Co nas karmi - Agnieszka Krzyżanowska - ebook

Co nas karmi ebook

Agnieszka Krzyżanowska

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To nie jest książka, w której znajdziesz receptę na to, jak być spełnionym i ciągle szczęśliwym, a także jak szybko pozbyć się tęsknoty za tym, co już odeszło. Zamiast tego dowiesz się, jak przeżywać życie w pełni oraz szanować nieubłagalne zasady nim rządzące.

Codziennie koncentrujemy się na tym, aby mieć coraz więcej, a nasze wszelkie niepowodzenia oznaczają, że jesteśmy przegrani, niewystarczający, za mało się staramy. W rzeczywistości, w której trzeba ciągle być zadowolonym i odhaczać kolejne pozycje na liście „to do”,  nie ma przestrzeni na przyznanie się do smutku czy bezradności.

Tymczasem przez całe życie mierzymy się z poczuciem straty – bliskiej osoby, domu, miłości, bezpieczeństwa, pracy, możliwości. Agnieszka Krzyżanowska pokazuje na swoim przykładzie, jak po wydarzeniach, które czasami wydają się nam prywatnymi końcami świata, na nowo poznać i odnaleźć siebie – powoli, godzina po godzinie, dzień po dniu.

Dla autorki trudne chwile to okazja do zatrzymania się, nauki uważności, aby zacząć dostrzegać to, co jest dla nas naprawdę istotne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 212

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Au­torka: Agnieszka Krzy­ża­now­ska
Re­dak­cja: Jo­anna Ku­ła­kow­ska-Lis
Ko­rekta: Zu­zanna Wie­rus
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Stu­dio &Vi­sual
Pro­jekt gra­ficzny ma­kiety i skład: Iza­bela Kruź­lak
Zdję­cia na okładce: Ka­ro­lina Pa­cek (zdję­cie bio au­torki)
Zdję­cia: Agnieszka Krzy­ża­now­ska
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agnieszka Kna­pek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agnieszka Gó­recka
© Co­py­ri­ght by Agnieszka Krzy­ża­now­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej książki nie może być po­wie­lana lub prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­menty tek­stu.
Biel­sko-Biała 2023
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­pora 25 43-382 Biel­sko-Biała tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8317-234-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Jo.

K. i M., je­ste­ście bar­dzo dzielni

.
.

Mo­żesz po­znać na­zwy ptaka we wszyst­kich ję­zy­kach świata, ale kiedy już się ich na­uczysz, nie bę­dziesz miał o nim bla­dego po­ję­cia. Bę­dziesz tylko wie­dział, że lu­dzie w róż­nych miej­scach świata tak go na­zy­wają. Więc po­pa­trzmy so­bie na ptaszka i zo­baczmy, co robi, bo to się wła­śnie li­czy[1].

.

Pa­jąki i ba­bie lato

Nie ma dwóch ta­kich sa­mych wzo­rów sieci tka­nych przez pa­jąki. Na­wet je­śli wy­glą­dają bar­dzo po­dob­nie, różni je spo­sób tka­nia i łą­cze­nia ni­tek, inne też jest wy­koń­cze­nie każ­dej z nich. Cie­niu­sień­kie nitki, na­zy­wane ba­bim la­tem, nie są ni­czym in­nym jak pa­ję­czą przę­dzą, snutą przez mło­dziut­kie pa­jąki, po­ry­waną po­tem ra­zem z nimi przez wiatr.

Pa­ję­cze nici, cień­sze niż nasz włos, są moc­niej­sze, niż mo­głoby się wy­da­wać, a jed­nak wiatr za­biera je ra­zem z ich twór­cami, prze­no­sząc ki­lo­me­try da­lej, za­wie­sza­jąc po­tem nie tylko na tra­wach i drze­wach, ale też na wszyst­kim, co po­ja­wia się na ich dro­dze. Pa­trzę na tę fru­wa­jącą w po­wie­trzu lek­kość, która na­gle za­trzy­muje się na moim swe­trze. Staję w za­dzi­wie­niu nad ota­cza­ją­cym mnie ko­smo­sem i tym, jak nie­wiele o nim wiem. Ja­kie to nie­zwy­kłe – świat, któ­rego je­ste­śmy czę­ścią i od­by­wa­jąca się obok nas praca ma­łych istot, nie­świa­do­mie, co roku, cier­pli­wie tka­ją­cych coś, co dla nas jest pra­wie nie­wi­doczne.

Ba­bie lato. Za­bie­ram la­bra­dora w ko­lo­rze cze­ko­lady na spa­cer, pa­trzę, jak grze­bie na łące w kre­cich i my­sich no­rach. Kiedy przy­biega do mnie, ścią­gam de­li­kat­nie z jego głowy cie­niut­kie nitki. Może pa­ję­cze? A może to nici ży­cia, do­piero co utkane? Albo wła­śnie zgu­bione, już sta­jące się prze­szło­ścią? Zo­sta­wiam je so­bie na pal­cach. Na świe­cie jest tyle zdu­mie­wa­ją­cego piękna.

Kilka my­śli na ko­niec lata

Jest po­łowa wrze­śnia, sie­dzę przy swoim biurku w po­koju z wi­do­kiem na drzewa, któ­rych ko­lory zmie­niają się po­woli – in­ten­sywną zie­leń za­stę­puje blade złoto, gę­stość ko­rony prze­rze­dza się z każ­dym po­dmu­chem wia­tru. Czuć, że lato już się od­wraca, to, co miało doj­rzeć, doj­rzało, czas po­woli na zbiory i za­pasy, czas na ru­mieńce od pierw­szego chłodu, czas na swe­try i cie­płe, roz­grze­wa­jące nas od środka je­dze­nie. Je­sień pięk­nie przy­pro­wa­dza nas do domu. I nie­ocze­ki­wa­nie przy­po­mina o prze­mi­ja­niu.

Ukła­dam w gło­wie strony tej książki, roz­kła­dam kartki z no­tat­kami, po­tem za­pi­suję ko­lejne aka­pity, za­sko­czona, jak dużo nam się wszyst­kim wy­da­rzyło przez te ostat­nie dwa lata. Ile się zmie­niło w na­szych wła­snych mi­kro­świa­tach, na ile nie­pew­ność stała się pewną stałą na­szej co­dzien­no­ści. Przez długi czas mo­gli­śmy na swój spo­sób być i żyć w kul­tu­ro­wym, po­kry­tym błysz­czącą fa­sadą sta­nie wy­par­cia – to, co złe, miało nas nie do­ty­czyć i działo się za­wsze gdzieś in­dziej. Upły­wa­jący czas, kry­zysy małe i duże, straty, gwał­tow­ność zmian. Tym­cza­sem rze­czy­wi­stość jest inna i na­piera na nas, za­sko­czo­nych, ze sporą siłą.

Roz­myły się wspól­noty i wła­śnie za­czy­namy do­strze­gać, jak były ważne. Obok trwa wojna, przy­spie­szają zmiany kli­matu, top­nieją lo­dowce, płoną lasy. W ciągu ostat­nich dwóch lat naj­bo­gatsi tego świata, sta­no­wiący dwa pro­cent ludz­ko­ści, po­mno­żyli swój ma­ją­tek dwu­krot­nie, a cała reszta miesz­kań­ców ziemi zmniej­szyła swój stan po­sia­da­nia. Roz­je­chały się nam plany, zmie­niły ma­rze­nia, na­gle umarli lu­dzie, a prze­cież mie­li­śmy je­chać z nimi na wa­ka­cje. I je­ste­śmy co­raz bar­dziej sa­motni – tak mó­wią twarde sta­ty­styki. Chcemy ja­koś to prze­żyć i uło­żyć, ten na­gle zmie­niony świat i ży­cie, które nas za­sko­czyło swoją in­ten­syw­no­ścią, a do tego po­trzebne jest mi­ni­malne po­czu­cie spraw­czo­ści i sensu. I po­zwo­le­nie so­bie na smu­tek, od któ­rego przez ostat­nich kil­ka­dzie­siąt lat na­sza kul­tura upar­cie i kon­se­kwent­nie ucieka.

Całe to tsu­nami zdu­mie­wa­ją­cych wy­da­rzeń po­ka­zało nam – w wy­mia­rze ziem­skiej wio­ski i na­szych wła­snych mi­kro­świa­tów, jak bar­dzo nie­prze­wi­dy­walny jest sys­tem, w któ­rym ży­jemy. Jak bar­dzo za­po­mnie­li­śmy, jak nie­prze­wi­dy­walne jest ży­cie. Jak, mimo na­szych pla­nów, chęci, afir­ma­cji i wiary (jak­kol­wiek de­fi­nio­wa­nej), do­tych­cza­sowy, znany i w miarę wy­godny po­rzą­dek może się zmie­nić w ciągu kilku chwil. I wszystko to dzieje się wła­śnie tu­taj, nie gdzie in­dziej – skra­ca­jąc od­dech i za­bie­ra­jąc po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Ła­two czuć spo­kój, kiedy wszystko się układa. Ła­two wtedy świa­do­mie pić her­batę, do­ce­niać jej smak, prak­ty­ko­wać wdzięcz­ność, re­gu­lar­nie me­dy­to­wać, stać na ma­cie do jogi. Ła­two być uważ­nym, ma­jąc przy­wi­leje, kiedy wszyst­kie pod­sta­wowe po­trzeby są za­spo­ko­jone. Pro­ściej i przy­jem­niej układa się wtedy co­dzien­ność, pro­ściej się żyje, pro­ściej się też pi­sze. Tym­cza­sem dzi­siaj świat, tu i te­raz, jest zu­peł­nie inny i bar­dzo da­leki od spo­koju. Mój rów­nież.

Książka ta pi­sana jest też z per­spek­tywy wła­snej, mocno oso­bi­stej, choć za­ra­zem uni­wer­sal­nej i przy­na­leż­nej ży­ciu – z per­spek­tywy do­świad­cze­nia straty naj­bliż­szej osoby. Z per­spek­tywy kry­zysu w każ­dym ob­sza­rze ży­cia i re­de­fi­ni­cji każ­dej z ról, w któ­rej by­łam. A w za­sa­dzie w ja­kiś spo­sób cią­gle je­stem. Choć upły­nął już – może do­piero – rok, da­lej nie bar­dzo wiem, jak ka­te­go­ry­zo­wać czas w ta­kim wy­mia­rze. Jak się w nim umie­ścić? Choć bar­dzo by­śmy tego chcieli, ży­cio­wych pęk­nięć i śla­dów po nich nie od­mie­rza się jed­nost­kami go­dzin i dni, które cu­dow­nie spra­wiają, że bli­zny po tych stra­tach stają się z dnia na dzień płyt­sze. Ra­czej uczymy się z nimi żyć, być bar­dziej uważni.

Kiedy do­świad­cza­łam swo­jego wła­snego końca świata, nie zwra­ca­łam uwagi, jak sma­ko­wało co­kol­wiek, her­bata czy kawa, nie pa­mię­tam, czy pi­łam ją zimną, czy cie­płą (ale uży­wa­łam cią­gle tej sa­mej fi­li­żanki, co było ja­kąś formą szu­ka­nia schro­nie­nia). Ży­cie w tam­tym cza­sie od­by­wało się przede wszyst­kim w try­bie za­da­nio­wym i w try­bie pla­nów ogra­ni­czo­nych do dnia, cza­sem go­dzin. I to po­zwa­lało mi prze­trwać. Na jo­gową matę wcho­dzi­łam pra­wie co­dzien­nie, ale naj­czę­ściej po to, żeby po­le­żeć w po­zy­cji dziecka, trak­tu­jąc to miej­sce jak mi­ni­te­ry­to­rium (ale też ko­lejne schro­nie­nie), które uwal­niało mnie przez chwilę od tego wszyst­kiego na ze­wnątrz, co mnie prze­ra­żało, a było moim ży­ciem. Od któ­rego nie dało się uciec.

A jed­nak – zdu­mie­wa­jąco – na­wet wtedy, w naj­trud­niej­szym cza­sie, zda­rzały się mo­menty, że po­tra­fi­łam po­czuć w so­bie czy­ste ist­nie­nie i wdzięcz­ność za nie. Na­wet wtedy tra­fiały się chwile, w któ­rych przy­sta­wa­łam na dłu­żej, mru­ży­łam oczy od nad­miaru słońca i czu­łam spo­kój, a wszystko to działo się mię­dzy jedną falą smutku a drugą. Wtedy chyba naj­in­ten­syw­niej do­cie­rało do mnie, że na­wet prze­ży­wa­jąc swój pry­watny ko­niec świata, można się za­trzy­mać na uła­mek se­kundy i do­strzec, co dzieje się wo­kół nas. Że jest coś poza tym, ja­kaś prze­strzeń poza nami i na­szym cier­pie­niem, że na coś mamy wpływ, cho­ciażby na dłu­gość wła­snego od­de­chu, że udaje się za­uwa­żyć, jak wszystko błysz­czy w po­ran­nym słońcu. Mimo wszystko. Że ży­cie trwa, pul­suje, a świat cią­gle jest pe­łen dźwię­ków, ob­ra­zów i nie­ustan­nego stwa­rza­nia. Do­tarło do mnie, że nie mam żad­nego po­my­słu, jak so­bie po­móc. Mo­głam je­dy­nie za­trzy­mać się i mocno od­dy­chać. To zwy­czaj­nie po­ma­gało mi prze­trwać.

Nie wy­bie­ramy miej­sca uro­dze­nia i do­ra­sta­nia, ro­dzi­ców, kom­bi­na­cji ato­mów, ko­mó­rek i ge­nów, które skła­dają się na na­sze ciało. Nie wy­bie­ramy tego, co nam się przy­tra­fia, nie wy­bie­ramy ani roz­miaru szczę­ścia ani cier­pie­nia. Choć bar­dzo chcie­li­by­śmy omi­jać to ostat­nie. Jak­kol­wiek trudno nam to za­ak­cep­to­wać i po­go­dzić się z tym, smu­tek jest nie­od­łączną czę­ścią ży­cia. Bez niego na­sza eg­zy­sten­cja nie wy­daje się kom­pletna. Mo­żemy się obu­rzać, mo­żemy to wy­pie­rać, ale nie zmie­nia to faktu, że ra­dość jest re­wer­sem smutku. Ćwi­cze­nia z utraty po­dej­mu­jemy co­dzien­nie, całe ży­cie. Czy to nie­wielki za­kres spraw­czo­ści? Można uznać, że nie, aż do mo­mentu, gdy zdamy so­bie sprawę, że mamy wy­bór, co zro­bimy z tym, co nam po­zo­staje.

Dzień do­bry, świe­cie

Poza tym wszyst­kim, co dzieje się poza nami na ze­wnątrz, na co czę­sto nie mamy wpływu, co od­bę­dzie się tak czy siak, we­dług ja­kichś za­sad albo ich braku (co też jest pa­ra­dok­sal­nie ja­kąś za­sadą), można za­wsze wcze­śnie rano otwie­rać sze­roko oczy i nie brać za oczy­wi­ste wła­snego ist­nie­nia. Po­nie­waż gdzie­kol­wiek by­śmy się udali, nie da się uciec ani przed cza­sem, ani przed tym, co ży­cie nam przy­nosi. Co­kol­wiek by się wy­da­rzyło, jak bar­dzo by­śmy ucier­pieli, cykl na­ro­dzin i śmierci trwa da­lej, przy­pływy i od­pływy mi­jają się w nie­koń­czą­cym się ryt­mie, zie­mia po­ru­sza się, a z nią wszystko, co żywe.

To może być smutna wia­do­mość – jakby dla wszech­świata na­sze kry­zysy i smutki nie miały żad­nego zna­cze­nia. Ale można też spoj­rzeć ina­czej, z per­spek­tywy tego, co jest od nas więk­sze – sami je­ste­śmy czę­ścią tego pul­su­ją­cego ko­smosu i tak długo, jak od­dy­chamy, po­tra­fimy prze­trwać i od­ra­dzać się. Jak li­ście na drze­wach, które wi­dzę ze swo­jego po­koju. Jak mięta w do­niczce na ta­ra­sie, od­ra­sta­jąca każ­dej wio­sny od lat. Skądś przy­szli­śmy i gdzieś wę­dru­jemy. Je­ste­śmy, bo byli przed nami inni, od­cho­dząc, zo­sta­wimy po so­bie ko­goś, kto bę­dzie opo­wia­dał wła­sną hi­sto­rię, któ­rej by nie było, gdyby nie na­sze ist­nie­nie.

O świ­cie sze­le­sty i śpiewy pta­ków za oknami in­for­mują nas, że koń­czy się nocny od­po­czy­nek, a my roz­po­czy­namy dzień świa­do­mym, dłuż­szym hau­stem po­wie­trza wcią­ga­nego do płuc. Niebo staje się ja­sne, dźwięki i szum w mie­ście co­raz in­ten­syw­niej­sze. Ktoś gdzieś otwiera drzwi, po­tem okna swo­jej ka­wiarni. Włą­cza duży, sta­lowy eks­pres, który gło­śno mieli kawę dla go­ści, i czeka na nich, wy­rów­nu­jąc dło­nią białe ob­rusy na sto­li­kach. Ktoś się do ko­goś przy­tula. Ca­łuje na po­że­gna­nie. Gdzieś in­dziej ktoś de­cy­duje, że chce się do­wie­dzieć w końcu, kim jest, i po­rzuca wszystko, czym się do­tych­czas zaj­mo­wał. Ktoś wy­cho­dzi z domu i za­czyna nowe ży­cie, wresz­cie z mi­ło­ścią do sie­bie.

No­tatki ze szcze­liny

O pią­tej trzy­dzie­ści rano za­wsze jed­nak zwy­cięża ży­cie. Za oknem ptaki ze swoją co­dzienną, po­ranną hi­sto­rią. Bez­tro­ska lipca, in­ten­syw­ność sa­mo­lo­tów na nie­bie i au­to­strady bie­gną­cej na po­łu­dnie, do słońca i nad fa­lu­jącą wodę. Obok mo­jej twa­rzy od­dech psa go­to­wego do wy­ra­ża­nia ra­do­ści ist­nie­nia, jakby poza tą obecną chwilą ni­czego in­nego nie było.

Za­nu­rzam się więc w to ży­cie, wie­dząc, że dziś bę­dzie mi ła­twiej niż wczo­raj. Oswa­jam to, co nowe, tak trudne, cier­pli­wie, bez po­śpie­chu i wy­par­cia. Ina­czej utonę. Piję w ci­szy kawę, kroję jesz­cze cie­pły chleb, cze­kam, aż wstaną dzieci. Za­dzi­wia­jące, że ży­cie prze­cież trwa bez ustanku. Nie wiem, co mam z tym zro­bić.

.

Tyle że ży­cie jest nie­ustanną stratą. Po­myślmy tylko, ilu wspa­nia­łych lu­dzi spo­tka­li­śmy, na­wet tego nie za­uwa­ża­jąc, jak wiele pięk­nych rze­czy mi­jamy w dro­dze do domu, nie zwra­ca­jąc na nie uwagi. Za­wsze trzeba ja­kiejś spe­cy­ficz­nej oka­zji, szcze­gól­nego zda­rze­nia, ja­kiejś osoby, która za­trzyma nas i coś po­każe[2].

.

O czym za­tem jest ta książka?

O tym, co tu i te­raz. O tym, co da­lej. O tym, jak żyć, nie mimo wszystko, ale z tym wszyst­kim, co ży­ciem jest. O tym, jak nie prze­sta­wać się dzi­wić. O tym, jak zna­leźć (a w za­sa­dzie po­czuć) swoje świa­tło i od­na­leźć w so­bie cie­pło, które po­zwoli nam sa­mym się ogrzać, od­na­leźć ogień, który po­może prze­cho­dzić przez trudny czas. Ten czas na­szego ży­cia, w któ­rym po­ja­wiają się szcze­liny, dziury, straty i tę­sk­noty. W któ­rym po­ja­wiają się po­czu­cie nie­speł­nio­nych ocze­ki­wań, roz­cza­ro­wa­nia i za­sko­cze­nie, że na­sze ma­rze­nia ze­sta­rzały się, za­nim zdą­ży­li­śmy je speł­nić.

Nie wiem, czy kry­zysy są szansą, szu­ka­nie w nich na­tych­miast ja­snych stron nie­bez­piecz­nie zbliża tę re­to­rykę do po­pop­ty­mi­zmu spod ha­sła good vi­bes only a to kie­ruje w stronę wy­par­cia. Kiedy spada nam na głowę cały świat, pró­bu­jemy się ra­to­wać w ja­ki­kol­wiek spo­sób. Trudno wtedy ra­cjo­nal­nie i z me­ta­per­spek­tywy oce­niać za­sad­ność i sen­sow­ność tego, co nam się wła­śnie roz­sy­puje. Są straty, które ła­mią serce, ta­kie, które po­zba­wiają po­czu­cia sensu, są ta­kie, które po­zo­sta­wiają nas sa­mych na za­wsze. Fak­tem jest, że to, co nam się przy­tra­fia, co jest trudne, co cza­sem wy­daje się nie do znie­sie­nia, trans­for­muje nas. W ja­kim stop­niu – to za­leży nie tylko od nas sa­mych. Nie je­ste­śmy sa­mot­nymi wy­spami. Wiele za­leży od we­wnętrz­nych za­so­bów, w które je­ste­śmy wy­po­sa­żeni, wa­run­ków, w któ­rych ży­jemy, od przy­wi­le­jów, ja­kie po­sia­damy. Wiem o naj­trud­niej­szych stra­tach sporo, wiele lat temu po­że­gna­łam ro­dzi­ców, po­tem mia­sto, które do dziś jest mi naj­bliż­sze, za któ­rym cią­gle tę­sk­nię. Nie bar­dzo po­tra­fi­łam po­ra­dzić so­bie z gwał­tow­no­ścią zmian i na dłu­gie lata od­cię­łam się od sie­bie i ży­cia. Rok temu moje dzieci stra­ciły tatę, a ja ko­goś, kogo zna­łam dłu­żej niż ro­dzi­ców. Czy sta­łam się przez to sil­niej­sza? Nie znam od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Jak można to spraw­dzić? We­dług ja­kiej skali? Też nie wiem.

Nie wiem przede wszyst­kim, czy strata w ogóle czyni nas sil­niej­szymi. Tu też nie mam punktu od­nie­sie­nia i miary. Na pewno sta­jemy się bar­dziej uważni i bar­dziej przy­glą­damy się ży­ciu. Ten wy­ma­ga­jący czas za­ska­ku­jąco mocno zwraca nas ku so­bie. Może być jed­no­cze­śnie prze­strze­nią pełną co­dzien­nych za­trzy­mań, od­kry­wa­nia sie­bie na nowo, zdzi­wie­nia. Zdu­mie­nia nad fe­no­me­nem ży­cia i wła­snym ist­nie­niem. Na­gle po­ja­wia się świa­do­mość, jaki to piękny przy­wi­lej – żyć. Pa­ra­dok­sal­nie – przy­zna­nie się do tego i do­świad­cze­nie, że nic nie jest trwałe, że wszystko prze­mija, spra­wia, że za­czy­namy głę­boko do­ce­niać ży­cie ze wszyst­kim, co nam przy­nosi, przede wszyst­kim z tym, co jest w nim do­bre. Na­sze po­woli zdro­wie­jące „ja” nie staje się bar­dziej od­porne na straty – tych nie da się ni­gdy prze­wi­dzieć i nie można się na nie przy­go­to­wać. Jed­nak do­brze jest mieć świa­do­mość, iż ży­cie jest tak war­to­ściowe, że nie można utknąć na wieki w tym, co trudne, co stra­ci­li­śmy, co ode­szło. Warto mimo wszystko otwo­rzyć się na to, co cią­gle ist­nieje. Na to, że można na nowo za­uwa­żyć świa­tło i pójść w jego kie­runku. Czer­pa­nie stam­tąd nie wy­maga żad­nych su­per­mocy, hur­ra­op­ty­mi­zmu czy też wy­par­cia tego, co nie­wy­godne i trudne. Wręcz prze­ciw­nie: jest to bar­dziej umie­jęt­ność przy­ję­cia tego, co jest, ak­cep­ta­cji, uzna­nia, a po­tem, kiedy przyj­dzie czas, zo­sta­wie­nia za sobą. I pój­ścia w kie­runku ko­lej­nego dnia.

„Za­trzy­maj się i zo­bacz. Za­ak­cep­tuj, zmierz się z tym, puść wolno” – mówi fi­lo­zo­fia bud­dyj­ska, przy czym ak­cep­ta­cja nie ozna­cza apro­baty, to ra­czej krok w kie­runku mniej­szego cier­pie­nia. „I żyj naj­le­piej jak po­tra­fisz” – przy­po­mi­nam so­bie czę­sto, ma­jąc świa­do­mość ulot­no­ści wszyst­kiego. Fi­lo­zo­fia ta jest co­dzien­nym zdu­mie­niem i wraż­li­wo­ścią na nie­oczy­wi­stość zwy­kłych rze­czy. Jest po­stawą pełną wy­obraźni, którą można na­zwać od­ważną na­dzieją, wy­ra­ża­jącą się w cier­pli­wie po­wta­rza­nych py­ta­niach: Co te­raz? Co zro­bić z tym, co przy­szło? Co bę­dzie da­lej?

Zdu­mie­nie nad ży­ciem jest jedną z naj­pięk­niej­szych rze­czy, ja­kie mo­żemy so­bie dać. Na swój spo­sób to co­dzienna, świa­doma prak­tyka. Wy­ma­ga­jąca sku­pie­nia, trudna, bo ewo­lu­cja ukształ­to­wała nas (a ra­czej nasz sys­tem ner­wowy) tak, aby szyb­ciej re­je­stro­wał i kon­cen­tro­wał się na tym, co ne­ga­tywne, i to za­pa­mię­ty­wał. Po­stawa cią­głego zdu­mie­nia nad ży­ciem jest moż­liwa do osią­gnię­cia dla każ­dego, choć nasz sys­tem edu­ka­cji upar­cie po­mija na­ukę tego typu umie­jęt­no­ści. Wzorce za­cho­wań utrwa­lone w dzie­ciń­stwie uak­tyw­niają się bez na­szej świa­do­mo­ści cały czas, nie za­wsze nas wspie­ra­jąc, de­ter­mi­nu­jąc jed­nak re­ak­cje i spo­sób ra­dze­nia so­bie z tym, co przy­nosi wy­ma­ga­jąca co­dzien­ność. Umysł nie znosi nie­pew­no­ści, jest mocno au­to­ry­tarny i w sy­tu­acjach wy­zwa­nia naj­chęt­niej kre­śli naj­czar­niej­sze sce­na­riu­sze.

Nie­pew­ność jest nie­zmienną skła­dową na­szej eg­zy­sten­cji. Mamy wy­bór, co z tym zro­bimy. Je­śli tego nie za­ak­cep­tu­jemy, mo­żemy się rów­nież nie­ustan­nie za­mar­twiać. Mar­twie­nie się, pa­ra­dok­sal­nie, też jest spo­so­bem ra­dze­nia so­bie z ży­ciem. Daje nam, wy­da­wa­łoby się, po­czu­cie kon­troli nad przy­szłymi trud­nymi sy­tu­acjami – przy­naj­mniej czymś się zaj­mu­jemy, coś ro­bimy. Jest to ja­kiś spo­sób na men­talne przy­go­to­wa­nie się na to, co jesz­cze złego mo­głoby się wy­da­rzyć. Za­mar­twia­nie się, może też być w ja­kiś spo­sób pro­duk­tywne, je­śli pro­wa­dzi do dzia­ła­nia, ale naj­czę­ściej wcale ta­kie nie jest. Wy­daje nam się, że je­śli przy­go­tu­jemy się na moż­li­wie naj­gor­szy sce­na­riusz, nic nas nie za­sko­czy. Tylko że to wcale tak nie działa, nie da się przy­go­to­wać na nie­ocze­ki­wane zwroty ak­cji w ży­ciu. Cią­głe za­mar­twia­nie się nie daje ani tro­chę wię­cej kon­troli nad przy­szłymi wy­da­rze­niami, sku­tecz­nie za to po­zba­wia nas uważ­no­ści na to, co jest w ży­ciu do­bre i od­żyw­cze.

Do­dat­kowo jesz­cze, choć chcie­li­by­śmy trak­to­wać sie­bie jako nie­za­leżne jed­nostki, je­ste­śmy czę­ścią sys­temu i jego kul­tury. A ta ostat­nia wy­syła do nas, od naj­wcze­śniej­szych lat, sy­gnały i wzorce, jacy mamy być i jak osią­gnąć w ży­ciu suk­ces (jak­kol­wiek by go de­fi­nio­wać), jakby był on je­dy­nym sen­sem na­szej eg­zy­sten­cji. A prze­cież wcale nie jest. W kul­tu­rze tej, tak opre­syj­nej, zrzu­ca­ją­cej na nas cał­ko­witą od­po­wie­dzial­ność za ja­kość na­szego ży­cia, nie­ustan­nie kon­fron­tu­jemy się z in­nymi i spraw­dzamy, czy aby na pewno bie­gniemy w do­brym kie­runku. A kiedy nie do­trzy­mu­jemy tempa in­nym, bo za­trzy­mało nas ży­cie i jego wy­zwa­nia, sły­szymy, że na pewno damy so­bie radę, bo je­ste­śmy silni. Prze­cież tacy mamy być, za wszelką cenę.

Per­spek­tywa

Na moim biurku na pa­pie­ro­wym pu­dełku w chmury stoi ma­leńki po­sąg Buddy, który przy­po­mina mi, że każde cier­pie­nie bie­rze się z nie­za­spo­ko­jo­nego pra­gnie­nia, a więc wiele w tej kwe­stii za­leży ode mnie. Okrąg enso, który no­szę na przed­ra­mie­niu, naj­bar­dziej znany sym­bol bud­dy­zmu zen, jest mię­dzy in­nymi zna­kiem pu­stego i peł­nego jed­no­cze­śnie. Nad nim wy­ta­tu­owa­nych mam kilka ma­łych gwiaz­dek. Kiedy ży­cie mnie prze­ra­sta, kiedy cza­sem nie mogę za­snąć, in­tu­icyj­nie otwie­ram okno i roz­glą­dam się po noc­nym nie­bie. Roz­świe­tlona ciem­ność i nie­koń­cząca się per­spek­tywa mnie uspo­ka­jają i przy­no­szą ulgę, uwal­niają z przy­zwy­cza­jeń i na­wy­ków my­ślo­wych, po­zwa­lają zna­leźć spo­kój, mimo wszystko. Poza tym znane otwiera prze­strzeń na to, co nie musi być ro­zu­miane i na­tych­miast prze­twa­rzane przez umysł. Pa­ra­dok­sal­nie – to uspo­kaja.

.

Prze­strzeń nie za­wiera ani tre­ści, ani na­czy­nia na treść, a to po­wo­duje, że in­ter­pre­ta­cyjna na­tura umy­słu zwal­nia. Uwal­nia­jąc nas tym sa­mym od roz­wa­żań nad przy­czyną i skut­kiem, a rów­nież od py­ta­nia o sens cier­pie­nia[3].

.

Pi­sząc tę książkę, tra­fi­łam na ba­da­nia Chrisa Nie­bau­era, neu­rop­sy­cho­loga, który pro­po­nuje cie­kawe ćwi­cze­nie, po­zwa­la­jące skie­ro­wać umysł na miej­sca wy­my­ka­jące się zna­nym nam ka­te­go­riom i po­ję­ciom. Zwróć umysł na prze­strzeń mie­dzy swo­imi dłońmi, pi­sze Nie­bauer, albo na sie­bie i osobę przed tobą, za­uważ areał mię­dzy tymi dwoma punk­tami od­nie­sie­nia. Albo zwróć uwagę wła­śnie na nocne niebo i od­le­głość mię­dzy świe­cą­cymi punk­tami. W prze­strzeni jest coś, co po­wo­duje, że umysł spo­wal­nia, traci orien­ta­cję, bo nie po­trafi jej zro­zu­mieć.

Zimy duże i małe

W swo­jej pięk­nej książce Zi­mo­wa­nie Ka­the­rine May pi­sze, że kiedy za­czy­namy się szy­ko­wać do zimy, do­ciera do nas, że w ży­ciu prze­cho­dzimy ty­siące zim – du­żych i ma­łych. Coś nam się nie udaje, coś tra­cimy, coś nas prze­ra­sta, nad­cho­dzi smu­tek. Tra­cimy za­ufa­nie, wiarę we wła­sne moż­li­wo­ści, przy­jaź­nie, lu­dzi. Każdy wy­bór, któ­rego do­ko­nu­jemy w ży­ciu, choćby naj­mniej­szy, jest po­zba­wie­niem się ja­kiejś in­nej moż­li­wo­ści, dla­tego jest też na swój spo­sób stratą. To wła­śnie na­sze zimy róż­nych roz­mia­rów, to nie­spo­dzie­wany czas głę­bo­kiego spo­tka­nia ze sobą. Za­miast spo­glą­da­nia na ho­ry­zont, wcho­dzimy w głąb sie­bie, do na­szego we­wnętrz­nego domu. Na­sze zimy to też te rze­czy, któ­rych wo­le­li­by­śmy nie prze­żyć, nie wi­dzieć, nie za­trzy­my­wać przy so­bie. One jed­nak się zda­rzają – nie­za­leż­nie od na­szej woli, ale za­leż­nie od woli losu, któ­rego lo­gika i al­go­rytmy za­pewne na za­wsze po­zo­staną dla nas nie­zro­zu­miałe. Mo­żemy się bro­nić przed tym, że świat wy­daje się nie­pew­nym miej­scem, ale w isto­cie... ta­kim jest. Ważne jed­nak, żeby pa­mię­tać, że tak długo, jak od­dy­chamy, je­ste­śmy cią­gle czyn­nymi bo­ha­te­rami na­szych opo­wie­ści, na­szego ży­cia, a nie bier­nymi sta­ty­stami.

Zimy będą nam się przy­tra­fiać i świa­do­mość tego – w za­trzy­ma­niu i chwi­lo­wym, przej­mu­ją­cym chło­dzie, w końcu też w ak­cep­ta­cji – po­zwoli nam zna­leźć w sa­mym środku zimna to, co nas ule­czy. O mo­jej dłu­giej zi­mie, mie­sią­cach, które przy­szło nam prze­żyć, roz­ma­wia­łam i roz­ma­wiam z mo­imi dziećmi re­gu­lar­nie. Na­zy­wane, wy­po­wie­dziane, traci na cię­ża­rze, staje się prze­ży­tym, wy­gła­dzo­nym, o mniej ostrych kształ­tach, mniej bo­le­snym. Ja­kiś czas temu za­py­ta­łam córkę, co jej po­maga te­raz, kiedy zda­rzają się bar­dzo trudne dni, a by­wają ta­kie, nie­prze­wi­dy­walne, unie­ru­cha­mia­jące, za­le­wa­jące falą tę­sk­noty, cią­gle też nie­zgody na to, co się stało, na stratę taty. „Po­maga mi to, że wiem, że nie mogę tego zmie­nić, i to, że mó­wi­łaś nam, że nie je­ste­śmy z tym – i w tym – sami” – od­po­wie­działa.

Nie­za­leż­nie, jak bar­dzo sta­ra­li­by­śmy się tego nie wi­dzieć, opo­wieść ży­cia jest w jej naj­waż­niej­szych punk­tach uni­wer­salna: zimy i zi­mo­wa­nia zda­rzają się każ­demu. Je­ste­śmy wspól­nie w cy­klicz­no­ści tego, co więk­sze od nas. Czy ta świa­do­mość po­maga? Tak. Co można z tym zro­bić? Prze­ka­zy­wać da­lej – tego na­uczyła mnie wła­śnie lek­tura książki May. Je­śli uda ci się wyjść ze swo­jej zimy, pod­po­wiada May, opo­wiedz o tym in­nym, prze­każ swoją mą­drość da­lej. I słu­chaj tych, któ­rzy zi­mo­wali przed tobą.

Tyle wiemy o ży­ciu i so­bie sa­mych, ile w nas spraw­dzono. Przez ostat­nich kil­ka­na­ście mie­sięcy moje ży­cie mó­wiło do mnie wiele razy – „spraw­dzam cię!”. Pod­da­wa­łam się temu dużo czę­ściej, niż bun­to­wa­łam, cza­sem z ża­lem, cza­sem ci­cho i z po­korą, cza­sem idąc, cza­sem sku­lona na ka­na­pie, cza­sem uważ­nie szy­ku­jąc obiad, cza­sem na au­to­pi­lo­cie, po­tem zbie­ra­jąc po­zo­sta­wione na stole ta­le­rze i szklanki. Dzi­siaj pa­trzę na sie­bie w lu­strze ze zdzi­wie­niem. Przez ten długi, wy­ma­ga­jący czas wy­da­rzyło się tyle, że je­stem już lata świetlne od sie­bie sa­mej sprzed tam­tej je­sieni, dwa lata temu. Ale je­stem. I w sa­mym środku mo­jej zimy uczy­łam się rze­czy dla mnie no­wych, rów­nież o so­bie, i spo­ty­ka­łam to, o czym wcze­śniej nie mia­łam po­ję­cia. Mimo mro­ków, za­ska­ku­jąco, cią­gle po­ja­wiały się w niej też mo­menty świa­tła.

Nie ma jed­nego uni­wer­sal­nego roz­wią­za­nia, jak ra­dzić so­bie z ży­ciem i tym, co nam ono przy­nosi. To, o czym pi­szę w tej książce, jest sumą mo­ich wła­snych do­świad­czeń i re­flek­sji, po­wol­nego spraw­dza­nia wie­dzy, którą mam i którą do­sta­łam od in­nych. Czę­sto, kiedy sia­da­łam do pi­sa­nia, w mo­jej gło­wie po­ja­wiał się głos we­wnętrz­nego scep­tyka, py­ta­ją­cego, kim je­stem, żeby za­bie­rać się do pi­sa­nia o ta­kich te­ma­tach, by opo­wia­dać, co ro­bić z wła­snym ży­ciem. Jak być w nim, szcze­gól­nie wtedy, kiedy ży­cie wy­maga od nas bar­dzo dużo. Im wię­cej stron książki się po­ja­wiało, tym wię­cej mia­łam wąt­pli­wo­ści, a syn­drom oszu­sta miał się co­raz le­piej – czy mogę do­ra­dzać ko­mu­kol­wiek, jak prze­cho­dzić przez trudny czas – wie­lo­krot­nie za­da­wa­łam so­bie to py­ta­nie. Za­trzy­mało mnie kie­dyś zda­nie: nie mów ni­komu, jak ko­chać, jak żyć, jak prze­cho­dzić przez smu­tek – i ono głę­boko mnie po­ru­sza. Ale zda­łam so­bie sprawę, że strony tej książki są pewną opo­wie­ścią o ży­ciu, które jest praw­dziwe. I co­dzien­nie gdzieś na świe­cie w każ­dej mi­nu­cie ktoś coś traci. Uko­chane miej­sca, mi­łość, część sie­bie, naj­bliż­szą osobę albo zwie­rzę.

To, co mamy w gło­wie, nie jest toż­same z tym, kim je­ste­śmy – zbiór są­dów i prze­ko­nań o nas nie za­wsze jest iden­tyczny z na­szą na­turą. In­ten­cje, które stoją za tym, co ro­bimy i ja­kie drogi wy­bie­ramy (cza­sem zu­peł­nie nie­świa­do­mie), już tak. I taka była wła­śnie in­ten­cja tego pi­sa­nia, na­dzieja, że uda mi się opo­wie­dzieć, jak można prze­cho­dzić przez wła­sne trudne pory roku.

To, co po­mo­gło mi, nie­ko­niecz­nie okaże się do­bre dla in­nych. Ostroż­nie, ale przy­zna­ła­bym jed­nak, że ist­nieją uni­wer­salne na­rzę­dzia, które trudny czas czy­nią bar­dziej zno­śnym, po­zwa­lają nam się nie roz­sy­pać, je­śli jest na­prawdę kiep­sko. I, co naj­waż­niej­sze, wcho­dzić po­woli na drogę uzdro­wie­nia. To na pewno uważ­ność, na pewno ak­cep­ta­cja dla ży­cia i umie­jęt­ność współ­czu­cia so­bie sa­memu. Oraz prak­tyczna wie­dza o tym, jak pra­cuje nie­stru­dzona fa­bryka my­śli w na­szej gło­wie.

W sa­mym środku mo­jego końca świata przy­cho­dziły dni, gdy prak­tyka uważ­no­ści i me­dy­ta­cja wspie­rały mnie naj­le­piej. Kiedy in­dziej po­ma­gał duży wy­si­łek fi­zyczny albo wręcz prze­ciw­nie – brak ja­kie­go­kol­wiek ru­chu. Jesz­cze kiedy in­dziej go­to­wa­nie zupy z peł­nym za­an­ga­żo­wa­niem, a cza­sem czy­ta­nie ksią­żek z dzie­dziny, o któ­rej nie mia­łam po­ję­cia, po to tylko, żeby za­jąć my­śli, od­kryć inny świat poza tym, który jest w mo­jej gło­wie. Jed­nak za­wsze, co­dzien­nie po­ma­gały mi ma­leń­kie kroki w kie­runku świa­tła i przy­po­mi­na­nie so­bie, co jest dla mnie ważne, co mnie pro­wa­dzi.

W mo­jej zi­mie dzień po­woli staje się co­raz dłuż­szy, co­raz wię­cej w nim ja­sno­ści i cie­pła. Mimo smutku. Ten jest cią­gle obecny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] R. P. Feyn­man, A co cie­bie ob­cho­dzi, co my­ślą inni. Dal­sze przy­padki cie­ka­wego czło­wieka, Znak Li­tera Nova, Kra­ków 2019, wy­da­nie elek­tro­niczne, s. 12–13.
[2] T. Te­rzani, Po­wie­dział mi wróż­bita, wy­daw­nic­two Zysk i S-ka, Po­znań 1998, s. 360.
[3] Ch. Nie­bauer, Neo­ro­nauka a bud­dyzm. Re­alne ży­cie czy jego ilu­zja?, Stu­dio Astrop­sy­cho­lo­gii, Bia­ły­stok 2019, wy­da­nie elek­tro­niczne, s. 14.