Złe spojrzenia - Daria Orlicz - ebook + książka

Złe spojrzenia ebook

Daria Orlicz

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Boże Narodzenie na cmentarzu za kościołem ktoś brutalnie morduje jedenastoletniego ministranta. Policja długo nie może znaleźć winnego, ale miejscowi wydali już własny wyrok i niemal zlinczowali młodego wikarego – są pewni, że to on dopuścił się zbrodni. Kto zabił syna bogatego biznesmena i czy ksiądz, który spędzał z chłopcem podejrzanie dużo czasu, rzeczywiście jest tak niewinny, jak twierdzi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 342

Oceny
4,1 (137 ocen)
64
34
28
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Daria Orlicz

Złe spojrzenia

1

Młody wikary klęczał w błocie, otoczony przez ciskający wulgarnymi wyzwiskami, rozsierdzony tłum. W ciemnoszarym dresie, wyciągnięty z ciepłego wnętrza plebanii na ziąb i przerażony, sprawiał wrażenie dzieciaka, na którego czyhają za szkołą klasowi chuligani. Wilgotna grudniowa noc była wietrzna i ponura; ludzie zebrani wokół grobów sprawiali wrażenie zjaw. Stali zbici w grupę, ich twarze tonęły w mroku, jedynie czasem światła trzymanych w dłoniach latarek wyłaniały z ciemności znajome oblicza sąsiadów. Wezwany na miejsce starszy sierżant Wojciech Kiciński przepchnął się przez grupę mężczyzn i chcąc mieć lepszy widok, wszedł na marmurową płytę jednego z nagrobków niewielkiego przykościelnego cmentarza.

– Rozejść się! – wrzasnął, ale ciżba uparcie napierała.

Ktoś rzucił kamieniem, na szczęście nie trafił. Młody ksiądz zaczął płakać, jednak jego łzy tylko rozwścieczyły zebranych wokół grobów ludzi.

– Pedofil! – odezwał się ktoś z tyłu i przez otaczający wikarego tłum przeszedł złowieszczy pomruk.

– Wieszać się takich powinno! – zawtórował mu inny, a nad głową Wojciecha przeleciał kolejny kamień.

– Policja! Powiedziałem, rozejść się! – krzyknął Kiciński i kilka osób cofnęło się pomiędzy porośnięte mchem nagrobki. – Linczujecie człowieka, chociaż nie macie pewności co do jego winy! Tacy z was katolicy?

– To przecież on, a kto?! – wrzasnął Romek Halski i kilku mężczyzn ponownie zaczęło otaczać klęczącego w błocie wikarego.

– On, pewnie, że on! Martwy ministrant i młody ksiądz, dodajcie sobie dwa do dwóch! – Ireneusz Tarnowski, rosły brodaty piekarz, złapał leżący na jednym z grobów wypalony znicz i cisnął nim w stronę księdza.

Również nie trafił, ale brzęk tłuczonego szkła sprawił, że Kiciński zrozumiał zagrożenie. Jeszcze chwila i ci ludzie na jego oczach skatują wikarego. Co gorsza, nagle dopadła go klaustrofobia i poczuł się naprawdę fatalnie wśród wściekłych, rozsierdzonych agresorów. Ale własny lęk potrafił zwalczyć. Teraz trzeba było myśleć o skulonym w błocie wikarym, w którego ktoś właśnie rzucił kolejnym wypalonym zniczem i tym razem uderzył księdza w ramię.

– Zboczeńcy w sutannach! – wydarł się ktoś inny i przez tłum przeszedł kolejny złowrogi szmer.

Kiciński zeskoczył z nagrobka, rozepchnął grupkę młodych mężczyzn i podszedł do księdza Piotra.

– Pomogę. – Podał mu rękę.

Młody kapłan wstał i lekko się zatoczył, jakby wymierzona w niego nienawiść parafian odebrała mu siły. Szkło z rozbitych zniczy złowrogo zachrzęściło pod podeszwami jego butów.

– Niech ksiądz nikomu nie patrzy w twarz i nie reaguje na zaczepki. Idziemy prosto na plebanię – pouczył go Wojciech.

– Zapłacisz za to, skurwysynie! – wrzasnął Romek Halski, potrząsając trzymanym w ręku kijem.

Kolejny kamień przeleciał tuż nad głową Wojciecha i policjant stracił cierpliwość. Wskoczył na jeden z nagrobków, wyjął z kabury broń, po czym oddał pojedynczy strzał ostrzegawczy. Huk sprawił, że wokół nagle zrobiło się cicho, a część rozsierdzonych ludzi zaczęła się wycofywać w stronę wyjścia z cmentarza. Jednak nie wszyscy się przestraszyli. Kilkunastu młodych mężczyzn nadal napierało z każdej strony, osaczając ich w wąskim przejściu pomiędzy grobami. Wojciech wiedział, że nie może okazać strachu, ale w środku cały dygotał. Ksiądz też nie wyglądał najlepiej. Kiedy ktoś go pchnął, pochylił się, jakby miał zwymiotować i oparty o płytę jednego z grobów, spazmatycznie łapał oddech.

– Ty zabiłeś Kornela, co?! No przyznaj się, dzieciojebco! – Romek Halski uparcie obstawał przy swoim.

– Wypierdalać mi stąd, ale już! – krzyknął Kiciński, zaciskając spocone palce na chłodnej rękojeści służbowej broni.

Nagle wyobraził sobie, jak traci panowanie nad sobą i strzela na oślep, aż skończą mu się naboje…

– Ze zboczeńcami nagle trzymasz, Wojtuś? – burknął stojący obok Romka Halskiego Olgierd Nowicki, ale tłum powoli, powoli zaczął rzednieć.

– Chodźmy, zanim złapie ksiądz zapalenie płuc. – Kiciński zabezpieczył broń, narzucił na ramiona roztrzęsionego wikarego swoją puchową kurtkę i ruszyli w stronę plebanii.

Kiedy przeciskali się przez milczący, wrogo nastawiony motłoch, Wojciech zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od dawna naprawdę się boi. W twarzach tych ludzi było coś zwierzęcego, przypominali szykujących się do ataku drapieżników. Jakby tylko czekali na ostateczny impuls, żeby rozszarpać ich na strzępy. Jakby nagle coś w nich wstąpiło…

Byli przy wyjściu z parafialnego cmentarza, kiedy ktoś jeszcze krzyknął za ich plecami „pierdolony pedofil!”, ale w końcu zapadła ponura, niepokojąca cisza. Kilku sąsiadów wyprzedziło ich w drodze do zaparkowanych przed kościołem samochodów i Kiciuś pomyślał, że to wszystko zdaje się jakieś nierealne. Zrobili nocną ustawkę, żeby nastraszyć, a może nawet ciężko pobić młodego księdza, nie mając pewności co do jego winy, a teraz, jak gdyby nigdy nic, wsiadali do swoich pełnych opakowań po chipsach aut z dziecięcymi fotelikami na tylnych siedzeniach i wracali do domów, aby nastawić budzik i rano wstać do pracy. Piekarze, rolnicy, mechanicy. Sąsiedzi. W tłumie Wojciech wypatrzył nawet miejscowego dentystę i nauczyciela. „Wszyscy ci na co dzień prawi, spokojni obywatele przyszli zlinczować księdza, bo ktoś, nie czekając na wyrok sądu, wydał własny werdykt” – pomyślał Kiciuś, kiedy weszli na plebanię.

– Nic księdzu nie jest? – zapytał, kiedy w niewielkim korytarzu rozbłysło światło.

– Nie, chyba nie. Ale zniszczyli drzwi…

– Jak tutaj weszli? Co się właściwie stało? – Policjant rozejrzawszy się dookoła, zauważył na dywanie grudy błota i szkło z rozbitego wazonu, który ktoś musiał strącić ze stojącej przy drzwiach komódki.

– Siedziałem przed komputerem, kiedy sforsowali drzwi od strony ogrodu i wpadli na górę. Księdza proboszcza nie ma, wciąż jest w szpitalu. Byłem sam. Wywlekli mnie na zewnątrz i zabrali na cmentarz, a tam… Sam pan widział… Kto pana wezwał? – zapytał ksiądz Piotr.

– Sąsiad. Zadzwonił do mnie na komórkę. Przyszedł wprawdzie z nimi, bo przyjaźni się z Halskim, ale chyba nagle się przestraszył, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Powiedział, iż bardzo groźnie to wygląda, więc przyjechałem. Popełniłem błąd, że oficjalnie nie zawiadomiłem kolegów i nie poprosiłem o wsparcie. Nie spodziewałem się jednak, że jest ich aż tylu. – Wojciech zdał sobie sprawę, że tylko fartem wyszli z tego cało.

– Dziękuję. Gdyby pan nie przyjechał…

– Zawsze do usług.

– Oddaję. – Młody wikary wręczył Wojciechowi jego kurtkę i wciąż roztrzęsiony usiadł na najniższym stopniu prowadzących na piętro schodów. – Panie władzo, ja nie mam z tym nic wspólnego – dodał ledwie słyszalnym głosem. – Ja nigdy tego chłopca nie tknąłem, a już żeby zabić dziecko… Jezu Chryste, przecież to zrobił jakiś zwyrodnialec…

– Nie musi się ksiądz teraz tłumaczyć. Nie jesteśmy w sądzie.

– Ale chciałbym…

– Chce ksiądz wnieść skargę? – wszedł mu w słowo Kiciński. – Bo możemy od razu podjechać na komendę.

– Nie, chyba nie… Nic mi przecież nie zrobili.

– Nic księdzu nie zrobili? Polemizowałbym.

– Tak, ale… Nie, nie chcę wnosić skargi. Po tym, co się stało, rozumiem ich wzburzenie.

– Jak ksiądz woli. Pójdę już. Radziłbym się nie kłaść, zanim nie zabezpieczy ksiądz drzwi. Oni mogą wrócić.

– Może nie wrócą. – Wikary skulił się i Wojciech pomyślał, że wygląda jak przestraszony dzieciak.

Duże, ciemne oczy, pucołowate policzki, delikatna, niemal dziewczęca uroda. Ładniutki i naiwny. Ale może to tylko pozory?

– Spokojnej nocy. A gdyby znowu zaczęli się tu kręcić, proszę od razu dzwonić po policję – poradził Jarzynie, zanim zostawił go samego.

Szedł do swojego samochodu, gdy zaczepił go stojący nieopodal wejścia na plebanię Olgierd Nowicki, z którym lata temu Kiciuś chodził do podstawówki.

– Pedofila bronisz, Wojtuś? – zapytał, ciskając niedopałek w błoto.

– Powtarzasz się – burknął Kiciński, przechodząc obok dawnego znajomego.

Tamten jednak ewidentnie szukał zwady, bo złapał Wojciecha za ramię i szarpnął.

– Nie masz dzieci, to nie rozumiesz, co się dzieje, ale mówię ci, nie zadzieraj z nami! W takich chwilach trzeba być po stronie sąsiadów, a nie zboczeńców! – warknął.

Wtedy Wojciech stracił panowanie nad sobą i walnął go pięścią w nos, a Nowicki momentalnie zalał się krwią.

– Kurwa, człowieku… sąsiada bijesz? – wykrztusił, odchylając głowę w tył.

– Nie… dotykaj… mnie – wycedził Wojciech, wymijając go w wąskiej przykościelnej alejce. – I zapamiętaj sobie jedno. Nie ciska się kamieniem w człowieka, któremu nie udowodniono winy!

– Przecież to on! Naiwny, kurwa, jesteś?! – wrzasnął Nowicki, ale Kiciuś już nie słuchał.

Wsiadł do samochodu i wyjął z kieszeni komórkę.

– Podeślijcie patrol pod plebanię, księdza prawie zlinczowali – poprosił dyżurnego.

Do domu dotarł grubo po pierwszej nad ranem, śmiertelnie wykończony, głodny i przemarznięty. Zdejmował kurtkę, kiedy za jego plecami rozbłysło światło.

– Gośka? Kiciu, czemu łazisz po nocy? Przestraszyłaś mnie jak cholera. – Wojciech gwałtownie się odwrócił i wkopał pod ścianę ubłocone buty. – Co jest, nie możesz spać?

– Gdzie byłeś? – odpowiedziała pytaniem.

Jej głos brzmiał ostro, zaczepnie, nie spodobał mu się ten ton.

– No, burda była, musiałem gdzieś podjechać. – Wzruszył ramionami, starając się jakoś załagodzić sytuację.

Ale Małgorzata była wściekła.

– Znowu? Ostatnio prawie straciłeś oko, już zapomniałeś?! – krzyknęła, a Kiciuś mimowolnie zerknął w wiszące w korytarzu lustro.

– Ale nie straciłem. Mam tylko bliznę. – Skrzywił się na wspomnienie jatki w domu Bugaja i swojego policzka rozoranego tulipanem ze stłuczonej butelki.

Lecz tamci dwaj też nie wyglądali dobrze, kiedy z pomocą nastoletnich znajomych Arka dali im wycisk. Jednak Gośka do dziś miała do niego żal o to, że pojechał tam bez wsparcia i władował się w sam środek awantury z dwoma agresywnymi pijanymi mężczyznami. „Jakbym miał inne wyjście” – pomyślał, opuszkami palców muskając bliznę pod lewym okiem. Nie była tak koszmarna, jak się na początku obawiał. Wciąż poszarpana, długa na jakieś trzy centymetry, zaczęła jednak blednąć i pewnie z czasem stanie się o wiele mniej widoczna. Ale Gośka wpadła w jakąś histerię i tkwiła w niej od kilku długich tygodni.

– Kiedyś cię zabiją, słyszysz? – podniosła głos.

– Jak wykraczesz, to na pewno – odburknął.

– Wojtek, ja mam tego dość!

– Czego?! Czego nagle masz dość? Nigdy ci nie przeszkadzało to, że jestem gliną – rzucił ostro.

– Mam dość strachu. Tego, że budzę się w nocy i pierwsze, co robię, to sprawdzam twoją stronę łóżka. Czy wciąż przy mnie śpisz, czy może znowu ktoś po ciebie zadzwonił… Boję się, Wojtek! Tego, co może się stać, tego, co mogą ci zrobić…

– Każdemu może się coś stać, kicia. W takim żyjemy świecie. W biały dzień możesz wpaść na jakiegoś wariata. Nie trzeba być gliną, żeby skończyć z nożem w bebechach. Więc przestań mi przytruwać i chodź do łóżka. – Wojciech wyciągnął rękę do Gośki, ale nie podeszła.

– Mam tego dość, słyszysz? – szepnęła.

– Czyli co? Chcesz się rozstać? O to ci chodzi? Jest pierdolony środek nocy, a ty nagle zaczynasz jakieś lamenty? Możesz mi, kurwa, wytłumaczyć, co się ugryzło w dupę?! – wrzasnął, ale nie odpowiedziała.

Rozszlochała się i zamknęła w łazience.

– Kurwa mać, tylko tego mi było trzeba – mruknął pod nosem Kiciuś.

Jej zachowanie mocno wytrąciło go z równowagi. Gośka nigdy nie była histeryczką, a już na pewno nie wyrzucała mu tego, że naraża się na niebezpieczeństwo. Była twarda, lubił to w niej. „A teraz nagle zachowuje się jak rozhisteryzowana panienka” – pomyślał, samotnie wchodząc do sypialni.

Rano przyniósł jej do łóżka kawę, a ona rozpłakała się na jego widok.

– Nie, no! Co z tobą, kobieto? Teraz będziesz beczeć?

– Przepraszam. Chyba wciąż przeżywam to, co się stało w andrzejki.

– Nic się nie stało, Gośka! Oberwałem w ryj rozbitą butelką, bywa… – Kiciński usiłował zbagatelizować całe zajście, ale to tylko ją rozsierdziło.

– Bywa? Co ty pieprzysz? Chcesz skończyć jak Krzysiek? – naskoczyła na niego. – Nie chcę któregoś dnia stanąć nad twoją trumną, słyszysz?!

– Krzyśka zabił zazdrosny mąż. Ja nikogo na boku nie dymam!

– Nie o to chodzi! Obracasz się wśród bandziorów!

– Taka praca, kocie. – Wojciech postawił kubek z kawą na nocnej szafce i pogłaskał Gośkę po głowie. – Policjant, kurwa i złodziej na jednym jadą wozie, nigdy nie słyszałaś? – dodał żartem.

– Teraz będziesz sypał złotymi mądrościami?

– Po prostu nie chcę się kłócić. Chyba, że masz mi coś jeszcze do powiedzenia?

– Właściwie tak. – Gośka usiadła na łóżku i spojrzała mu prosto w twarz. – Potrzebuję przerwy.

– Od czego? – zapytał, zanim zrozumiał. – Zaraz, czy ty mi właśnie mówisz, że z nami koniec? Kurwa, po tylu latach, po…

– Przykro mi. – Małgorzata wstała i boso ruszyła w stronę łazienki.

W pierwszym momencie Kiciuś chciał zapukać do drzwi i prosić o rozmowę, ale nagle poczuł wściekłość. Zrywa z nim, bo kilka tygodni wcześniej dostał wpierdol od jakichś kolesi, broniąc syna Krzyśka? O to jej chodzi? A może to tylko pretekst? Przeszło mu przez myśl, że może kogoś ma. Może wcale nie chodzi o jego pracę? W drodze do samochodu zrozumiał, że stracił nie tylko dziewczynę, ale również dach nad głową. Niewielki dom, który wspólnie wyremontowali, prawnie należał do niej. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, nawet ładując okrągłe sumki na kolejne renowacje. To było ich gniazdko, coś niepodważalnego. Przecież Gośka była jak śmierć i podatki – pewna i na zawsze. I nagle mówi mu, że to koniec? Spakował się w kilka minut, wściekły, upokorzony i rozgoryczony. Kiedy wychodził, stała w korytarzu i płakała. Zazwyczaj na widok jej łez miękł i zaczynał przepraszać bez względu na to, czy czuł się winny, czy nie, ale tym razem minął ją bez słowa i wyszedł z jej domu, zatrzaskując za sobą drzwi.

2

– Hanka, chodź mi pomóc z tym śledziem. – Teściowa wstała z krzesła i ruszyła w stronę kuchni, więc Piasecka, chcąc nie chcąc, poszła za nią.

– Coś taka markotna? – zapytała matka Marka, kiedy zostały same.

– Głowa mnie boli.

– Pewnie od tej twojej pracy. Kobieta w policji… – Genowefa z politowaniem pokiwała głową i wyjęła z lodówki dwa opakowania śledzi. – Jabłka skrój w drobną kostkę, ja obiorę cebulę. I śmietanę znajdź – poinstruowała synową, która posłusznie zabrała się za krojenie jabłek do sałatki śledziowej. – Nie odpowiedziałaś. Pytam, coś taka ponura?

– No, mówię, że głowa mnie boli – powtórzyła Hanka, starając się nie cedzić słów, chociaż przecież od dawna każda wizyta u matki męża doprowadzała ją do białej gorączki.

Ostatnio starała się nawet wymigiwać od spotkań przy rodzinnym stole, ale sześćdziesiątych piątych urodzin Genowefy obejść jej się nie udało. I oto tkwiła z nią w kuchni, zagoniona do pomocy przy śledziu, niczym podkuchenna, a w głowie przewijały jej się obrazy, w które od kilku dni się wpatrywała. Kornel Dąbrowski, jedenastoletni ministrant znaleziony martwy na przykościelnym cmentarzu. Czerń nagrobnego marmuru, biel szronu, szkarłat krwi, rozłożone opiekuńczo skrzydła kamiennego anioła i pióra z rozprutej nożem sprawcy puchowej kurtki chłopca – wszystko to miała przed oczyma, obierając jabłka. Znaleźli go wieczorem. Tamtego dnia miał służyć do mszy i babcia odwiozła go pod kościół, ale nigdy do niego nie dotarł. Wysiadł z jej auta, powiedział, że jeszcze czeka na kolegę, i pobiegł w stronę plebanii. Półtorej godziny później przyjaciele jego babci, pomagając jej szukać go na przykościelnym terenie, znaleźli chłopca z poderżniętym gardłem. Był dwudziesty szósty grudnia, drugi dzień świąt. Teraz, w sylwestra, kilka dni później, nadal nie mieli zabójcy…

– Drobniej krój te jabłka – pouczyła Hankę teściowa.

„Odpieprz się, cholera” – pomyślała Piasecka, jednak na głos nie powiedziała nawet słowa. To, że nie znosiła Genowefy, nie znaczyło, iż mogła być dla niej opryskliwa czy wręcz chamska. Tego mąż nigdy by jej nie wybaczył, a ostatnio między nimi i tak różnie się działo… Konfliktu z jego upierdliwą mamunią w tle nie potrzebowała…

– Marek mi wspomniał, że wasza Zuza się buntuje – rzuciła teściowa, zabierając się za krojenie cebuli.

– Ma trzynaście lat, taki wiek.

– Niedługo czternaście, jeszcze wszystko przed wami.

– Pewnie tak – mruknęła Hanka, nie wdając się w dyskusję.

– Mamo, jest jeszcze wino? – Marek zjawił się w kuchni, pocałował Hankę w szyję i zajrzał do spiżarki.

– W lodówce. – Genowefa oderwała wzrok od deski z cebulą i wbiła maślane spojrzenie w ukochanego syna. – Włosy powinieneś przyciąć – dodała, a on tylko wzruszył ramionami.

– Zadzwoń do Zuzy – poprosiła Hanka. – Zapytaj, czy spadła jej gorączka i powiedz, żeby dużo piła.

– No, żeby dużo piła, to wolę jej nie mówić, bo jeszcze nam barek opróżni – zarechotał Marek, po czym klepnął żonę w tyłek i z butelką czerwonego wina w ręku wyszedł z kuchni.

Kiedy obie z Genowefą wróciły do salonu, kuzyn Marka przysiadł się do Hanki, nalał jej wina i położył dłoń na kolanie Piaseckiej. Strąciła ją i posłała mu złe spojrzenie.

– Odsuń się, chuchasz mi w twarz wódą. – Skrzywiła się.

– Bo jestem pijany. – Grzegorz się zaśmiał i jednym haustem wypił kolejną porcję wódki. – Ty, Hanka, a tego ministranta to jednak ksiądz stuknął? Macie już jakichś konkretnych podejrzanych? Bo ludzie gadają, że oni razem sporo czasu spędzali. Grali w gry i takie tam.

– Czemu ksiądz miałby zabijać dziecko? Boga się bój, żeby takie bzdury wygadywać! – oburzyła się Genowefa.

– A czemu nie? – Grzegorz wzruszył ramionami. – Spotykali się na plebanii, dzieciak był zaniedbany…

– Nie nazwałabym go zaniedbanym. Ojciec biznesmen, willa pod miasteczkiem, drogie ciuchy – wtrąciła żona Grześka. – Oby nasi chłopcy byli kiedyś tak zaniedbani – żachnęła się Ilona, a Hanka pomyślała o ponurym, milczącym ojcu chłopca, który dzień po zabójstwie syna przyleciał z Tajlandii, i jego znacznie młodszej, przyćpanej uspokajającymi pigułkami żonie, z którą trudno było nawiązać jakikolwiek kontakt.

Tak, to była bogata rodzina, ale mały kilka lat wcześniej stracił matkę, jego ojciec był stale w rozjazdach, a młoda macocha skupiała się na wychowywaniu dwuletniej Konstancji i cichym, zamkniętym w sobie dzieciakiem przejmowała się ponoć tylko babcia.

– On tam długie godziny spędzał, ludzie mówią. Na plebanii, nie? – obstawał przy swoim Grzegorz.

– Byłeś tam tamtej nocy? – zapytała ostro Hanka.

– Gdzie? – zdziwił się, udając niekumatego.

– Na cmentarzu przy kościele, kiedy wściekły tłum prawie zlinczował księdza – wycedziła.

– No skąd. Po cholerę miałbym się tam wlec? – mruknął Grzesiek, jednak Hanka już wiedziała, że kłamie.

– Oskarżasz o coś mojego męża? Co to nagle jest, przesłuchanie? – rzuciła Ilona ostrym tonem i atmosfera przy stole gwałtownie się zwarzyła.

– Tylko pytałam. Sami zaczęliście temat – broniła się Piasecka.

– Nie było mnie tam – powtórzył swoje łgarstwo Grzegorz. – Ale wciąż uważam, że księżulo maczał w tym wszystkim palce. Przecież on nowy jest, co o nim wiemy? Przyszedł na parafię kiedy… trzy miesiące temu?

– Jakieś cztery chyba, może troszkę wcześniej?

– Pięć – wtrąciła Ilona.

– A co, liczyłaś? – zarechotał jej mąż. – Wpadł ci w oko księżulo? Coś ostatnio nawet do kościoła chodzisz…

– Modlę się o rozum dla ciebie – burknęła Ilona, dolewając sobie wódki i Grzesiek parsknął śmiechem.

– Módl się, żeby ci w końcu zadek schudł – dogryzł żonie i sięgnął po półmisek ze śledziem. – Swoją drogą ten poprzedni księżulo był nie lepszy. Kochanka miał, ludzie gadają. Hipokryci jebani, pławią się w luksusach za kasę naiwnych, a człowiek co rano wstaje o świcie, żeby do roboty jechać. – Grzesiek się skrzywił.

– Trzeba było księdzem zostać, kto ci bronił? – żachnęła się żarliwie wierząca Genowefa, a Grzegorz krzywo się uśmiechnął.

– Może i trzeba było, ale powołania jakoś nie czułem. Całe życie miałbym ciupciać w ukryciu? Dzięki, ale nie. No i ministranci mnie nie pociągają – zarechotał.

– Możemy zmienić temat? – zapytała Genowefa, nakładając sobie śledzia.

– A proponuje ciocia ciekawszy? – zainteresował się Grzesiek.

– Proponuję nie mówić przy stole o jedenastolatku z poderżniętym gardłem – syknęła Hanka i w salonie zapadła cisza.

– A drugie dziecko w końcu planujemy? – rzucił Marek żartobliwym tonem i Hanka posłała mu spojrzenie, które w sprzyjających okolicznościach mogłoby zabić. – No co? Przecież mama i tak pewnie zaraz by nas o to zapytała, nie? – Mrugnął do niej.

– Ja nie planuję, a ty? – odburknęła.

– Ja tak, ale z Penélope Cruz.

– To nieco przywiędłą wiekowo kandydatkę sobie znalazłeś – dopiekła mu Hanka.

– Ooo, drażliwy temat! Nie chce, niech nie zachodzi, co jej dupę trujecie? – Grzesiek niespodziewanie stanął po stronie Hanki i stuknął swoim kieliszkiem o jej kieliszek. – Ilonka osiemnaście godzin ostatnio rodziła, co się ma i Hanka męczyć?

– Nie załatwiłeś mi cesarki, to rodziłam! Sprułam się prawie, żeby w końcu tego twojego wyczekiwanego syna z siebie wycisnąć – naskoczyła na męża Ilona.

– Sprułaś się? Pokaż! – Grzesiek włożył rękę pod błyszczącą sylwestrową sukienkę żony, przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta.

– Włączę jakąś muzykę. – Genowefa, wyraźnie speszona sprośną atmosferą przy stole, wstała, ruszyła w stronę stojącej przy oknie wieży i po chwili w salonie odezwała się Madonna.

– Chodźmy już spać, proszę cię. – Hanka przytuliła się do męża i wsunęła dłoń w jego włosy.

– Żartujesz? Mama w życiu by mi nie wybaczyła, gdybyśmy się położyli przed północą. Przecież wiesz, że chce z nami przywitać Nowy Rok.

– Kusząca perspektywa – mruknęła Piasecka, jednak nie naciskała.

W końcu urodziny Genowefy są tylko raz w roku. Pech Hanki polegał na tym, że wypadały w sylwestra, więc o ile nie była akurat na służbie, przynajmniej co dwa lata musieli go spędzać z matką Marka, zamiast bawić się u przyjaciół. Ale i do tego zdążyła się już przyzwyczaić…

– Dolej mi – poprosiła męża, który otwierał kolejną butelkę.

– Masz ochotę się upić? – Marek złapał ją za kolano i pocałował w szyję.

– Zalać w trupa.

– Służę pomocą. – Dolał jej wyborowej i cmoknął żonę w szyję. – Ładnie dzisiaj wyglądasz.

– Staram się, jak mogę – bąknęła.

Do północy siedzieli za stołem, wmuszając w siebie kolejne porcje śledzia, warzywnych surówek i wiejskich wędlin. Później Genowefa otworzyła przeszklone drzwi i z zarzuconymi na ramionami kurtkami wyszli na niewielki taras.

– To co? Pomyślności! – Matka Marka pocałowała syna, przytuliła synową i wyciągnęła rękę do pijanego w cztery dupy Grześka, który ledwo stał na nogach. – Niech się wam wszystko układa! – krzyknęła.

Chwilę później ciemne nocne niebo rozdarła pierwsza kwiecista raca, a huk wystrzałów mieszał się z ujadaniem psów i krzykami mocno pijanych sąsiadów Genowefy, którzy również wyszli na balkony i do ogrodów. Hanka stała obok męża, drżąc z zimna w zarzuconej na ramiona kurtce i wpatrywała się w rozświetlone fajerwerkami niebo. Ostatnio wyczytała, że pierwszy pokaz sztucznych ogni odbył się w dwunastym wieku na dworze cesarskim w Chinach, ale chociaż usiłowała to sobie wyobrazić, nie bardzo jej się udawało.

– Wejdźmy do środka, niedawno byłaś zaziębiona! – krzyknął Marek, rozcierając pięścią jej plecy pomiędzy łopatkami.

– Jestem pijana i padam z nóg. Chodźmy spać – poprosiła, kiedy weszli do salonu.

– Mama będzie rozczarowana. Wiesz, że zawsze lubiła posiedzieć do późna.

– Chcesz, to z nią siedź. Ja od kilku dni wstaję przed szóstą i już ledwo patrzę na oczy ze zmęczenia. – Hanka cmoknęła męża w usta i samotnie ruszyła na piętro.

– Czekaj, nie uciekaj mi, sarenko. Też się jednak położę, łeb mnie boli.

– Od wódy. Pewnie znowu masz za wysokie ciśnienie.

– Kurwa, nie mam chyba osiemdziesiątki, żebyś mi słała takie teksty? – Marek lekko uszczypnął Hankę w pośladek i wszedł za nią do niewielkiej gościnnej sypialni.

– Nie mogę przestać myśleć o tym chłopcu. Kto mógł zabić jedenastolatka? Kim jest to bydlę? Wyobrażasz sobie coś tak koszmarnego? Jeszcze nie ucichła sprawa Zenka Malinowskiego, a już mamy w okolicy kolejnego zwyrodnialca.

– Żal mi tego księdza. W to, że kościół jest pełen pedofilskich afer, nie wątpię, ale w tym przypadku… Sam nie wiem. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś taki jak on poderżnął chłopcu gardło, w dodatku bezczeszcząc przykościelny cmentarz.

– Nie mam już ochoty o tym mówić. I tak za kilka godzin wstaję i jadę na komendę. Daj mi spać. – Hanka wtuliła policzek w poduszkę i zacisnęła powieki, ale pod nimi nadal miała obraz szeroko otwartych ciemnych oczu Kornela Dąbrowskiego i jego pustego, szklanego, martwego wzroku.

„Jedenastolatek… Kto mógł bestialsko poderżnąć gardło dziecku” – zastanawiała się, bezsennie leżąc pośród dochodzącego zza okna huku petard i noworocznych fajerwerków.

3

Janusz Sobol zaparkował przed niewielkim drewnianym zajazdem i wciąż siedząc w samochodzie, zapalił papierosa. Na zewnątrz mżyło; styczeń zaczął się paskudną wilgotną pogodą, która wprawiała go w przygnębienie. Dopalając marlboro, zerknął w stronę panoramicznego okna rozświetlonego rzęsiście zajazdu, przy którym siedziały trzy rozbawione kobiety w okolicach czterdziestki. Ciekawe, co je tak śmieszy? „Głupie suki” – pomyślał ze złością, gasząc papierosa. Zanim wysiadł, przeczesał palcami gęste, siwiejące na skroniach włosy w kolorze brudnego piasku i sięgnął do schowka po tik taki. Wchodząc do Czarnego Żubra, skinął głową młodej kelnerce i ruszył w głąb sali. W knajpie wyśmienicie pachniało jedzeniem, a ustawione pod ścianą świerki przyozdobione jedynie złotymi wstążkami i kamienne palenisko, na którym radośnie buzował ogień, dodawały wnętrzu uroku. Ale nie o tym myślał Janusz Sobol, idąc w stronę jednego ze stolików. Mijając ten, przy którym siedziały trzy roześmiane kobiety, posłał im niechętne spojrzenie, ale nie zwróciły na niego uwagi. Jadły, przekrzykując się wzajemnie i co chwilę parskały śmiechem. Usiadł tak, żeby dobrze je widzieć, ale nie rzucać się przy tym w oczy. Na wpół osłonięty gałęziami jednego z dekoracyjnych świerków przyglądał się roześmianym czterdziestkom, wyłapując strzępy zdań i po kilku minutach wiedział już, czemu wszystkie były w tak szampańskim nastroju. Otóż, z tego, co zdołał zrozumieć, świętowały rozwód jednej z nich, atrakcyjnej i sprawiającej wrażenie wyjątkowo pewnej siebie, obciętej na pazia blondynki w typie Cameron Diaz.

– I wtedy mu powiedziałam, żeby się pakował i wypierdalał! – rzuciła świeżo upieczona rozwódka, a jej koleżanki uniosły w górę kufle z bezalkoholowym piwem, którym zapijały tutejsze pierogi.

– Luj pasiasty! Że też te dupki nigdy nie potrafią utrzymać fujar w spodniach! – skomentowała atrakcyjna ruda kobieta siedząca bokiem do Janusza.

Jej przyglądał się najdłużej, wydawała mu się znajoma. „Gdzieś ją już kiedyś widziałem” – pomyślał, obserwując rozbawioną kobietę. „Śmieją się, głupie suki, chociaż pewnie nie jest im do śmiechu” – przeszło mu przez myśl i poczuł mściwą satysfakcję. Teraz, kiedy przyglądał się im dłużej, był niemal pewien, że w ich oczach czaiła się desperacja. Wydawały mu się też starsze, niż wcześniej sądził. Miały bardziej czterdzieści pięć niż czterdzieści lat i nawet wydekoltowane kiecki w panterkę nie zmienią faktu, że głupie cipy więdły porzucone przez mężów i zgorzkniałe. Stąd ta krzykliwa impreza, piwo, przekleństwa i wulgaryzmy rzucane pod adresem facetów. Znał takie, jak one – zarozumiałe szmaty, którym się wydawało, że mogą kogoś kopnąć w dupę tylko dlatego, że im się znudził. Dokładnie takie jak Edyta, jego była żona… Na myśl o niej poczuł palący ból w przełyku, jakby znowu dopadła go zgaga. Dziwka odeszła z dnia na dzień, podobno się odkochała… Zaharowywał się, żeby zbudować dla niej dom, tyrał, aby suce nie zabrakło na perfumy i fatałaszki, a ta zdzira tak po prostu poznała jakiegoś Niemca i dała nogę, zabierając ze sobą ich dwunastoletniego syna, z którym teraz miał sporadyczne kontakty. „Wszystkie one są takie same” – pomyślał. „Wredne, fałszywe, zarozumiałe, podłe suki!”.

– Zdecydował się pan?

Drgnął, kiedy podeszła do niego młoda kelnerka.

– Przepraszam, wystraszyłam pana? – Uśmiechnęła się.

– A wyglądam na wystraszonego? – odburknął. – Wezmę golonkę w sosie chrzanowym i zieloną herbatę.

– Oczywiście. – Lekko urażona jego opryskliwym tonem, dziewczyna szybko zapisała zamówienie i zniknęła na zapleczu.

Czekając na jedzenie, Sobol przysłuchiwał się siedzącym przy oknie przyjaciółkom, które zachowywały się coraz głośniej.

– No jasne, że on jeszcze tego pożałuje! – krzyknęła blondyna w typie Diaz i sięgnęła do torebki po telefon.

– Wróci do ciebie na kolanach! Mój Mariusz też się przyczołgał, niecałe pół roku po rozwodzie! Ale musiałabym upaść na głowę, żeby z powrotem go przyjąć! – odezwała się trzecia z nich, szczupła, ciemnooka szatynka w odważnie wydekoltowanej bordowej sukni. – Sorry, lejdis. Idę do łazienki – dodała, wstając.

Kiedy szła przez salę, do umieszczonych w przyziemiu toalet, Sobol zmierzył wzrokiem jej figurę, z mściwą satysfakcją odnotowując, że obcisła kiecka uwydatnia boczki w talii i lekko zaokrąglony brzuszek. „Nie jesteś taką gorącą kuguarzycą, jak ci się wydaje” – pomyślał, uśmiechając się pod nosem.

– To co, dziewczęta? Nasze panieńskie! – zawołała ruda, kiedy koleżanka wróciła z łazienki, i wszystkie trzy wzniosły w górę kufle.

Sobol przyglądał się jej, rzucając ukradkowe spojrzenia znad trzymanego w ręku telefonu i wciąż odnosił wrażenie, że skądś ją zna. Te wydatne, pełne usta, burza kręconych miedzianozłotych włosów i wysokie kości policzkowe. Gdzieś już widział tę twarz. Przypomniał sobie gdzie, dojadając nieco zbyt słoną, ale w sumie nie najgorszą golonkę i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. Tak, to była ona! Wtedy miała znacznie krótsze, związane w kucyk włosy i była ubrana bardziej oficjalnie, ale teraz miał już pewność. „Liczyłem na to, że jeszcze kiedyś się spotkamy, suko” – pomyślał.

Kiedy zjadły, w pośpiechu dokończył golonkę i wytarł usta chusteczką. Rozbawione przyjaciółki wyszły minutę przed nim. Obserwował je przez okno. Zdziwiło go, że przyjechały jednym samochodem – szpanerską terenówką w musztardowożółtym kolorze. I nagle poczuł, że chciałby wiedzieć, dokąd jadą dalej i gdzie mieszka ta wredna ruda sucz. Teraz był już pewny. „Tak, to ona” – pomyślał, wstając. Zapłacił wcześniej, więc po prostu zarzucił płaszcz i wyszedł. Wsiadał do auta, kiedy rozchichotane jak nastolatki przywiędłe przyjaciółeczki wyjeżdżały z parkingu przed lokalem, ale szosa była pusta i wiedział, że ich nie zgubi.

– Zaraz zobaczymy, dokąd jedziecie, mamuśki – mruknął, wrzucając dwójkę.

Skręciły w stronę jeziora. Zwolniwszy, zjechał na pobocze. Nie chciał skręcać w polną, wysadzaną sosnami drogę tuż za nimi; odczekał dwie minuty. Później wolno ruszył. Musztardową terenówkę zauważył przed jednym z niewielkich drewnianych domków. Znał tę okolicę, było tu sporo całkiem atrakcyjnych nieruchomości na krótkotrwały wynajem. „A więc tu się zaszyłyście, zdziry” – uśmiechnął się, lustrując wzrokiem fasadę domu. Od frontu nieruchomość prezentowała się raczej nijako, ale na jej tyłach był taras wychodzący na niewielkie porośnięte szuwarami jeziorko – to akurat udało mu się dostrzec, gdy jechał nieśpiesznie. Zawrócił chwilę później, droga kończyła się szlabanem z zakazem wjazdu. Mijając domek, jeszcze raz zerknął na musztardowy samochód. „Tak, wszystkie musiały być w środku, być może wynajęły tę chatynkę na suto zakrapianego babskiego sylwestra i będą tu pić jeszcze ze dwa dni” – pomyślał. „I może im na to pozwolę, a może złożę niespodziewaną wizytę” – przeszło mu przez myśl, kiedy wyjeżdżał na szosę. Wracając do domu, zdał sobie sprawę, że dawno nie czuł się tak dobrze. Można powiedzieć, iż rok zaczął mu się całkiem nieźle. Nie dość, że rano nieoficjalnie dogadał pewien obiecujący biznes, to jeszcze wpadł na rudą i miał szansę na wyrównanie rachunków. To był naprawdę udany dzień. Uśmiechnął się, wjeżdżając do garażu. Na widok pustego miejsca, na którym jeszcze niedawno stawało złote bmw Edyty, lekko się skrzywił, ale postanowił nie myśleć o byłej żonie. W domu wziął szybki prysznic, odpisał na kilka maili, włożył na siebie wygodny sportowy dres i z kurtką w ręku z powrotem wsiadł do samochodu, wyrzucając sobie, że w ogóle wjeżdżał do garażu. „Tak, to bardzo dobry pomysł” – pogratulował sobie w duchu. Postanowił, że złoży tym dziwkom niespodziewaną wizytę i zetrze z ich buziek nieznośne uśmieszki. Ściemniało się, kiedy wyjeżdżał ze swojego osiedla. W drodze nad jezioro kupił kilka drobiazgów w centrum i znalazł odludną polankę, na której zostawił swoje volvo. A później wysiadł na mżawkę i przyświecając sobie latarką, ruszył w stronę drewnianego domku, w którym trzy przyjaciółki otwierały właśnie wino, nabijając się z męża jednej z nich i co chwilę parskając śmiechem.

4

Drugiego stycznia Wojciech Kiciński obudził się tuż przed świtem i chociaż bolała go głowa, a za oknem było jeszcze całkiem ciemno, wiedział, że już nie zaśnie. W domu było zimno. Nawet nie chłodno, ale lodowato. Spał w kalesonach pożyczonych od kuzyna, u którego się zatrzymał, lecz niewiele one pomogły. Rozcierając dłonie, wsunął stopy w pantofle i dołożył węgla do zdobiącego kąt pokoju kaflowego pieca. Pijąc herbatę w olbrzymiej i przeraźliwie brudnej kuchni, sprawdził telefon i znalazł powiadomienie o ośmiu nieodebranych połączeniach od Gośki. Ale chociaż zdążył się już za nią stęsknić, zdecydował, że nie oddzwoni. Nie po tym, jak go potraktowała. Sylwestra spędzili osobno. W planach mieli imprezę u wspólnych znajomych, ale po tym, jak naskoczyła na niego tamtej nocy, kiedy napadnięto księdza, zdecydował, że prędko jej tego nie wybaczy. Zresztą to ona rzuciła tekst, iż chce od niego odpocząć…

– Co ty po nocy łazisz? – W kuchni zjawił się Rafał i szeroko ziewnął.

– Spać nie mogę. Obudziłem cię?

– Nie. Do krów wstałem, wydoić je trzeba przecież. – Rafał podrapał się po zarośniętym ciemną szczeciną policzku i jeszcze raz ziewnął.

– O tej porze? – zdziwił się Kiciuś, zerkając na zegar. – Szóstej jeszcze nawet nie ma…

– A co ty z księżyca się, kurwa, urwałeś? Zwierzęta nie będą czekać. – Rafał sięgnął po kubek i nalał sobie zaparzonej przez Wojtka kawy.

– Słuchaj, skoro już wytrzeźwieliśmy po sylwestrze, to miałbym pytanie. Mogę u ciebie zostać na dłużej? Nie wiem, na parę tygodni, zanim się za czymś rozejrzę…?

– Jasne, że możesz. Swój przecież jesteś, jak brat prawie. Dorzucisz mi się do rachunków i siedź, jak długo chcesz, chałupa jest duża. – Rafał, siorbiąc, upił łyk kawy i zostawił Kiciusia samego w zimnej, zabałaganionej kuchni.

Dojadając zalane mlekiem płatki, które znalazł w jednej z szafek, Wojciech zdecydował, że pomimo wczesnej pory pojedzie do pracy. Tkwienie w wychłodzonym domu nie miało chyba sensu…

– Zawsze tu tak zimno? – zapytał, kiedy Rafał wrócił z obory.

– Tylko zimą. – Kuzyn wyszczerzył się w szerokim uśmiechu i rzucił na stół czapkę. – Masz klucze? Bo ja zaraz jadę do zlewni.

– Mam.

– To miłego dnia. Złap jakiegoś bandziora.

– Tja, bo łapię ich codziennie – burknął Kiciuś.

– Powinieneś. Za to chyba ci płacą? – Rafał oderwał kawałek chleba ze znalezionej w chlebaku podeschniętej pajdy i umoczył go w resztce kawy.

Kwadrans później, przemarznięty i wciąż głodny, Kiciński wyszedł ze starego domu i ruszył w stronę swojej toyoty. Dojeżdżał na komendę, kiedy pomyślał, że jeszcze raz rozejrzy się wokół kościoła. Powoli zaczynało się robić jasno, ale pora dnia i mróz z całą pewnością trzymały z dala gapiów, którzy od kilku dni zbierali się wokół niewielkiego przykościelnego cmentarzyka… tam, gdzie w drugi dzień świąt znaleziono zwłoki zamordowanego ministranta. Zaparkował obok plebanii i spojrzał w górę, w okna na piętrze, w których paliło się światło. Wiedział, że stary proboszcz był jeszcze w szpitalu. Pomyślał, że po budynku musi się kręcić Piotr Jarzyna, młody wikary. Idąc przez przykościelny plac, wyobraził sobie modlącego się księdza, ale zaraz później ten obraz wyparł inny, bardziej ponury. Wikary ślęczący przed komputerem, wabiący nieletnie ofiary w sieci… Nie! Nie powinien tak myśleć. Niczego księdzu w końcu nie udowodniono, a technicy, którzy przejrzeli jego maile i foldery, nie znaleźli w nich niczego niepokojącego. Ksiądz nie miał profilu na Facebooku i nie udzielał się na żadnym internetowym forum. Lubił za to komputerowe gry. Motoryzacyjne i historyczne, ale również zaskakująco brutalne, jak na duchownego, strzelanki. Niektóre ze związanych ze śledztwem osób potwierdziły, że ksiądz Jarzyna regularnie widywał się z Kornelem i spędzał z nim dziwnie dużo czasu w zaciszu plebanii. „Czy to wystarczy, żeby o cokolwiek go oskarżać” – zastanawiał się Kiciuś, wchodząc na niewielki, otoczony metalowym płotem cmentarz. Przy grobie, u podnóża którego znaleziono Kornela Dąbrowskiego, leżało kilkadziesiąt pluszowych maskotek i zniczy. Większość lampek była wypalona, ale dwie nadal sączyły bladoróżową poświatę. Kiciński spojrzał w twarz strzegącego grobu kamiennego anioła z rozpostartymi skrzydłami i poczuł w gardle gulę wzruszenia. Jedenastolatek z poderżniętym gardłem! To, że świat jest popierdolony, widział od dawna, ale żeby aż tak?! Nic nie mógł jednak na to poradzić, że wciąż miał wizję Jarzyny z nożem w ręku. Gdyby zabił, musiałby być cały we krwi. Nie zdążyłby się przecież przebrać przed mszą, którą tego dnia koncelebrował, a podejrzenia wobec jego osoby były wyssane z palca. „Ale ponury obraz pozostał” – pomyślał Wojciech, rozglądając się wokół grobu. Nie znalazł jednak niczego, co podszepnęłoby mu jakiekolwiek rozwiązanie, i zrezygnowany ruszył w stronę samochodu.

Dochodziła siódma trzydzieści, kiedy postanowił złożyć niezapowiedzianą wizytę Dąbrowskim. Skierował się w stronę wylotu z miasteczka. Willa biznesmena była jedną z najbardziej okazałych w okolicy i sąsiadowała z domem ordynatora oskarżonego jakiś czas temu o współudział w handlu noworodkami. Budynki były nawet podobne, oba miały przeszklone elewacje, brukowane podjazdy i balkony z metalowymi balustradami. Kiciuś zaparkował nieopodal furtki i wcisnął przycisk domofonu. Otworzył mu ojciec chłopca; był jeszcze w piżamie.

– Przepraszam za wczesną porę – zaczął Wojciech, ale mężczyzna nie wyglądał na poirytowanego.

Wręcz przeciwnie, wizyta policjanta sprawiła mu chyba przyjemność.

– Cieszę się, że działacie – powiedział. – Niech pan wchodzi, sierżancie. Żona jeszcze śpi, ale ja zaraz zaparzę kawy. Zje pan coś? – zapytał, kiedy weszli do przestronnego holu z mnóstwem olejnych obrazów na ścianach.

– Nie, dziękuję. Ale kawy się napiję. – Kiciuś stłumił ziewanie i usiadł na sofie obok czerwonej donicy ze sporą palmą.

– Wiecie już coś? Są jakieś nowe dowody, kogoś podejrzewacie? – Ryszard Dąbrowski wrócił do salonu z ciężką, drewnianą tacą, na której stały dwie filiżanki ze świeżo zaparzoną kawą i talerzyk maślanych ciasteczek.

– Nie mamy niczego nowego. – Wojciech w ostatnim momencie się powstrzymał, żeby bezradnie nie rozłożyć rąk, bo taki gest mógłby zostać raczej źle odebrany przez pogrążonego w żałobie ojca.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć – powiedział Dąbrowski łamiącym się głosem. – Wstaję co rano i wyobrażam sobie, że Kornel śpi w swoim pokoju, a ja… Przepraszam…

– Rozumiem pana. Albo tylko tak mi się wydaje – dodał cicho Kiciński.

– Ma pan dzieci, sierżancie?

– Nie. Ale potrafię sobie wyobrazić…

– Chuja pan potrafi! – wycedził Dąbrowski, czerwieniejąc na twarzy. – Nikt nie potrafi, rozumie pan? Dwa lata temu mój dobry znajomy stracił pięcioletniego syna. Dzieciak bawił się w parku linowym i doszło do nieszczęśliwego wypadku. Dziś w nocy przypomniałem sobie wszystkie te bzdety, które mu powtarzałem, wyobrażając sobie, co czuje. Ale dopiero teraz wiem, przez co naprawdę przechodził. Dopiero teraz… – Dąbrowskiemu załamał się głos, widać było, że z trudem powstrzymuje łzy. – Widzi pan, kiedy osiem lat temu zmarła moja pierwsza żona, Kornel miał trzy latka, a ja byłem pewny, że więcej nic złego mnie nie spotka. Jakbym wmówił sobie, że nawet podłość losu ma swoje granice. Ale nie, to tak nie działa…

– Chorowała? – zapytał Kiciński.

– Żona? Tak, miała białaczkę.

– Przykro mi.

– Nie wątpię – mruknął Dąbrowski, jednak w jego głosie Kiciuś wyczuł jad, a cała otwartość, z jaką powitał go przy furtce, nagle zniknęła. – Czyli nadal nic nie macie? Przychodzi pan tu bladym świtem, żeby właśnie to mi powiedzieć? Mój jedenastoletni syn nie żyje, a wy nadal nic nie wiecie?! Może sam powinienem poszukać sprawiedliwości? Przysięgam, że jeśli stoi za tym ten klecha, własnoręcznie skręcę skurwysynowi kark! – warknął pogrążony w żałobie ojciec, a Wojciech usiłował sobie przypomnieć, czy widział go tamtej nocy pośród rozsierdzonego tłumu na cmentarzu.

– Chciałbym porozmawiać z pana żoną – rzekł Kiciuś, kiedy Dąbrowski ucichł.

– Mówiłem już, Marzena śpi.

– To proszę ją obudzić, nie mam pół dnia. – Wojciech również zmienił zachowanie i stał się o wiele bardziej oschły.

– Spróbuję. Ale wziąwszy pod uwagę, ile tabletek uspokajających ostatnio łyka… Sam pan rozumie… – Dąbrowski wstał i ruszył w stronę prowadzących na piętro schodów z misternie wykutą balustradą w kwiatowe wzory.

Marzena Dąbrowska zeszła na dół dziesięć minut później. W satynowym szlafroku, z potarganymi, tlenionymi włosami i podkrążonymi oczyma wciąż była piękna, a jednak wyraźnie przygaszona.

– Dzień dobry. Przepraszam za najście – zaczął Kiciński.

– To nic – szepnęła, nie patrząc mu w oczy.

– Wiem, że już rozmawialiśmy, ale może coś sobie pani przypomniała? Każdy szczegół jest ważny. Może ostatnio ktoś się przyglądał Kornelowi, kiedy odbierała go pani ze szkoły?

– Gosposia po niego jeździła.

– Pani nigdy go nie odbierała?

– Nie.

– A ojcowie kolegów z klasy? Jakieś dziwne zachowania albo…

– Nie, nie pamiętam! – Dąbrowska ukryła twarz w dłoniach i skulona w fotelu zamilkła. – Dajcie mi spać – wyszeptała chwilę później.

– Pani Marzeno, w tym momencie… – zaczął Kiciuś, ale Dąbrowski uciszył go jednym ruchem dłoni.

– Żona nie jest w stanie rozmawiać, przecież pan widzi.

– Dobrze. Pójdę już. – Kiciński wstał i ruszył w stronę holu. – Gdyby coś sobie państwo przypomnieli, proszę dzwonić.

– Oczywiście. – Gospodarz podał mu rękę, którą gwałtownie potrząsnął.

Wsiadając do samochodu, Wojciech zdecydował, że podjedzie do babci chłopca. Z nią też już rozmawiał, ale może akurat starsza pani coś jeszcze sobie przypomniała?

Matka Dąbrowskiego mieszkała w o wiele mniej prestiżowej okolicy niż jej rodzina. Kiciuś zaparkował przed jedną z kamienic przy porcie i wszedł do ciemnej bramy. Pani Aniela otworzyła mu z kubkiem herbaty w dłoni, w przeciwieństwie do syna i synowej wyglądała na kogoś, kto ma zwyczaj zrywać się z łóżka skoro świt. Ona też miała podkrążone oczy i wyglądała na wykończoną, ale jej siwe włosy były upięte w misterny kok, a szara sukienka – starannie wyprasowana.

– Proszę, niech pan wejdzie. – Okoliczności były tragiczne, a jednak staruszka posłała Wojciechowi blady uśmiech.

– Przepraszam za wczesną porę. Przyjechałem zapytać, czy czegoś sobie pani nie przypomniała?

– Obawiam się, że nie…

– Opowie mi pani jeszcze raz o tamtym wieczorze?

– O czym tu mówić, Boże drogi? Kornel był u mnie od rana, podrzuciła mi go gosposia syna, bo mała Konstancja miała gorączkę i Marzena chciała skupić się na córce.

– Czyli rano gosposia pani syna przywiozła tu Kornela i spędziła pani z nim cały dzień, tak? – upewnił się Kiciński.

– Tak. To były smutne święta, zupełnie inne niż zazwyczaj. Syn był w Tajlandii, ja sama w mieszkaniu…

– Synowa pani nie odwiedziła?

– Odwiedziła. Wigilię spędziłam u nich, ale i tak…

– Czemu syn wyleciał do Tajlandii akurat w takim okresie?

– Musiał. Pracuje, a interesy nie czekają… Dopinali tam ważny kontrakt, który miał zapewnić jego firmie spore pieniądze. Zamierzał zostać do trzeciego stycznia, bo na sylwestra był zaproszony do jednego z potencjalnych inwestorów, ale niestety…

– Czyli w drugi dzień świąt nie wydarzyło się nic niezwykłego? Spędziła pani czas z wnukiem, a później pojechaliście do kościoła, tak?

– Tak. Kornel wysiadł z auta i powiedział, że musi jeszcze pogadać z kolegami.

– Oni też mieli służyć do tej mszy?

– Tego nie wiem. Widziałam tylko, jak idzie w stronę plebanii, i straciłam go z oczu, bo musiałam zaparkować. Na mszy byłam zaniepokojona, bo przecież miał służyć przy ołtarzu, a go nie było. Ale powiedziałam sobie, że pewnie się z kimś zagadał albo pomylił dni i ktoś inny go zastąpił. Jednak kiedy wyszłam z kościoła, a Kornel nie czekał przy moim samochodzie, wpadłam w panikę. Obdzwoniłam przyjaciół, prosząc o pomoc w poszukiwaniach. Część moich znajomych też była na mszy, kilka osób przyszło z domów, wzięli ze sobą latarki, chcieli pomóc.

– A pani Marzena? Kiedy się dowiedziała, że Kornel zaginął?

– Po mszy. Zadzwoniłam do niej, ale wszystko zbagatelizowała. Powiedziała, że pewnie jest na plebanii i gra z księdzem w jakąś grę albo z kimś się zagadał.

– Nie przejęła się zaginięciem pasierba?

– Nie bardzo. Ale ona go nie kocha i chyba nawet zdążyłam się już z tym pogodzić – powiedziała pani Aniela.

– Nie kocha go? – zdziwił się Kiciński. – Kiedy rozmawiałem z nią dzień po zabójstwie, była załamana.

– To chyba oczywiste! Ryszard stracił syna, a ona, jako jego żona, na pewno odczuje ten cios, który na nich spadł. Ale na co dzień, kiedy jeszcze żył, niewiele czasu mu poświęcała. Była zakochana w swojej córeczce, a on… cóż… cudze dzieci rzadko mają szczęście być naprawdę kochane – dodała gorzko pani Aniela.

„Nie lubi synowej i przypisuje jej złe intencje, czy może rzeczywiście Marzena Dąbrowska była złą macochą?” – zastanawiał się Wojciech w drodze do samochodu. Szybko jednak porzucił rozważania o macierzyńskich uczuciach drugiej żony biznesmena i skierował się na komendę.

Dzień zleciał mu na tysiącu drobnych spraw, z których niewiele wynikało, i poczuł narastające zmęczenie. Kręcili się w kółko, a gdzieś tam, może tuż obok czaił się zabójca dziecka…

Do domu kuzyna wrócił wymiętolony psychicznie i fizycznie, niemal rozbity. Jedli parówki, kiedy Rafał wstał, żeby dolać sobie herbaty i włączył wiszący nad kuchennym stołem niewielki telewizor. Kiciuś dojadał kanapkę, gdy na ekranie dostrzegł znajomą twarz.

– O kurwa, pogłośnij – poprosił.

Dziennikarka stała przed kościołem. Ubrana w ciemny płaszcz, w futrzanej czapce, spod której wymykały się ciemnokasztanowe włosy, Klara Maj z jednej z prywatnych stacji telewizyjnych relacjonowała właśnie ponure wydarzenia ostatnich dni.

– Nikt nie ma jeszcze odwagi potwierdzić tego oficjalnie, ale wiele wskazuje na to, że w śmierć jedenastoletniego ministranta może być zamieszany tutejszy wikary, z którym chłopiec się przyjaźnił. Ci, z którymi rozmawiałam, podkreślają, jak wiele czasu zamordowany na pobliskim cmentarzu Kornel spędzał na plebanii w towarzystwie młodego księdza, a są i tacy, którzy chcą wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Kilka dni temu rozwścieczony tłum wywlókł duchownego przed kościół i gdyby nie interwencja lokalnej policji, nie wiadomo, jak skończyłby się nocny incydent – mówiła pewnie Klara, patrząc prosto w kamerę. Kiciuś poczuł wściekłość.

– Co za durna pizda! – zaklął, zrywając się zza stołu.

– Ale że co? – zdziwił się Rafał, nie bardzo nadążając.

– Że co?! Że tym razem, kiedy go dorwą, może mnie tam nie być, nie rozumiesz?

– Wikarego?

– Nie, misia Gogo! – warknął Kiciuś.

– Wychodzisz?

– Tak, muszę z nią pogadać. Niech to odszczeka, zanim dojdzie do kolejnej tragedii.

– Skąd wiesz, gdzie…

– W Mewie. Ostatnio też tam mieszkała. – Kiciuś włożył do zlewu upaćkany musztardą talerz i w pośpiechu dopił herbatę. – Później umyję – dodał.

– Spoko – mruknął Rafał, nie odrywając wzroku od telewizora.

Do pensjonatu Mewa policjant dotarł kwadrans później. Było ślisko, a on był wyjątkowo zmęczony, więc jechał niczym stara baba, ale przynajmniej nie wyleciał z drogi, jak opel, który migając awaryjnymi światłami, na wpół tkwił w przydrożnym rowie. Kiciuś zwolnił, aby się upewnić, że młody kierowca jest cały, ale chłopak rozmawiał przez telefon i wyglądał na niemal rozbawionego.

Na parkingu założył wyjętą z kieszeni czapkę i zerknął w stronę okien pensjonatu. Na parterze paliło się światło, lecz piętro było pogrążone w ciemnościach. Co, biorąc pod uwagę, że nie widział mini coopera Klary, nie wróżyło dobrze. Ale on zawsze był cierpliwy i postanowił poczekać. Zjawiła się czterdzieści minut później. Nie zauważyła go. Odwróciła się dopiero, kiedy wbiegł po schodkach i przytrzymał jej frontowe drzwi.

– Cześć. – Na jego widok szeroko się uśmiechnęła, a on pomyślał o tamtym idiotycznym pocałunku sprzed kilku miesięcy, który nigdy nie powinien się im przytrafić.

– Cześć – odpowiedział mało zachęcającym tonem.

– Mogę zapytać, co tu robisz? – Klara zdjęła futrzaną czapkę i potrząsnęła głową, chcąc nadać objętości przygniecionym przez czapkę włosom.

– A mogę zapytać, czemu stajesz przed kamerą i opowiadasz takie bzdury? – warknął Kiciński, przyciągając uwagę siedzącej za recepcyjnym kontuarem właścicielki pensjonatu, która momentalnie zaczęła się przysłuchiwać ich wymianie zdań.

– Możemy pogadać gdzie indziej? – zapytała Klara, rozpinając płaszcz.

– Niby gdzie? W twoim pokoju?

– Na przykład. Zapraszam – dodała i nie czekając na niego, ruszyła w stronę schodów.

Dogonił ją na półpiętrze.

– Nic nie wskazuje na to, że ksiądz Piotr Jarzyna ma cokolwiek wspólnego ze śmiercią tego chłopca, nie rozumiesz? – rzucił, łapiąc ją za ramię.

– Puść – syknęła, patrząc mu prosto w oczy. – A miejscowi myślą inaczej…

– Nie mają żadnych dowodów, po prostu coś sobie ubzdurali! Chcesz mieć na rękach jego krew? Już raz prawie go zlinczowali! Przyszli po niego w środku nocy. Mieli kije, kamienie, siekiery, a nawet widły. Tego chcesz? Żeby go zatłukli? Oglądalność ci wzrośnie, o to ci chodzi? Pracujesz dla nowej stacji i znowu przyjechałaś tu węszyć! – naskoczył na nią.

– Nie znałam cię takiego. – Uśmiechnęła się kokieteryjnie, jakby jego wybuch nie zrobił na niej żadnego wrażenia. – Jednak potrafisz być ostry, no, no… I ta blizna pod okiem, całkiem seksowna. Wyglądasz teraz trochę jak młody Savastano z Gomorry. – Klara puściła do niego oczko i nie dodając nic więcej, wyjęła z torebki klucze od pokoju. – Wejdziesz? Nudno tu – stwierdziła, stojąc plecami do niego.

– Dzięki, ale nie skorzystam – wycedził, wciąż na nią wściekły.

– Twoja strata – rzuciła lekkim tonem, zanim zamknęła mu przed nosem drzwi.

– Kto to, kurwa, jest młody Savastano? – mruknął Kiciuś do siebie, zbiegając po schodach. – Głupia pinda – dodał cicho, wychodząc z pensjonatu.

W domu kuzyna, zanim się położył, włączył laptopa i wyguglował tego całego Savastano, a widok aktora odgrywającego rolę włoskiego mafiosa lekko podniósł mu ciśnienie.

– Niby, kurwa, z której strony jestem do tego grubasa podobny? – burknął, zamykając stronę z Filmwebem.

Opracowanie graficzne okładki:

Emotion Media

Redaktor prowadzący:

Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne:

Bogumiła Widła

Korekta:

Monika Ulatowska

© 2019 by Katarzyna Misiołek

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2019

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: Shutterstock, iStock. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327647382