Cudze grzechy - Daria Orlicz - ebook + książka

Cudze grzechy ebook

Daria Orlicz

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czasem płacimy za cudze grzechy. Czasem zostajemy uwikłani w coś, co okazuje się największym koszmarem naszego życia.

 

Kilka tygodni po pełni sezonu z niewielkiego ośrodka wczasowego znika kobieta w ósmym miesiącu ciąży. Jej mąż, który spał tuż obok, dopiero rano zauważył, że żony nie ma w wynajętym domku. Śledczy ustalają, że wsiadła do czekającego w pobliskim lasku samochodu, dalej ślad się urywa. 

W tym samym czasie w Trójmieście aspirant Jeremi Jaromirski próbuje ustalić, kto wrobił jego dawnego przyjaciela w ciężkie pobicie przyrodniej siostry. Trop prowadzi do światka szemranych interesów, wielkich pieniędzy, nocnych klubów i narkotyków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 358

Oceny
4,1 (145 ocen)
71
34
27
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Daria Orlicz

Cudze grzechy

1

Ściemniało się, kiedy wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w dżinsach, ciemnej bluzie i naciągniętym na głowę kapturze wszedł na teren niewielkiego ośrodka wczasowego i ruszył przez porośnięty iglakami plac. Wchodząc do wynajętego na weekend drewnianego domku, szumnie nazywanego przez właściciela „apartamentem przy wydmach”, zerknął przez ramię, jakby chciał się upewnić, czy nikt mu się nie przygląda. Ale brukowany placyk pomiędzy budynkami był pusty. Zapadający zmrok i idący od strony morza porywisty wiatr skutecznie przepłoszyły kilku maruderów, którzy tu, na obrzeżach niewielkiego nadmorskiego miasteczka, szukali ciszy i relaksu kilka tygodni po pełni sezonu. Domyślał się, że latem bywało tu głośno i tłoczno, jednak teraz, w październiku, tylko przed jednym z domków stała kilkuletnia skoda. Ale przecież on nie szukał tu towarzystwa. Jemu chodziło właśnie o tę jedną jedyną parę, która od piątkowego popołudnia mieszkała naprzeciwko. A konkretniej o kobietę.

Zamknął za sobą drzwi i zapalił boczną lampę, która rozświetliła czające się w kątach ciemności. Jedząc podeschniętą drożdżową bułkę, którą kupił w porcie, podszedł do okna i rozsunął szpetne kwieciste firany. Ich wzór przypomniał mu lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia, a przynajmniej to, co widywał czasem na starych filmach i zdjęciach, bo sam był wtedy w powijakach. Bułka mu nie smakowała. Był wściekle głodny, więc wmusił w siebie kilka kęsów i cisnął niedojedzony kawałek na upaćkany zaschniętą musztardą talerz po zjedzonych w południe parówkach.

W domku po drugiej stronie placu rozbłysło światło. Tkwiąc nieruchomo przy oknie, przyglądał się widocznej w oknie drobnej jasnowłosej kobiecie. Nie zasłoniła firan i niewielka jadalnia była widoczna jak na dłoni. Przysunął sobie krzesło i obserwował, jak blondynka miesza coś w postawionym na elektrycznej maszynce rondelku, głaszcząc się po wyraźnie zaokrąglonym ciążowym brzuszku. Przelewała mleko do garnuszka, kiedy w jadalni pojawił się niewysoki i chuderlawy mężczyzna. Na jego widok obserwator uśmiechnął się krzywo, z pogardą.

Przyglądał im się jeszcze przez chwilę, w końcu wstał z krzesła, przeciągnął się i wyjął z szafki kupioną dzień wcześniej whisky. Skoro ma spędzić noc na tym odludziu, musi jakoś umilić sobie czas, zdecydował. Przed dwudziestą drugą był już nieźle wstawiony, ale przecież nie paliło się. Dopóki ona tu jest, ciesząc się nadmorską bryzą i weekendem na łonie natury, wszystko mam pod kontrolą, powiedział sobie.

Rano wstał z solidnym kacem i bolącym łbem. Pił kawę, kiedy przez szczelinę w okiennej zasłonce zauważył wychodzącą z domu naprzeciwko parę.

– Ranne z was ptaszyny – mruknął pod nosem, drapiąc się po porastającej policzki kilkudniowej szczecinie.

Na zewnątrz mżyło, nie na tyle jednak, żeby zepsuć młodym małżonkom przyjemność ze spaceru. Trzymając się za ręce, ruszyli w stronę sosnowego zagajnika, za którym ciągnęły się kilometry wydm i pobliska plaża. Kiedy szli przez placyk częściowo ukryty za okienną zasłoną, obserwator z przyjemnością przyglądał się kobiecie. Była atrakcyjna na sposób, który zawsze go pociągał. Pełne usta, wysokie kości policzkowe i gęste jasne włosy stanowiły wabik, któremu nigdy nie mógł się oprzeć. Pomyślał, że laska nawet w żółtej pelerynie i idiotycznych cholewach w kaczki wygląda zajebiście. Trochę jak Michelle Pfeiffer z jej najlepszych czasów. Ciekawe, co taka wystrzałowa babka robi z tym chuderlawym i nieapetycznym gołodupcem jeżdżącym wgniecioną skodą, zastanawiał się, przyglądając się parze.

Przed nimi, podskakując i radośnie rozchlapując wodę z kałuż, biegła kilkuletnia jasnowłosa dziewczynka. Wiedział, że ma sześć lat, chociaż na tyle nie wyglądała. Była drobna, cicha i śliczna, a w całej rozgrywającej się przed jego oczyma scenie było coś niemal filmowego. Piękna rodzina, pomyślał. Szkoda, że będę musiał ją skrzywdzić…

Jego telefon odezwał się chwilę później.

– Czarny, gdzie ty jesteś? – usłyszał poirytowany głos Szczepana.

– Na robocie, przecież mówiłem – mruknął, wydłubując spomiędzy zębów resztkę zielonej oliwki, które wyjadał prosto ze słoika, gapiąc się przez okno.

– Pospiesz się! Nie mamy całej wieczności! – ofuknął go Szczepan i jak to miał w zwyczaju, rozłączył się bez pożegnania.

– Nigdy się nie spieszę. Pośpiech sprzyja błędom – mruknął pod nosem Czarny, zanim wyciszył komórkę.

Ale tak, Szczepan ma rację. Trzeba działać, powiedział sobie, sięgając po kolejną oliwkę.

2

– Kiciuś, przynieś musztardę! – krzyknęła Gośka, kiedy Wojciech z kilkoma brudnymi talerzami w rękach ruszył w stronę domu.

Mijając otoczone kręgiem z kamieni rozpalone na samym skraju ogrodu ognisko, zerknął na roześmianą Małgośkę, która chyba wyjątkowo dobrze się bawiła. Ile ona już zdążyła wypić, zastanawiał się, wchodząc do domu.

Szukał w lodówce musztardy, kiedy w kuchni pojawił się Jaromirski.

– Masz może aspirynę? – zapytał.

– Po wódce? – zdziwił się Kiciuś. – Marna kombinacja…

– Nie piłem wódki, tylko jedno piwo.

– Słabo. Coś ci nie wchodzi.

– Nie piję wiele, nigdy nie piłem. – Jeremi wzruszył ramionami i oparł się o kuchenny blat. – Pomóc ci w czymś?

– Nie. Ogarnianie tego burdelu zostawię Gośce. Ostatnio za często się mną wysługuje w sprzątaniu i postanowiłem się zbuntować. – Wojciech otworzył szufladę, w której trzymali leki, podał Jeremiemu aspirynę i nalał wody do wysokiej szklanki. – Chory jesteś? – zapytał, polewając ciepłą wodą wypełniające zlew brudne talerze.

– Łeb mi pęka. – Jaromirski z grymasem na twarzy rozgryzł tabletkę i przepił ją wodą. – Kim jest koleś, który przyszedł z tą ładną brunetką? – zainteresował się.

– Jarek Florczak, ratownik medyczny. Nie kojarzysz?

– Nie.

– Równy gość, znamy się od lat. – Kiciński wyjął z lodówki musztardę i skinął na Jeremiego. – Wracajmy do ogrodu, nie ma co tu sterczeć.

Kiedy usiedli przy ognisku, Gośka opowiadała kawał o babie u ginekologa, z którego usłyszeli jedynie puentę.

– Ileś ty wypiła? – Kiciuś usiadł obok niej i wyjął jej z ręki piwo. – Starczy na dziś – zdecydował.

– Serio, zabierasz jej piwo?! Jaja sobie robisz?! Ona chyba nie jest ubezwłasnowolniona?! – krzyknęła Marzena, posyłając Kicińskiemu złe spojrzenie.

– Uważaj, bo zaraz będziemy tu mieli feministyczny zryw wolności – mruknął Jarek Florczak, posyłając żonie krzywy uśmieszek.

– Oddaj mi to! – Gośka wyrwała Wojciechowi swoje piwo i przyłożywszy usta do szyjki butelki, pociągnęła kilka kolejnych łyków.

– Dobra, rób, co chcesz! Ale nie licz na to, że będę ci trzymać włosy, kiedy zaczniesz rzygać – burknął Kiciuś.

– Ja?! A kto ostatnio zarzygał łazienkę? – parsknęła śmiechem Małgośka.

– Raz! Jeden raz od wielu lat zbuntował mi się żołądek! Wiesz przecież, że prawie nigdy nie rzygam! – bronił się Wojciech.

– Jarek też ostatnio puścił pawia. I to gdzie! Do wanny! – wypomniała mężowi Marzena i towarzystwo zarechotało.

Tylko Jeremi milczał, walcząc z migreną i napływającymi regularną falą mdłościami. Aspiryna niewiele mu pomogła, wciąż czuł się fatalnie. Nawet przyjazne światło ogniska raziło go w oczy, a każdy gwałtowniejszy ruch głową przyprawiał o kolejny atak bólu.

– A słyszeliście, że Danka Lachowicz zamieszkała z tym Murzynem?! – krzyknęła Małgośka i czknęła głośno. – Sorry.

– Ta polonistka? No, coś słyszałam – przyznała Marzena.

– I wierzycie w to, że są tylko przyjaciółmi? – Gośka dopiła piwo, jeszcze raz czknęła i zacisnęła palce na skrzydełkach nosa, by pozbyć się czkawki.

– Tia, jasne. Przyjaciele z benefitami – zaśmiała się chrapliwie żona Jarka. – No, ale ja jej się w sumie nie dziwię. Czarni mają ponoć gigantyczne fujary! – krzyknęła i obie parsknęły śmiechem.

– Widzę, że twoja żona też za kołnierz nie wylewa – mruknął Kiciuś do siedzącego obok kumpla.

– Chce, niech chleje. – Jarek wzruszył ramionami. – Coś z życia trzeba mieć – rzucił filozoficznym tonem.

– Wojtek, jak myślisz? Co pani profesor robi z Hassanem? – Gośka rzuciła w trawę pustą butelkę po żywcu, wstała z pniaka i usiadła Kicińskiemu na kolanach.

– Nie mam pojęcia – burknął.

– No daj spokój, nie bądź taki sztywny. – Małgorzata złapała Kiciusia za włosy, odchyliła jego głowę w tył i pocałowała go w usta. – Dobrze smakujesz. Kiełbaskowo. – Wybuchła pijackim śmiechem.

– Złaź, ciężka jesteś. – Kiciuś usiłował ją zepchnąć, ale obłapiła go za szyję i ciasno się w niego wtuliła.

– Lubię, kiedy się wściekasz. Jesteś wtedy taaaaki seksowny – wymruczała. – Pocałuj mnie – poprosiła chwilę później.

– Ej, ej, ej! Bez ostrych scen erotycznych! – podkpiwał Jarek, dorzucając kilka szczap do ogniska.

– Czemu? Wy też możecie nieco wyluzować! – krzyknęła Małgośka, wiercąc się na kolanach Kiciusia.

– Dobra, teraz mówię serio. Złaź. – Wojciechowi udało się w końcu ją zepchnąć i wstał, żeby upiec nad ogniem kiełbaskę.

Wbijał ją na kij, kiedy w ogrodzie rozświetlonym ustawionymi na pniakach grubymi świecami pojawiła się Morawska.

– Pani prokurator, witamy! – krzyknął Wojciech, wychodząc jej naprzeciw.

– Tylko mnie nie nadziej na tego kija – mruknęła Nina, a Gośka głośno się zaśmiała.

– Jego kij należy do mnie! – rzuciła, zanim znowu czknęła. – Kurwa, co z tą czkawką?!

– Napij się wody z cukrem – poradziła jej Marzena, ale Gośka tylko machnęła ręką.

– Samo przejdzie. – Wzruszyła ramionami.

Nina usiadła na jednym z pniaków i zapatrzyła się w ogień.

– Na co masz ochotę? Wódka? Dżin z tonikiem? Piwo? – Wojciech odłożył na bok kij z nabitą kiełbasą i momentalnie wszedł w rolę gospodarza.

– Wody. Jestem autem, jadę prosto z pracy.

– Auto możesz zostawić u nas.

– Kiciuś, nie jestem w nastroju na chlanie, wybacz.

– Coś się stało? – zapytał Kiciuś. – Ale kiełbasę zjesz?

– Tak, zjem. Umieram z głodu.

– Chociaż tyle. – Wojciech nabił na wystrugany rano kij kolejną porcję toruńskiej i podał Ninie. – Nie odpowiedziałaś. Co się dzieje?

– Matka zabiła dwuletnią córkę, wracam właśnie z miejsca, w którym ją znaleziono – powiedziała Morawska cicho, niemal szeptem, by nie usłyszało jej rozbawione i mocno pijane towarzystwo.

– Żartujesz? U nas? – Kiciuś momentalnie wytrzeźwiał.

– Nie. W sąsiednim miasteczku. Pojechałam tam zamiast Leszka Szczupaka, którego żona miała dziś laparoskopię.

– Kto miał laparoskopię?! – zainteresowała się Gośka, której udało się podsłuchać tylko trochę.

– Żona Szczupaka, nie znasz – mruknął Kiciński.

– A co to za Szczupak? – Małgorzata czknęła, rzuciła pod nosem: – kurwa – i wbiła w Kiciusia pytające spojrzenie.

– No mówię, że nie znasz. Prokurator – powiedział Wojtek. – Wiecie już, co się stało? – zapytał siedzącą w milczeniu Ninę.

– Najprawdopodobniej schizofrenia. Mówiła, że słyszała w głowie głosy, które kazały jej zabić. – Nina głębiej nabiła kiełbaskę na ostrą końcówkę kija i wyciągnęła patyk w stronę ognia. – Udusiła ją poduszką, a ciało ułożyła na podłodze w kuchni. A później poszła do ogrodu, zerwała wszystkie rosnące przy płocie astry i ułożyła je wokół głowy martwej córki. Wszystkie, jakąś setkę kwiatów. Wyglądało to… Boże, czasem, gdy oglądam takie sceny, wmawiam sobie, że to wszystko jest nierzeczywiste. Że to coś w rodzaju teatralnej scenografii. Inaczej chybabym zwariowała. – Ninie załamał się głos. – Wiesz, po tylu latach pracy w prokuraturze zazwyczaj się nie rozklejam, ale jeśli chodzi o dzieci… – Morawska lekko się wzdrygnęła i narzuciła na ramiona krótką pikowaną kurtkę, którą ze sobą przyniosła.

– Kto ją znalazł? – zapytał Wojciech, którego zaczął prześladować obraz leżącej na kuchennej podłodze martwej dziewczynki.

– Babcia. Przyszła odwiedzić małą i zastała synową klęczącą przy ciele z kilkoma ostatnimi astrami w rękach. Widząc martwą wnuczkę i obłęd w oczach żony syna, zemdlała, a kiedy się ocknęła, synowa najnormalniejszym tonem zapytała ją, czy jej zdaniem nie powinna jeszcze zerwać tych z ogrodu sąsiadki.

– Biedne dziecko – powiedział przysłuchujący się rozmowie Jaromirski i cała trójka zamilkła.

– Ej, kurwa, no oddaj! – wrzasnęła Gośka, rzucając w rechoczącego Jarka kawałkiem opieczonego nad ogniem chleba.

– Oddaj jej piwo! – zawtórowała Marzena, a Małgorzata po raz kolejny czknęła.

– Idę coś zrobić z tą czkawką – zdecydowała, wstając.

Chwilę później zatoczyła się tak, że prawie wpadła do ogniska, i wybuchła śmiechem.

– Mielibyście co jeść przez jakiś tydzień, gdybym się tu upiekła! – rzuciła, przestępując wyciągnięte nogi Jarka.

– Kiciuś, albo przynieś mi jednak to piwo – zmieniła zdanie Nina. – Najwyżej wrócę pieszo.

– To mi się podoba! – Wojtek dojadł kiełbasę, wytarł dłonie w leżącą na tacy z jedzeniem kraciastą szmatkę, która chwilę wcześniej niemal wpadła do ogniska, i ruszył w stronę domu.

A gdy tam dotarł, powiedział:

– Nie pij więcej, Gośka. Nie lubię cię pijanej. Nie tak.

Małgorzata stała nachylona nad kuchennym zlewem i wyglądała, jakby zaraz miała rzucić pawia.

– Spoko, nie będę rzygać, tylko tak mi się jakoś zrobiło niedobrze…

– Nie do tych talerzy, kurwa, błagam! – Kiciuś pomasował ją po plecach i cmoknął w kark. – Zrobić ci kawy z cytryną?

– Nie.

– A coś do jedzenia?

– Jadłam kiełbasę i chipsy.

– Nie pij więcej, okay?

– Dobrze, nie będę – mruknęła wyraźnie rozeźlona.

– Nie wściekaj się na mnie. Ty nie lubisz, kiedy wracam pijany.

– Bo ty chlejesz beze mnie, ze swoimi kumplami.

– Ty też chlejesz beze mnie, bo dziś za tobą nie nadążam.

– To nadrób zaległości. – Gośka wzruszyła ramionami i wzięła głęboki oddech. – Jezu, jak mi się nagle zachciało rzygać…

– Usiądź, zrobię ci jednak tej kawy – zdecydował Kiciński.

Szukał w kredensie filiżanki, kiedy w kuchni pojawił się Jeremi i powiedział, że będzie się zbierać.

– Już? Chłopie, impreza dopiero rusza z kopyta. Morawska ledwo dotarła, a ty wychodzisz? – zdziwił się Wojciech.

– Łeb mi pęka, mówiłem ci.

– Aż tak? – Kiciuś spojrzał na niego ze zdumieniem, jakby nie mógł uwierzyć, że zwykły ból głowy może być przyczyną opuszczenia zabawy.

– Aż tak. Dzięki za kiełbaski. I fajnie poznawać was bliżej – dodał.

– Dzięki, że wpadłeś. – Wojtek podał mu rękę, a chwilę później klepnął kumpla w plecy. – Do jutra!

– Do jutra – mruknął, machając na pożegnanie Gośce.

Był przy furtce, kiedy dogoniła go Marzena.

– Serio musisz już iść? Szkoda, bo zaczynałeś mi się podobać. – Roześmiała się.

Jeremi zauważył, że żona Jarka ledwo trzyma się na nogach, a kiedy zatoczyła się na płot, objął ją w pasie i podtrzymał.

– Sorry. Ścisła dieta i wódka to marne połączenie. – Mrugnęła do niego, zanim wyswobodziła się z jego uścisku i ruszyła z powrotem na tył domu Gośki i Wojtka.

Jeremi zamknął za sobą bramkę i ruszył w dół uliczki. Od Kiciusia na Klonową był spory kawałek i liczył na to, że spacer nieco poprawi mu samopoczucie, jednak ból głowy jeszcze się nasilił…

3

Jeremi od jakiejś pół godziny usiłował się skupić na książce, jednak wrzaski dochodzące zza ściany sprawiały, że czytał bez zrozumienia, a litery dosłownie skakały mu przed oczyma.

– Mamo, mamoooo, nieeeee chcęęę, nie teraaaaaz! – wydarł się dzieciak sąsiadów i coś grzmotnęło w ich frontowe drzwi.

– Uspokoisz się, do cholery?! – włączyła się rodzicielka o szorstkim zachrypniętym głosie. Jaromirski skrzywił się i odłożył trzymany w ręku kryminał znanego francuskiego pisarza. – Zostaw to! Czekaj, aż przyjdzie ojciec! – darła się sąsiadka, a Jeremi w bezsilnej złości zacisnął zęby.

Odkąd właścicielka domu wykończyła i wynajęła drugie mieszkanie na jego piętrze, nie było dnia bez dochodzących zza ściany wrzasków. Upiorna mamunia przed trzydziestką wyraźnie nie radziła sobie z rozwrzeszczanym czterolatkiem. Dzieciak całymi dniami się darł, a ponurego tatuśka z zakazaną gębą i przerostem karku prawie nigdy nie było w pobliżu. Co gorsza, młoda mamuśka nie pracowała, a wyjec nie chodził do przedszkola i nie licząc krótkich spacerów, na które codziennie wychodzili, stale hałasowali. Wynajmując to mieszkanie, Jaromirski liczył na ciszę, a znalazł się w samym środku chaosu. W dodatku cudzego, pomyślał, sięgając po szklankę.

Dopijał czekoladowe mleko, do którego miał słabość, kiedy odezwała się jego komórka. Odłożył szklankę i sięgnął po telefon. Numeru widniejącego na wyświetlaczu nie rozpoznał i przez jedną chwilę miał nadzieję, że dzwoni jego była. Szybko jednak odpędził myśli o Anecie. Skończyłem z nią raz na zawsze, przypomniał sobie, odbierając połączenie.

– Halo?

– Jeremi, to ty? – usłyszał nieco podenerwowany kobiecy głos.

– Ja, a kto pyta? – mruknął mało zachęcającym tonem.

– Renata Kroll, pamiętasz mnie?

– Renia, jasne! Wieki się nie widzieliśmy! Skąd masz mój numer? – zdziwił się Jeremi.

– Wciąż mamy wspólnych znajomych – powiedziała. – Posłuchaj, chodzi o Mateusza.

– Coś się stało? – zaniepokoił się Jaromirski, bo chociaż od jakiegoś czasu nie mieli ze sobą kontaktu, starszy brat Renaty był kiedyś jednym z jego najlepszych przyjaciół.

Przynajmniej w czasach, kiedy obaj mieszkali w Szczecinie i regularnie chadzali do muzycznych klubów. Później Kroll przeniósł się z rodziną do Trójmiasta, a ich kontakt się urwał.

– Chodzi o mojego brata.

– Domyśliłem się. Mów – zachęcił ją Jeremi, ale powiedziała, że to nie jest rozmowa na telefon.

– Jutro będę w twojej okolicy. Znajdziesz czas, żeby się ze mną spotkać? – zapytała.

– Oczywiście. Renata, ale co z Mateuszem?

– Jutro, Jeremi. Opowiem ci wszystko, kiedy się spotkamy. Zadzwonię do ciebie, kiedy dotrę na miejsce – obiecała. – Muszę kończyć. Do jutra. I dzięki. Doceniam, że poświęcisz mi chwilę.

– Do jutra – powiedział.

Smarował bułkę dżemem, kiedy zza ściany doszedł przenikliwy pisk chłopca i podenerwowany głos matki, która znowu się na niego wydzierała.

– Kurwa, przecież to jest nie do wytrzymania! – Jaromirski cisnął do zlewu upaćkany truskawkową mazią nóż i ruszył w stronę drzwi.

Kiedy zapukał do sąsiadów, odpowiedział mu wysoki wrzask chłopca i nagła, niespodziewana cisza, jakby głośne pukanie na moment uciszyło dzieciaka.

– Dobry wieczór. Nazywam się Jeremi Jaromirski. Mieszkam za ścianą – przedstawił się, kiedy w drzwiach pojawiła się zaokrąglona ruda kobieta koło trzydziestki w poplamionej musztardą beżowej sukience i przydeptanych kapciach założonych na bose stopy.

– Dobry wieczór – burknęła, ale nie zaprosiła do środka.

Oparta o framugę, mrużąc małe świńskie oczka, świdrowała go wzrokiem, jakby chciała zapytać: a czego ty tu chcesz?

– Mogę wejść? – zapytał sprowokowany jej postawą.

– A o co chodzi? – W jej głosie usłyszał nieufność. – Zostaw to, mówiłam ci! – wrzasnęła na syna, który pojawił się obok z butelką jej perfum w ręku. – Oddaj! – Wyszarpała flakonik i kazała małemu iść do siebie. – No już, co mówiłam?! – ponagliła dzieciaka, zanim ponownie skupiła uwagę na Jeremim. – To o co panu chodzi? – powtórzyła pytanie.

– O to mi chodzi, że mieszkam za ścianą i przez cały dzień słyszę wrzaski pani syna. Czy może pani uciszyć to diablę? – wycedził Jeremi

Kobieta poczerwieniała na twarzy.

– Jak pan nazwał moje dziecko?! – syknęła.

– Diablęciem. Ale to nie było obraźliwe. A teraz, wracając do rzeczy, chciałbym…

Jaromirski nie dokończył, bo ruda nieco się cofnęła i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

– Chyba żartujesz, paniusiu? – warknął, łomocząc w nie pięściami. – Jeszcze nie skończyłem! – wrzasnął.

Odpowiedziała mu cisza, nawet upiorny bachor na jedną chwilę się przymknął. Uniósł rękę, chcąc jeszcze raz zapukać do bezczelnej sąsiadki, kiedy na schodach pojawiła się właścicielka domu.

– Jeremi, co tu się wyprawia? Przepraszam, nie chcę się wtrącać, ale usłyszałam jakieś łomoty i twój podniesiony głos.

– To się wyprawia, że od kilku ładnych tygodni wysłuchuję dziecięcych wrzasków i pokrzykiwań wściekłej mamuni, która kompletnie sobie nie radzi z opieką nad chłopcem! Nie mogę czytać, nie mogę nawet na chwilę odpocząć i na okrągło pęka mi łeb!

– Przykro mi, nie wiedziałam… – Monika wyglądała na mocno zażenowaną, jakby nie miała pojęcia, po czyjej stronie powinna się w takiej sytuacji opowiedzieć.

– To już wiesz! – rzucił Jeremi przez zęby.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi od mieszkania sąsiadów i na korytarz wyszła wyraźnie wzburzona ruda.

– Ten pan twierdzi, że mój syn mu przeszkadza, ale przecież nie zakłócamy nocnej ciszy! Nie ma jeszcze nawet osiemnastej! – krzyknęła, biorąc się pod boki.

– To nie jest kwestia godziny, tylko zwykłej kultury! Pani syn zachowuje się skandalicznie! Wczoraj przez jakąś godzinę walił czymś w metalowe sztachety balkonu, a pani nawet raz nie zareagowała!

– Przez godzinę? Bez przesady!

– Z przerwami tak! Patrzyłem na zegarek! A kilka dni temu odbijał piłkę o moje drzwi, na co pani również w żaden sposób nie zareagowała!

– Padało, to się nudził… To dziecko, dzieci się bawią. – Ruda wzruszyła ramionami i posłała Jaromirskiemu krzywy uśmieszek. – A pan powinien się nauczyć żyć w zgodzie z sąsiadami!

– Pani Jolanto, spróbujmy się może uspokoić? – zaczęła Monika Wiśniewska, ale ruda od razu jej przerwała.

– Ale ja jestem spokojna! To ten pan się awanturuje! – wrzasnęła.

– Awanturuję się?! Chciałem tylko porozmawiać, ale zatrzasnęła mi pani drzwi przed nosem!

– A zatrzasnęłam i co pan z tym zrobi?! Zadzwoni na policję?! – roześmiała się ruda, a Monika Wiśniewska parsknęła krótkim nerwowym śmiechem.

– Jeremi jest z policji – powiedziała, kiedy już opanowała rozbawienie, a ruda mamuśka momentalnie spuściła z tonu.

– A, to przepraszam – wykrztusiła, jeszcze bardziej czerwieniejąc na twarzy. – Postaramy się zachowywać ciszej – dodała chwilę później, zanim z podkulonym ogonem czmychnęła do siebie.

– Słyszałaś? Magiczne słowo: „policja”. Szkoda, że nie na wszystkich tak działa. – Puścił oczko do Moniki i nie czekając na odpowiedź, wrócił do siebie.

Przez resztę wieczoru za ścianą panowała względna cisza. Tylko koło dwudziestej dzieciak zaczął wrzeszczeć, ale matka szybko go uciszyła.

– Da się? Da się – mruknął pod nosem Jeremi, zalewając wrzątkiem garnek z dwiema parówkami.

Rano spotkał rudą Jolantę w delikatesach przy porcie, ale choć niemal na siebie wpadli, sąsiadka udawała, że go nie widzi. Szarpnęła tylko syna za rękę i wyszła, nie zaszczycając Jeremiego nawet zwykłym „dzień dobry”.

Paskudna baba, pomyślał. Prostacka, głośna, zaniedbana i zwyczajnie chamska. Szkoda, że chcąc jak najszybciej wynająć świeżo wykończone mieszkanie, Monika nieco staranniej nie wybrała lokatorów. No i ciekawe, co ten wychowywany bezstresowo rozwydrzony bachor zrobi z dopiero co odremontowanym wnętrzem, skoro już teraz ma w zwyczaju okopywać ściany na klatce, walić kuchennym tłuczkiem w balkonowe pręty i pisać po ścianach. Monika chyba jeszcze tego nie zauważyła, ale Jeremi właśnie odkrył zrobiony czarnym pisakiem szlaczek przy framudze od frontowych drzwi sąsiadów. No, ale to akurat nie mój problem, pomyślał, uśmiechając się krzywo, gdy płacił za zakupy.

4

Czerwiec 1998 r.

Pojawili się w miasteczku wraz z końcem czerwca. Czuli się wolni i radośni niczym dwa barwne ptaki. Ona była wysoka, strzelista i śniada, z burzą kruczoczarnych kręconych włosów, ubrana w kwieciste falbaniaste spódnice i pobrzękująca miedzianymi bransoletami. Nosiła je na przegubach rąk i kostce lewej nogi, co w połączeniu z egzotyczną urodą i żywymi kolorami jej ciuchów od początku zachwyciło Hannę. On wyglądał jak wiking. Masywny, postawny młody mężczyzna o dużych dłoniach, jasnych oczach i zaskakująco ujmującym uśmiechu. Spłowiałe od słońca jasne włosy spinał w kucyk rzemieniem, a luźne tuniki, które zakładał na szerokie pantalony, przypominały widywane w ilustrowanych książkach stroje dawnych arabskich książąt. Oboje chodzili boso, nawet kiedy padało.

Hanka z Arturem siedzieli na murku w okolicy lunaparku, kiedy zobaczyli ich po raz pierwszy. Nieznajomi pojawili się w miasteczku tuż po rozpoczęciu sezonu i szybko przyciągnęli uwagę znudzonych okolicznych mieszkańców.

– Zawsze chciałem mieć takie auto – mruknął Artur, kiedy para wysiadła z pomarańczowo-beżowego volkswagena busa.

– Wyglądają jak ci hipisi z San Francisco, których widziałam w telewizji. – Hanka uśmiechnęła się, z zachwytem wpatrując się w zwiewnie ubraną młodą brunetkę. – Powinni pomalować tę zdezelowaną gablotę w duże kolorowe kwiaty – dodała.

– No co ty? Auto w kwiaty? – Artur spojrzał na nią jak na wariatkę, ale w jej głowie na dobre obrodziła wizja kwiecistego busa.

– Gdyby był mój, pomalowałabym go w róże, chabry i maki.

– Ale nie jest. – Artur wzruszył ramionami.

Tamtego wieczoru przez ponad godzinę siedzieli na kamiennym murku, zasłuchani w dźwięki gitary, na której grał jasnooki wiking. Towarzysząca mu dziewczyna siedziała obok i kiwając się do rytmu, od czasu do czasu klaskała. Tuż za murem na tle zachodzącego słońca wolno i majestatycznie obracało się koło diabelskiego młyna, ale tym razem ani Hanka, ani Artur nie myśleli o lunaparku. Zasłuchani w muzykę wpatrywali się w parę nieznajomych, a kiedy tamci skończyli, Hanna zaczęła bić brawo tak żarliwie, że aż rozbolały ją dłonie. Brunetka spojrzała w jej stronę i posłała piękny uśmiech, a on lekko skinął głową i wyjął z rozłożonego u swoich stóp kapelusza kilka wrzuconych przez życzliwych ludzi monet. Mijając ich, Hanka żałowała, że ostatnie pieniądze wydała na watę cukrową i oranżadę, bo sama chętnie dałaby im kilka groszy. Ale oni już zaczęli się zbierać. Śmiejąc się z czegoś, wsiedli do busa i odjechali w stronę pobliskiego lasu.

Dzień później wpadli na nich przy karuzelach. Hanna kupowała watę cukrową, kiedy Artur lekko szturchnął ją w bok.

– Jest twój wiking – mruknął.

– Nie jest mój. – Skrzywiła się. – A ona podoba mi się o wiele bardziej – dodała, z zachwytem wpatrując się w falbaniastą sukienkę z odkrytymi plecami, którą tego dnia założyła nieznajoma.

Tego wieczoru usłyszeli, że on nazywa ją Śnieżką, i od tej pory mówili na nich: Śnieżka i Wiking.

Hanna nie bardzo potrafiła sobie przypomnieć, które z nich wpadło na pomysł, by ich śledzić. Ona? A może Artur? Nie potrafiłaby nawet powiedzieć, skąd im to przyszło go głowy… Zafascynowała ich barwna odmienność nieznajomych? Pociągała ich wolność? A może po prostu się nudzili?

Pomarańczowy bus ruszył, a oni pojechali za nim na starych rozklekotanych rowerach. Poruszające się wąską piaszczystą drogą auto dostojnie sunęło przed nimi, wzniecając za sobą kłęby kurzu, który osiadał im w nozdrzach i dusił. Pod lasem Wiking i Śnieżka wysiedli z busa i trzymając się za ręce, ruszyli w stronę pobliskich bunkrów. Hanna nie lubiła tego miejsca, było w nim coś upiornego. Jednak Artur cisnął w wysoką trawę rower i ruszył w ślad za nimi.

– No chodź! Przecież to ty chciałaś wiedzieć, co to za jedni – ponaglił ją, więc też rzuciła w trawę swój stary składak, który tato kupił jej niedawno na giełdzie za śmiesznie niską cenę, i ruszyła w ślad za swoim chłopakiem.

– Chyba nie powinniśmy ich śledzić – powiedziała pełna wątpliwości.

Artur przystanął i wyraźnie zniecierpliwiony posłał jej krzywe spojrzenie.

– I co panikujesz? Kto mówi o śledzeniu? – Wzruszył ramionami. – Po prostu idziemy w stronę lasu.

Ściemniało się, kiedy weszli między pierwsze drzewa, i Hanka przystanęła, niepewnie oglądając się za siebie.

– Powinnam już iść do domu. Tato się wścieknie, jeśli znowu wrócę późno – powiedziała, ale Artur złapał ją za rękę i pociągnął w głąb zagajnika.

– Chodź, nie pękaj – syknął.

Ruszyła więc za nim i starając się nie myśleć o zapadającej wokół nich ciemności, zacisnęła lepkie od waty cukrowej palce na jego dłoni.

– Boisz się, co? – szepnął, wyraźnie rozbawiony jej strachem.

– Trochę – przyznała.

– Obronię cię – rzucił pęczniejącym z dumy głosem.

– Niby przed czym? – Zaśmiała się krótko.

– Przed światem. – Wyszczerzył się w szerokim uśmiechu i gwałtownie się zatrzymał. – Ćśśś! Są tam – dodał szeptem.

Hanka schowała się za wiekowym drzewem i zerknęła zza szerokiego chropowatego pnia. Na niewielkiej polance przed wejściem do jednego z bunkrów młoda para z busa układała właśnie stos drewna, zapewne zamierzając rozpalić ognisko.

Artur pociągnął Hankę w głąb gęściej rosnących krzewów i przykucnął.

– Co my robimy? – zapytała szeptem.

– Patrzymy – odpowiedział równie cicho i pociągnął ją w dół. – Schowaj się, bo cię zobaczą – dodał, a ona posłusznie przykucnęła.

– Nic nie widzę – szepnęła.

– Siedź cicho.

– Tak, ale…

– Ćśśśś! – Artur złapał ją za rękę i mocno zacisnął palce. – Usłyszą cię.

– I co z tego? Nie robimy nic złego. – Wzruszyła ramionami.

– Gapimy się na nich.

– Jesteśmy na spacerze.

– Przyjechaliśmy tu za nimi.

– Chcesz się teraz kłócić? A wcześniej to ty mnie tu zaciągnąłeś – mruknęła, tymczasem Wiking zdołał rozpalić niewielkie ognisko i usiadł na zwalonym pniu w pobliżu ognia.

Śnieżka kręciła się wokół paleniska, a falbany kolorowej sukienki tańczyły wokół jej szczupłych kostek.

Ukryci za drzewami przyglądali się im przez dłuższą chwilę, jednak w końcu zrozumieli, że tego wieczoru nie zobaczą niczego ciekawego.

– Muszę już iść – powiedziała Hanka, podnosząc się. – Odprowadzisz mnie do domu?

– No jasne, przecież sama nie trafisz – droczył się z nią Artur.

Zanim wyszli z lasu i wsiedli na rowery, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Zacisnęła powieki, zastanawiając się, czy kiedykolwiek odważy się poprosić go, żeby zrobił to z języczkiem, ale on już się od niej odsunął.

– To do jutra – powiedział kilka minut później, kiedy podjechali przed należący do jej rodziców parterowy ceglany dom.

– Do jutra. – Uśmiechnęła się, oblizując wargi, na których wciąż jeszcze czuła smak pierwszych nastoletnich pocałunków.

5

Jeremi wysiadł z subaru i przebiegł przez niewielki parking przed Coffee Black Jack. Mżyło, a on zostawił kurtkę w samochodzie, czego szybko pożałował, bo od strony pobliskiej plaży solidnie wiało.

Kiedy wszedł do środka, Renaty jeszcze nie było. Zamówił więc szarlotkę z filiżanką latte i rozejrzał się po świeżo odremontowanym wnętrzu. Klub, należący jeszcze niedawno do lokalnego gangstera o ksywce Zielarz, trafił właśnie w ręce starszego biznesmena ze Świnoujścia i przeszedł totalną metamorfozę. Jeremiemu spodobały się zawieszone nad stolikami czarno-białe fotografie legendarnych hollywoodzkich aktorów. Kiedy wszedł, usiadł pod zdjęciem Jamesa Deana i sącząc kawę, zapatrzył się w panoramiczne okno po drugiej stronie lokalu. Widoczne z niego wydmy dodawały wnętrzu uroku, Black Jack w nowej odsłonie prezentował się znacznie korzystniej niż kilka miesięcy wcześniej, kiedy Jeremi tu się przeprowadził.

Dopijał latte, kiedy do lokalu weszła Renata. Na jej widok wstał i szarmancko odsunął dla niej krzesło z pikowanym oparciem.

– Nic się nie zmieniłaś. – Uśmiechnął się, kiedy podała mu rękę i rzuciła elegancki czarny trencz na jedną z wolnych sof.

– Ty też nie, stary wilku. – Mrugnęła do niego, a w jej głosie usłyszał kokieterię. Szybko jednak spoważniała. – Nie mam wiele czasu, a chcę ci wszystko zrelacjonować – powiedziała, zakładając za ucho obcięte na pazia ciemnokasztanowe włosy.

Spojrzał jej w oczy. Były takie, jak zapamiętał. Duże, miodowobrązowe, ocienione gęstą firanką ciemnych rzęs. Kiedyś rozpaczliwie się w niej kochał, ale w tamtych czasach była już młodą mężatką. Później poznał laskę, z którą spotykał się na długo przed Anetą, i jakoś mu przeszło, jednak kiedy usiadła naprzeciwko niego, wróciły wspomnienia.

– Wciąż używasz tych samych perfum? – zapytał, kiedy w pośpiechu przeglądała przyniesioną przez kelnerkę kartę.

– Tak, J’adore Diora – powiedziała, nie odrywając wzroku od menu. – Wezmę to, co ty – zdecydowała.

– Dobra, to zaczynaj. Co z Mateuszem? – zapytał Jeremi.

Dzień wcześniej, zaciekawiony jej telefonem, wszedł na facebookowy profil dawnego przyjaciela, ale ostatni zamieszczony tam post był sprzed czterech miesięcy, więc Jeremi niczego ciekawego nie znalazł.

– Mateusz jest w areszcie – powiedziała Renata, patrząc mu w oczy. – Od ponad tygodnia.

– Kurwa… – Tego się nie spodziewał. – Jak tam trafił?

– Ktoś go wrobił.

– W co? – zapytał, łapiąc Renatę za rękę. – Weź głęboki wdech i postaraj się uspokoić. Jestem po waszej stronie, przecież wiesz.

– Jesteś gliną. – Uśmiechnęła się lekko samymi kącikami ust. – Ale gliną, któremu ufam – dodała. – A Mateusza ktoś wrobił w ciężkie pobicie.

– Kogo?

– Naszej przyrodniej siostry. Ale to nie on, Jeremi! Mati nigdy by tego nie zrobił!

– Macie siostrę? Pierwsze słyszę.

– My też dopiero niedawno o niej usłyszeliśmy. Tato miał już mnóstwo przerzutów i jego odejście było kwestią tygodni, kiedy powiedział nam, że lata temu miał krótki romans, którego owocem jest ta smarkula. – Renata skrzywiła się.

– Smarkula? Jak rozumiem, siostrzana miłość nie wybuchła? – zapytał Jaromirski nieco kpiarskim tonem.

– Żartujesz? Ta gówniara to pazerna, wyrachowana żmija!

– Gówniara?

– Ma dwadzieścia trzy lata – syknęła siostra Mateusza, jakby młody wiek krewniaczki był dla niej zniewagą.

No, ale może kobiety grubo po trzydziestce zaczynają odczuwać zazdrość o te młodsze, pomyślał Jeremi.

– I Mateusza aresztowano pod zarzutem jej pobicia? A co z nią?

– Wyjdzie z tego. Ale to nie on.

– Renata, wybacz to pytanie, ale muszę… Jesteś pewna, że to nie on?

– To nie on, Jeremi! – niemal wykrzyczała. – Nie on, słyszysz? – dodała z naciskiem.

– Opowiesz mi, jak było? I skąd podejrzenie, że Mateusz został przez kogoś wrobiony?

– Już ci mówię. Więc smarkula…

– Czy ona ma jakieś imię? – wszedł jej w słowo.

– Tak, wybacz. Ma na imię Matylda.

– Jak długo ją znacie?

– Jakieś pół roku. Dowiedzieliśmy się o niej trzy tygodnie przed śmiercią ojca. Ale tatko od dawna się nią zajmował. Kupił jej dom w Sopocie, auto, opłacał studia, które zresztą podobno rzuciła.

– Podobno, czyli nie wiesz na pewno? A co studiowała?

– Socjologię. To znaczy oficjalnie, bo na zajęciach pokazywała się od wielkiego dzwonu. Poza tym, mimo pokaźnego kieszonkowego od naszego ojca, dorabiała jako hostessa w sopockich klubach i sporo imprezowała. Można powiedzieć, że żyła bardziej nocą niż za dnia.

– Zupełnie jak ty w dawnych dobrych czasach – uśmiechnął się Jeremi, a Renata gniewnie parsknęła.

– Uwierz mi, nigdy nie byłam taka jak ona!

– Czyli jaka?

– To zwykła puszczalska, której matka handlowała warzywami na bazarze! Ale ojciec zgłupiał na jej punkcie i kompletnie ją rozpieścił. Kasę brała od niego garściami, zresztą jej mamuśka też. Swojej byłej kochance tato kupił mieszkanie na gdańskim Brzeźnie i otworzył elegancki butik z wieczorowymi kreacjami, a młodej sprezentował niewielki domek w Górnym Sopocie o wartości, bagatelka, dwóch milionów siedmiuset tysięcy złotych. – Renata skrzywiła się.

– Miał, to dawał. Chyba nie jesteś wściekła z powodu majątku?

– Oczywiście, że jestem! Ona nie należy do rodziny, nigdy nie należała! Zresztą ojciec dowiedział się o niej dopiero po jej dwudziestych urodzinach. Wcześniej jakoś jej mamunia nie zawiadomiła go, że ma córkę. Odezwała się tydzień po serii wywiadów, których udzielił lokalnej telewizji. Opowiadał o swoim sukcesie, rozwoju prowadzonych przez siebie restauracji i podróżach, a ta handlara zwęszyła interes i przedstawiła mu ich córeńkę. Oczywiście dla kasy. No ale on był ślepy i totalnie zakochał się w tej małej.

– Jesteście pewni, że to jego dziecko?

– Tak, zrobił badania na ojcostwo. Zresztą jest do niego podobna, i to bardzo. Co za ironia losu! Żadne z nas nie przypomina go tak jak ona. Przynajmniej fizycznie – skwitowała z niesmakiem.

– A Mateusz? Też jej nie lubił?

– Nie wiem. Rzadko o niej rozmawialiśmy, to był wyjątkowo drażliwy temat.

– Ale musiał się z nią spotykać, skoro…

– On jej nie pobił, Jeremi! Ile razy mam ci to powtarzać?!

– Dobra, to mów, jak było.

– Pobito ją w jej domu. Górny Sopot, snobistyczna lokalizacja, na uliczce pełno kamer i drogich wozów. Sprawca zakradł się tam nocą Wybił szybę w przeszklonych drzwiach od strony ogrodu i wszedł do środka, wywlókł Matyldę z łóżka i zaciągnął do salonu, gdzie została pobita. Wyjdzie z tego, jak ci mówiłam, ale ma połamane żebra, ukruszony ząb, złamany nos i stłuczone nerki. Posłuchaj, nawet jeśli mój brat solidnie by się na nią wkurwił, to nigdy w życiu nie pobiłby w ten sposób kobiety. Uwierzyłabym, gdyby pod wpływem silnego wzburzenia dał jej w twarz albo ją pchnął, ale coś takiego? W życiu! W dodatku sposób, w jaki tam wszedł, jest zupełnie bezsensowny. Mateusz miał przecież klucze.

– Miał klucze od jej domu? – zdziwił się Jeremi.

– Tak, po śmierci ojca znaleźliśmy w jego gabinecie zapasowy komplet i mój brat wziął go do siebie, tak na wszelki wypadek.

– Na wypadek czego? Rozumiem, że oficjalnie dom należał do Matyldy?

– Nie zasłużyła na niego! Nie zasłużyła na nic, co dostała!

– Nie pytam, czy zasłużyła. Pytam, czy notarialnie jest jej.

– Jej – przyznała Renata. – Ale Mateusz zostawił sobie te klucze. Chciał je mieć.

– Okay, więc miał klucze, ale zdecydował się na rozbicie szyby w drzwiach na tyłach domu i nocne wtargnięcie, tak?

– Właśnie… Czysty idiotyzm. Ale najlepsze jest to, że przecież wiedział o kamerze. Tuż po pogrzebie taty bywał u Matyldy, rozmawiali o pieniądzach. Chciała udziałów w rodzinnym biznesie, wyobrażasz sobie? Po tym, co już dostała od naszego ojca, chciała się jeszcze pałętać po naszych restauracjach!

– Czyli Mateusz odwiedzał Matyldę i mógł mieć do niej żal?

– Tak, ale jej nie pobił! Jeremi, musisz mi uwierzyć, ktoś go wrabia! Dla mnie najbardziej śliska jest sprawa z tatuażem. Pamiętasz kolorowego smoka na przegubie jego prawej ręki, prawda?

– Jasne. Wyjątkowo ohydny bohomaz. – Jeremi krzywo się uśmiechnął na wspomnienie wytatuowanej przez jakiegoś partacza szkarady, z której swego czasu Mateusz był bardzo dumny.

– Zrobił go sobie tuż po maturze. Taki idiotyczny wyraz buntu przeciwko naszej konserwatywnej rodzinie. No i udało mu się wytrącić rodziców z równowagi, bo mama przez jakiś tydzień pochlipywała na widok jego ręki, a ojciec wpadł w szał. Ale nie tylko on miał na ręce tego smoka. Tamtego dnia wybrali się do gdyńskiego studia tatuażu we trójkę. Mateusz, Robert i Sebastian, najlepsi kumple.

– Czyli trzy osoby mają taki sam tatuaż, a ty uważasz, że to któryś z dwójki jego kumpli zrobił włam do domu Matyldy i pobił ją, wrabiając w to twojego brata?

– Już tylko jedna osoba go ma – powiedziała cicho Renata. – Oprócz Mateusza, smoka ma na przegubie Robert, jego wspólnik. Sebastian zginął sześć lat temu.

– Czyli twierdzisz, że Robert, wspólnik twojego brata, wrabia go w pobicie? Po co miałby to robić?

– Żeby przejąć ich wspólny interes. To Mati zainwestował w ten nocny klub pożyczone od ojca pieniądze. Robert dorzucił jakieś ochłapy, więc zgodzili się, że będą się dzielić trzydzieści na siedemdziesiąt. Ale nagle Robertowi zrobiło się mało, twierdził, że to niesprawiedliwe…

– Więc wrobił twojego brata w pobicie przyrodniej siostry, żeby zniknął w pudle i zostawił mu klub? To dość naciągane, nie uważasz?

– Jeremi, to jedyne rozwiązanie! Mój brat nie jest idiotą! Gdyby rzeczywiście chciał ją pobić, zdemolować jej dom i nabazgrać na jej ścianie QRWA!, zrobiłby to w bardziej przemyślany sposób, nie uważasz?!

– Może działał pod wpływem silnego wzburzenia? Może łączyło ich coś, o czym nie masz pojęcia?

– Niby co?! – syknęła Renata, wyjmując z torebki papierosy. – Muszę zapalić, masz coś przeciwko?

– Nie – powiedział Jaromirski, bębniąc palcami w oszklony blat stolika.

– Mateusz wiedział, że na tyłach jest czujnik ruchu, który uruchomi światło, kiedy tylko ktoś zbliży się do tylnych drzwi domu. Wiedział też o kamerach w sąsiedztwie i zamontowanych u Matyldy. Gdyby chciał się tam włamać, żeby ją pobić, nie założyłby koszulki odsłaniającej ten tatuaż! Nie jest idiotą, do cholery! Zasłoniłby go, zamiast eksponować, a tymczasem na filmiku z tamtej nocy widać go tak wyraźnie, że to aż śmieszne. I właśnie przez to Mati siedzi.

– A ten Robert? Jego nie podejrzewano?

– Robert twierdzi, że tamtej nocy był w Toruniu.

– I ma na to dowody?

– Kilka kamer na mostach zarejestrowało jego auto, a monitoring na stacji benzynowej pokazał, jak tankuje jakieś trzy godziny przed tym, co się stało, ale przecież mógł się dostać z powrotem do Trójmiasta! Ktoś mógł go tam nawet zawieźć w cholernym bagażniku! Dla mnie to żaden dowód! Jeremi, powiedz mi, że ja nie wariuję, i widzisz to samo! To wszystko jest szyte żenująco grubymi nićmi! Mój brat siedzi w areszcie, a ten gnojek chce przejąć klub!

– Co to za klub? – zapytał Jaromirski.

– Papa Legba. Nocny lokal na obrzeżach Gdańska i Sopotu. Prowadzą go wspólnie od paru lat i początkowo wszystko było super, ale w ostatnich miesiącach Robert stale miał do Matiego jakiegoś pretensje…

– Dobra, powiedz mi jeszcze, co mówi Matylda?

– Nasza, pożal się Boże, siostra? Mówi, że nic nie pamięta. Zresztą sprawca miał na głowie kaptur, a na twarzy kominiarkę.

– Nie miała żadnych wrogów? W jakim towarzystwie się obracała?

– Klubowym – z pogardą rzuciła Renata. – Bogaci panicze z sąsiedztwa, przejażdżki porsche, prochy i nocne imprezy, tego typu klimaty.

– Miała faceta?

– Niejednego.

– A kogoś na poważniej?

– Nie wiem. Niczego o niej nie wiem… Jeremi, przyjrzysz się temu? Błagam cię! Nie mam nikogo, komu ufam bardziej niż tobie!

– Nie myślałaś o tym, żeby zatrudnić prywatnego detektywa? Może do czegoś by się dokopał?

– Nie ufam detektywom. Ufam tobie. Weźmiesz tę sprawę? Nieoficjalnie, w imię naszej dawnej przyjaźni. – Renata zacisnęła palce na jego dłoni i błagalnie spojrzała mu w oczy. – Proszę cię. Chodzi o Matiego.

– Dobra, wezmę parę dni wolnego i przejadę się do Trójmiasta, ale niczego nie obiecuję – zgodził się w końcu, a w jej oczach rozbłysły łzy.

– Dziękuję! Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy!

– Od tego ma się przyjaciół – skwitował.

– Słuchaj, jeśli chodzi o koszty, to…

– Później o tym pogadamy. Powiedz mi jeszcze, jak ma na nazwisko wspólnik twojego brata i co o nim wiesz?

– Nazywa się Robert Rokosz. Kawaler, tuż przed czterdziestką, żyje mocno ponad stan. Ma mieszkanie w gdyńskim apartamentowcu Sea Towers, własny jacht i kilkuletnie maserati. Skąd na to wszystko bierze? Nie mam pojęcia. Owszem, na klubie zarabiają, ale nie aż tak…

– Dobra, przyjrzę się temu.

– Zapisałeś sobie mój numer? Bo na Facebooku mnie nie znajdziesz.

– Zapisałem.

– Jeszcze raz ci dziękuję. – Renata wstała i wyciągnęła do niego rękę. – Jesteśmy w kontakcie.

– Odezwę się – obiecał Jeremi, podając jej płaszcz.

– Zapomniałabym. Tu są klucze od domu Matyldy – powiedziała Renata, biorąc od niego wierzchnie okrycie.

– Ty też masz klucze od jej domu? – zdziwił się.

– Nie. Wzięłam te, które miał Mateusz. A to klucze od jego mieszkania. Zatrzymaj się tam, będzie ci wygodniej niż w hotelu. Adres podeślę ci esemesem.

– Jesteś pewna, że nie będzie miał nic przeciwko, żebym tam zamieszkał?

– Cóż, on nie jest obecnie w sytuacji, w której mógłby o cokolwiek mieć pretensje, prawda? – Lekko wzruszyła ramionami, zapięła płaszcz i pocałowała Jeremiego w policzek. – Jesteśmy w kontakcie – dodała, zanim ruszyła w stronę wyjścia z lokalu.

Kilka minut później pożegnali się na parkingu przed knajpą i poszli do swoich samochodów. Jeremi zauważył, że siostra Matiego przyjechała sportowym czerwonym bmw. Ładny wóz, pomyślał, wsiadając do subaru. Chwilę później przypomniał sobie, jak bardzo im kiedyś zazdrościł. Kiedy chodził z Matim do liceum, ich ojciec zrobił dużą kasę. On sam wywodził się z raczej normalnej rodziny. Owszem, tato pływał i nieźle zarabiał, ale pochodząca z Wietnamu mama nigdy nie pracowała zawodowo, z trudem odnajdując się w Polsce. Więc podczas gdy Mati chwalił się nowymi ciuchami i gadżetami, on donaszał dżinsy po starszym bracie. Wtedy go to bolało, ale teraz już tylko śmieszyło. Są większe problemy niż tego typu bzdety, pomyślał, przekręcając kluczyk w stacyjce.

Opracowanie graficzne okładki:

Emotion Media

Redaktor prowadzący:

Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne:

Karol Maciąg

Korekta:

Sylwia Kozak-Śmiech

© 2019 by Katarzyna Misiołek

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2019

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: . Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327645098

Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.