Co, jeśli… - Kate Hope-Day - ebook + książka

Co, jeśli… ebook

Hope-Day Kate

3,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co się dzieje, gdy granice między alternatywnymi światami się zacierają?

Spokój sennego miasteczka, leżącego u stóp uśpionego wulkanu, zostaje zakłócony, kiedy kilkoro jego mieszkańców zaczynają prześladować niepokojące wizje siebie samych w równoległych rzeczywistościach. Lekarka Ginny zastanawia się nad trwałością swojego małżeństwa, jej mąż ma katastroficzne wizje, które doprowadzają go do paranoi, Samara widzi swoją zmarłą matkę znów żywą i odkrywa coraz więcej rodzinnych tajemnic, a młoda naukowczyni Cass ponownie przeżywa ciążę, będąc krok od rozpoczęcia projektu, który może na zawsze odmienić jej karierę naukową.

Początkowo łagodne i ulotne, wizje zaczynają być coraz bardziej przerażające. Kiedy nad miastem zawisa widmo katastrofy, staje się jasne, że życie jego mieszkańców już nigdy nie będzie takie, jak do tej pory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 295

Oceny
3,1 (52 oceny)
10
10
15
10
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wantorek

Dobrze spędzony czas

Dosyć przerażająca, jak na pierwsze podejście do tego rodzaju książek. No, ale całkiem spoko. Niepokój pozostał:D
00
Balbina55

Nie polecam

słuchanie tego to jakiś koszmar!!!
00
OddMollyXXw

Całkiem niezła

Pogubiłam się jak w sennych marach ale przeczytałm do końca z nadzieją, że się obudzę i wszystko się poukłada. Jednak tak się nie stało. Nie moje żaby, nie moja góra ;-)
00

Popularność




Kate Hope Day Co, jeśli… Tytuł oryginału If, Then ISBN Copyright © 2019 by Kate Hope Day Copyright © for the Polish translation by Wiesław Marcysiak, 2020 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020All rights reserved Redakcja Ilona Turowska Korekta Jadwiga Jęcz, Julia Młodzińska Projekt graficzny okładki Mariusz Banachowicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla moich rodziców

Wierzę, i ty też, że rzeczy mogą być odmienne na niezliczone sposoby. David Lewis, Counterfactuals

Część pierwsza – Człowiek z lasu

Rozdział pierwszy

Ziemia drży. Ginny czuje w ustach metaliczny posmak. Historia zaczyna się w bezksiężycową niedzielę w Clearing w stanie Oregon, w cieniu uśpionego wulkanu, nazywanego przez miejscowych Broken Mountain.

Właśnie minęła dziesiąta wieczorem, Ginny stoi przy umywalce ze szczoteczką do zębów w jednej ręce i książką w drugiej. Zawsze czyta w ten sposób, podczas tych kilku minut zaoszczędzonych ze szczelnie wypełnionych dni — w łazience, kiedy już wszyscy poszli spać, albo w samochodzie, gdy dotrze do szpitala przed czasem. W przewodzie wentylacyjnym płynie ciepłe powietrze. Ginny zastanawia się, czy jeszcze nie zostać i nie przeczytać kolejnego rozdziału. Jej mąż, Mark, już śpi w pokoju obok.

Jej pager buczy na stoliku nocnym. Sięga po niego. Seria znajomych cyfr przesuwa się po małym podświetlanym ekranie. Oddział ratunkowy.

— Cholera!

Wybiera numer SOR-u.

— SOR — odzywa się pielęgniarka.

— Tu doktor McDonnell. Wzywano mnie?

— Zawołam doktora Pierce’a.

Muzyka klasyczna gra żwawo do jej ucha. Ginny siada na brzegu łóżka. Nagle czuje się zmęczona.

Jeden z kotów zeskakuje z kołdry i wychodzi na korytarz w stronę sypialni Noego. Lecz Mark się nie porusza. Nauczył się spać pomimo jej nocnych wezwań. Bez okularów jego twarz wydaje się naga, a kręcone włosy odcinają się czernią od białej pościeli.

Ginny, ściszywszy sygnał w telefonie, włącza lampę. Mark przewraca się na bok, ale się nie budzi. Odległa muzyka brzęczy w jej uchu. Podłoga drży; Ginny czuje w ustach metaliczny posmak. Nagle widzi inny obraz…

Tam, gdzie spał Mark, pojawia się kobieta. Jej twarz jest tak znajoma… To Edith. Przyjaciółka ze szpitala, włosy ma zawsze zaczesane w kok. Teraz leżą na poduszce rozpostarte niczym wachlarz drobnych loków. Jej ramiona i wierzchołki piersi zdobią piegi.

Ginny czuje zapach ciepłej skóry i wilgotnej pościeli; słyszy swój przyspieszony oddech. W jej brzuchu budzi się pożądanie, niepokojąco silne. Kobieta wyciąga rękę, jakby chciała pogłaskać Ginny po włosach.

Nagle, w jednej chwili, kobieta znika. Mark wraca do łóżka.

Ginny przeciera oczy, mruga zawzięcie powiekami.

— Doktor McDonnell… — Z telefonu dobiega ostry głos Briana Pierce’a. — Mamy mężczyznę, lat siedemdziesiąt pięć, twardy brzuch, krwinki białe: dwadzieścia cztery tysiące, gorączka: trzydzieści osiem i pół, objawy otrzewnowe z wolnym powietrzem w powłokach brzusznych. Trafił na SOR około godzinę temu. Nazywa się Robert Kells. Możesz przyjechać i spojrzeć?

Ginny milczy przez chwilę, nadal uporczywie myśli o ślicznej twarzy Edith.

— Główny problem zdrowotny? — W końcu zbiera siły, aby zapytać.

— W historii choroba wątroby… — Słychać szelest kartek. — Hospitalizowany dwa razy na zapalenie trzustki. To wszystko.

— Musimy przygotować się na laparotomię zwiadowczą. — Jej mózg powrócił do rzeczywistości, przeszedł w odpowiedni tryb działania.

— Powiem pielęgniarce. Jedź już. Ten facet długo nie pociągnie.

Ginny działa rutynowo: zakłada uniform medyczny, zaczesuje włosy w krótki kucyk i wciera balsam w usta. Wsiada do SUV-a acury i wycofuje wóz w ślepy zaułek. W domach sąsiadów są zgaszone światła. Za jej domem majaczy ciemny las. Krople deszczu pokrywają przednią szybę.

Zjeżdża ze wzgórza i jedzie przez miasto. Góra znika we wstecznym lusterku. Ginny zwykle lubi jeździć nocą do szpitala — puste ulice, odizolowane, spokojne wnętrze jej samochodu, ciche tyk, tyk, tykkierunkowskazu, gdy zatrzymuje się na światłach. Ale dziś to jej nie uspokaja.

Jest zaniepokojona tym, co zobaczyła. Musiała zasnąć na sekundę. Albo ma guza mózgu. Przypomina sobie listę objawów ze stażu na neurochirurgii:

bóle głowy

problemy z równowagą

niewyraźne lub podwójne widzenie

widzenie rzeczy, których nie ma…

Skręca na parking dla personelu. Kitel, kucyk, jazda samochodem… nie pomogły. W piersi czuje irytujące trzepotanie.

Światła fluorescencyjne oddziału uderzają ją w twarz na powitanie. Jej chodaki piszczą na wypolerowanej podłodze. Pacjent czeka, leży na wznak za zieloną zasłoną w lodowatej sali przedoperacyjnej. Gdy tylko Ginny zaciąga cienki materiał, czuje się lepiej.

— Panie Kells, nazywam się doktor McDonnell, jestem chirurgiem, zajmę się panem. — Wypowiada każde słowo tak, aby było je słychać w jazgocie głosów i spogląda uważnie w szeroką, popielatą twarz mężczyzny. Ten nic nie mówi, ale wytrzymuje jej spojrzenie.

Ginny sięga po jego kartę.

— Przepraszam. Profesorze Kells.

— Proszę mówić mi Robby — mówi ochrypłym szeptem. Ma gęste brwi i siwe włosy, a Ginny z łatwością wyobraża go sobie wykładającego w auli.

— Teraz cię zbadam, dobrze?

Mężczyzna kiwa głową.

Ginny pociera dłonie, aby je rozgrzać, odsuwa szpitalną koszulę i dotyka jego bladego brzucha.

— Nacisnę brzuch. Proszę powiedzieć, czy boli mniej lub bardziej, gdy zwolnię nacisk.

Naciska, puszcza i patrzy, jak twarz pacjenta wykrzywia grymas. Profesor nie wydaje żadnego dźwięku. Ginny jest pod wrażeniem jego stoicyzmu. Widząc jego cierpienie, przypomina sobie ojca, kiedy zachorował. Profesor Kells jest mniej więcej w tym samym wieku, w którym byłby jej ojciec, gdyby żył.

Wkłada stetoskop do uszu i osłuchuje uważnie cztery kwadranty brzucha.

— Uczysz na uniwersytecie? — pyta.

Profesor kiwa głową.

— Jaki przedmiot?

— Filozofia.

— Imponujące. — Ponownie sięga po jego kartę. — Chcę się tylko upewnić. Nigdy nie leczyłeś się z powodu chorób serca lub arytmii? W ogóle jakichkolwiek dolegliwości sercowych?

Kręci głową.

— Dobrze. Chcemy, abyś wrócił do książek i studentów. Jednak wpierw muszę dowiedzieć się, co wywołuje ten dyskomfort w twoim brzuchu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że doszło do perforacji jelita. Jeśli tak, a nie naprawimy tego szybko, możesz umrzeć. Jesteśmy teraz gotowi zabrać cię na salę operacyjną. Czy wyrażasz zgodę?

— Tak.

— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.

Mężczyzna chwyta ją za rękę z zaskakującą siłą.

— A może zrobicie więcej niż „wszystko”? — pyta z cieniem uśmiechu.

— W porządku. — Ginny śmieje się. — Masz to jak w banku.

Ginny popycha ciężkie wahadłowe drzwi oznaczone napisem „Sala operacyjna nr 3 — WEJŚCIE TYLKO W STROJU CHIRURGICZNYM, TYLKO DLA PERSONELU MEDYCZNEGO”. Naciąga na buty papierowe ochraniacze, chowa kucyk pod czepek chirurgiczny i zakłada maskę na usta. Ma nadzieję, że utrzyma profesora Kellsa przy życiu. Nie zna go, ale po tym spotkaniu zapałała do niego sympatią. Kiedy powiedziała mu, że jest jego chirurgiem, nawet nie drgnął. Wielu mężczyzn w jego wieku tak robi, gdy dowiaduje się, że osoba, która ma ich ciąć, to kobieta o wzroście zaledwie metr pięćdziesiąt siedem.

Przy zlewie ruchem obrotowym zdejmuje obrączkę z palca i nadziewa ją na sznurek w spodniach. Wiąże go raz, dwa, trzy razy i przez chwilę myśli o swoim mężu, który śpi teraz w domu. Kiedyś mówił jej, że niepokoi go, jak budzi się, a jej nie ma, ale po piętnastu latach małżeństwa już o tym nie wspomina. Ginny bierze gąbkę, jasnopomarańczową od antyseptycznej betadine, i zaczyna szorowanie od paznokci.

Tricia, dyżurująca pielęgniarka, dołącza do niej przy zlewie. Jej okulary huśtają się na metalowym łańcuszku, gdy pochyla się, aby puścić wodę.

— Kto jest dziś instrumentariuszką? — pyta Ginny.

— Edith. Czemu?

Ginny czuje, że oblewa się rumieńcem.

— Bez powodu. — Znowu powraca niepokojący trzepot w piersi.

— Jak tam twój mały sportowiec?

— Noe jest świetny. Śpi teraz.

— Na jakim etapie jest teraz?

— Piłka nożna. I pływanie. — Nawet w normalną noc Ginny nie lubi rozmawiać tuż przed operacją. Tricia o tym wie, ale i tak zawsze próbuje nakłonić ją do rozmowy. Dziś, szczególnie tej nocy, Ginny chce zająć się pacjentem i wykonać swoją pracę.

— Zajęty dzieciak. — Tricia uśmiecha się szeroko. — Jesteśmy gotowi, czekamy na ciebie.

W sali operacyjnej profesor Kells jest już zaintubowany, a anestezjolog zajął pozycję u szczytu stołu operacyjnego, aby obserwować parametry życiowe pacjenta. Maska zasłania jego twarz, ale Ginny wie, że to Jeff Lee; poznaje go po ciemnych brwiach. Edith stoi po jego prawej stronie, pochylona nad tacą błyszczących narzędzi chirurgicznych.

— Hej! — mówi z delikatnym południowym akcentem. — Znowu cię wezwali?

— Tak. — Ginny przyciska maseczkę do płonącej twarzy. — Znowu — dodaje, zbyt głośno.

Edith wpycha rudy lok pod czepek.

— Wszystko w porządku?

Ginny przysuwa lampę do brzucha profesora Kellsa; ostry zapach roztworu antyseptycznego wypełnia jej nozdrza.

— Tak. Tylko jestem zmęczona.

Edith odwraca się do schludnego stosu gąbek, gazy i nici na innej tacy, kolejny raz przelicza je dla pewności. Zagląda Tricia z ostatnimi wynikami, wołając:

— Czas nacięcia 23:57. — Po czym ponownie znika za wahadłowymi drzwiami.

— Ostrze dziesięć — mówi Ginny. Wykonuje pierwsze cięcie, od wyrostka mieczykowatego do kości łonowej. Potem jeszcze dwa nacięcia, otwiera cały brzuch. Wyciąga rękę, i Edith podaje jej hak Bookwaltera. Wnętrze pacjenta to lepki bałagan. Gdzieś doszło do perforacji, to na pewno, i jest duże zagrożenie, że wpadnie we wstrząs septyczny, zanim uda jej się odnaleźć źródło krwawienia. Jeff też o tym wie. Koncentruje się na ciśnieniu krwi pacjenta.

— Co za gówno! — mówi Ginny.

— Dosłownie. — Jeff próbuje ponuro zażartować.

Ginny prycha bez entuzjazmu.

Po drugiej stronie stołu Edith zmienia położenie haka. Cienki naszyjnik błyszczy na jej piegowatej szyi.

— Sól? — pyta.

— Musimy działać szybko — mówi Ginny, zupełnie niepotrzebnie, bo Edith już wprowadza sól fizjologiczną do jamy brzusznej pacjenta.

Ginny wkłada palce między pętle jelita i przesuwa je wzdłuż krezki, usuwając kosmyki tkanki bliznowatej. Prosi o odsysanie, a następnie powoli przesuwa dłonie wzdłuż przewodu pokarmowego, zaczynając od żołądka i kierując się w dół jelita cienkiego — szuka pęknięcia. Pamięta swoją ostatnią operację, którą przeprowadzała razem z Edith. Trwała długo, pięć, sześć godzin. Kiedy skończyły wczesnym rankiem, poszły na śniadanie, mimo że obu trudno było utrzymać otwarte oczy. Z biegiem lat Edith stała się jej przyjaciółką. Ginny zawsze czeka, aby spotkać się z nią w pracy. Ale nigdy nie rozważała…

— Nie podoba mi się jego ciśnienie krwi. — Głos Jeffa przykuwa uwagę Ginny.

Koncentruje się na linkach różowego jelita, ostrożnie je przesuwając, aż do momentu, gdy dostrzega niewielką perforację w fałdzie okrężnicy.

— Dwie klemy jelitowe — mówi — i przygotuj szew Vicryl 3/0. — Zaciska obie strony pęknięcia, wycina fragment przedziurawionego jelita i zaczyna je zszywać, warstwa po warstwie. Skupiając się na szwach, nie odrywa oczu od stołu operacyjnego; ciśnienie krwi profesora Kellsa się ustabilizowało.

Rozdział drugi

Mark wyjeżdża z podjazdu swoim czternastoletnim jeepem. Za jego plecami górę spowija mgła. Mężczyzna skręca gwałtownie, aby ominąć swoją nową sąsiadkę Cass i jej dużego, czarnego psa. W samochodzie panuje cisza, poza odgłosem niespokojnego stukania kciukiem o kierownicę. Jego syn Noe siedzi z tyłu i wygląda przez okno. Mark sprawdza, która jest godzina. Dziś rano ma wygłosić przemówienie przed swoimi kolegami z Wydziału Rybołówstwa i Środowiska — zaprezentuje swoje badania nad Rana pretiosa, oregońską żabą plamistą, co, jak ma nadzieję, zmieni bieg jego kariery.

Mark, zostawiwszy zacienioną drzewami dzielnicę, mija zarośnięty słonecznikami i szałwią ogród publiczny i robi miejsce dla rowerów na głównej drodze. Drży mu lewe kolano. W lusterku wstecznym widzi, jak Noe wyjmuje z plecaka piłkę żółtą jak brzuszek sikorki i podrzuca ją w rękach. Jego plecak wygląda podejrzanie lekko. Czy spakował wszystkie potrzebne książki? Mark nie chce marudzić. Nie jest to łatwe, kiedy pragnie jedynie wrócić do czasów, gdy Noe miał trzy lub cztery lata i wszystko, co działo się w jego małej główce, było transparentne. Musiał tylko zapytać, a Noe mu powiedział.

To już ostatni rok w szkole podstawowej. Na przyszłą jesień Noe pójdzie do Gimnazjum im. Linusa Paulinga, o czym Mark nie przestawał myśleć. Jego syn wkrótce stanie się nastolatkiem. Już niedługo. A Mark na to nie jest gotowy. Na dorastanie Noego, na jego wyprowadzkę z domu. Wtedy zostaną tylko oni, Mark i Ginny. Nie chce myśleć o tym, jaki pusty będzie dom, gdy Noe się wyprowadzi.

Mark skręca w Cedar Lane. Na frontowych gankach przysadziste dynie i tykwy wypychają ceramiczne donice z astrami i chryzantemami oraz czarnookie rudbekie. W ogródkach przed domami na jasnych, mokrych trawnikach sterczą tabliczki z napisami:

TAK DLA WŁADZY LOKALNEJ, NIE DLA FLUORU!

UTRZYMAJ GRANCIE MIASTA: GŁOSUJ NA TAK NA 133 

MIŁOŚĆ TO RODZINA

Podjeżdżają do domu Petera, kolegi Noego, dwupoziomowego, z dachem pokrytym porostami. Na ganku stoi dziewczyna w jasnych, różowych dżinsach. Trzyma czarny futerał na instrument, wielkości brązowego niedźwiadka albo przerośniętego borsuka. Dziewczyna jest w klasie Noego — Lydi czy Livi? Mark spotkał ją i jej matkę raz lub dwa razy. Mieszka niedaleko.

Czekają minutę, ale nikt nie wychodzi z domu. Dziewczyna gapi się na nich.

— Możesz pójść po Petera? — pyta Mark.

Noe, otworzywszy drzwi samochodu, wyskakuje jednym płynnym ruchem, trzymając piłkę pod pachą. Macha do dziewczyny, biegnąc trawnikiem. Potem wyrzuca piłkę wysoko w powietrze i wyskakuje, aby ją złapać, a jego ciało wygina się lekko w łuk, jakby się kłaniał.

Cały wydział Marka będzie rano na jego prezentacji, także dziekan… może. Miejmy nadzieję. Jego projekt badawczy potrzebuje zaledwie niewielkiego procentu z pięćdziesięciu milionów dolarów przekazanych niedawno uniwersytetowi na finansowanie badań nad klęskami żywiołowymi. Wszyscy dostali część: geofizycy, ludzie z instytutu badań fal i oczywiście sejsmolodzy. Jednak wszyscy skupiali się na strefie subdukcji Kaskadii u wybrzeży Oregonu, kiedy bardziej bezpośrednie zagrożenie — Broken Mountain — czyhało tuż pod ich stopami. Badania Marka dotyczące związku między aktywnością geotermalną a zachowaniem zwierząt ujawniły dowody na to, że góra może wybuchnąć szybciej, niż ktokolwiek sądził. Być może w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Lecz jego projekt otrzymał dokładnie zero dolarów.

Noe kopie piłkę, aż rozlega się głośne łup, a ta szybuje wprost w krzewy azalii. Gracja, z jaką porusza się jego syn, zawsze go zadziwia. Skąd się wziął ten dzieciak? Potem sobie przypomina… ma to po Ginny. Noe wydobywa piłkę z krzaków i rozmawia z Livi, która chodzi po ozdobnych kamieniach okalających trawnik. Zostawiła futerał z instrumentem na zadaszonym ganku. Noe przerzuca piłkę z jednej ręki do drugiej, przyjmując zrelaksowaną, pewną postawę. Livi mówi coś do niego, ma twarz blisko jego twarzy. Wykonuje dramatyczny gest, wyciągając ręce, a on się śmieje. Potem dziewczyna obejmuje go w pasie.

Mark wzdryga się, ma szczerą chęć schować się pod deską rozdzielczą. Czuje, że nie powinien im się przyglądać, a jednak nie może odwrócić od nich wzroku.

Wreszcie zjawia się Peter, w zielonych spodniach od dresu i z zaspaną twarzą. Prawy but ma włożony tylko do połowy, więc tupie nim o ziemię, chcąc wcisnąć stopę. Podnosi obie ręce. Noe wyplątuje się z objęcia Livi, aby rzucić Peterowi piłkę.

Livi staje na palcach i szepcze coś do ucha Noemu. Bez piłki w rękach Noe jest mniej pewny siebie, mniej zwinny. Wygląda bardziej jak Mark. Nie z twarzy, ale z postawy. Widząc to, Mark czuje mieszaninę przyjemności i bólu.

W kuchni rodziców Samara otwiera szafkę pełną zbyt jaskrawej, wielobarwnej ceramiki i wyciąga kubek w kolorze wody basenowej. Włączywszy czajnik elektryczny, patrzy przez okno na mokry chodnik i kołyszące się sosny. Nowa sąsiadka jej rodziców, Cass, spaceruje z czarnym futrzastym psem, a połami jej zbyt dużego prochowca szarpie wiatr.

Czajnik wyłącza się. Na zewnątrz Mark wycofuje brudnego jeepa w ślepą uliczkę, jego syn Noe siedzi z tyłu. Samara zaciąga rolety. Nie może patrzeć, jak rodzina doktor McDonnell spędza swój dzień jakby nigdy nic. Przecież jej matka, Ashmina, nie żyje. Miesiąc temu poszła do szpitala i nigdy stamtąd nie wróciła.

Otwiera lodówkę, wciąż wypełnioną podarowanymi zapiekankami i półmiskami z potrawami, w tym nieruszonym plackiem z jeżynami od Marka i Ginny, i zamyka ją. W głowie słyszy głos swojej matki, zachęcający ją, by się ruszyła. Za kilka minut ma spotkanie zaplanowane przez jej matkę sześć tygodni temu, z nadzieją, że sama będzie mogła pójść. Chce je odwołać, ale głos matki mówi „nie”. Mówi: „Dalej, Sammy, lepiej czymś się zająć”.

Samara otwiera szafkę i na blat spada góra pudełek i puszek z herbatą. Zielona herbata z jaśminem, zielona herbata z cytryną, liść maliny, mięta ogrodowa, mięta marokańska, cejlońska, trzy puszki assama, dwie gunpowdera i rumianek z kozłkiem lekarskim. Wybiera cejlońską, zalewa gorącą wodą i odkłada pojemniki jeden po drugim.

Bierze kubek do sypialni i szturcha Shawna, który wciąż śpi pod jej starą kołdrą w dalie.

— Musisz się stąd wynieść, zanim tata wstanie.

Shawn podnosi głowę z poduszki i mruży oczy.

— Naprawdę? — Ma zaspany głos. — Przecież wie, że tu jestem.

To prawda. Ona i Shawn spotykali się od czasu do czasu, odkąd dziesięć miesięcy temu przeprowadziła się z powrotem do domu, kiedy zachorowała jej mama.

— Wiem. Ale jednak… — Otwiera szafę i próbuje wyciągnąć spódnicę i koszulę z plątaniny ubrań matki, nadmiar z szafy w głównej sypialni: sukienki, spodnie i spódnice we wszystkich kolorach tęczy, szaliki zawiązane w skomplikowane węzły żeglarskie lub w zadziorne papugi z błyskającymi czarnymi oczami oraz sari w kolorze koralu, oberżyny i żółci kadmowej, obrębione migoczącymi szklanymi trójkątami.

— Więc odpowiesz mi?

— Na co? — Samara wypowiada pytanie w fałdy sukienki w różowe orchidee, pachnącej drzewem sandałowym i skórką pomarańczową. W swojej głowie słyszy głos matki; „zawsze lubiłam tę sukienkę”.

Shawn opiera łokcie na kolanach. Na gołej piersi ma tylko jedną kępkę jasnych włosów, na samym środku.

— No to kiedy wracasz do Seattle?

Samara, odwróciwszy się, przykłada prostą różową koszulę i szarą spódnicę do ciała. Nie mówi mu, że nie ma do czego wracać, że kiedy jej mama zachorowała, zrezygnowała ze swojej pracy… posady, której i tak nie lubiła; że jej mieszkanie w Seattle było wynajmowane. Zamiast tego przygląda się jego szerokiemu czołu, krótko przyciętym włosom i małym, jasnoniebieskim oczom. Nie wygląda jak wtedy, kiedy dorastali. Wtedy był wysoki i chudy i zawsze nosił takie same workowate sportowe spodenki. Jego rodzina miała w piwnicy stół do ping-ponga, a on próbował z nią rozmawiać, gdy grała z jego siostrą. Gdyby on miał kolegę, graliby w debla. W myślach słyszy stukot małej białej piłeczki o blat stołu; czuje zapach wilgotnej wykładziny, frytek i gumy truskawkowej.

— Jeszcze nic nie postanowiłam — mówi w końcu.

— Myślę, że powinnaś zostać.

— W Clearing? Tam dorastaliśmy.

— Ja tu mieszkam.

— To co innego.

— W jakim sensie?

Zza okna dochodzi do Samary uporczywe stukanie dzięcioła. „Rusz się”, słyszy głos matki. „Spóźnisz się”.

— Nie wiem. Po prostu tak jest.

Słychać łoskot rozkładanej drabiny.

— Sio, ptaszysko! — krzyczy ojciec.

— Tata nie śpi. — Samara wzdycha.

— Co on robi?

— Walczy z dzięciołem. — Samara naciąga świeże majtki. — Gdzie jesteś dzisiaj?

— Przebudowa na Woodland Avenue. A ty?

— Mam spotkanie z klientem.

— Powinnaś przyjść później.

— Nie mam tylko dla siebie tego wielkiego domu…

— Nie chodzi tylko o mnie. Mam też psy.

— Może. — Samara zapina koszulę i wkłada buty. — Jak będziesz wychodził, to tylnymi drzwiami, dobrze?

Musi się spieszyć, aby dotrzeć na Arden Street na czas, ale kiedy już tam jest, nikt nie otwiera drzwi. Pamięta ten dom; tam mieszkała jej nauczycielka fortepianu, pani Kells. Dokładna odwrotność parterowego domku jej rodziców z 1959 roku. Drzwi frontowe po prawej stronie garażu zamiast po lewej. Góra, wznosząca się kilka ulic dalej, tworzy zieloną ścianę, która przecina jasnoszare niebo na pół.

Samara zerka przez frontowe okna, ale nic nie widzi przez ciężkie zasłony. Kiedy brała lekcje gry na fortepianie, widziała tylko salon z niebieskimi tapetami, w którym stał błyszczący instrument. Przypomina sobie dźwięk wysokich tonów i twardy pedał pod jej małą stopą. Pani Kells zmarła, gdy Samara była jeszcze w liceum. Zastanawia się, czy pianino wciąż jest w środku.

W końcu jej telefon dzwoni w kieszeni kurtki. To Ben Kells; mówi, że nie dotrze na spotkanie. Musiał zabrać ojca do szpitala w środku nocy. Pyta, czy może sama wejść i ocenić nieruchomość? Klucz jest ukryty z boku domu.

— Oczywiście, nie ma problemu — mówi zdecydowanym, ostrym tonem matki. — Mam nadzieję, że ojciec wróci do zdrowia.

Obchodzi dom omszałym betonowym chodnikiem, znajduje ceramiczną doniczkę, o której mówił Ben, i przechyla ją na tyle, by wysunąć klucz spod wilgotnego spodu. Przez chwilę chwieje się, ale odzyskuje równowagę i wraca przed dom. Próbuje umieścić klucz w zamku, raz tak, raz tak. Wreszcie zasuwa się poddaje. W korytarzu jest parno. Samara próbuje określić zapach: to nie pleśń czy zgnilizna, ale wilgotna tkanina, jak tapicerowana kanapa pozostawiona zbyt długo w piwnicy.

Jest zaskoczona, widząc, że dom jest pusty — jej matka mówiła, że są tam regały z książkami od ściany do ściany. Przechodzi przez salon, mijając wyraźne wgłębienie w dywanie, gdzie stał fortepian; spodziewa się, że coś może ją zaskoczyć. — Sammy — powiedziała jej kiedyś matka — uważaj na kostki. Nigdy nie wiadomo, co kryje się w pustym domu. — Jakieś pięć miesięcy temu oglądali nieruchomość wystawioną na sprzedaż po drugiej stronie miasta. — Raz szop przebiegł mi po nogach. — Ashmina roześmiała się, aż zadźwięczały koraliki na końcach szala owiniętego wokół jej łysej głowy. — Weszłam do kuchni, a on tam był. Pamiętam jego dziki, włochaty pysk. I jego oczy… — Dłońmi zrobiła kółka wokół swoich oczu jak w pantomimie. — Nie chcesz, żeby taka morda wyskoczyła na ciebie w ciemności.

Po kątach domu Kellsów na szczęście nic nie chowa się, w każdym razie jeszcze nie. Samara otwiera szeroko drzwi na tylną werandę i wpuszcza chłodny powiew, a wraz z nim zapach żywicy sosnowej, kory, mokrej trawy z ogrodu.

Układ i powierzchnia domu są prawie takie same jak domu jej rodziców, ale zdumiewające jest to, jak dużo miejsca można zyskać, kiedy usunie się wszystkie meble, lampy i poduszki oraz rośliny doniczkowe, oprawione grafiki towarzystwa przyrodniczego, stosy thrillerów w twardych okładkach i torby z przędzą dziewiarską. Obchodzi oba piętra, zatrzymując się na kilka minut w każdym pokoju. Całe wyposażenie jest oryginalne, wapienne kominki, stalowe szafki kuchenne, linoleum w złote cętki. Jej matce by się to nie podobało. „Ciężko to będzie sprzedać, Sammy”, narzekałaby. Żadnych modernizacji. Ale Samara to lubi. Różowe płytki w łazience na piętrze są jak zimne pastylki, gdy przesuwa po nich palcami. Siatkowy ekran przed paleniskiem kominka wydaje dźwięk wshhh, wshhh, gdy pociąga za przewód. Szuflady wbudowanych siedzisk pachną cynamonem i goździkami.

Samara schyla się do listwy przypodłogowej w salonie i szturcha róg dywanu. Pociąga go na próbę, i wykładzina poddaje się, wydając odgłos przypominający zrywanie szwów sukienki. Samara kicha i przesuwa dłoń po nieskalanych drewnianych podłogach.

Słyszy głos matki; mówi jej, żeby przestała marnować czas, żeby wzięła się do roboty. Ashmina miała swoje metody pracy, które rozwijała w tej branży przez ponad trzydzieści lat. Zawsze chodziła po domu, rozmawiając na niepowiązane ze sobą tematy — co Samara zamierza zrobić ze swoim życiem, jak przyciągnąć więcej kolibrów do ogrodu, co planuje ugotować na obiad. Przez cały czas zastanawiała się, które elementy domu dodają wartości, które odejmują. Jej wewnętrzny kalkulator pracował z prędkością, z jaką mogły się poruszać jej oczy.

W przeszłości Samara próbowała ją naśladować. Ale gdy przechodzi przez dom Kellsów, nie dodaje i nie odejmuje w pamięci. Nie zapisuje fraz w opisie do bazy nieruchomości — dobrze utrzymane wyposażenie, patio stwarzające idealne możliwości do wypoczynku, wszędzie blisko. Zamiast tego wchodzi do każdego pokoju i wychodzi, a kiedy skończy, zaczyna od nowa.

Wyobraża sobie ludzi, którzy tu mieszkali. Nigdy nie poznała męża pani Kells, choć wie, że uczy filozofii na uniwersytecie i niegdyś pojawiał się w telewizji publicznej w programie Wielkie umysły historii. Dobrze pamięta jedynie głos nauczycielki, wyraźny i stanowczy, gdy Samara grała gamy. Jednak tu i tam odnajduje małe wskazówki. Spinki do włosów w szufladzie w głównej łazience. Znaczony kurzem zarys linii książek na wbudowanych regałach. Wycinek z gazety w spiżarni:

PIECZ INDYKA WEDŁUG WAGI:

Waga

Czas pieczenia (bez nadzienia)

Czas pieczenia (z nadzieniem)

2–3 kg

2–2½ godz.

2¼–2¾ godz.

3–4 kg

2½–3 godz.

2¾–3¾ godz.

4–8 kg

3–3½ godz.

3¾–4½ godz.

8–10 kg

3½–4 godz.

4½–5 godz.

10–11 kg

4–4½ godz.

5–5½ godz.

Wyobraża sobie mężczyznę w średnim wieku, stojącego ze szczypcami w ręku przy grillu z węglem drzewnym na kwadratowym kamiennym patio. W powietrzu czuć woń opiekanych steków. Nastoletni chłopcy o długich kończynach kręcą się pod zniszczoną tablicą z obręczą do koszykówki na podjeździe. Ich okrzyki i uderzenia piłki o tablicę. Wyobraża sobie świeżo poślubioną panią Kells, ubraną do łóżka w długą różową koszulę nocną i leżącą w poprzek na szerokiej kanapie w salonie, ze stopami wtulonymi w kolana męża. Oboje trzymają książki, a ciszę pokoju przerywa tylko okazjonalne obracanie kartek. Potem obraz zmienia się, i to ona jest w różowej koszuli nocnej, a Shawn trzyma jej stopy. Kręci głową. Dlaczego o tym pomyślała?

Głos jej matki każe jej przestać śnić na jawie. Nie ma jej tutaj, aby ocenić dom, wyobrazić sobie tutaj siebie. Samara wyłącza światła, zamyka przesuwne drzwi i sięga po klucze na kuchennym blacie. Spędziła tu prawie godzinę i właściwie nic nie osiągnęła. Naciąga kaptur i biegnie do samochodu.

Rozdział trzeci

Cass nasłuchuje pod drzwiami pokoju córki. Z tyłu kolan czuje gorący oddech psa. Mija minuta, potem dwie. Kwilenie w głośniku elektronicznej niani ustało. Słychać jedynie świst psiego ogona.

Nieznacznie rozluźnia ramiona i wraca do gościnnej sypialni, która służy jej za gabinet; mija kartony do przeprowadzki, które zajmują cały korytarz. Lea obudziła się przed piątą, a Cass od tego czasu karmiła ją już trzy razy. Według książki Niewiarygodny pierwszy rok niepohamowane łaknienie jest normalne dla ośmiotygodniowego niemowlęcia. Ale nic z tego nie wydaje się normalne: z braku snu Cass czuje piasek w oczach; piersi ma obolałe i podrażnione.

Siada przy biurku, przyciska głośnik niani do ucha i wstrzymuje oddech.

Słodka cisza.

Wsunąwszy stopy pod krzesło, czuje palcami chłód drewnianych szczebli, popija letnią kawę. Miś z cichym pomrukiem sadowi się na dywanie, a ona wysyła wiadomość do męża przez telefon. Nie będzie mógł jej przeczytać przez co najmniej tydzień, ponieważ bierze udział w pięciotygodniowym wyjeździe badawczym, aby zebrać próbki bakteriofagów morskich do swojego nowego laboratorium na Uniwersytecie Oregonu, a na statku nie ma Internetu. Ale i tak wysyła e-maila.

Kochany Amarze,

popełniłam błąd. Zawróć statek, abyś mógł wrócić do domu i zrobić mi tosty z serem. Żeby zrobić tosty z serem, potrzeba obu rąk. Potem możesz zabrać dziecko na spacer, a ja wezmę długi prysznic, gdy nie będę słyszeć nic poza szumem wody w uszach.

Kocham,

Cass

Za oknem pada deszcz, a raczej mży; góra jest ciemnozielona. Uśpiony wulkan, jak nazwała ją jej agentka nieruchomości, pani Mehta. Teraz jest sąsiadką Cass; ciągle przynosi jej rzeczy dla dziecka, małe zabawki, które kochała jej córka. Kiedy pokazała im dom, Cass miała wątpliwości co do strzelistych sosen rosnących za nim. Albo do tego, jak góra zdaje się dominować nad okolicą, z postrzępionym szczytem widocznym nad gęstym lasem. Ale pani Mehta powiedziała, że budzić ich będzie śpiew ptaków, a ich dziecko skorzysta ze zdrowego powietrza. Nie zwróciła uwagi na znalezione przez Cass ostrzeżenia na pobliskim szlaku: „Uwaga na okolicę. Miejsce występowania pumy, rysia i niedźwiedzia czarnego. Uważaj na dzieci i zwierzęta domowe”. Nie wspomniała też o lekkich wibracjach, które czasami dochodzą głęboko z ziemi. Mimo to Cass lubi górę. Ładnie pachnie — żywicą sosnową i rozdeptanymi liśćmi.

Wstaje i przegląda stosy pudełek wypełniających pokój. Przed wyjazdem Amar porozcinał wieczka. Znajdują się w nich książki po jej niedokończonym doktoracie z metafizyki na Uniwersytecie Oregonu, gdzie pisała rozprawę na temat filozofii kontrfaktycznej, stwierdzenia typu „gdyby… to”, takie jak:

Gdyby nie zostało mi przydzielone biurko w bibliotece naukowej, to nigdy nie spotkałabym Amara.

Albo: Gdybym pamiętała o spakowaniu pigułek antykoncepcyjnych podczas naszej wyprawy do Parku Narodowego Sekwoi, to nie byłoby Lei.

Wyjmuje z kartonu Theories and Things Quine’a i otwiera na zaznaczonych stronach. Rozpoznaje swoje drobne, wężykowate pismo na marginesach, ale wydaje się, że ktoś inny napisał te słowa. Nie ona. Ona nie potrafi połączyć dwóch słów, kiedy wychodzi kupić pieluchy, a myśli przenikają przez jej umysł niczym opary mgły.

Wybiera losowo stronę. Zmusza się do przeczytania jednej linii. Tylko jednej, i do zrozumienia jej. Analizuje pierwsze zdanie na stronie trzydziestej czwartej, raz, dwa razy, i wtedy zaczyna coś łapać. Coś znajomego, coś obcego, a powietrze zdaje się naciskać na jej głowę. Jeszcze raz czyta zdanie. Drapie się po głowie. Czyta notatkę, która unosi się nad zdaniem na białej przestrzeni marginesu. To jej coś przypomina. Nie, nie to. Coś innego. Nic, o czym myślała czy czytała wcześniej. Coś nowego. Coś…

Z głośnika niani wydobywa się elektroniczny jęk. Tylko jeden. Ale kiedy Cass wraca na stronę, myśl znika. Myśl, która wydawała się czymś solidnym, która sprawiła, że przez chwilę poczuła się sobą; wyparowała, aż Cass wątpi, że kiedykolwiek się pojawiła.

Odkłada Quine’a i wertuje stertę nieprzeczytanej poczty na biurku, przekazanej ze starego mieszkania po drugiej stronie miasta: ich ostatni rachunek za prąd, zawiadomienie, że nie uzyska dostępu do rejestru ocen, dopóki nie zapłaci dziesięciu dolarów i siedemdziesięciu pięciu centów w ramach grzywny bibliotecznej, i cienka, wyściełana koperta. Przygląda się adresowi zwrotnemu: „Z biura profesora Roberta Kellsa, Zakład Filozofii, Wydział Humanistyczny, Uniwersytet Oregonu”.

Robert Kells… Robby… jej promotor, doradca i przyjaciel, człowiek, którego umysł jest lepszy niż jakakolwiek książka, ścisły i głęboki, pełen niespodzianek; którego codzienne obserwacje przenikają twój mózg jak małe haczyki na ryby i zaciągają twoje myśli w jakieś przerażające, cudowne lub surrealistyczne, miejsce. Zanim Cass poznała Robby’ego, nie opublikował niczego znaczącego od lat — odkąd zmarła jego żona. Uczeni wciąż analizują jego książkę Kontrfaktyczność, po ponad dwudziestu latach od jej publikacji. Cass próbowała ją rozgryźć, odkąd poznała profesora na studiach filozoficznych. Przez lata niemal codziennie odbywali ze sobą rozmowy. Teraz nie kontaktowała się z nim od miesięcy.

Ostatni raz, kiedy się spotkali, pokłócili się. Była w siódmym miesiącu ciąży i wahała się, czy zostać na uniwersytecie po porodzie. Im większy miała brzuch, tym bardziej była niepewna. Próbowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało jej życie, jak bardzo się zmieni. Co konkretne ulegnie zmianie. Już było inaczej; wolne chwile w ciągu dnia, kiedy czytała, pisała i rozmyślała, teraz wypełniały drzemki, jedzenie i wizyty u lekarza. Idąc trawiastym dziedzińcem do biura Robby’ego, z obrzmiałymi stopami, w ciasnych butach, potrzebowała porozmawiać z nim, aby rozwiać wątpliwości. Właśnie trafiła na trop czegoś istotnego w dziedzinie metafizyki, w oparciu o jego książkę Kontrfaktyczność, ale także rozwijała dyskusję, która — żywiła taką nadzieję — miała należeć wyłącznie do niej.

Kiedy wysiadła z windy na szóstym piętrze, spodziewała się, że znajdzie go w swoim gabinecie, jak zwykle palącego w oknie, wypijającego puszki coli, odbywającego rozmowy z kimkolwiek w pobliżu, a jeśli nikogo nie było w pobliżu, opierającego się o drzwi, żeby móc czytać e-maile przez ramię swojej sekretarki, pani Trevy. Jednak zastała go samego przy biurku, z wielką głową przechyloną na bok i przymkniętymi oczami. Stopy miał niepewnie oparte o krawędź biurka. Kiedy zapukała, otworzył oczy i postawił nogi na podłodze, strącając stertę niebieskich teczek z egzaminami.

— Cass, moja droga…

Podniosła teczki. Widziała go już pijanego w pracy, ale nigdy przed południem. Jego siwe włosy były potargane, z jednej strony sterczące, a z drugiej przyklepane. Powinien się ogolić. Podźwignął się z krzesła i pokiwał palcem.

— Pokażę ci coś. — Teraz był już rozbudzony i wesoły. Wełniany krawat zwisał mu luźno na szyi, gdy Kells przechodził przez pokój. Otworzył szufladę w swojej szafce na dokumenty i zajrzał do środka.

Cass próbowała znaleźć miejsce na jego biurku, żeby odłożyć teczki, poddała się jednak i usiadła na kanapie przy oknie. Miała na sobie koszulkę ciasno opinającą brzuch. Teczki z egzaminami położyła obok, na tomie czwartym Dzieł zebranych Johna Stuarta Milla.

— Niech tylko to znajdę… — Jego niebieska koszula była pomięta i brakowało jej górnego guzika.

— Muszę z tobą porozmawiać o mojej propozycji. Masz ten szkic od tygodni. — Przesunęła dłońmi po brzuchu i poczuła nacisk maleńkiej stopy lub dłoni w pobliżu klatki piersiowej.

— O, jest. — Robby podniósł czerwoną teczkę z jej nazwiskiem. Łokciem zamknął szufladę.

— Czy to twoje komentarze?

Otworzył teczkę i zaczął czytać. Kołysał się w swoich mokasynach.

— To? Nie, to jest…

— Ponieważ muszę sfinalizować mój temat przed urodzeniem dziecka. — W jej przełyku narastało uczucie pieczenia, zgaga wywołana uciskiem dziecka na przeponę.

Robby zamknął teczkę i usiadł przy biurku. Jego twarz nagle otrzeźwiała.

— Jeżeli chodzi o propozycję… — Położył swoje duże dłonie na biurku. — Nie jest wystarczająco ambitna.

— Ma ograniczony zakres, ale…

— Rozgrywasz to bezpiecznie.

— Patrzę realistycznie na to, co mogę osiągnąć, biorąc pod uwagę okoliczności. — Wskazała na brzuch.

Profesor machnął lekceważąco ręką.

— Termin mam na sierpień, a Amar ma rozmowę w sprawie pracy w przyszłym tygodniu. Mówią, że dadzą mu własne laboratorium.

— Doskonale. Brawo, Amar. — Otworzył czerwoną teczkę i zaczął czytać.

— Amar to mój mąż — podpowiedziała.

— Wiem, kim jest Amar. — Robby postukał palcem w teczkę. — Przejdźmy teraz do rzeczy…

— Jeśli dostanie pracę, będziemy mogli wyprowadzić się z mieszkania studenckiego. Kupić prawdziwy dom, kiedy urodzi się dziecko.

Robby oparł się o fotel i zaczął mówić o tym, jak pisał doktorat. O swojej rozprawie, która finalnie ukazała się jako Kontrfaktyczność. Słyszała już to wszystko wcześniej. Za oknem widziała wierzchołki cedrów, ich czerwone pnie błyszczące na tle zielonego trawnika. Do pokoju przywiało zapach świeżo ściętej trawy, cedrowej żywicy i benzyny, aż skręciło ją w żołądku.

Robby marudził dalej.

— Kiedy twój umysł wyróżnia się na tle całego pokolenia — mówił — musisz się poświęcić. Jesteś to winna…

— Inni członkowie komisji uznali ten pomysł za znakomity. Byli nim podekscytowani.

— Kogo obchodzi, co oni myślą. — Zrobił minę, jakby wyczuł coś obrzydliwego. — To idioci. — Próbował ją rozśmieszyć, ale Cass nie chciała się w to bawić.

— Będę opiekowała się noworodkiem i jednocześnie próbowała napisać pracę. — Starała się zachować spokój w głosie. — Nawet z tematem, który sama wybrałam, nie jestem pewna, czy dam radę zrobić obie te rzeczy naraz.

Robby sięgnął po colę.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Cassandro? Planujesz mieć gromadkę dzieci, dziergać swetry i robić dżemy? — Jedna z zarośniętych brwi zawisła na jego czole.

Pomyślała o domu Robby’ego, jego cichych pokojach i zakurzonych stosach książek i gazet. O fotografiach wiszących na ścianach, jego zmarłej żony i dorosłych synów.

— Nie każdy chce spędzić życie w samotności z książkami i komputerem…

— To prawda. Ale ty chcesz. Przynajmniej chciałaś, kiedy cię poznałem.

Miał rację. Kiedy miała dwadzieścia lat, chciała być taka jak on, poświęcić swoje życie wielkim ideom, napisać ważną, przełomową książkę. Ale to było, zanim poznała Amara. Zanim zaszła w ciążę.

— Od tamtej pory wiele się zmieniło. Teraz mam rodzinę.

— To jest coś większego. Mówię o tworzeniu dzieła, które przeżyje nas wszystkich.

— Pozwól mi zacząć od tematu, który wybrałam…

— To nie wystarczy. Nie dla ciebie.

Coraz bardziej dokuczała jej zgaga.

— Słyszysz siebie? Chcesz, żebym napisała książkę, której sam nie możesz napisać. — Od blisko dwudziestu lat pracował nad kontynuacją Kontrfaktyczności.

— To nieprawda. — Przycisnął kciukiem czerwoną teczkę. — Właściwie jest zupełnie odwrotnie…

— Dlaczego sam nie możesz jej skończyć? — Teraz jej przełyk płonął. Przycisnęła dłoń do mostka. — Czego się tak boisz?

Nastąpiła cisza. Za oknem kołysały się cedry.

— Boję się niepowodzenia — odpowiedział w końcu. — Tak jak ty.

Zamrugała oczami.

— Nie boję się porażki. — Znów pomyślała o bezruchu w jego domu, o cichych pokojach. — Boję się skończyć tak jak ty.

Na jego policzkach pojawił się rumieniec. Potem oderwał od niej spojrzenie, odwrócił twarz, którą tak dobrze znała… ciężkie powieki, inteligentne oczy, wydatny podbródek… tworzyły jego smutne oblicze.

Obrócił fotel, żeby wrzucić puszkę coli do kosza na recykling, a kiedy znowu spojrzał na nią, uśmiechnął się sztucznie.

— Miałem nadzieję, że będziemy pracować razem jeszcze przez wiele lat. Ale jeśli tego nie chcesz, uszanuję twój wybór. Sięgnął po książkę z jednego ze stosów na biurku i otworzył ją. — Życzę ci najlepszego, Cass.

Tego ranka miała dużo czasu na przemyślenia, ale starała się o tym nie myśleć. To było dość łatwe od urodzenia Lei, kiedy jej szybki i lotny mózg zamienił się w coś zupełnie innego, coś rozmokłego i zwiotczałego. Czasami w środku nocy, z wyjątkiem chwil, kiedy karmi Leę, jej głowa oczyszcza się, i wtedy postanawia zadzwonić do Robby’ego, jak najszybciej, gdy tylko wzejdzie słońce. Ale nigdy tego nie robi.

Otwiera wyściełaną kopertę i czuje zapach tytoniu, atramentu do drukarek i starych futryn okiennych, wonie gabinetu Robby’ego i wyciąga czerwoną teczkę ze swoim nazwiskiem. Wewnątrz znajduje starą pracę semestralną, którą napisała na pierwszym roku, na zajęciach prowadzonych przez niego: Problem możliwości w metafizyce Leibniza.

Przesuwa kciukiem po znajomym piśmie Robby’ego na marginesie. Czyta jego akademickie komentarze. Czy rozważałaś odwrotny argument? Patrz strona 24. Innym razem stanowczy: Tak, tak. Nie zatrzymuj się teraz… kontynuuj ten tok myślenia do samego końca, a czasami gderliwy: nudzę się. Na stronie ósmej znajduje się pomarszczony znak wodny, tam, gdzie postawił puszkę coli.

Chociaż zapomniała o szczegółach pracy, pamięta, co Robby napisał na ostatniej stronie pod oceną. Oczekuję od ciebie wielkich rzeczy, Cassandro. W pewnym sensie ten komentarz odmienił jej życie. Zmieniła kierunek na filozofię, została asystentką badawczą Robby’ego, a na ostatnim roku złożyła podanie o przyjęcie na studia doktoranckie.

Wtedy coś zauważyła: na stronie czternastej Robby napisał coś, czego nie pamięta. Niebieskim atramentem, nie czarnym, bardziej nieczytelnym pismem.

Cassandro, jak głupi zdenerwowałem się dzisiaj na ciebie, ale nie słuchałaś. Czy teraz posłuchasz?

Resztę musiał napisać na stronie piętnastej. Ale nie ma strony piętnastej. Cass wertuje pracę, przewraca kopertę, ale niczego nie znajduje.

Miś wstaje, aby się otrzepać, a powietrze natychmiast wypełnia się kępkami czarnej sierści. Pies patrzy na Cass wyczekująco.

Mogłaby zadzwonić do Robby’ego i zapytać go o tę uwagę. Powinna do niego zadzwonić. Zadzwoni.

Podniósłszy telefon, wybiera numer do jego biura. Po dziesiątym sygnale rozłącza się i dzwoni do biura zakładu. Odbiera jedna z sekretarek, a Cass pyta, czy Robby już przyszedł do pracy.

W tle słyszy głosy i dudnienie kserokopiarki.

— Mówi pani… Robby?

— Profesor Kells. Jest w pobliżu?

— Mogę zapytać, kto dzwoni?

— Cass Stuart. Robby jest moim promotorem. Albo był…

— Wziął wolne. Przykro mi, tyle tylko wiem.

— Od kiedy?

— Zdaje się, że pod koniec semestru letniego. Czy połączyć panią z kimś innym?

Cass rezygnuje i rozłącza się.

Nie jest pewna, co ma myśleć. Podnosi swoją starą pracę, po czym ją odkłada. Ona i Robby pokłócili się pod koniec semestru letniego. Powinna była zadzwonić wcześniej. Wstydzi się. Nie był w dobrej formie, kiedy ostatni raz go widziała. Prawdopodobnie pogorszyło mu się.

Elektroniczna niania ożywa. Cass wstaje, czuje mrowienie w piersiach. Podchodzi do Lei, gotowa podnieść ją i poczuć jej ciężar w ramionach, przycisnąć nos do jej ciepłej główki i poczuć zapach mydła. Teraz pragnie usiąść w bujanym fotelu, ofiarować jej swoje obolałe piersi i pozwolić, by jej umysł zmętniał i zdrętwiał.

Rozdział czwarty

Ginny podnosi głowę znad biurka i rozciera policzek w miejscu, gdzie opierała się o papiery. Jej pager grzechocze o metalowe pudełko. Przez okno wpada szare światło.

Chwyta pager i odczytuje numer; wstaje, a dyktafon, o którym zapomniała, spada z jej kolan na podłogę. Przez minutę pomieszczenie wiruje. Ginny chwyta się boków biurka, czekając, aż pokój przestanie się kołysać. Popija z na wpół pustej puszki napój Mountain Dew, ciepły i bez smaku. Pociera twarz dłońmi, energicznie, trzy razy, przypina pager do paska i zanurza się we fluorescencyjnym świetle korytarza.

Mruży oczy, kaszle i kieruje się w stronę windy, a następnie do kiosku z kawą na trzecim piętrze. Kiedy jest już na miejscu, staje w kolejce, wdychając aromat ziarnistej kawy. Zamyka na chwilę oczy. Czuje, że mogłaby zaraz zasnąć, tu, w kolejce, na stojąco. Myśli o Edith. O jej piegach na nosie.

— Następny! — woła mężczyzna za ladą.

Ginny podaje swój identyfikator, żeby zapłacić. Jej stażysta, Seth Harper, wychodzi zza rogu, machając rękami. Ignoruje go. Patrzy, jak kobieta za kontuarem napełnia papierowy kubek Stumptown House Blend. Wtedy doktor Harper pojawia się przed nią, mówiąc szybko o pacjentce, która „szaleje” na chirurgii. Jego kwadratowa, gładko ogolona twarz jest różowa i ożywiona. Gestykuluje.

Ginny bierze kawę i podnosi pojemnik z mlekiem. Wlewa trochę do kubka.

— Zmieniły się jej wyniki?

— Nie…

— Więc wezwij psychiatrę.

— Mówi, że z nikim nie będzie rozmawiać, tylko z tobą. Rzuca przedmiotami. — Harper trzepocze powiekami. — Jedzeniem, nawet basenem. Był pusty, ale jednak…

— Doktorze, jesteś psychiatrą? — Ginny wrzuca cztery słodziki do kawy.

— Nie…

— Czy ja jestem psychiatrą?

Harper wsuwa ręce do kieszeni.

— Nie.

— Jesteś chirurgiem. Tniesz ludzi i naprawiasz ich w środku. Nie zajmujesz się ludzkimi emocjami. Ja też nie.

Ginny popija łyk zbyt gorącej kawy. Dzwoni jej telefon, a ona spogląda na niego, mrużąc oczy. Cholera, podczas operacji naruszono jej pęcherzyk żółciowy.

— Jaka jest liczba białych krwinek u profesora Kellsa i poziom mleczanu?

— Jeszcze nie sprawdziłem. Zajmowałem się tą panią…

— Będzie tak. Idę w tę stronę. — Wskazuje korytarz. — A ty idziesz tam. — Wskazuje w innym kierunku. — Idę na spotkanie, na którym muszę wyjaśnić zarządzającemu ryzykiem, dlaczego Ashmina Mehta zmarła na stole operacyjnym, a ty zadzwonisz po konsultanta z psychiatrii. Potem odbierzesz wyniki profesora Kellsa. — Sprawdza godzinę… jej spotkanie miało się rozpocząć pięć minut temu. Wypija duży łyk kawy, parząc sobie gardło. Odchodzi pośpiesznie korytarzem.

Mark woła z okna samochodu:

— Spóźnimy się! — Peter i Noe przybiegają.

— Livi też trzeba podwieźć — mówi Peter, a Mark macha do niej, aby wsiadła do samochodu.

Dwaj chłopcy siadają z tyłu i zapinają pasy bezpieczeństwa, gdy Livi wkłada futerał z instrumentem do bagażnika. Ale zamiast usiąść z przodu obok Marka, wspina się przez Petera i siada między chłopcami.

Krople deszczu uderzają o przednią szybę, gdy Mark uruchamia samochód.

— Livi mieszka obok mnie — mówi Peter. — Jej mama nie mogła dzisiaj prowadzić. — Livi nie dodaje niczego do tego wstępu. Zamek błyskawiczny jej bluzy jest podciągnięty pod samą szyję, co wygląda, jakby było jej niewygodnie. Dziewczyna szepcze coś do Noego, a on się uśmiecha.

Mijają Human Bean, kawiarnię Local Roasters i kolejną Creative Cup, potem galerię. Spółdzielnię spożywczą Natural Grains i szkółkę ogrodniczą Flower Pot. Są spóźnieni o dwie lub trzy minuty. Jeśli dotrą do szkoły później niż o 8:10, będzie musiał odprowadzić dzieci do sekretariatu, aby je wpisać, a nie po prostu wysadzić, a to oznacza, że dojedzie do pracy tylko kilku minut przed prezentacją.

Jeep porusza się żółwim tempem, gdy dociera do strefy szkolnej; ograniczenie do trzydziestu kilometrów na godzinę. Mark zajmuje swoje miejsce za kolejką priusów i subaru. Posuwają się centymetr po centymetrze. Po obu stronach podwójnych drzwi frontowych stoją rowery biegowe, rowery na pedały i nisko zawieszone, poziome rowery. Przyczepki i rozbudowane wózki do pchania. Nad drzwiami afisz obwieszcza: STREFA WOLNA OD ORZESZKÓW ZIEMNYCH; inny zachęca: NAUCZ SIĘ KOCHAĆ UCZYĆ. Tuż za szkołą wznosi się góra, mglista zieleń; jej ośnieżony, rozszczepiony wierzchołek wbija się w szare niebo.

Twarz kobiety zdradza zdenerwowanie.

— Ty też nie dostałeś.

— Co?

— Esemesa, że nie ma szkoły. Najwyraźniej nie byliśmy jedynymi. — Wskazuje za siebie. Jej syn stoi na chodniku z kilkoma innymi chłopcami z piątej klasy, a ich plecaki tworzą brązowo-czarną stertę.

— Jak to rozumiesz, że nie ma szkoły?

— Znaleźli pleśń lub coś w tym rodzaju. — Wyciąga telefon i czyta na głos. — „Drodzy rodzice, zajęcia w Szkole Podstawowej im. Nielsa Bohra zostają dzisiaj odwołane, tj. w poniedziałek, trzeciego października, z powodu odkrycia toksycznej pleśni w czytelni. Szkoła pozostanie zamknięta do czasu zakończenia odpowiednich procedur zaradczych. Przepraszamy za wszelkie niedogodności, jakie mogą z tego wyniknąć. Jak zawsze zdrowie i bezpieczeństwo waszych dzieci jest naszym głównym priorytetem. Z poważaniem, Jennifer T. Sloan, dyrektor”.

— Szkołę odwołali? — pyta Noe z tylnego siedzenia. On i Peter jednocześnie syczą słowo tak, a Noe rzuca piłkę do Petera ponad Livi.

Mark marszczy brwi. Matka Petera pracuje godzinę drogi stąd, a jego ojciec często wyjeżdża. Nie ma pojęcia, jak skontaktować się z rodzicami Livi. Co on ma zrobić z tymi dziećmi?

Ginny, odpiąwszy telefon i pager od paska, kładzie je na stole konferencyjnym. Siada naprzeciwko dwóch dyrektorów i rady szpitala. Nad głową brzęczą jarzeniówki.

— Jeśli nie mają państwo nic przeciwko, od razu zabieramy się do rzeczy. — Prawnik włącza rejestrator dźwięku. — Jesteśmy tu dzisiaj, aby przedyskutować śmierć Ashminy Mehty pierwszego września 2016 roku. — Czyta z akt przed sobą i podsumowuje monotonnym głosem okoliczności, które doprowadziły panią Mehtę na SOR, szczegóły jej przypadku i rodzaj komplikacji, które spowodowały jej śmierć.

— Musimy usłyszeć pani relację z tego, co wydarzyło się podczas operacji.

— Pani Mehta była pod moją opieką od dziesięciu miesięcy. W grudniu z powodzeniem usunęłam jej guza z jelita grubego, a kiedy w sierpniu pojawiła się na SOR-ze z podejrzeniem nawrotu, rozważyliśmy za i przeciw drugiej operacji. Problem stanowiło jej serce. Po omówieniu zagrożeń pacjentka postanowiła poddać się zabiegowi. Zleciłam badania kardiologiczne, a wyniki wykazały jedynie niewielki dowód na przebyty zawał mięśnia sercowego. Reszta wyników mieściła się w dopuszczalnych granicach…

— Czy zleciła pani cewnikowanie serca? — pyta jeden z dyrektorów.

— Diagnostyka tego nie uzasadniała. Znalazła się na SOR-ze z widoczną niedrożnością jelit, krwawieniem, a czas był najważniejszy.

Dzwoni telefon Ginny. Widząc na ekranie imię męża, Marka, wycisza go.

— W którym momencie operacji jej serce się zatrzymało? — pyta prawnik.

— Zakończyłam resekcję. Miałam pewność co do marginesu chirurgicznego. Wszystko dobrze się układało, zważywszy na całą sytuację. Byłam prawie gotowa, aby zamknąć powięź. Wtedy zaczęła spadać saturacja i ciśnienie. Doktor Lee podał presory i bolus płynów, ale pacjentka już wpadała w migotanie komór. — Ginny milknie, a w głowie słyszy przenikliwy alarm respiratora i czuje wstrząs ciała Ashminy pod łyżkami defibrylatora. — Pomimo właściwego protokołu ACLS i wysiłków resuscytacyjnych nie byliśmy w stanie przywrócić jej do życia.

— Czy uważa pani — odzywa się drugi dyrektor — że operacja ratunkowa była zbyt agresywnym wyborem, biorąc pod uwagę stan serca pacjentki?

Jej telefon znów brzęczy. Kolejne połączenie od Marka; wycisza go i odkłada aparat na kolana.

— Gdyby nie krwawiła, moglibyśmy poczekać na dokładniejsze badania serca. Ale biorąc pod uwagę wszystkie zmienne, poddanie pacjentki operacji było jedyną realną opcją.

— Czy pani osobista relacja z pacjentką mogła wpłynąć na pani osąd? Rozumiem, że była pani sąsiadką.

Ginny jest zaskoczona tym pytaniem.

— Podjęłabym taką samą decyzję w przypadku osoby nieznajomej.

Prawnik kiwa głową w stronę obu dyrektorów.

— Myślę, że to wszystko, czego potrzebujemy. — Wyłącza rejestrator dźwięku.

— To wszystko?

— Chyba że jest coś jeszcze, co chciałaby pani dodać. — Jego palec unosi się nad przyciskiem rejestratora.

Ginny chce powiedzieć, że żałuje, że nie stało się inaczej. Ashmina była uparta i wymagająca i często nie przestrzegała instrukcji medycznych Ginny. Lubiła ją. Znały się od lat, były sąsiadkami, ale zbliżyły się do siebie dopiero wtedy, gdy Ginny została jej lekarzem. Chce powiedzieć, że próbowała uratować przyjaciółkę i poniosła porażkę. Ale zamiast tego mówi:

— Zrobiłam, co w mojej mocy. Ale tej nocy to nie wystarczyło. — Przypina telefon i pager do paska i wstaje. — Jeżeli to wszystko, to mam zaraz pęcherzyk żółciowy.

Dziesięć minut po rozpoczęciu zabiegu dyżurująca pielęgniarka zagląda do sali operacyjnej.

— Pani doktor, pani telefon wciąż dzwoni.

— Jeśli to konsultant chorób zakaźnych, powiedz jej, że oddzwonię w porze lunchu.

Ginny wsuwa mały palec w nacięcie, które właśnie wykonała pod pępkiem pacjenta. Jej główny rezydent, doktor Dawson, umieszcza trokar i zaczyna go zaszywać.

Pielęgniarka wraca z telefonem Ginny.

— To pani mąż. Mam odebrać?

— Cholera. — Nie zadzwoniła do Marka. — Powiedz mu, że wykonuję teraz operację. — Wyciąga rękę do doktora Dawsona. — Laparoskop.

Pielęgniarka odbiera telefon i słucha przez kilka minut. Wygląda na zakłopotaną.

— Podsuń telefon — mówi Ginny, i pielęgniarka przysuwa telefon na kilka centymetrów do jej ucha. — Mark, to ja. Operuję. Co się dzieje?

Mark mówi szybko:

— Szkoła została odwołana… akurat dziś.

— Tak…

— Mam dzisiaj prezentację. To moja wielka szansa…

— Dobrze. Pamiętam.

— I mam samochód pełen dzieci, z którymi nie mam co zrobić.

— Dzieci? — Ustawia laparoskop i sprawdza kąty. — Mamy jedno dziecko.

— Mam Petera. I jego sąsiadkę…

— Mark — Ginny przerywa. — Powiedz mi, czego potrzebujesz.

— Żeby ktoś zajął się dziećmi.

— Nie mamy opiekunki, do której możesz zadzwonić? A co z panią Bloom z domu obok?

— Pani Bloom przeprowadziła się do Kalifornii cztery miesiące temu. Wiesz przecież.

— Dobrze. Hm…

— Możesz spotkać się ze mną na kampusie? — W jego głosie słychać desperację. Jasne jest, że już wie, jaka będzie jej odpowiedź.

— Jestem w trakcie operacji pęcherzyka żółciowego. Nie skończę przez co najmniej kolejną godzinę.

Mark milczy na drugim końcu linii.

— Przepraszam, Mark. — Doktor Dawson czeka, aby umieścić trokary. — Muszę się rozłączyć. Zadzwonię do ciebie, kiedy skończę. — Daje znak, aby pielęgniarka zabrała telefon, i wkłada kleszcze do bocznego portu, po czym chwyta wierzchołek pęcherzyka żółciowego i unosi go.

Mark rzuca telefon na fotel pasażera i manewruje jeepem wokół dwóch minivanów. Nie było sensu dzwonić do Ginny. Czuje przypływ irytacji po tych wszystkich razach, kiedy musiał radzić sobie sam z podobnymi sytuacjami.

— Livi, kto jest teraz u ciebie w domu? — pyta.

— U mnie w domu?

— Tak, u ciebie. — Stuka kciukiem w kierownicę.

— Nikt.

— Twojej mamy nie ma?

— Co jest nie tak z tą pleśnią? — wtrąca Peter.

— To nie to samo co ser pleśniowy — odpowiada Mark. — Livi? A twoja mama?

— Jest w Portland.

Mark bierze głęboki wdech.

— Jaki to rodzaj pleśni?

— Peter, nie wiem. Chyba taki, od którego możesz się rozchorować.

— A co z twoim tatą, Livi?

— On tu nie mieszka.

— Dokąd jedziemy? — pyta Noe. Mark automatycznie skręca w kierunku kampusu.

— Nie mieszka w Clearing? — Mark pyta Livi. Te pytania są bezsensowne.

— Nie wiem, gdzie mieszka.

— Nigdy nie widziałem żadnej pleśni w czytelni — stwierdza Peter.

— Chyba zabiorę waszą trójkę do siebie do pracy. — Mark zastanawia się przez chwilę, kciukiem wybijając na kierownicy szaleńcze tempo. — Będziecie musieli siedzieć w moim biurze i czekać.

— W pana biurze? — Livi marszczy brwi.

Noe znowu trzyma piłkę.

— Czy zamiast tego nie możemy iść do stołówki na kampusie?

Mark przypomina sobie, jak Livi obejmowała Noego w talii. Pojawi się w pracy z trojgiem nastolatków, co będzie dość niezręczne, ale za to będzie miał tych dwoje na oku.

— Muszę mieć was na oku. Poza tym — dodaje radośnie — wygłaszam przemówienie, które was zainteresuje. Możecie usiąść z tyłu.

— Jakie przemówienie? — Livi jest sceptyczna.

— Chodzi o… — Powstrzymuje się przed powiedzeniem „Przewidywania na podstawie niemigrujących ruchów oregońskiej żaby plamistej”. — Chodzi o to, jak zwierzęta reagują na zmiany geotermalne w ziemi i mogą przewidzieć kataklizm, taki jak wybuch wulkanu…

W lusterku wstecznym widzi, że tylko Noe słucha. Livi wyciągnęła książkę biblioteczną z plecaka. Peter, przygnębiony, kopie w tył fotela pasażera.

Krople deszczu znaczą przednią szybę; Mark włącza wycieraczki. Uszła z niego złość na Ginny. Już się nie gniewa, za to czuje się mały i samotny. To uczucie nie jest nowe; jest tak znajome jak zużyta kierownica jeepa w jego rękach.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki