poruszać niektórych tematów. Żadnej panienki, poza tobą, niestety, nie interesuje sytuacja geopolityczna Prus…

Wiktoria uśmiechnęła się pod nosem.

Doskonale wiedziała, że Eliza nie interesowała się polityką. Wymyśliła to głównie po to, żeby odstraszać co bardziej namolnych i mało interesujących kawalerów, którzy jako dodatku do posagu szukali ułożonej i małomównej kury domowej.

Elizę pasjonowała sztuka, malarstwo zwłaszcza. Potrafiła całymi godzinami malować pejzaże w ogrodzie lub sceny biblijne, a przede wszystkim portrety członków rodziny. O ile tylko zdołała oczywiście zmusić kogoś do pozowania.

Rozmowę przerwał tętent kopyt i stukot kół, a po chwili na drodze przed książęcą karetą zatrzymał się powóz, a zaraz za nim bryka z fornalami, którzy mieli zająć się uszkodzoną karetą. Trochę potrwało, zanim służba przeniosła wszystkie bagaże z karety do powozu, ale w końcu księżna i towarzyszące jej dwie młode damy ruszyły w dalszą drogę.

Wiktoria od niechcenia przysłuchiwała się rozmowie, którą kontynuowały jej towarzyszki w nowym środku lokomocji. Księżna roztaczała przed córką rzekome zalety syna swojego kuzyna, a Eliza drobnymi złośliwostkami odpierała jej ataki.

Za oknem przesuwały się kolejne pola, widoczne tylko jako jaśniejsze plamy na tle ciemnych grup drzew przy drodze, co jakiś czas zabłysło w świetle księżyca jakieś jeziorko lub staw w kępie drzew. Wiktoria wpatrywała się w tę ciemność, widząc odbijające się w szybie kontury swojej twarzy.

Co sobie pomyślał ten pomorski szlachcic, widząc ją w karecie? Czy od pierwszego rzutu oka rozpoznał w niej dwórkę, służącą do towarzystwa? Czy może wziął ją za jakąś kuzynkę albo może nawet równoprawną towarzyszkę jej dwóch dobrodziejek. Może teraz, myśląc o niej, jeśli w ogóle o niej jeszcze myśli, wspomina ją jako jakąś hrabiankę, jakąś tajemniczą podróżniczkę, zmierzającą na zamek w sąsiedztwie dóbr jego ojca?

Może ma nadzieję, że jeszcze ją zobaczy?

A może ta chwila jego złudzeń jest wszystkim, na co ona może liczyć…

Pod kołami powozu zaterkotał nagle bruk. Przy drodze wyrosły stare lipy, a po chwili zobaczyła majaczące między drzewami światła zabudowań.

Kareta zwolniła i zakręciła w jakąś aleję, przy której rosły ogromne, stare drzewa. Na jej końcu widać było bramę, przy której paliły się latarnie. Wiktorii przemknęło przez myśl, że baronowa widać zadbała o to, żeby zjeżdżający na zamek goście nie błądzili.

Powóz wjechał na wielki dziedziniec, przy którym stały, także rozświetlone teraz migotliwym światłem latarni, budynki z pruskiego muru, zakręcił i potoczył się wybrukowaną drogą w stronę zamczyska.

Wiktoria z ciekawością wyglądała przez okno. Zamek nie był duży, ale regularny, zamknięty w czworobok i poprzedzony dziedzińcem paradnym, na który prowadziła kolejna brama. Widziała palące się na podjeździe latarnie i światła w oknach.

A nad dachem, na bezchmurnym, aksamitnym jak welur niebie świecił księżyc. Tak intensywnie, że wydawał się wielkim srebrnym lampionem.

Gdy więc kareta mijała filary otwartej na oścież bramy, Wiktoria, wpatrzona w jasną, owalną tarczę, przypomniała sobie nagle opowieści Elizy o wampirach.

Tymczasem powóz zatrzymał się przed schodami do głównego wejścia, przy których stało już dwóch służących. Były wreszcie na miejscu.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Conocarpus erectus (powszechnie zwany Buttonwood) – odmiana drzewa namorzynowego (mangrowego), porastającego wybrzeża morskie i ujścia rzek. (wszystkie przypisy pochodzą od autora)

[2] Buttonwood Agreement.

[3] Gorzów Wielkopolski.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz