Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To nie jest książka, w której znajdziesz receptę na to, jak być spełnionym i ciągle szczęśliwym, a także jak szybko pozbyć się tęsknoty za tym, co już odeszło. Zamiast tego dowiesz się, jak przeżywać życie w pełni oraz szanować nieubłagalne zasady nim rządzące.
Codziennie koncentrujemy się na tym, aby mieć coraz więcej, a nasze wszelkie niepowodzenia oznaczają, że jesteśmy przegrani, niewystarczający, za mało się staramy. W rzeczywistości, w której trzeba ciągle być zadowolonym i odhaczać kolejne pozycje na liście „to do”, nie ma przestrzeni na przyznanie się do smutku czy bezradności.
Tymczasem przez całe życie mierzymy się z poczuciem straty – bliskiej osoby, domu, miłości, bezpieczeństwa, pracy, możliwości. Agnieszka Krzyżanowska pokazuje na swoim przykładzie, jak po wydarzeniach, które czasami wydają się nam prywatnymi końcami świata, na nowo poznać i odnaleźć siebie – powoli, godzina po godzinie, dzień po dniu.
Dla autorki trudne chwile to okazja do zatrzymania się, nauki uważności, aby zacząć dostrzegać to, co jest dla nas naprawdę istotne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Dla Jo.
K. i M., jesteście bardzo dzielni
Możesz poznać nazwy ptaka we wszystkich językach świata, ale kiedy już się ich nauczysz, nie będziesz miał o nim bladego pojęcia. Będziesz tylko wiedział, że ludzie w różnych miejscach świata tak go nazywają. Więc popatrzmy sobie na ptaszka i zobaczmy, co robi, bo to się właśnie liczy[1].
Pająki i babie lato
Nie ma dwóch takich samych wzorów sieci tkanych przez pająki. Nawet jeśli wyglądają bardzo podobnie, różni je sposób tkania i łączenia nitek, inne też jest wykończenie każdej z nich. Cieniusieńkie nitki, nazywane babim latem, nie są niczym innym jak pajęczą przędzą, snutą przez młodziutkie pająki, porywaną potem razem z nimi przez wiatr.
Pajęcze nici, cieńsze niż nasz włos, są mocniejsze, niż mogłoby się wydawać, a jednak wiatr zabiera je razem z ich twórcami, przenosząc kilometry dalej, zawieszając potem nie tylko na trawach i drzewach, ale też na wszystkim, co pojawia się na ich drodze. Patrzę na tę fruwającą w powietrzu lekkość, która nagle zatrzymuje się na moim swetrze. Staję w zadziwieniu nad otaczającym mnie kosmosem i tym, jak niewiele o nim wiem. Jakie to niezwykłe – świat, którego jesteśmy częścią i odbywająca się obok nas praca małych istot, nieświadomie, co roku, cierpliwie tkających coś, co dla nas jest prawie niewidoczne.
Babie lato. Zabieram labradora w kolorze czekolady na spacer, patrzę, jak grzebie na łące w krecich i mysich norach. Kiedy przybiega do mnie, ściągam delikatnie z jego głowy cieniutkie nitki. Może pajęcze? A może to nici życia, dopiero co utkane? Albo właśnie zgubione, już stające się przeszłością? Zostawiam je sobie na palcach. Na świecie jest tyle zdumiewającego piękna.
Kilka myśli na koniec lata
Jest połowa września, siedzę przy swoim biurku w pokoju z widokiem na drzewa, których kolory zmieniają się powoli – intensywną zieleń zastępuje blade złoto, gęstość korony przerzedza się z każdym podmuchem wiatru. Czuć, że lato już się odwraca, to, co miało dojrzeć, dojrzało, czas powoli na zbiory i zapasy, czas na rumieńce od pierwszego chłodu, czas na swetry i ciepłe, rozgrzewające nas od środka jedzenie. Jesień pięknie przyprowadza nas do domu. I nieoczekiwanie przypomina o przemijaniu.
Układam w głowie strony tej książki, rozkładam kartki z notatkami, potem zapisuję kolejne akapity, zaskoczona, jak dużo nam się wszystkim wydarzyło przez te ostatnie dwa lata. Ile się zmieniło w naszych własnych mikroświatach, na ile niepewność stała się pewną stałą naszej codzienności. Przez długi czas mogliśmy na swój sposób być i żyć w kulturowym, pokrytym błyszczącą fasadą stanie wyparcia – to, co złe, miało nas nie dotyczyć i działo się zawsze gdzieś indziej. Upływający czas, kryzysy małe i duże, straty, gwałtowność zmian. Tymczasem rzeczywistość jest inna i napiera na nas, zaskoczonych, ze sporą siłą.
Rozmyły się wspólnoty i właśnie zaczynamy dostrzegać, jak były ważne. Obok trwa wojna, przyspieszają zmiany klimatu, topnieją lodowce, płoną lasy. W ciągu ostatnich dwóch lat najbogatsi tego świata, stanowiący dwa procent ludzkości, pomnożyli swój majątek dwukrotnie, a cała reszta mieszkańców ziemi zmniejszyła swój stan posiadania. Rozjechały się nam plany, zmieniły marzenia, nagle umarli ludzie, a przecież mieliśmy jechać z nimi na wakacje. I jesteśmy coraz bardziej samotni – tak mówią twarde statystyki. Chcemy jakoś to przeżyć i ułożyć, ten nagle zmieniony świat i życie, które nas zaskoczyło swoją intensywnością, a do tego potrzebne jest minimalne poczucie sprawczości i sensu. I pozwolenie sobie na smutek, od którego przez ostatnich kilkadziesiąt lat nasza kultura uparcie i konsekwentnie ucieka.
Całe to tsunami zdumiewających wydarzeń pokazało nam – w wymiarze ziemskiej wioski i naszych własnych mikroświatów, jak bardzo nieprzewidywalny jest system, w którym żyjemy. Jak bardzo zapomnieliśmy, jak nieprzewidywalne jest życie. Jak, mimo naszych planów, chęci, afirmacji i wiary (jakkolwiek definiowanej), dotychczasowy, znany i w miarę wygodny porządek może się zmienić w ciągu kilku chwil. I wszystko to dzieje się właśnie tutaj, nie gdzie indziej – skracając oddech i zabierając poczucie bezpieczeństwa.
Łatwo czuć spokój, kiedy wszystko się układa. Łatwo wtedy świadomie pić herbatę, doceniać jej smak, praktykować wdzięczność, regularnie medytować, stać na macie do jogi. Łatwo być uważnym, mając przywileje, kiedy wszystkie podstawowe potrzeby są zaspokojone. Prościej i przyjemniej układa się wtedy codzienność, prościej się żyje, prościej się też pisze. Tymczasem dzisiaj świat, tu i teraz, jest zupełnie inny i bardzo daleki od spokoju. Mój również.
Książka ta pisana jest też z perspektywy własnej, mocno osobistej, choć zarazem uniwersalnej i przynależnej życiu – z perspektywy doświadczenia straty najbliższej osoby. Z perspektywy kryzysu w każdym obszarze życia i redefinicji każdej z ról, w której byłam. A w zasadzie w jakiś sposób ciągle jestem. Choć upłynął już – może dopiero – rok, dalej nie bardzo wiem, jak kategoryzować czas w takim wymiarze. Jak się w nim umieścić? Choć bardzo byśmy tego chcieli, życiowych pęknięć i śladów po nich nie odmierza się jednostkami godzin i dni, które cudownie sprawiają, że blizny po tych stratach stają się z dnia na dzień płytsze. Raczej uczymy się z nimi żyć, być bardziej uważni.
Kiedy doświadczałam swojego własnego końca świata, nie zwracałam uwagi, jak smakowało cokolwiek, herbata czy kawa, nie pamiętam, czy piłam ją zimną, czy ciepłą (ale używałam ciągle tej samej filiżanki, co było jakąś formą szukania schronienia). Życie w tamtym czasie odbywało się przede wszystkim w trybie zadaniowym i w trybie planów ograniczonych do dnia, czasem godzin. I to pozwalało mi przetrwać. Na jogową matę wchodziłam prawie codziennie, ale najczęściej po to, żeby poleżeć w pozycji dziecka, traktując to miejsce jak miniterytorium (ale też kolejne schronienie), które uwalniało mnie przez chwilę od tego wszystkiego na zewnątrz, co mnie przerażało, a było moim życiem. Od którego nie dało się uciec.
A jednak – zdumiewająco – nawet wtedy, w najtrudniejszym czasie, zdarzały się momenty, że potrafiłam poczuć w sobie czyste istnienie i wdzięczność za nie. Nawet wtedy trafiały się chwile, w których przystawałam na dłużej, mrużyłam oczy od nadmiaru słońca i czułam spokój, a wszystko to działo się między jedną falą smutku a drugą. Wtedy chyba najintensywniej docierało do mnie, że nawet przeżywając swój prywatny koniec świata, można się zatrzymać na ułamek sekundy i dostrzec, co dzieje się wokół nas. Że jest coś poza tym, jakaś przestrzeń poza nami i naszym cierpieniem, że na coś mamy wpływ, chociażby na długość własnego oddechu, że udaje się zauważyć, jak wszystko błyszczy w porannym słońcu. Mimo wszystko. Że życie trwa, pulsuje, a świat ciągle jest pełen dźwięków, obrazów i nieustannego stwarzania. Dotarło do mnie, że nie mam żadnego pomysłu, jak sobie pomóc. Mogłam jedynie zatrzymać się i mocno oddychać. To zwyczajnie pomagało mi przetrwać.
Nie wybieramy miejsca urodzenia i dorastania, rodziców, kombinacji atomów, komórek i genów, które składają się na nasze ciało. Nie wybieramy tego, co nam się przytrafia, nie wybieramy ani rozmiaru szczęścia ani cierpienia. Choć bardzo chcielibyśmy omijać to ostatnie. Jakkolwiek trudno nam to zaakceptować i pogodzić się z tym, smutek jest nieodłączną częścią życia. Bez niego nasza egzystencja nie wydaje się kompletna. Możemy się oburzać, możemy to wypierać, ale nie zmienia to faktu, że radość jest rewersem smutku. Ćwiczenia z utraty podejmujemy codziennie, całe życie. Czy to niewielki zakres sprawczości? Można uznać, że nie, aż do momentu, gdy zdamy sobie sprawę, że mamy wybór, co zrobimy z tym, co nam pozostaje.
Dzień dobry, świecie
Poza tym wszystkim, co dzieje się poza nami na zewnątrz, na co często nie mamy wpływu, co odbędzie się tak czy siak, według jakichś zasad albo ich braku (co też jest paradoksalnie jakąś zasadą), można zawsze wcześnie rano otwierać szeroko oczy i nie brać za oczywiste własnego istnienia. Ponieważ gdziekolwiek byśmy się udali, nie da się uciec ani przed czasem, ani przed tym, co życie nam przynosi. Cokolwiek by się wydarzyło, jak bardzo byśmy ucierpieli, cykl narodzin i śmierci trwa dalej, przypływy i odpływy mijają się w niekończącym się rytmie, ziemia porusza się, a z nią wszystko, co żywe.
To może być smutna wiadomość – jakby dla wszechświata nasze kryzysy i smutki nie miały żadnego znaczenia. Ale można też spojrzeć inaczej, z perspektywy tego, co jest od nas większe – sami jesteśmy częścią tego pulsującego kosmosu i tak długo, jak oddychamy, potrafimy przetrwać i odradzać się. Jak liście na drzewach, które widzę ze swojego pokoju. Jak mięta w doniczce na tarasie, odrastająca każdej wiosny od lat. Skądś przyszliśmy i gdzieś wędrujemy. Jesteśmy, bo byli przed nami inni, odchodząc, zostawimy po sobie kogoś, kto będzie opowiadał własną historię, której by nie było, gdyby nie nasze istnienie.
O świcie szelesty i śpiewy ptaków za oknami informują nas, że kończy się nocny odpoczynek, a my rozpoczynamy dzień świadomym, dłuższym haustem powietrza wciąganego do płuc. Niebo staje się jasne, dźwięki i szum w mieście coraz intensywniejsze. Ktoś gdzieś otwiera drzwi, potem okna swojej kawiarni. Włącza duży, stalowy ekspres, który głośno mieli kawę dla gości, i czeka na nich, wyrównując dłonią białe obrusy na stolikach. Ktoś się do kogoś przytula. Całuje na pożegnanie. Gdzieś indziej ktoś decyduje, że chce się dowiedzieć w końcu, kim jest, i porzuca wszystko, czym się dotychczas zajmował. Ktoś wychodzi z domu i zaczyna nowe życie, wreszcie z miłością do siebie.
Notatki ze szczeliny
O piątej trzydzieści rano zawsze jednak zwycięża życie. Za oknem ptaki ze swoją codzienną, poranną historią. Beztroska lipca, intensywność samolotów na niebie i autostrady biegnącej na południe, do słońca i nad falującą wodę. Obok mojej twarzy oddech psa gotowego do wyrażania radości istnienia, jakby poza tą obecną chwilą niczego innego nie było.
Zanurzam się więc w to życie, wiedząc, że dziś będzie mi łatwiej niż wczoraj. Oswajam to, co nowe, tak trudne, cierpliwie, bez pośpiechu i wyparcia. Inaczej utonę. Piję w ciszy kawę, kroję jeszcze ciepły chleb, czekam, aż wstaną dzieci. Zadziwiające, że życie przecież trwa bez ustanku. Nie wiem, co mam z tym zrobić.
Tyle że życie jest nieustanną stratą. Pomyślmy tylko, ilu wspaniałych ludzi spotkaliśmy, nawet tego nie zauważając, jak wiele pięknych rzeczy mijamy w drodze do domu, nie zwracając na nie uwagi. Zawsze trzeba jakiejś specyficznej okazji, szczególnego zdarzenia, jakiejś osoby, która zatrzyma nas i coś pokaże[2].
O czym zatem jest ta książka?
O tym, co tu i teraz. O tym, co dalej. O tym, jak żyć, nie mimo wszystko, ale z tym wszystkim, co życiem jest. O tym, jak nie przestawać się dziwić. O tym, jak znaleźć (a w zasadzie poczuć) swoje światło i odnaleźć w sobie ciepło, które pozwoli nam samym się ogrzać, odnaleźć ogień, który pomoże przechodzić przez trudny czas. Ten czas naszego życia, w którym pojawiają się szczeliny, dziury, straty i tęsknoty. W którym pojawiają się poczucie niespełnionych oczekiwań, rozczarowania i zaskoczenie, że nasze marzenia zestarzały się, zanim zdążyliśmy je spełnić.
Nie wiem, czy kryzysy są szansą, szukanie w nich natychmiast jasnych stron niebezpiecznie zbliża tę retorykę do popoptymizmu spod hasła good vibes only a to kieruje w stronę wyparcia. Kiedy spada nam na głowę cały świat, próbujemy się ratować w jakikolwiek sposób. Trudno wtedy racjonalnie i z metaperspektywy oceniać zasadność i sensowność tego, co nam się właśnie rozsypuje. Są straty, które łamią serce, takie, które pozbawiają poczucia sensu, są takie, które pozostawiają nas samych na zawsze. Faktem jest, że to, co nam się przytrafia, co jest trudne, co czasem wydaje się nie do zniesienia, transformuje nas. W jakim stopniu – to zależy nie tylko od nas samych. Nie jesteśmy samotnymi wyspami. Wiele zależy od wewnętrznych zasobów, w które jesteśmy wyposażeni, warunków, w których żyjemy, od przywilejów, jakie posiadamy. Wiem o najtrudniejszych stratach sporo, wiele lat temu pożegnałam rodziców, potem miasto, które do dziś jest mi najbliższe, za którym ciągle tęsknię. Nie bardzo potrafiłam poradzić sobie z gwałtownością zmian i na długie lata odcięłam się od siebie i życia. Rok temu moje dzieci straciły tatę, a ja kogoś, kogo znałam dłużej niż rodziców. Czy stałam się przez to silniejsza? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jak można to sprawdzić? Według jakiej skali? Też nie wiem.
Nie wiem przede wszystkim, czy strata w ogóle czyni nas silniejszymi. Tu też nie mam punktu odniesienia i miary. Na pewno stajemy się bardziej uważni i bardziej przyglądamy się życiu. Ten wymagający czas zaskakująco mocno zwraca nas ku sobie. Może być jednocześnie przestrzenią pełną codziennych zatrzymań, odkrywania siebie na nowo, zdziwienia. Zdumienia nad fenomenem życia i własnym istnieniem. Nagle pojawia się świadomość, jaki to piękny przywilej – żyć. Paradoksalnie – przyznanie się do tego i doświadczenie, że nic nie jest trwałe, że wszystko przemija, sprawia, że zaczynamy głęboko doceniać życie ze wszystkim, co nam przynosi, przede wszystkim z tym, co jest w nim dobre. Nasze powoli zdrowiejące „ja” nie staje się bardziej odporne na straty – tych nie da się nigdy przewidzieć i nie można się na nie przygotować. Jednak dobrze jest mieć świadomość, iż życie jest tak wartościowe, że nie można utknąć na wieki w tym, co trudne, co straciliśmy, co odeszło. Warto mimo wszystko otworzyć się na to, co ciągle istnieje. Na to, że można na nowo zauważyć światło i pójść w jego kierunku. Czerpanie stamtąd nie wymaga żadnych supermocy, hurraoptymizmu czy też wyparcia tego, co niewygodne i trudne. Wręcz przeciwnie: jest to bardziej umiejętność przyjęcia tego, co jest, akceptacji, uznania, a potem, kiedy przyjdzie czas, zostawienia za sobą. I pójścia w kierunku kolejnego dnia.
„Zatrzymaj się i zobacz. Zaakceptuj, zmierz się z tym, puść wolno” – mówi filozofia buddyjska, przy czym akceptacja nie oznacza aprobaty, to raczej krok w kierunku mniejszego cierpienia. „I żyj najlepiej jak potrafisz” – przypominam sobie często, mając świadomość ulotności wszystkiego. Filozofia ta jest codziennym zdumieniem i wrażliwością na nieoczywistość zwykłych rzeczy. Jest postawą pełną wyobraźni, którą można nazwać odważną nadzieją, wyrażającą się w cierpliwie powtarzanych pytaniach: Co teraz? Co zrobić z tym, co przyszło? Co będzie dalej?
Zdumienie nad życiem jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie możemy sobie dać. Na swój sposób to codzienna, świadoma praktyka. Wymagająca skupienia, trudna, bo ewolucja ukształtowała nas (a raczej nasz system nerwowy) tak, aby szybciej rejestrował i koncentrował się na tym, co negatywne, i to zapamiętywał. Postawa ciągłego zdumienia nad życiem jest możliwa do osiągnięcia dla każdego, choć nasz system edukacji uparcie pomija naukę tego typu umiejętności. Wzorce zachowań utrwalone w dzieciństwie uaktywniają się bez naszej świadomości cały czas, nie zawsze nas wspierając, determinując jednak reakcje i sposób radzenia sobie z tym, co przynosi wymagająca codzienność. Umysł nie znosi niepewności, jest mocno autorytarny i w sytuacjach wyzwania najchętniej kreśli najczarniejsze scenariusze.
Niepewność jest niezmienną składową naszej egzystencji. Mamy wybór, co z tym zrobimy. Jeśli tego nie zaakceptujemy, możemy się również nieustannie zamartwiać. Martwienie się, paradoksalnie, też jest sposobem radzenia sobie z życiem. Daje nam, wydawałoby się, poczucie kontroli nad przyszłymi trudnymi sytuacjami – przynajmniej czymś się zajmujemy, coś robimy. Jest to jakiś sposób na mentalne przygotowanie się na to, co jeszcze złego mogłoby się wydarzyć. Zamartwianie się, może też być w jakiś sposób produktywne, jeśli prowadzi do działania, ale najczęściej wcale takie nie jest. Wydaje nam się, że jeśli przygotujemy się na możliwie najgorszy scenariusz, nic nas nie zaskoczy. Tylko że to wcale tak nie działa, nie da się przygotować na nieoczekiwane zwroty akcji w życiu. Ciągłe zamartwianie się nie daje ani trochę więcej kontroli nad przyszłymi wydarzeniami, skutecznie za to pozbawia nas uważności na to, co jest w życiu dobre i odżywcze.
Dodatkowo jeszcze, choć chcielibyśmy traktować siebie jako niezależne jednostki, jesteśmy częścią systemu i jego kultury. A ta ostatnia wysyła do nas, od najwcześniejszych lat, sygnały i wzorce, jacy mamy być i jak osiągnąć w życiu sukces (jakkolwiek by go definiować), jakby był on jedynym sensem naszej egzystencji. A przecież wcale nie jest. W kulturze tej, tak opresyjnej, zrzucającej na nas całkowitą odpowiedzialność za jakość naszego życia, nieustannie konfrontujemy się z innymi i sprawdzamy, czy aby na pewno biegniemy w dobrym kierunku. A kiedy nie dotrzymujemy tempa innym, bo zatrzymało nas życie i jego wyzwania, słyszymy, że na pewno damy sobie radę, bo jesteśmy silni. Przecież tacy mamy być, za wszelką cenę.
Perspektywa
Na moim biurku na papierowym pudełku w chmury stoi maleńki posąg Buddy, który przypomina mi, że każde cierpienie bierze się z niezaspokojonego pragnienia, a więc wiele w tej kwestii zależy ode mnie. Okrąg enso, który noszę na przedramieniu, najbardziej znany symbol buddyzmu zen, jest między innymi znakiem pustego i pełnego jednocześnie. Nad nim wytatuowanych mam kilka małych gwiazdek. Kiedy życie mnie przerasta, kiedy czasem nie mogę zasnąć, intuicyjnie otwieram okno i rozglądam się po nocnym niebie. Rozświetlona ciemność i niekończąca się perspektywa mnie uspokajają i przynoszą ulgę, uwalniają z przyzwyczajeń i nawyków myślowych, pozwalają znaleźć spokój, mimo wszystko. Poza tym znane otwiera przestrzeń na to, co nie musi być rozumiane i natychmiast przetwarzane przez umysł. Paradoksalnie – to uspokaja.
Przestrzeń nie zawiera ani treści, ani naczynia na treść, a to powoduje, że interpretacyjna natura umysłu zwalnia. Uwalniając nas tym samym od rozważań nad przyczyną i skutkiem, a również od pytania o sens cierpienia[3].
Pisząc tę książkę, trafiłam na badania Chrisa Niebauera, neuropsychologa, który proponuje ciekawe ćwiczenie, pozwalające skierować umysł na miejsca wymykające się znanym nam kategoriom i pojęciom. Zwróć umysł na przestrzeń miedzy swoimi dłońmi, pisze Niebauer, albo na siebie i osobę przed tobą, zauważ areał między tymi dwoma punktami odniesienia. Albo zwróć uwagę właśnie na nocne niebo i odległość między świecącymi punktami. W przestrzeni jest coś, co powoduje, że umysł spowalnia, traci orientację, bo nie potrafi jej zrozumieć.
Zimy duże i małe
W swojej pięknej książce Zimowanie Katherine May pisze, że kiedy zaczynamy się szykować do zimy, dociera do nas, że w życiu przechodzimy tysiące zim – dużych i małych. Coś nam się nie udaje, coś tracimy, coś nas przerasta, nadchodzi smutek. Tracimy zaufanie, wiarę we własne możliwości, przyjaźnie, ludzi. Każdy wybór, którego dokonujemy w życiu, choćby najmniejszy, jest pozbawieniem się jakiejś innej możliwości, dlatego jest też na swój sposób stratą. To właśnie nasze zimy różnych rozmiarów, to niespodziewany czas głębokiego spotkania ze sobą. Zamiast spoglądania na horyzont, wchodzimy w głąb siebie, do naszego wewnętrznego domu. Nasze zimy to też te rzeczy, których wolelibyśmy nie przeżyć, nie widzieć, nie zatrzymywać przy sobie. One jednak się zdarzają – niezależnie od naszej woli, ale zależnie od woli losu, którego logika i algorytmy zapewne na zawsze pozostaną dla nas niezrozumiałe. Możemy się bronić przed tym, że świat wydaje się niepewnym miejscem, ale w istocie... takim jest. Ważne jednak, żeby pamiętać, że tak długo, jak oddychamy, jesteśmy ciągle czynnymi bohaterami naszych opowieści, naszego życia, a nie biernymi statystami.
Zimy będą nam się przytrafiać i świadomość tego – w zatrzymaniu i chwilowym, przejmującym chłodzie, w końcu też w akceptacji – pozwoli nam znaleźć w samym środku zimna to, co nas uleczy. O mojej długiej zimie, miesiącach, które przyszło nam przeżyć, rozmawiałam i rozmawiam z moimi dziećmi regularnie. Nazywane, wypowiedziane, traci na ciężarze, staje się przeżytym, wygładzonym, o mniej ostrych kształtach, mniej bolesnym. Jakiś czas temu zapytałam córkę, co jej pomaga teraz, kiedy zdarzają się bardzo trudne dni, a bywają takie, nieprzewidywalne, unieruchamiające, zalewające falą tęsknoty, ciągle też niezgody na to, co się stało, na stratę taty. „Pomaga mi to, że wiem, że nie mogę tego zmienić, i to, że mówiłaś nam, że nie jesteśmy z tym – i w tym – sami” – odpowiedziała.
Niezależnie, jak bardzo staralibyśmy się tego nie widzieć, opowieść życia jest w jej najważniejszych punktach uniwersalna: zimy i zimowania zdarzają się każdemu. Jesteśmy wspólnie w cykliczności tego, co większe od nas. Czy ta świadomość pomaga? Tak. Co można z tym zrobić? Przekazywać dalej – tego nauczyła mnie właśnie lektura książki May. Jeśli uda ci się wyjść ze swojej zimy, podpowiada May, opowiedz o tym innym, przekaż swoją mądrość dalej. I słuchaj tych, którzy zimowali przed tobą.
Tyle wiemy o życiu i sobie samych, ile w nas sprawdzono. Przez ostatnich kilkanaście miesięcy moje życie mówiło do mnie wiele razy – „sprawdzam cię!”. Poddawałam się temu dużo częściej, niż buntowałam, czasem z żalem, czasem cicho i z pokorą, czasem idąc, czasem skulona na kanapie, czasem uważnie szykując obiad, czasem na autopilocie, potem zbierając pozostawione na stole talerze i szklanki. Dzisiaj patrzę na siebie w lustrze ze zdziwieniem. Przez ten długi, wymagający czas wydarzyło się tyle, że jestem już lata świetlne od siebie samej sprzed tamtej jesieni, dwa lata temu. Ale jestem. I w samym środku mojej zimy uczyłam się rzeczy dla mnie nowych, również o sobie, i spotykałam to, o czym wcześniej nie miałam pojęcia. Mimo mroków, zaskakująco, ciągle pojawiały się w niej też momenty światła.
Nie ma jednego uniwersalnego rozwiązania, jak radzić sobie z życiem i tym, co nam ono przynosi. To, o czym piszę w tej książce, jest sumą moich własnych doświadczeń i refleksji, powolnego sprawdzania wiedzy, którą mam i którą dostałam od innych. Często, kiedy siadałam do pisania, w mojej głowie pojawiał się głos wewnętrznego sceptyka, pytającego, kim jestem, żeby zabierać się do pisania o takich tematach, by opowiadać, co robić z własnym życiem. Jak być w nim, szczególnie wtedy, kiedy życie wymaga od nas bardzo dużo. Im więcej stron książki się pojawiało, tym więcej miałam wątpliwości, a syndrom oszusta miał się coraz lepiej – czy mogę doradzać komukolwiek, jak przechodzić przez trudny czas – wielokrotnie zadawałam sobie to pytanie. Zatrzymało mnie kiedyś zdanie: nie mów nikomu, jak kochać, jak żyć, jak przechodzić przez smutek – i ono głęboko mnie porusza. Ale zdałam sobie sprawę, że strony tej książki są pewną opowieścią o życiu, które jest prawdziwe. I codziennie gdzieś na świecie w każdej minucie ktoś coś traci. Ukochane miejsca, miłość, część siebie, najbliższą osobę albo zwierzę.
To, co mamy w głowie, nie jest tożsame z tym, kim jesteśmy – zbiór sądów i przekonań o nas nie zawsze jest identyczny z naszą naturą. Intencje, które stoją za tym, co robimy i jakie drogi wybieramy (czasem zupełnie nieświadomie), już tak. I taka była właśnie intencja tego pisania, nadzieja, że uda mi się opowiedzieć, jak można przechodzić przez własne trudne pory roku.
To, co pomogło mi, niekoniecznie okaże się dobre dla innych. Ostrożnie, ale przyznałabym jednak, że istnieją uniwersalne narzędzia, które trudny czas czynią bardziej znośnym, pozwalają nam się nie rozsypać, jeśli jest naprawdę kiepsko. I, co najważniejsze, wchodzić powoli na drogę uzdrowienia. To na pewno uważność, na pewno akceptacja dla życia i umiejętność współczucia sobie samemu. Oraz praktyczna wiedza o tym, jak pracuje niestrudzona fabryka myśli w naszej głowie.
W samym środku mojego końca świata przychodziły dni, gdy praktyka uważności i medytacja wspierały mnie najlepiej. Kiedy indziej pomagał duży wysiłek fizyczny albo wręcz przeciwnie – brak jakiegokolwiek ruchu. Jeszcze kiedy indziej gotowanie zupy z pełnym zaangażowaniem, a czasem czytanie książek z dziedziny, o której nie miałam pojęcia, po to tylko, żeby zająć myśli, odkryć inny świat poza tym, który jest w mojej głowie. Jednak zawsze, codziennie pomagały mi maleńkie kroki w kierunku światła i przypominanie sobie, co jest dla mnie ważne, co mnie prowadzi.
W mojej zimie dzień powoli staje się coraz dłuższy, coraz więcej w nim jasności i ciepła. Mimo smutku. Ten jest ciągle obecny.
Przypisy