Czarownica z Bostonu - Chris Bohjalian - ebook + książka

Czarownica z Bostonu ebook

Chris Bohjalian

4,3
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Boston, 1662 rok. Mary Deerfield, piękna młoda kobieta, której porcelanowa skóra i błękitne oczy przyciągają wzrok, w Anglii na pewno byłaby adorowana. W Nowym Świecie jest jednak drugą żoną Thomasa Deerfielda, mężczyzny wpływowego, okrutnego oraz skłonnego do pijaństwa i agresji. Kiedy podczas jednej z awantur Thomas wbija widelec w dłoń Mary, ta postanawia ratować własną przyszłość i podejmuje decyzję o odejściu. Jednakże w kolonii, w której rozwód jest prawie niemożliwy, a każdy wypatruje u innych oznak diabelskiego opętania, ktoś taki jak Mary – kryjący w sobie sekretne pragnienia i namiętności, z trudem znoszący bezczelną hipokryzję mężczyzn – szybko staje się obiektem podejrzeń i plotek. Niekorzystny rozwój wypadków – uciekająca z krzykiem służąca i śmierć młodzieńca, którego Mary leczyła ziołami – sprawia, że zamiast o wolność, kobieta musi walczyć o życie. Czarownica z Bostonu to pełen zwrotów akcji, dobrze przemyślany i wartki thriller. To również poruszająca relacja o społecznie usankcjonowanej brutalności i genezie polowań na czarownice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 508

Oceny
4,3 (10 ocen)
5
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Jak każdy lubię zgłębiać interesujące mnie tematy, a jednym z nich są kobiety uważane za czarownice. W ten sposób ograniczeni ludzie pozbywali się zagrażających ich pozycji kobiet — mądrych, silnych, pięknych. Przerażające jest to, jak szybko można było zostać posądzonym o konszachty z diabłem, czasem wystarczyła błahostka. Gdy agresja męża przekracza wszelkie granice, Mary postanawia odejść. Sprawa o rozwód z powodu maltretowania żony to na tamte czasy precedens, jednak w jego trakcie kobieta zostaje oskarżona o czary i zamiast o wolność, będzie musiała walczyć o swoje życie.  Smutna, trudna, emocjonalna to proza, którą trudno przypisać do jednego gatunku. Dużo tu bólu i cierpienia, opisanego w sposób tak namacalny, że nie sposób uciec od tych uczuć. Przenikają w głąb nas, zmuszając do wielu, często gorzkich refleksji. A mimo to czyta się znakomicie, nie ma tu zbędnych słów, wszystko zdaje się być na miejscu, potrzebne i nieuniknione.  Urzekło mnie bogate słownictwo, zachwycił klim...
10

Popularność




Hour of the Witch

Copyright © 2021 by Quaker Village Books LLC

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Przemysław Hejmej

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8230-720-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2024

PROLOG

Z możliwej obecności Diabła zdawali sobie sprawę ciągle.

Na pewno i Bóg ich obserwował. Zbawiciel także.

Dlatego nigdy nie byli całkiem sami. Nawet wtedy, kiedy wędrowali ku nadmorskiej równinie błotnej albo po słonych bagniskach, które – ponieważ zawsze znikały w porze przypływu – nosiły nazwę Wstecznej Zatoki. Czasem wspinali się na Trójgórę – w rzeczywistości odrębne wzgórza, Watę, Wartownika i Latarnię, które niemal spłaszczyli, wybrali bowiem tamtejszą ziemię, aby zbudować nabrzeże i przystań, a także pod fundamenty magazynów. Nawet wówczas, gdy przebywali nad wąskim przesmykiem wiodącym na stały ląd albo w lesie (szczególnie w lesie) po drugiej stronie wąziutkiej mierzei.

Czuli tę obecność, ilekroć chronili się w swych małych ciemnych domach – o oknach nie szerszych od szczelin, zabitych deskami dla ochrony przed wiatrem i chłodem. Każdy mężczyzna mógł wtedy zapisać to w swym diariuszu (właściwie w rejestrze, w którym katalogował wydarzenia dnia tudzież stany umysłu, starając się ustalić, czy znajduje się pośród wybranych). Również każda kobieta mogła nabazgrać parę linijek wiersza o drzewach, rzekach albo tych zdumiewających piaszczystych wydmach, które falowały nocą niczym morskie bałwany.

Niekiedy owa obecność była przerażająca, zwłaszcza gdy istniały inne wskazówki świadczące o bezpośrednim sąsiedztwie Diabła. Wtedy jednak dane im było chwilowe wsparcie, albowiem – jako owce pod pieczą bóstwa – zaczynali czuć działanie swego pasterza. Przynosił ulgę, dodawał otuchy, swym pięknem zapierał dech w piersiach.

W każdym razie tutejsi mężczyźni i kobiety czerpali pociechę z myśli, że istnieje jakieś wytłumaczenie dla tego niepojętego świata – niepojętego zazwyczaj w przerażający sposób: oto szalupa z tuzinem wioślarzy zniknęła pod wodą gdzieś między portem a masywnym, stojącym na kotwicy statkiem z beczkami pełnymi przypraw, ze zbiornikami z prochem, skrzyniami z pewterem, porcelaną i pościelą. Szalupa przepadła bez śladu. Marynarze stojący na nabrzeżu najpierw widzieli ją wyraźnie, by chwilę później stracić całkiem z oczu: nadciągnęły deszczowe chmury, a łódź nigdy więcej nie wyłoniła się z morskiej piany i fal. Nie odnaleziono również ciał.

Nigdy.

Albo ten rolnik, któremu brzuch rozorały bycze rogi, a który umierał w męczarniach, we własnym łóżku, przez trzy dni. Jak to wyjaśnić? Pod koniec owej męki nawet wyściółka wielkiego materaca była czerwona jak okrywające go prześcieradło. Nigdy nie widziano, by człowiek wykrwawiał się tak długo.

Trzy dni. Liczba o ogromnym znaczeniu w Biblii.

No cóż. Mimo wszystko…

Albo jak wytłumaczyć to, że mąż łamie żonie nogę pogrzebaczem, a potem przywiązuje ją do pługa, żeby nie mogła odejść z domu? I odchodzi sam. Kobieta czekała cały dzień, zanim zaczęła wzywać pomocy.

Jak wyjaśnić obecność huraganów, które wsysają przystanie do morza, albo pożary wybuchające w domowych paleniskach, pozostawiające po sobie najwyżej dwa sczerniałe kominy? Jak wyjaśnić susze, głód, powodzie? Śmierć niemowląt i dzieci, a nawet – tak – śmierć ludzi starych?

Oni jednak nigdy nie pytali: „dlaczego ja?”. Prawdę mówiąc, nie zadawali też rozsądniejszego pytania: „dlaczego w ogóle ktoś?”.

Ponieważ wiedzieli. Wiedzieli, co się kryje w dziczy, i zdawali sobie sprawę, że to, co się kryje w nich samych, jest jeszcze bardziej dzikie. Dobre uczynki same w sobie nie mogły niczego zmienić – grzech pierworodny nie był urojeniem, predestynacja nie była bajką – choć bywały znakiem. Dobrym znakiem. Uświęcenie szło za usprawiedliwieniem.

A jeśli chodzi o rozwody… Zdarzały się, owszem. Rzadko. Ale zdarzały. Były możliwe. A przynajmniej powinny być. Mediacja zawsze stanowiła lepsze rozwiązanie niż proces sądowy, bo przecież – bądź co bądź – była to społeczność świętych. Przynajmniej tak zakładał plan. Podstawy musiały być solidne: opuszczenie rodziny. Bieda. Bigamia. Cudzołóstwo (w istocie zbrodnia najcięższa z punktu widzenia bożych zarządzeń wyrażonych w Księdze Kapłańskiej oraz Powtórzonego Prawa, ale nigdy żadnego cudzołożnika nie powieszono). Impotencja. Okrucieństwo.

Był to świat pełen przemocy, ale podniesienia ręki na małżonka nie akceptowano.

Przynajmniej nie bez prowokacji.

Mary Deerfield wiedziała o tym wszystkim, wiedziała, ponieważ Bóg dał jej znakomity umysł – bez względu na to, co powtarzał jej mąż Thomas. I chociaż inteligencja niezbyt się przydała Anne Hutchinson (sam Winthrop wyraził opinię, że nadmiernie mąciła, próbując myśleć jak mężczyzna) – a w latach późniejszych rozum zdecydowanie nie pomógł całym zastępom kobiet, które wieszano jako wiedźmy w Salem – ona miała pełną świadomość tego, że niczego złego nie uczyniła i nie zasługiwała na to, aby ją bić jak tępe zwierzę. Nie mogła tego tolerować. Jak się zdaje, również jej matka i ojciec, niech będą błogosławieni, nie żądaliby od niej aż takiej tolerancji.

Problemu, rzecz jasna, nie stanowiło tylko stosowanie przez Thomasa przemocy i nie sprowadzał się on jedynie do różnicy zdań pomiędzy nim a żoną. Rozpadu małżeństwa nie wywołało samo okrucieństwo męża. Złożenie pozwu rozwodowego niosło ze sobą pułapki, których Mary nie mogła przewidzieć. Zdawała sobie sprawę, że tutaj, w tym mieście, czasami lepsza byłaby samotność, przebywanie wyłącznie w obecności aniołów lub Boga, lecz zarazem oddałaby bardzo dużo za jednego świadka będącego istotą ludzką.

Ponieważ nawet osoba obdarzona tak bystrym umysłem jak Mary Deerfield rozpoznawała własne podłe żądze i demony, przez które wszystko zaczynało się komplikować.

KSIĘGA ŻONY

„(…) i to ten niewierny mąż nazywał mnie dziwką i wymyślał najbardziej szalone opowieści na temat mojego postępowania, a potem bił mnie w imię dyscypliny, jak gdybym była niedouczonym dzieckiem”.

Pozew rozwodowy wniesiony przez Mary Deerfield, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III

Rozdział 1

Młodzi mężczyźni popełniali zwykle dwa błędy, gdy pierwszy raz w życiu używali kosy: całą robotę starali się wykonywać ramionami, a zamachy brali zbyt szeroko. Atakowali trawę, jakby się obawiali, że jeśli nie zgładzą jej odpowiednio szybko, powstanie i ucieknie. Wówczas ojcowie bądź wujowie pokazywali im, że znacznie lepiej zaangażować do pracy także plecy, poruszając drzewcem prawie niedbale, powolnie, rytmicznie, biorąc szeroki zamach. Ostrze do tyłu, dłonie na trzonku, prawa noga do przodu, potem cięcie – wyobraź sobie, że klinga stanowi końcówkę wahadła wysokiego zegara. I druga noga naprzód. Właśnie w ten sposób.

Jeśli narzędzie było odpowiednio naostrzone, wokół metalu fruwały wiechcie trawy. Kosa wbijała się w pole, ramiona nie ciążyły jak kowadła.

Kiedy mąż Mary Deerfield uderzył ją po raz pierwszy, nie skojarzyła tego ruchu z koszeniem: zbyt mocno bolało, zbyt mocno ją to zaskoczyło. Skóra zapiekła. Ale za drugim razem, pół roku później, niedługo po jej dwudziestych urodzinach i tuż przed pierwszą rocznicą ich ślubu, zauważyła, że wyprowadził cios jak obeznany z kosą żniwiarz. Ramię wykonało zamach bez najmniejszego wysiłku, z gracją, skutecznie. Łuk. Upadła na sosnowy stół, przewracając mosiężne świeczniki. Mocny cydr, który Thomas wcześniej popijał, wylał się z metalowego kufla na podłogę, a także na deskę do krojenia, na której podała ich kolację. Wtedy zobaczyła wyraźny obraz koszących mężczyzn – z pamięci napływały szczegóły bardziej namacalne dla umysłu niż duszona dynia w kałuży cydru – a także falowanie ich ramion.

Nazwał ją dziwką, na co odparła, że nią nie jest i on o tym wie. Powiedział, że widział ją gapiącą się na innych, młodszych mężczyzn, z chucią w oczach. To nieprawda, zaoponowała, zaraz jednak pomyślała, że znów ją uderzy. Przygotowując się na cios, skuliła ramiona i zasłoniła twarz dłońmi. Nie uderzył. Dygotał z gniewu, zupełnie bezpodstawnego, a także z powodu wyrzutów sumienia – taką przynajmniej miała nadzieję. Ale nie uderzył ponownie.

Wypadł za drzwi, osiodłał Cukierka, ładnego ośmioletniego wałacha, bułanka z czarną grzywą, i odjechał. Przyłożyła palce do policzka, zadziwiona jego ciepłem. Czyżby krew gromadziła się pod skórą? Na pewno spuchnie, to nieuniknione. Cieszyła się, że byli sami. Zakręciło jej się w głowie ze wstydu. Podniosła jego kubek, dotknęła zimnym mosiądzem skóry w miejscu uderzenia, po czym usiadła na krześle. Zastanawiała się, dlaczego czuje się upokorzona, skoro nikogo z nią nie ma. Przecież to wymaga widowni.

* * *

Cztery lata później mąż Mary Deerfield leżał obok niej w łóżku, pochrapując. Przed innymi ukrywał twarz hałaśliwego i ordynarnego pijaka, prawdopodobnie dlatego nigdy nie ukarano go żadną grzywną ani nie zakuto w dyby. Gniew okazywał tylko w domu, rzadko (może wcale) pozwalał sobie na wybuchy w obecności ich młodej służącej Catherine albo podczas odwiedzin dorosłej córki. Mary wydało się teraz, że słyszy, jak dziewczyna chodzi na dole, jest w pobliżu kominka, nie miała jednak pewności. Może to tylko wiatr.

Brat tej biedaczki umierał. Był bliźniakiem Catherine, od zawsze słabowitym i kruchym. Mieli osiemnaście lat. Chłopak zapewne nie dożyje końca jesieni. Pełnił tu służbę na kontrakt, podobnie jak jego siostra. Catherine wspomniała wieczorem, że skubnął coś na kolację i przełknął odrobinę mięsa, lecz jego stan był zły, więc kilka kawałków wieprzowiny nie mogło zatrzymać procesu gaśnięcia.

Kiedy mąż Mary wrócił dziś z gospody, udała, że śpi. Wyjątkowo długo nie kładł się do łóżka. Czuła, jak się w nią wpatruje, świadoma, że jej nie zbudzi, aby przeprosić za tamtą napaść (i z pewnością nie przyglądał się jej dlatego, że rozważał ewentualność odbycia stosunku; nie było na to szansy, przede wszystkim ze względu na poziom jego upojenia alkoholowego). Na przestrzeni lat wszystko zaczęło się układać według schematu. Pił, bił ją, a potem wychodził, żeby znowu pić. Nazajutrz mówił, jak mu przykro. Przypuszczała, że gdyby ją teraz uderzył, przeprosiłby rano. Przed pójściem do kościoła stale podkreślał własną grzeszność. Pamiętała, o co się posprzeczali: że ogród wygląda na zapuszczony, pełen chwastów, co podobno źle na niego wpływa. Przynajmniej tak to się zaczęło. Wiedziała, że dręczą go też inne demony, wbijają w niego zęby ostre jak nóż.

Thomas miał czterdzieści pięć lat, blisko dwa razy więcej od niej. Była jego drugą żoną. Pierwsza – świętej pamięci Anne Drury – zmarła osiem lat temu, niedługo po tym, jak rodzina Mary przybyła do tej kolonii. Koń Thomasa kopnął Anne w szczękę i złamał jej kark. Tejże nocy właściciel zastrzelił zwierzę, choć należało do potulnych, nie licząc owego strasznego w skutkach wieczoru. Małżonkom urodziło się troje dzieci, z czego dwoje zmarło wcześnie, trzecie, Peregrine, było już dorosłe. Peregrine wyszła za mąż ledwie kilka tygodni przed zaślubinami Mary z jej ojcem. Dlatego obie kobiety nigdy nie mieszkały pod jednym dachem, a biorąc pod uwagę, że były rówieśnicami, nowa pani Deerfield bardzo się z tego cieszyła. Bo przecież, będąc w tym samym wieku co dziewczyna, została jej macochą: nie mogła sobie wyobrazić dyscyplinowania równolatki, a córkę męża postrzegała bardziej jako siostrę przyrodnią niż pasierbicę. Aczkolwiek taką, która – jak Mary podejrzewała – niezbyt ją lubiła z tej prostej przyczyny, iż nie była Anne. Obecnie Peregrine miała własne dzieci, co oznaczało, że Mary, zaledwie dwudziestoczteroletnia, została babcią. Świadomość ta budziła w niej czasem smutek i przerażenie.

Zamknęła oczy i nasłuchiwała odgłosów jesiennej nocy. Na drzewach, które nie zostały przetrzebione jak te przy placu targowym i na błoniach, utrzymywały się jeszcze liście, lecz wkrótce i one miały spaść. Wraz z nadejściem pełni księżyca spodziewano się tęgich mrozów. Druga kwarta już dawno minęła. Mary dotknęła miejsca na twarzy, w które trafił Thomas, świadoma, że ludzie będą ją pytać o siniec. Zastanawiając się nad realistyczną wersją wydarzeń, jaką im poda, zapadła nagle w głęboki sen.

„Znam dobrze gospody i karczmy. Żadna to tajemnica ani też coś, za co musiałbym prosić o wybaczenie sąd bądź samego Pana. Czy jednak kiedykolwiek ukarano mnie za nadmierną skłonność do picia? Nie. Czy kiedykolwiek poddano mnie publicznej chłoście za ów występek? Oczywiście, że nie. Sąd mnie zna, wie, że mam młyn. Tak, istnieją we mnie zło i serce skłonne do grzechu. Choć często mam powody wstydzić się przed Bogiem, prawda jest taka, że zawsze staram się Go wielbić we wszystkim. Ostatecznie odpowiem za wiele popełnionych w życiu błędów, lecz moja postawa względem żony, Mary Deerfield, nie będzie jednym z nich”.

Zeznanie Thomasa Deerfielda, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III

Rozdział 2

Mary Deerfield wiedziała, że jest piękna. Oczy miała błękitne, a skórę jasną i gładką jak porcelana – z takiej zastawy od czasu do czasu jadała w Anglii, gdy była jeszcze dziewczynką. Obawiała się niekiedy, że zarozumialstwo jest cechą, na którą winna mieć baczenie. Nadmierna duma to nic dobrego.

Ubrawszy się do kościoła, stwierdziła z ulgą, że Thomas uderzył ją dość blisko ucha, na tyle, by ukryć siniec pod kornetem, o ile umiejętnie się go nałoży. Na początku lata Mary przyznała się sąsiadom, że któregoś wieczoru boleśnie nadziała się na hak od wieszaka. Powszechnie śmiano się z jej niezdarności, nie licząc matki – Mary obawiała się, że podejrzewa ona, jaka jest prawdziwa przyczyna niebieskoczarnych sińców.

Dziś nabożeństwo miało się zacząć o dziewiątej i zakończyć w południe. Drugą część zaplanowano na godzinę czternastą. Trwało dobre lato, deszcze padały z odpowiednią częstotliwością, słońce świeciło jak należy. Ludzie uzyskali więc trzy zbiory siana na zimę, a rośliny uprawne na polach urosły większe, niż kiedykolwiek w Massachusetts widziano. Dynie osiągały rozmiary maselnic. Na dzisiejszym nabożeństwie planowano uniżyć się przed Bogiem, dziękując mu za pomyślność. Diabeł był odczuwalnie nieobecny, nie licząc może śmierci dwojga niemowląt przy ulicy Marlborough oraz jego odwiedzin u umierającego brata biednej Catherine. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że ów pożałowania godny William mieszkał w domu, w którym – co powszechnie wiedziano – rodzina nie zakopała wołowej kości w fundamentach ani nie pociągnęła cegieł w kominie warstwą zeszklonej soli. Niektórzy sugerowali, że śmierć dzieci to sprawka wiedźm, nie Diabła, lecz Mary w tego rodzaju spekulacjach widziała jedynie przejaw histerii. Przecież dzieci umierają ciągle. Poza tym nie słyszała o żadnej kobiecie, która byłaby w sposób oczywisty opętana. Jeśli tego lata Diabeł rekrutował sobie pomocnice, to raczej w miejscu na południowy zachód stąd, w Hartfordzie.

A naprawdę było to urocze lato i niezwykle przyjemny wrzesień. Należący do jej męża młyn miał z czego produkować mąkę przez całą jesień, aż do początku zimy, co powinno nastrajać go optymistycznie. Thomas był zadowolony wtedy, gdy miał zajęcie, a cydru i piwa wypijał tylko tyle, by ugasić pragnienie. Miniona noc, powiedziała sobie Mary, kończąc się ubierać do kościoła, to ostatnia taka na dłuższy czas. Może kilka miesięcy. On nie będzie się często upijał. Wkrótce się zbudzi, przyłapie ją wpatrzoną we własne odbicie w lustrze albo poprawiającą kołnierzyk i mankiety podczas posiłku, i łagodnie zakpi z jej próżności. Potem przeprosi za wczoraj i znów wszystko będzie dobrze.

A przynajmniej poprawnie. Do zniesienia.

Usłyszała, jak na dole Catherine otwiera słoik z melasą, przygotowując śniadanie. Po raz ostatni sprawdziła, czy kornet zakrywa siniec, po czym zeszła po schodach – tutaj stanowiły one luksus, którego Mary nie uważała za coś oczywistego, ponieważ wielu ich sąsiadów nadal korzystało ze zwykłej drabiny łączącej piętra. Minęła salon i znalazła się w kuchni, obok dziewczyny.

– Dobrego szabatu ci życzę, Catherine – przywitała się.

Służąca się uśmiechnęła i lekko skłoniła głowę.

– Nie słyszę pana Deerfielda – rzuciła. – Czy jest zdrów?

– Zaraz obie go usłyszymy. Jeszcze śpi.

Mary dostrzegła, że Catherine zdążyła już postawić stelaż swego łóżka pod ścianą i nakryć do stołu. Dziewczyna nie miała własnej izby – tak jak państwo Deerfieldowie, którzy mieli pokój na piętrze – spała w kuchni albo w przedpokoju. Dom był imponujący jak na bostońskie standardy – taki, jaki powinien posiadać właściciel młyna – bladł jednak w porównaniu z tym, w którym Mary dorastała w Anglii. Ten obejmował sześć pomieszczeń usytuowanych na dwóch poziomach, nie licząc piwnicy, ale włącznie ze spiżarką obok kuchni (wchodząc tam, Mary musiała się schylać, więc Catherine znała ów zakątek lepiej od pani domu). Na parterze mieściły się ładny przedpokój, salon i kuchnia, na piętrze – dwie przestronne izby. Między kuchnią a holem znajdował się masywny piec, w salonie – nieco mniejszy, a w pokoju, który dzieliła z Thomasem – nawet kominek. Nie więcej niż kilkanaście innych domów w okolicy mogło się pochwalić aż trzema piecami i trzema kominami. Jeden z nich należał do gubernatora, drugi do pastora Pierwszego Kościoła, a pozostałe do szczególnie zamożnych bostońskich kupców i przedsiębiorców, w tym ojca Mary.

Nie przestawała mieć nadziei, że kiedyś urodzi dzieci, które będą sypiały w drugiej izbie – tak jak córka Thomasa z pierwszego małżeństwa, mogąca cieszyć się własnym pokojem w pierwszym domu, który zbudował – lecz od pewnego czasu zdawała sobie sprawę, że to mało prawdopodobne. Pozostawali przecież w związku już od ponad pięciu lat.

– Położył się późno jak na siebie – powiedziała Catherine, odnosząc się do Thomasa.

Starała się nie zawrzeć w tonie głosu najmniejszej nutki dezaprobaty, jak zawsze zresztą. Chyba podkochiwała się w panu domu. Mary rozpoznawała to po nagłym rumieńcu, którym Catherine oblewała się w jego obecności, albo zachwycie dla jego słów, jakby był pastorem. Dziewczyna nadskakiwała Thomasowi, zdawało się niekiedy, że łazi za nim jak dobrze wyszkolony pies.

– Owszem – zgodziła się Mary, zerkając na garnek nad ogniem.

Przez chwilę rozkoszowała się płaczliwym trelem żałobnym gołębiaków długosternych, które gnieździły się na dębie dokładnie naprzeciw kuchennego okna. Ciągle gruchały. Usłyszała, że Thomas wstaje. Natychmiast przestała zwracać uwagę na ptaki i skupiła się na odgłosach na piętrze. Czasem po pierwszych wydawanych przezeń dźwiękach potrafiła rozpoznać, w jakim jej mąż budzi się nastroju. Jeśli rozpoczynał dzień od przeciągania się z zadowoleniem oraz ziewnięcia, oznaczało to dobry humor co najmniej do obiadu. Gdy jednak płuca miał zajęte i zaczynał kasłać bądź spluwać, stawał się drażliwy – wtedy pozostawała nadzieja, że wróci z młyna dopiero późnym popołudniem, na kolację.

Usłyszała tupot jego nóg na drewnianej podłodze, a potem coś podobnego do mruczenia wielkiego kocura: niskie dudnienie, jakie Thomas Deerfield wydawał z siebie na dzień dobry, wstając skacowany, lecz zadowolony ze świata.

Chciała znaleźć potwierdzenie tej nadziei w twarzy Catherine, upewnić się, że dziewczyna też tak to odbiera, ale zdała sobie sprawę, że przecież w obecności służącej Thomas zawsze udaje łagodnego patriarchę. Być może wiedziała, iż pan bywa porywczy, acz zapewne w jej mniemaniu nigdy nadmiernie, a wszelkie środki dyscyplinujące żonę, jakie przy niej stosował, bez wątpienia uznawała za mieszczące się w granicach rozsądku. Poza tym Mary odmawiała przyjęcia do wiadomości, że spokój jej domu jest rzeczą tak bardzo kruchą, dlatego podeszła do półki, zdjęła z niej psałterz, po czym odszukała psalmy, którymi Thomas lubił zaczynać ich wspólny dzień.

Wybrała jedną modlitwę, zaznaczyła stronę i położyła tomik obok deski do podawania jedzenia, które spożyje z mężem.

* * *

Thomas zszedł na dół całkowicie ubrany, z wyjątkiem butów i peleryny. Już miała się odezwać – zapytać, jak spał, czy dobrze się czuje, cokolwiek, byleby udowodnić, że w obecności Catherine zamierza okazywać mu wyłącznie szacunek – gdy on nagle się zbliżył, jedną rękę położył jej na talii, a palcem wskazującym drugiej dotknął warg żony.

– Proszę, nic nie mów. Byłem wczoraj w paskudnym nastroju i wyładowałem się na tobie. Bardzo, bardzo przepraszam. Zamierzam błagać mojego Pana o wybaczenie. Czy ty też mi wybaczysz?

Potem pocałował ją w czoło – mimo wąsów i brody poczuła z zaskoczeniem suchość jego ust po ostatniej nocy. Zaczęła mówić, lecz on tylko pokręcił głową i zwrócił się do dziewczyny przy kominku:

– Och, dzień dobry, Catherine. Mądrze wczoraj uczyniłaś, odwiedzając brata. Bo ja zachowałem się przy tej wspaniałej kobiecie jak monstrum. Potwór.

– Wątpię, żeby to było możliwe, panie Deerfield.

– A jednak, wierz mi. Możliwe jest i było. Ciężko pracowałem, potem zbyt wiele wypiłem i zanim się obejrzałem, dopadły mnie demony. Opowiedz jednak o bracie. Jakże się ma?

– Nieco lepiej chyba. Zjadł trochę.

Mary poczuła, że mąż łagodzi nacisk na jej talię. Podniosła oczy i stwierdziła, że się do niej uśmiecha. Wciąż był taki przystojny, kiedy to robił. Mrugnął, a potem całą uwagę skupił na Catherine.

– Kiedy doktor Pickering zajrzał do niego ostatnio?

– W piątek, jak sądzę.

– Upuścił mu krwi?

– Tak, proszę pana. I postawił bańki.

– Może jutro ponownie oczyści mu krew. William to silny chłopak.

– Zapewne.

Mąż zerknął na psałterz.

– Och, Mary, co za świetny wybór. Wspaniale! Zaczynajmy – polecił.

Catherine postawiła garnek z kaszą kukurydzianą bezpośrednio na stole, a następnie usiadła razem z nimi. Thomas czytał psalm i głośno się modlił. Kiedy skończył, pociągnął długi łyk piwa i zaczął jeść.

* * *

W dawnych czasach w Plymouth, na południu, separatystów wzywał do kościoła bęben. Wyznawcy gromadzili się przed domem komandora i maszerowali do świątyni trójkami, za doboszem. Zwyczaj ten zarzucono prawie dwadzieścia pięć lat temu – gdy minęły lata trzydzieste siedemnastego wieku. Mary nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego należało prowadzić ludzi do kościoła w szyku bojowym.

Tutaj życie było o wiele bardziej cywilizowane. Na wieży Pierwszego Kościoła mieli dzwon, wierni nie gromadzili się na nabożeństwa jak na wojnę. Przybywali rodzinami, jak dawniej w Anglii. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz Mary musiała się rozstawać z Thomasem w drzwiach świątyni – on siadał razem z innymi mężczyznami, ona z kobietami i małymi dziećmi. Tego ranka zajęła miejsce w trzeciej ławce po lewej stronie obok swej matki, jej służących Abigail Gathers i Hanny Dow, a także Catherine.

Zaraz po tym, jak wielebny John Norton rozpoczął modlitwę, zdała sobie sprawę, że tej niedzieli nie należy się spodziewać ani wybuchów wdzięczności wobec Pana, ani pokutniczego biadolenia. Kazanie brzmiało bardziej uczenie, ludzie odpowiednio reagowali. Ona sama miała trudności z koncentracją. Siedziała sztywno wyprostowana, starając się skupić, ale odpływała myślami. Nagle stwierdziła, że przygląda się dziewczynkom i chłopcom. Obserwowała rodziny. Były rozdzielone alejką między ławkami, owszem, lecz ona potrafiła połączyć poszczególnych mężczyzn z ich żonami i dziećmi. Bóg z pewnością tak właśnie patrzył na zgromadzenie swych wiernych. Czasem odwracała się i omiatała wzrokiem wiercące się maluchy, matki dyscyplinujące je szeptem albo uszczypnięciem. Zauważyła miękkie loki wystające spod czepka jednej z dziewcząt.

Musiała sobie przypomnieć, że mając lat dwadzieścia cztery, sama jest młodą dziewczyną, choć zarazem babcią i żoną człowieka, którego broda sprawia wrażenie oszronionej. Córka Thomasa, Peregrine, i jej mąż dochowali się dwojga potomstwa. Ich starsza pociecha była już na tyle duża, że siedziała sama na koniu, jeśli prowadziło się zwierzę powoli.

Po odczytaniu fragmentów Pisma i odśpiewaniu psalmów, w trakcie kazania Mary gapiła się jak urzeczona na te mężatki, wciąż zdrowe i młode, które nadal mogły rodzić dzieci. A także na kobiety w jej wieku tulące w ramionach oseski albo niemowlęta, na przykład na Ruth Sewall. Latem Ruth wydała na świat Richarda – zbyt poważne imię, pomyślała Mary, jak na tak małą istotę. Mary była obecna przy narodzinach. Długo nie mogła też oderwać oczu od Peregrine i dwojga jej pociech. Poczuła, jak matka bierze ją za rękę i ściska, ruchem głowy nakazując skupienie się na słowach pastora.

W miarę upływu czasu stawało się jasne, że to jedna z owych niedziel, podczas których Mary będzie musiała koncentrować się na proroctwach i czytaniach, i to ze wszystkich sił. Na wszelki wypadek sprawdziła ułożenie kornetu, czy nadal maskuje siniec, zrobiła głęboki wdech i wbiła wzrok w wielebnego, człowieka o pociągłej twarzy ze szpicbródką. Słuchała o osobach, które spodziewają się zbawienia na podstawie uczynków, o grzesznych ludziach, którzy na zewnątrz wydają się sprawiedliwi, powściągliwi i pełni cnót, lecz łudzą samych siebie, myśląc, że kilkoma dobrymi słowami zadośćuczynią swoim grzechom

* * *

W przerwie między nabożeństwami przyszła do nich na obiad Peregrine z mężem i dziećmi. Mąż, młody cieśla, odznaczał się bliznami na twarzy i cerą wskazującymi na ostrą batalię z ospą, jaką musiał stoczyć w dzieciństwie. Nazywał się Jonathan Cooke i choć był zięciem Mary, miał zaledwie pół roku więcej od niej. Lubiła go, serdecznie śmiała się z jego żartów (Peregrine zresztą też) o dzikich indykach, homarach oraz innych śmiesznie wyglądających zwierzętach, stanowiących ich podstawowe pożywienie. Jonathan, mężczyzna przystojny o włosach koloru kukurydzy (jak moje, pomyślała Mary, gdy ich sobie przedstawiono), był wysoki i szczupły. Latem widziała, jak buduje dom. Kiedy pracował bez koszuli, zobaczyła brązowe od słońca ramiona, a na nich spłowiałe, niemal białe włoski.

Jonathan mieszkał w tej kolonii prawie tak długo jak Mary, czyli już dziewięć lat, wciąż jednak pozwalał sobie na sprośne żarty, jakby przebywał w Anglii. Mary nie wiedziała, czy Peregrine wyłapywała owe sporadyczne dwuznaczności, gdy zaczął się do niej zalecać przed laty. Teraz jednak, jako kobieta zamężna, musiała je chyba rozumieć. Thomas się obawiał, że Jonathan żyje ponad stan, zgadzał się jednak, że to człowiek ambitny, że któregoś dnia będzie chciał otworzyć własne przedsiębiorstwo, mieć pracujących u siebie stolarzy. Biorąc pod uwagę, że miasto rozwijało się bardzo szybko, rozprzestrzeniało we wszystkich kierunkach prócz morza, wydawało się to całkiem realne.

W wygłoszonej przed posiłkiem modlitwie Thomas wspomniał o Williamie, bracie Catherine. Mary patrzyła, jak służka w milczeniu kiwa głową. Ani Catherine, ani William nie należeli do ich kościoła, jeszcze nie przystąpili do kongregacji. Dziewczyna czerpała radość z nabożeństw, lecz plotkowano, że William chodził tam tylko wtedy, gdy był zdrów, z obowiązku. Poczuła niespodziewaną dumę z niezaprzeczalnego daru elokwencji swego męża, jak i z jego wielkoduszności. Dziś widziała przecież mężczyzn, którzy znali Williama, jednak nie pamiętali o modlitewnym westchnieniu w jego intencji.

– Dziękuję panu – powiedziała Catherine, kiedy Thomas skończył, i spojrzała nań z wdzięcznością.

– Nie ma za co. Naprawdę.

– Nie, proszę pana. To było…

– Nie jestem lekarzem. To wszystko, co mogę uczynić dla brata mego, ale czynię to chętnie. Niech Pan się nad nim zlituje.

– Amen – rzucił Jonathan i zaczął grzebać łyżką w łososiu, którego podano wcześniej jemu i Peregrine.

Podzielił rybę na mniejsze kawałki dla dzieci, a potem zwrócił się do Mary:

– Skąd ten siniec? Musiało chyba boleć.

– No tak – odezwała się Peregrine.

Wyciągnęła rękę i samymi koniuszkami palców wcisnęła bawełnianą tkaninę bardziej za ucho Mary. Ta mogłaby ją powstrzymać – odepchnąć rękę pasierbicy i zbagatelizować, zupełnie zbagatelizować sprawę – ale paraliżowała ją świadomość, że kornet się poluzował. Umysł kręcił się już tylko wokół jednego, modlitwy: „Proszę, Panie Boże, żeby to się stało, kiedy pomagałam Catherine przygotowywać kolację przy stole, a nie wcześniej, nie w kościele! Proszę Cię, Boże”…

– Spadłaś? – rzuciła pasierbica i popatrzyła na schody prowadzące do izb na piętrze.

– Nie – odrzekła Mary, żałując, że sama tego nie wymyśliła. Nie mogła już się tłumaczyć zderzeniem z wieszakiem. Drugi raz nie wchodziło to w grę. Nikt by nie uwierzył. – To…

– Kociołek – odezwał się Thomas, wskazując na masywną, żelazną patelnię na nóżkach. – Całą winę biorę na siebie. Wczoraj wieczorem Catherine miała wolne, poszła do brata, więc nieudolnie próbowałem pomóc Mary z kolacją. Uderzyłem ją jedną z nóżek, kiedy go podnosiłem. A chciałem się na coś przydać.

– Aż dziw, że nie masz poparzeń – skomentował Jonathan. W jego głosie brzmiały niedowierzanie i ulga.

– Nie był gorący – uspokoiła go Mary, nie do końca kłamiąc, ponieważ wczoraj faktycznie był zimny. – Zamierzaliśmy zjeść trochę pasty grochowej z chlebem – podjęła. – Dlatego nawet nie rozpalałam ognia.

– Ach.

– Nadal boli? – zapytał Thomas. – Powiedz, że nie, proszę.

– Och, kompletnie zapomniałam o tym, że mam jakiś siniec – odparła Mary, wzięła męża za rękę i ścisnęła. Potem ponownie, tym razem staranniej, zawiązała swój kornet.

* * *

W nocy Thomas wspiął się na nią, aby uprawiać miłość, ale jak zwykle nie doznała niczego, co mogłoby się równać ze sprawianiem przyjemności samej sobie. Gdy skończył i zapadł w drzemkę, starała się zasnąć, zmówiwszy krótką modlitwę o cud: niech jej łono przyjmie nasienie męża, niech pierwsze dziecko pocznie jeszcze przed opadami śniegu. Pozostawała jednak rozdrażniona, wiedziała, że nie zaśnie, jeśli nie dokończy tego, co zaczął Thomas.

Mary nie przejmowała się faktem, że jej mąż spoczywa w objęciach Morfeusza w tym samym łóżku, tuż obok niej – niekiedy pijany, zawsze zmęczony, czasem jedno i drugie. Jej ciało zdolne było zrezygnować z odpoczynku, byleby znaleźć satysfakcję. Nieszczególnie doskwierało jej i to, że owe doznania – drżące fale rozkoszy, a potem narastający ciężar powiek i chęć odpłynięcia w sen – nigdy nie miały miejsca podczas zbliżeń z mężem, gdy ten jej dosiadał, sapiąc. Nie czuła nawet wstydu, iż to, co robi, jest nieco zboczone, gdyż jej prywatne, skromne odkrycie (nie używała słowa nawyk, bo to nie był, nie był, nie był żaden nawyk!) stanowiło najprzyjemniejszą rzecz, jakiej oddawała się ostatnio w życiu.

I z całą pewnością nie dlatego Thomas oskarżył ją o bycie dziwką. Nie dlatego ją uderzył. Nie miał zielonego pojęcia, co Mary już wiedziała o sobie i co robiła. Nikt o tym nie miał pojęcia, ani jedna osoba. Nie umiała określić, czy jej odkrycie stanowi skromny podarunek od Boga, rekompensatę za brak dziecka, czy może to występek z podszeptu Diabła, który chciał uniemożliwić poczęcie.

Czasem zastanawiała się tylko, czy nie jest to znak potępienia. Myśl ta pojawiała się w głowie Mary w soboty, gdy gotowała wodę do prania ubrań. Przemykała jej przez głowę, kiedy zajmowała się sałatą i ziołami w ogrodzie albo wlewała gorący wosk bądź łój do mosiężnych foremek, aby wytworzyć świece. Zjawiała się, niepokojąca i nieproszona, ilekroć cerowała płaszcz, spodnie lub koszulę. Znaki były przecież obecne wszędzie, tylko należało potrafić je odczytać.

A jednak w niektóre noce, długo po zachodzie słońca, nawet ów lęk nie wystarczał, aby zmusić Mary do utrzymania rąk między poduszką a szlafmycą. Gdy poczuła pragnienie, umiała przekonać samą siebie, że nie pójdzie do Piekła, ponieważ pod każdym innym względem prowadzi godziwe życie. Przykładne życie. I choć rozumiała, że same uczynki nie zapewnią nikomu zbawienia, to przecież fakt, iż tak rozpaczliwie pragnęła postępować dobrze, przemawiał na jej korzyść.

Z dłońmi między udami rozmyślała o pewnym chłopaku z Anglii. Wyjechał do Cambridge i został architektem. Być może ojciec pozwoliłby jej wyjść za niego za mąż, gdyby rodzina nie wybrała się w tę długą podróż do Bostonu. Czyżby Diabeł wkładał jej do głowy zakazane fantazje? Nie, uznała, że nie, gdyż tamten młodzieniec miał twarz absolutnie anielską, więc Mary nie mogła uwierzyć, iż Zły śmiałby wykorzystać tak czyste oblicze do swoich pokus.

Gdy kończyła, łóżko zaskrzypiało: linki pod materacem przyciągnęły ku sobie drewniane łączniki. Miała nadzieję, że Catherine na dole już śpi, a jeśli nie, że weźmie to za odgłos wydawany przez wiercącego się pracodawcę.

Mam mnóstwo sekretów, pomyślała Mary i wyobraziła sobie, jak trzyma się desek z wraku jakiegoś statku pośród niekończącej się połaci wody.

Kilka nocy temu fantazjowała o swym zięciu, Jonathanie Cooke’u. Kiedy patrzyła na tego mężczyznę oczyma duszy, kiedy słyszała jego głos, widziała jego źrenice i wargi, starała się owe obrazy odpychać, ponieważ świadomość, że robiąc to, co robi, myśli głównie o nim, budziła w niej obrzydzenie do samej siebie, obrzydzenie prawie nieznośne. Lecz tylko prawie. Co musiał sądzić o niej Bóg, gdy rozmyślała o Jonathanie? Jak zniesmaczona byłaby tym Peregrine, jej pasierbica?

Mary przywołała w pamięci chwilę, w której trzymała na kolanach jedną z córeczek tych dwojga. Kiedy oddawała dziecko w wyciągnięte ramiona ojca, otarli się policzkami, a ich wargi nieomal się zetknęły. Czystym przypadkiem. Z całą pewnością. Podobnie jak wówczas, gdy włożyła świeżo sprowadzoną z Londynu suknię. Jonathan rzucił jej komplement, nic ponad zwykły wyraz uprzejmości. Szli razem ulicą po nabożeństwie, a jego palce musnęły jej lędźwie. Odwróciła się odruchowo. Spojrzeli sobie w oczy i przez ułamek sekundy zdawało jej się, że on próbuje coś powiedzieć. Lecz nagle powędrował wzrokiem gdzieś indziej i zaczął opowiadać Thomasowi o domu, który właśnie buduje.

Wytarła palce w koszulę nocną. Gdzieś w zakamarkach pamięci kołatał jej się fragment wiersza Anne Bradstreet, skryty w mroku, niejasny. Był to wiersz miłosny, jaki starsza sąsiadka Mary napisała dla swego męża Simona, człowieka, który przez pewien czas pełnił funkcję ich gubernatora. Mary wiedziała, że opublikowanie go drukiem zawstydziło Anne. Poetka nie miała pojęcia, że jej brat zamierza wydać tomik wierszy, które zabrał ze sobą do Anglii. Wyjechał w 1650 roku. Kiedy powrócił do kolonii rok później, przywiózł ze sobą oprawne w skórę woluminy.

Utwór opowiadał o tęsknocie Anne za Simonem, gdy ten dość często podróżował w interesach. Mary ze smutkiem skonstatowała, że ona nigdy nie tęskniła za Thomasem, jeśli mąż musiał się dokądś udać. Zmartwiło ją to. Przecież leżał tuż obok, w tym samym łóżku, śpiąc pod pierzyną, czymś, co w tym dziwnym, ubogim świecie stanowiło luksus. Nie należał do mężczyzn, których wizerunki wypełniały jej myśli, kiedy sięgała między nogi i syciła swe hipnotyczne szaleństwo duszy.

„To pozbawiona wstydu, bezbożna i lubieżna kobieta! Grzechami swymi ściągnie gniew Pana nie tylko na siebie, lecz także na miasto, w którym mieszka!”

Zeznanie Beth Howland, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III

Rozdział 3

W poniedziałkowy ranek Mary i Catherine, skończywszy zbierać w ogrodzie ostatnie dynie i kabaczki, wybrały się razem do domu Petera i Beth Howlandów, aby odwiedzić Williama, brata służebnej. Przed budynkiem grupka dzieci, chłopców i dziewczynek, bawiła się w rzucanie szklanych kulek. Mary zauważyła, że mała Sara Howland ma na swym słomkowym kapeluszu najwspanialszą ze wszystkich, żółtą jedwabną wstążkę.

Choć dochodziło południe, żaluzje w oknach pozostawały zamknięte, a wnętrze domu Howlandów spowijał mrok. Mary natychmiast poczuła zapach Williama, przebijający się ponad woń szpinaku, porzeczek i porów gotowanych przez Beth.

Lekarz jeszcze nie przybył. Catherine skierowała się do pokoiku na tyłach, gdzie jej brat leżał samotnie w gorączce, a Mary została w holu z panią domu i pokazywała kobiecie, co przyniosły.

– Mam żywokost na jego przepukliny i rany – zaczęła. – I koper z naszego ogrodu.

– Koper?

– Czasem pomaga na mdłości. A także miętę, na lepszy apetyt.

– Żeby skłonić go do jedzenia, trzeba czegoś więcej niż mięty. I więcej niż kopru, aby nie wymiotował – zripostowała Beth.

Była wysoka i tęga, starsza od Mary co najmniej o dekadę. Miała troje dzieci i dokładnie tyle samo straciła. Czarne oczy nad ciemnymi workami patrzyły świdrująco.

– No cóż, staramy się, jak możemy – powiedziała Mary.

– Mary, te twoje ziółka…

– Moje ziółka pomogły innym w wielu chorobach.

– Twoja nauczycielka jest wiedźmą.

– Constance Winston? Nie jest ani moją nauczycielką, ani wiedźmą. Nie jest nią. Jest… – Mary usłyszała, jak jej głos gaśnie.

Przed dwoma laty wybrała się na przesmyk zwany Boston Neck, do bocznej uliczki w pobliżu Wisielczego Wzgórza, słyszała bowiem pogłoski, że pewna tamtejsza leciwa mieszkanka, niejaka Constance Winston, oferuje leki na bezpłodność. Małżeństwo z Thomasem trwało już prawie trzy lata, ale miesiączka u Mary ani razu się nie spóźniła. Constance zasugerowała picie naparu z pokrzywy maczanej w herbacie, a gdy to nie poskutkowało, olejek z mandragory. Niestety, też nie podziałał. Wywoływane miksturą z mandragory torsje dały Mary na krótko nadzieję, że zaszła w ciążę, lecz gdy pojawiła się menstruacja, jej zawód był tym większy. Mimo wszystko odwiedziła ową kobietę jeszcze sześć albo siedem razy i dużo się nauczyła o ziołach. Ponad rok nie widziała się z Constance i teraz poczuła wyrzut sumienia, że od jej ostatniej wizyty minęło aż tyle czasu. Bo przecież Mary wcale nie miała nadmiaru zajęć. Chodziło raczej o to, że ekscentryczność tamtej zaczynała się przeradzać w gderliwość – a przynajmniej tak tłumaczyła to sobie Mary. W momentach największej szczerości, siedząc samotnie w sypialni z księgą zapisków, dochodziła do wniosku, że zbiły ją z tropu komentarze dotyczące Constance oraz jej przyjaźni z powieszoną czarownicą Ann Hibbens. Zaczynały krążyć o tym plotki i Mary nie chciała ryzykować powiązania z nimi własnej osoby – byłoby to ze szkodą dla jej reputacji na tym świecie oraz dla duszy w przyszłym.

– Kimże więc jest? – zaczęła naciskać Beth. – Starą głupią babą?

– Nie, także nie. Ale nie zalicza się do moich nauczycieli ani przyjaciół.

Beth machnęła lekceważąco ręką.

– Świetnie. Nic mnie to nie obchodzi – oznajmiła. – Rób, co uważasz, byleby stan chłopaka się nie pogorszył.

– Budzi się czasem czy tylko przysypia? – spytała Mary.

– Niekiedy mamrocze słowo albo dwa, ale nie sądzę, żeby był szczególnie świadomy od wczorajszego ranka. Wtedy miał chyba ostatni przebłysk.

Mary trawiła tę informację. Wyglądało na to, że koperek i żywokost nie mogą już temu młodzieńcowi pomóc.

– Do końca kontraktu zostało mu ponad pięć lat – podjęła Beth, kręcąc głową. – A od dawna choruje.

– To będzie wielka strata – zgodziła się Mary.

– Dla naszych dzieci jest niczym starszy brat. Szczególnie dla chłopców. Są bardzo, bardzo smutni, wszyscy.

– Ty z pewnością również.

– Owszem. Potrzebowałam jego pomocy. Peter potrzebuje jego pomocy. Był…

– Nie „był”, jeszcze nie. Proszę.

Gospodyni westchnęła.

– Masz rację: to dobry służący. Bogobojny człowiek, acz chorowity. Rakowina objęła już ramiona, całe ciało mu płonie. Czoło ma jak patelnia. Można by na nim smażyć.

– Wydajesz się rozgniewana. I…

– Jestem rozgniewana! – warknęła Beth. Mary poczuła wdzięczność, że tamta powiedziała to dość cicho i Catherine raczej tego nie usłyszała. – Wydamy na Williama mnóstwo pieniędzy, a stracimy tak potrzebnego pomocnika!

– Przykro mi.

– Catherine jest tej samej krwi. Twoja rodzina wkrótce się o tym przekona.

– Beth!

– Nie życzę wam źle.

– A jednak to zabrzmiało…

– Nic podobnego. Mówię tylko prawdę.

– Czasem mówienie…

– To oddawanie głosu myślom. Nic ponadto. Słowa to nie mikstury.

Nie mikstury, pomyślała Mary, ale mogą być zaklęciami. Przemilczała to jednak. Wiedziała, że Beth Howland też to rozumie.

– Przed chwilą widziałam Sarę. – Zmieniła temat, wspominając o sześcioletniej córce rozmówczyni. Nie chciała się kłócić. – Jaką ma wspaniałą wstążeczkę na kapeluszu! Bawiła się z innymi dziećmi, ale nie z braćmi. Gdzie są chłopcy?

– Gdzieś ganiają. Może poszli do portu patrzeć na statki. Nie byłabym zaskoczona, gdyby się okazało, że Edward chciał poobserwować ojca. Ten mały też zostanie bednarzem, daję słowo. Urodził się ze świdrem w jednym ręku i heblem w drugim.

Catherine wyłoniła się z pokoju, w którym leżał jej brat. Wyraz twarzy miała opanowany. Spojrzawszy na Beth, spytała:

– Czy mogłabym dostać jeszcze trochę płótna? Żeby wytrzeć Williamowi czoło?

– Tak, oczywiście – odrzekła gospodyni z odrobinką irytacji w głosie. – Zaraz ci dam.

Poprowadziła służącą do komody, a Mary stanęła we frontowych drzwiach i wyjrzała na zewnątrz, na córkę Beth. Dziewczynka była taka maleńka. Kiedy się śmiała, widać było szczerby między mleczakami oraz wychodzące zęby stałe. Ma uroczy, zaraźliwy śmiech, pomyślała Mary. Raz zachichocze i chichoczą wszystkie pozostałe dzieci.

Jeśli Bóg da mi kiedyś własne maleństwo, modliła się, niech to będzie dziewczynka o równie zaraźliwym śmiechu, którą mogłabym ubierać w sukienki i której mogłabym zakładać słomkowe kapelusze z żółtymi jedwabnymi wstążkami.

Usłyszała za plecami kroki Beth i Catherine. Wniosły płótno i miskę z zimną wodą do pokoju chorego. Mary odwróciła się, aby dołączyć do dwóch kobiet. Opatrzyła rany Williama żywokostem, położyła na jego spuchniętym języku koperek, poczytała mu fragmenty almanachu. Gdyby nie drżenie ciała, okazjonalny ruch prześcieradła na piersiach, można by pomyśleć, że Mary czyta zwłokom.

* * *

Tego ranka Catherine nie wróciła do domu razem z Mary. Chciała, ale pracodawczyni zdawała sobie sprawę, że odstępowanie od brata w jego słabości i dolegliwościach sprawia dziewczynie ból. Poza tym Beth musiała się zajmować własną rodziną, a nie umierającym służącym, dlatego Mary zasugerowała Catherine pozostanie na miejscu. Zapewniła, że sama przygotuje kolację i jutrzejszy obiad, i że dadzą sobie z Thomasem radę.

Słońce wciąż stało wysoko, gdy mąż zjawił się w domu z kaftanem pokrytym warstwą białego pyłu z młyna. Poruszał się z charakterystyczną ostrożnością, do której zawsze się uciekał, kiedy pragnął ukryć fakt nadmiernego spożycia alkoholu. Chód ten przypominał Mary ruchy marionetek, które widywała w dzieciństwie, w Londynie. Ścisnęło ją w żołądku, nieprzyjemna fala w brzuchu kazała jej się zatrzymać z ciężkim garnkiem w rękach. To cud, że zdołał w tym stanie przebyć całą drogę z North End bez upadku z konia, a przecież musiał pokonać Mill Creek oraz most zwodzony na Hanover Street. Powtarzała sobie, że kiedy zjawiał się tak pijany na kolację, najczęściej nie działo się nic nieprzyjemnego. Pewnie wypił dodatkową pintę albo dwie z którymś z farmerów, żeby dobić targu. A może poranek ciągnął się w nieskończoność i zaczął popijać z własnymi pracownikami bądź kolegami prowadzącymi sąsiedni młyn.

Widząc, że Mary jest sama, mąż zapytał o Catherine. Odparła, że służąca została u Howlandów, z bratem. Thomas kiwnął głową, po czym usiadł przy stole w pobliżu kominka.

– Co nam zostawiła do jedzenia? – rzucił.

– Z ogrodu poszłyśmy prosto do Howlandów, dlatego nic nie przygotowała. Ale zrobiłam dobrą, ciepłą sałatkę z ziołami zerwanymi dziś rano, mamy też chleb kupiony u Obadiaha.

– Żadnego mięsa? Ani ryby?

– Zabrakło czasu. Gdybyś jednak chciał…

– Mężczyzna potrzebuje mięsa, Mary! Czyżbyś o tym zapomniała?

– Thomasie, proszę…

– Zadałem ci pytanie. – Wymawiał słowa starannie, świadomie, ale nie próbował już panować nad frustracją. Zmrużył oczy. – Czyżbyś zapomniała, że mężczyźnie niezbędny jest solidny pokarm, aby wykonywał pracę na rzecz Pana?

– Oczywiście, że nie zapomniałam. Pomyślałam tylko…

– Pomyślałaś? Właśnie na tym polega twój problem. Zawsze coś myślisz. A nie robisz. Twój umysł jest jak… co? Jest jak… twaróg. Bardziej miękki niż u większości kobiet.

– Nie masz podstaw tak mówić. To niepotrzebne.

Pokręcił głową. Wyraz oczu, półprzymkniętych od alkoholu i złości, był karcący. Westchnął.

– Może dlatego nie udaje mi się ciebie zapłodnić. Pan Bóg wie, że lepiej nie wykorzystywać kobiety, która ma umysł zrobiony z sera. Z nabiału.

– A czego byś chciał? Co miałam czynić? Nie pozwolić Catherine odwiedzić brata?

Chyba się nad tym zastanawiał, bo lekko poczerwieniał na twarzy. Potem wziął nóż ze stołu i trzymał przed sobą, jakby to było jakieś osobliwe zwierzę.

– Chciałbym, żebyś odstawiła ten garnek. Tego bym chciał. Siadaj! – zakomenderował.

Nie potrafiła nic odczytać z tonu jego głosu. Czaiła się w nim groźba, albo tak się jej zdawało, ponieważ trzymał nóż? Odłożyła garnek i usiadła po drugiej stronie stołu, na krześle zajmowanym zwykle przez Catherine.

– Nie tam – powiedział Thomas. – Obok męża.

Posłuchała, nie odrywając oczu od noża.

Przeciągnął kciukiem po klindze.

– Nie jest tak ostry, jak lubię. Nie tak ostry, jak powinien być – ciągnął. – Najwyraźniej mój los skazuje mnie na obcowanie z samą tępotą.

– Thomasie…

– Powściągnij zrzędliwy język! Daruj sobie! – Rzucił nóż na drewniany blat. – Nawet juczne zwierzęta zasługują na wytchnienie. Zjem twoją sałatę i chleb. Ale jutro oczekuję kolacji dla mężczyzny.

Nie wiedziała, dokąd to wszystko doprowadzi, prawie nie oddychała. Zrozumiawszy, że przynajmniej w tej chwili Thomas nie zamierza jej uderzyć, Mary wstała i wyciągnęła żelazny garnek. Starała się nie sprawiać wrażenia, że się boi, więc delikatnie umieściła go na podstawce na stole. Potem nabrała gotowanych warzyw i ułożyła je na drewnianej desce. Thomas obserwował ją w skupieniu. Otworzyła butelkę piwa, po czym napełniła jego cynowy kufel do połowy w nadziei, że mimo intensywnego spojrzenia tego nie zauważy. Wreszcie usiadła obok i czekała, aż pobłogosławi posiłek.

Odezwał się, owszem, ale nie była to modlitwa.

– Dlaczego nie mosiądz? – zapytał. – Dlaczego podajesz mi kolację na zwykłej desce do krojenia, jakbym był wieprzem?

Zdała sobie sprawę, że żar jego gniewu wcale nie zgasł, przesłoniła go tylko chmura. On jeszcze nie skończył.

– Ależ nie, to nie tak – próbowała się wytłumaczyć. – Czasem używamy mosiądzu, czasem nie. Przecież wiesz. Spieszyłam się, więc po powrocie złapałam to, co było pod ręką.

– Jeść śniadanie z drewnianej deski to jedna rzecz. Ale czym innym jest kolacja. Przynajmniej moja kolacja. Jestem właścicielem młyna. Może zapomniałaś, co? Czy ten nabiał za twoimi oczkami tak pochłaniało gotowanie cholernej marchewki, że nie wiesz, jaki twój mąż ma zawód? Myślę, że nie wiesz, Mary. Zgadza się?

– Przepraszam. Bardzo przepraszam, Thomasie. Cóż więcej mogłabym powiedzieć?

– Rzeczywiście, szkoda gadać. Bo jeśli zamierzasz całymi dniami zajmować się wszystkimi z wyjątkiem…

Tego było już za wiele. Przecież ona tylko towarzyszyła służącej podczas odwiedzin u umierającego brata w domu jejmości Howland! Mary wstała sztywno, wyprostowała się na całą wysokość i patrząc na męża z góry, rzuciła:

– Jesteś w sztok pijany, przemawiają przez ciebie wyłącznie cydr i piwo. Jeśli chcesz jeść z mosiądzu, to ci go przyniosę.

Zanim jednak zdążyła wyjąć z kredensu w salonie dwa talerze, Thomas złapał ją za fartuch i unieruchomił.

– Proszę bardzo, wolna wola – mruknął złowrogo, wstając z krzesła. – Ale nie musisz mi wyświadczać żadnych przysług.

Mary pomyślała, że zaraz ją uderzy, i zakryła rękami twarz.

– Skoro moja żona się upiera – dodał – żeby całymi dniami zajmować się wszystkimi, tylko nie własnym mężem, będę jadał w gospodzie, gdzie nikt nie poda mi sałatki na kolację ani nie naleje naparstka piwa, jakby to było złoto. Pół kufla? Marnie. Nader marnie. Żona nie powinna tak traktować męża.

Puścił fartuch, a ona oderwała palce od twarzy. Ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że Thomas się uśmiecha – lecz uśmiechem złym, zimnym i okrutnym.

– Jesteś jak dziecko – oznajmił – które wie, że źle się zachowało.

Potrząsnął głową, a ona pomyślała, że naprawdę ją oszczędzi – przechodziło mu, burza mijała. Lecz on nagle uniósł ją za ramiona – czasem zapominała, jaki jest silny – po czym cisnął na boczną ścianę kominka. Zasłoniła twarz dłońmi, ale palce, łokcie i jedno kolano zderzyły się boleśnie z cegłami. Z podłogi podniosła wzrok na męża. Ten złapał deskę z jedzeniem i zrzucił ją na Mary. Sos do sałatki wciąż był ciepły, na szczęście nie gorący. Westchnął i z niesmakiem pokręcił głową.

– Oto boskie dzieło: Mary Deerfield i jej kolacja – zakpił. – Cóż, w końcu Pan stworzył też węża i osła. Dlaczego nie miałby powołać do życia kobiety z nabiałem zamiast mózgu?

Dopiero teraz zauważył mączny pył na swoich spodniach i rękawach. Strzepnął go natychmiast, a potem wyszedł z domu bez słowa.

* * *

Czy inni mężczyźni traktowali swoje żony tak jak Thomas traktował ją? Wiedziała, że nie. Nie potrafiła ustalić, czy postępuje tak ze względu na skłonność do popijania w gospodach (a także w domu), czy może istnieje ku temu jakiś poważniejszy powód. Nie cierpiał jej, ponieważ była bezpłodna? Czy naprawdę miał ją za tępą, a stosowanie przemocy traktował jako środek wychowawczy? Czy może problem tkwił w nim albo – co gorsza – w niej?

Wydawało się przecież, że swej pierwszej żony nie bił nigdy. Jeśli bił, to Peregrine słowem o tym nie wspomniała. A z pewnością nie żywiła wobec ojca żadnych negatywnych uczuć.

Znużona Mary, sprzątając bałagan, a potem myjąc się, rozmyślała z żalem, że jej małżeństwo skazane jest na porażkę.

„Uważamy, że mąż powinien zarządzać żoną łagodnie i delikatnie, a gdy się tak nie dzieje, dochodzi do uchybień”.

Fragment zeznania wielebnego Johna Nortona, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III

Rozdział 4

Matka Mary Deerfield nie ubierała się tak samo jak w Anglii – do Nowego Świata przywiozła tylko jedną ze swych atłasowych sukni. Uwielbiała jednak przywdziewać rozmaite odcienie fioletu, zieleni i złota, a latem oraz na początku jesieni chowała sznurówki bucików pod wielkimi rozetami wstążek. Była piękną kobietą, podobnie jak Mary, i choć w tym roku włosy jej zbielały nieco bardziej niż w zeszłym, nadal nosiła szatynową czuprynę, lśniącą i gęstą. Mimo że była niskiego wzrostu, budziła powszechny respekt. Zdaniem Mary jedynym rozczarowaniem matki pozostawał fakt, że spośród wszystkich jej dzieci tylko córka przybyła z nią do Bostonu. Charles i Giles, już dorośli, doglądali interesów w Anglii, uznawszy, że nie należy przesadzać w inne miejsce rozkwitających rodzin: młodych żon i nieletniego potomstwa. Giles zarządzał sporym majątkiem, hodował bydło, owce i świnie. I tylko Mary nie miała wyboru. Liczyła wówczas zaledwie szesnaście lat, więc nie ulegało wątpliwości, że młodzi mężczyźni uderzą wkrótce w konkury – i to właściwi mężczyźni. Ojciec jednak poczuł w Nowym Świecie powołanie do niesienia wiary, a także dostrzegł możliwość powiększenia już i tak imponującego imperium handlowego (Mary podejrzewała, że to drugie więcej dla niego znaczyło, nigdy jednak nie wypowiedziałaby swych myśli na głos; bała się ponadto, że mogą one świadczyć o stanie jej duszy).

Z perspektywy czasu nie miała wątpliwości, że wszyscy wspomniani konkurenci byliby znacznie bardziej odpowiedni niż ktoś taki jak Thomas, a małżeństwa z nimi – korzystniejsze zarówno dla niej, jak i jej rodziny. Niestety, znów oszczędzono jej możliwości wyboru. Nie miała go zresztą cała rodzina. Owszem, w Bostonie mieszkało więcej mężczyzn niż kobiet, lecz albo nie chodzili oni do kościoła, albo woleli przygody, albo też brakowało im środków i pozycji społecznej, by poślubić córkę Jamesa Burdena.

A teraz, w pełni poranka, w środku tygodnia matka stała w salonie Mary kilka dni po tym, jak Thomas pchnął żonę na kominek. Priscilla trzymała pod pachą niewielką rolkę najwspanialszej koronki, jaką Mary widziała w Nowej Anglii, a w rękach osiem srebrnych widelców, każdy wielkości łyżki. Młoda kobieta z miejsca zrozumiała, że oczekiwany statek jej ojca przybił do portu, a matka za chwilę podaruje jej koronkę, nie miała jednak pojęcia, co z widelcami. Mieli już z Thomasem dwa wielkie, dwuzębne, w tym jeden ze srebra. Ale te małe wersje trójzębnych? Słyszała o takich sztućcach, że są narzędziem Diabła. Rozważała, czy nie powiedzieć o tym matce, lecz ta – jakby czytając córce w myślach – położyła je i koronkę barwy kości słoniowej na stole, by Mary i Catherine mogły ją podziwiać.

– Takiego widelca używał sam gubernator Winthrop, moje dziecko.

– Do czego?

Matka uniosła brwi i się uśmiechnęła.

– Może nieczęsto z niego korzystał, ale też się z nim nie krył. Teraz należy do jego syna.

– Tylko po co nam taki przedmiot? Co miałabym z nim robić?

– Tata twierdzi, że zyskują coraz większą popularność w starym kraju.

– Raczej wątpię. Teraz w kraju mają lepsze rzeczy do roboty niż godzenie się na diabelskie pokusy.

– W składzie twojego ojca złożono właśnie niewielki ładunek tych utensyliów. Ludzie będą z nich korzystać, Mary, nawet tutaj.

Mary chciała zebrać widelce i oddać je matce, kiedy nagle Catherine odsunęła koronkę na bok, wybrała jeden i zaczęła nim poruszać, jakby nabierała łyżką gulasz.

– Tak? – spytała.

– Tak sądzę – odparła matka Mary. – Można również nabić nań mięso, żeby je unieruchomić.

– Nie trzeba zatem odkładać noża? Wsuwa się go do drugiej ręki, żeby kroić?

– Chyba tak.

Wobec tej perspektywy matka i Catherine uśmiechnęły się szeroko. Mary natomiast nie mogła uwierzyć, że jej ojciec sprowadza widelce! Tym razem się nie wahała: podniosła te leżące na blacie i wyjęła jeden z dłoni służącej.

– Thomas nie toleruje w tym domu widelców, ja też nie będę – oznajmiła, oddając srebrne sztućce matce.

Lecz tamta tylko się uśmiechnęła, niemalże diabelsko, i odłożyła je do kredensu.

– Jeszcze zmienisz zdanie, gołąbeczko. Gwarantuję ci to. Nie są to żadne przedmioty szatańskie, tylko podarunek od twoich rodziców.

* * *

Po południu Mary miała kilka spraw do załatwienia w mieście. Nie musiała iść tak daleko, aż do nabrzeża zatoki, a jednak tam poszła. Zobaczyła stojący na kotwicy statek, który przywiózł towary dla jej ojca. Stała, wdychając słone powietrze i rozkoszując się chłodną oceaniczną bryzą. Powierzchnię kadłuba pokrywała warstwa glonów, algi przylegały też do belek pomostu. Deski trzeszczały pod stopami. Mary, niczym mała dziewczynka, pozwoliła sobie na kołysanie się w przód i w tył, jakby to była nowa zabawa.

W końcu podeszła do krawędzi pirsu i wbiła wzrok w wodę. Ojciec opowiadał, że przed zaledwie dwudziestu laty wystarczyło klęknąć w tym miejscu i zarzucić w morze sieć, aby wyciągnąć ją pełną ryb. A gdyby stanąć na plaży i się schylić, jednym zamachem ręki można było wydobyć z piasku małża bądź innego skorupiaka. Dziś jedno i drugie wymagało więcej pracy. Niedużo więcej, z całą pewnością połowy były tu łatwiejsze niż w Anglii, lecz miasto rozrastało się szybko. Ze słonych kanałów tnących plaże zniknęły homary – żeby je teraz złapać, człowiek musiał dość długo brodzić w płytkiej wodzie.

Zobaczyła na falach szalupę i wioślarzy napędzających tę małą jednostkę. Płynęła od dużego szkunera cumującego ćwierć mili dalej. W sąsiednim pirsie rozładowywano kolejny statek. Wraz z paroma małymi chłopcami, którzy się pojawili nie wiadomo skąd, Mary przyglądała się pracującym marynarzom. Byli to młodzi, opaleni mężczyźni. Trwała wprawdzie jesień, wiał wiatr, ale słońce nadal mocno świeciło, a skrzynie i beczki musiały sporo ważyć, widziała więc pot na ich twarzach oraz nagich ramionach. Zdała sobie sprawę, po co tu naprawdę przyszła: by na nich patrzeć, to był rzeczywisty powód tak dalekiej wędrówki. Nie uważała go jednak za grzech, nie widziała w tych mężczyznach znaku pokusy. Doszła do wniosku, że to coś w rodzaju obserwacji ptaków, kolibrów albo jastrzębi, ewentualnie rozkoszowania się różami, które rosną przy kamiennym murku na skraju jej ogródka warzywnego. Młodzieńcy ci – na przykład blondyn o krzaczastych brwiach albo chłopak barczysty jak antałek, z plecami gładkimi, umięśnionymi i bezwłosymi – także zostali stworzeni przez Boga. W oczach Mary jawili się jako manifestacja piękna, które można przez chwilę podziwiać, a potem wrócić do swoich obowiązków. Potrafiła przyznać sama przed sobą, że doświadcza czegoś na podobieństwo żądzy, zarazem uspokajając się, iż nie ma w tym niczego gorszącego ani zgniłego.

Gdyby ją spytano, co tutaj robi, odpowiedziałaby, że przyszła szukać ojca albo zmierza do jego nadmorskiego składu. Nie było to zgodne z prawdą, ludzie są jednak niekiedy małostkowi, a niektórzy skłonni do ujrzenia w jej sporadycznych wyprawach czegoś niestosownego.

* * *

Przed powrotem do domu rzeczywiście złożyła ojcu wizytę, na wszelki wypadek. Wątpiła, by ktoś mający znaczenie zarejestrował jej spacer na nabrzeże, ale wolała nie ryzykować plotek.

W magazynie panował tłok większy niż zwykle, ponieważ właśnie opróżniono ładownię okrętową. W powietrzu unosiła się mieszanka egzotycznych zapachów: oczywiście przypraw, lecz także masywnych bel perkalu, ksiąg (zatęchłych po podróży) tudzież dywanów, które na morzu zaczęły pleśnieć.

Sam budynek nie był wyższy od dziadkowej stodoły na siano w Anglii – nic tutaj takie nie było, jeszcze nie, nawet nowiuteńki ratusz miejski z trybunałem i oficynami dla sędziów pokoju – lecz prawie równie szeroki i chyba o połowę dłuższy. Ściany wschodnią i zachodnią zdobiły pięciometrowe okna na zawiasach. Za dnia ojciec kazał otwierać również drzwi od strony południowej, przez które wpadały do środka promienie słoneczne, rozświetlając ogromne pojemniki z bronią i szkłem, a także wszelkiego rodzaju żelazne przedmioty: piły, zawiasy, haki, kłódki, ośniki, świdry, dłuta, młotki, ruszty i łopatki kominkowe, kufle na piwo, ostrza do kos, przecinaki…

Praca, którą ojciec Mary wykonywał na rzecz kolonii – oraz ludzie tacy jak on, gdyż nie był jedynym świętym dysponującym odpowiednimi środkami, aby kupować i sprzedawać towary na taką skalę – budziła w niej podziw. W zbiornikach, skrzyniach i beczkach, ustawionych jedne na drugich na wysokość równą wzrostowi dwóch mężczyzn (niby klocki olbrzymiego dziecka, pomyślała), znajdowały się patelnie, kociołki i czajniki, przeznaczone do kuchni nowych imigrantów (a ci przybywali nieustannie), jak również niezbędne farmerom narzędzia. Łańcuchy. Lemiesze. Łopaty. Siekiery, którymi mężczyźni, niestrudzenie i zaborczo, będą rąbać lasy. Wydawało się, że to zadanie nie ma końca, ponieważ puszcza ciągnęła się… wszędzie.

Były też łóżka. Były krzesła tak ozdobne, że nie wykonałby ich żaden stolarz w Massachusetts. Były pistolety o chwytach wykładanych kością słoniową, pistolety wykończone mosiądzem wokół panewek, a także muszkiety, florety i miecze.

Dostrzegła ojca pogrążonego w rozmowie z grupką przedsiębiorców, wśród nich zapewne kapitanem statku. Dostrzegłszy córkę stojącą w plamie światła, James Burden opuścił towarzystwo i podszedł do niej. Nie chciał, aby słyszała konwersację, głównie ze względu na niezdolność marynarzy do panowania nad językiem. Nie chodziło o biznesowe negocjacje, w tej kwestii uważał Mary za odpowiednio dyskretną.

– Gołąbeczko! – zawołał. – Nie spodziewałem się ciebie tutaj!

– Sama nie wiedziałam, że przyjdę. Miałam coś do załatwienia i…

– I zwabiły cię skarby, o których słyszałaś, że właśnie przypłynęły.

Mary wiedziała, że ojciec nie mówi serio, przynajmniej nie całkiem. Uśmiechał się tak szeroko i figlarnie, że jego broda – trójkąt w dolnej części twarzy – wydawała się mniej sroga. Mankiety koszuli pasowały do kołnierza, tworząc nadzwyczaj okazały, elegancki komplet, którym – jak podejrzewała – chciał zaimponować tamtym.

– Nie – odparła, odpowiadając uśmiechem na jego uśmiech. – Żebym uległa pokusie, trzeba czegoś więcej niż perkalu lub satyny.

– Wracam za kilka chwil. Poczekasz?

– Poczekam.

– To dobrze. Mamy nowe gorsety i skrzydełka, które dziewczęta w twoim wieku noszą w Londynie. A także dwa kufry książek.

Skinęła głową i ruszyła, aby stanąć w drzwiach, twarzą zwróconą do ciepłego słońca. Zamknęła oczy, uśmiechnęła się. Książki. Od czasu do czasu Thomas sugerował, że Mary za dużo czyta, w dodatku rzeczy nieodpowiednie. Och, a przecież lektura od zawsze należała do jej głównych przyjemności. Uznała się w tej chwili za obdarzoną wielkim szczęściem, lecz nagle zaczęły ją nurtować dwa pytania. Dlaczego Thomas strofuje ją często za tępotę i powolność, zarazem mając jej za złe skłonność do czytania książek? I drugie – które stanowiło znacznie poważniejszą zagadkę – jak o jej duszy świadczy fakt, że wystarczy kilka sztuk modnych jedwabiów, bawełniana tkanina czy interesująca książka, aby poczuła się kontenta?

* * *

Przed powrotem do domu Mary umieściła w koszyku nową halkę, gorset oraz dwie książki – nowy tomik poezji Michaela Wiggleswortha inspirowany Apokalipsą Jana oraz zbiór psalmów, uznanych za najbardziej pomocne w zwalczaniu Diabła – i raz jeszcze podziękowała ojcu.

Zastanowiło ją, że nigdy nie odwiedziła swego męża w miejscu jego pracy. Uspokoiła się jednak, iż nie byłoby to rozsądne, ponieważ zwykle widywali się przy kolacji. Poza tym w świecie Thomasa, złożonym z ziaren i mąki, należało się spodziewać o wiele mniej niespodzianek niż w wiecznie ruchliwym, zmiennym imperium handlowym ojca. Zresztą North End znajdował się dużo dalej. A port? No cóż, bliżej. W odpowiedniej odległości, jeśli chciało się tylko rozprostować nogi.

Lecz nagle Mary coś sobie uświadomiła. Refleksję tę wywołał po części fakt, że Thomasa nie interesowały żadne książki prócz Biblii i Psałterza (w głębi duszy wątpiła, by nawet one). Mogła zwalczyć myśl, która przyszła jej do głowy, ale ta wbiła się niczym pal, zbyt gruby i potężny, by go wyrwać: otóż pragnęła tego człowieka jak najmniej widywać. Nie chodziło o niedawną napaść, o rzucenie na kominek. To było coś głębszego. Mary naprawdę nie lubiła Thomasa Deerfielda. Nie lubiła niczego, co się z nim wiązało. Czasem go nawet nienawidziła.

* * *

Kiedy wracała do domu z koszykiem pełnym prezentów od ojca, miasto zapełniały tłumy. Ominąwszy ciało martwego ptaka rozjechanego na płask przez parę wołów ciągnących powóz po High Street, musiała nagle uskoczyć, gdy woźnica, wyglądający na bezbożnego łotra mężczyzna, którego natychmiast wyobraziła sobie kryjącego się w szabat w jakiejś nędznej ruderze, wrzasnął, że winna mieć więcej przytomności, i nawet się nie zatrzymał. Nowa kamizelka i spódnica Mary zostały zbryzgane wodą z rynsztoka. Powinna je oczyścić przed podaniem kolacji albo oddać Catherine do odplamienia. Jeśli się nie pospieszy, nie zdąży z posiłkiem, a dzień był zbyt przyjemny, żeby ryzykować kiepski humor Thomasa, gdyby nie podała mu jedzenia na czas.

– Panienko! – krzyknął ktoś za nią. – Proszę poczekać!

Mary się odwróciła, nawet nie przypuszczając, że to ona jest ową panienką, i ujrzała jegomościa w swoim wieku, który przemykał ulicą między końmi i ludźmi, zamierzając ją dogonić. Na ramieniu taszczył kosz z jabłkami, a pod pachą trzymał książkę. Miał na sobie workowate spodnie nad kolana oraz lichą, konopną koszulę. Wydawał się przystojny z wystającymi kośćmi policzkowymi i gęstą kruczoczarną czupryną. Uznała, że to jakiś służący.

– Przeklęty koniokrad! – syknął osobnik, stanąwszy przed Mary. – Cholerny nicpoń! Skrzywdził panią?

– Skrzywdził? Dlaczegóż miałby to zrobić?

– Myślałem, że może woły nastąpiły na pani stopę albo wóz po niej przejechał.

– Nie, nic takiego się nie wydarzyło. Opryskał mnie tylko.

– Zaczyna być gorzej niż w Londynie.

– Och, nie jest tak źle.

– Mam nadzieję – powiedział młodzian, odkładając koszyk. – Znam Londyn. Dobrze wiem, jak brudne to miasto, zwłaszcza ta jego część, w której przez pewien czas mieszkałem. – Nagle podał Mary książkę, którą trzymał pod pachą. – Upuściła ją pani, kiedy powóz na panią natarł.

– Dziękuję.

Tomik zawierał długawy wiersz na temat sądu ostatecznego. Nastąpiła niezręczna cisza, zdawało się, że Mary zaraz ruszy w kierunku domu. Nie zrobiła tego.

– Czytałem Wiggleswortha – rzucił nieznajomy. – Dzień zagłady.

– Będzie mi się podobało?

Wyszczerzył zęby tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć śmiechem.

– Mnóstwo wydrukowano ich w Londynie, większość z przeznaczeniem do Nowej Anglii. Lubi pani cierpienia tych, którzy są skazani na Piekło? W takim razie będzie się podobało. To bardziej kazanie niż poezja. Mnóstwo obciętych rąk.

Ta uwaga skojarzyła się Mary z jej zięciem, ponieważ tego typu wypowiedzi należało oczekiwać raczej w Anglii, nie tutaj.

– Jak długo mieszkacie w Bostonie?

– Pół roku.

Nie zaskoczyło jej to.

– Kiedy nasz statek przypłynął, śnieg zalegał jeszcze tu i ówdzie – ciągnął młodzieniec. – Dorastałem w Yarmouth. Żyliśmy z łowienia ryb: ina, mina, tethera, methera, pin1. – Uniósł brwi i uśmiechnął się szelmowsko.

– Gdzie pracujecie?

– U Valentine’a Hilla.

Mary skinęła głową: ów kupiec był znajomym jej ojca, człowiekiem mniej więcej w tym samym wieku co on i cieszącym się równie sporym majątkiem.

– Mój ojciec to James Burden – powiedziała.

– Znam to nazwisko, oczywiście. Widzę, że niedawno się pani z nim spotkała. – Wskazał na koszyk ze skarbami.

– Owszem. A to są…

– Same błyskotki – dokończył za nią. – Rozumiem. Córki pana Hilla też lubią witać przybywające okręty.

– Nie byłam powitać statku. Odwiedzałam ojca.

– Proszę wybaczyć, nie chciałem uczynić pani despektu – mruknął.

Choć ton głosu miał skruszony, w jego oczach błyszczało rozbawienie. Znów wydało się Mary, że młodzian zaraz wybuchnie śmiechem.

– Nie żywię urazy – zapewniła.

– Czy potrzeba pani eskorty do domu? – Ukłonił się lekko, ruchem, którego nie dostrzegłaby nawet, gdyby nie to, że akurat się weń wpatrywała. – Nazywam się, gdybym mógł być do usług, Henry Simmons.

– Dlaczego miałby mi pan służyć, panie Henry Simmons?

– Może znów zdarzy się jakiś wypadek z powozem?

– Żadnego nie będzie. Zachowam ostrożność.

– Modlę się o to – oświadczył. – Wiem już, że ojciec pani to James Burden. A czy wolno spytać o jej godność?

– Wolno. – Odczekała chwilę, drocząc się z nim. – Mary Deerfield. Żona Thomasa Deerfielda. Właściciela największego młyna zbożowego na North End. – Sama do końca nie wiedziała, dlaczego informuje tego całego Henry’ego Simmonsa o swoim stanie, o tym, kim jest jej mąż i czym się zajmuje. Czuła jednak, że rozmowa ta jest znacznie śmielsza i swobodniejsza niż te, do których była przyzwyczajona.

– Mam nadzieję, że chociaż te nowe artykuły… – Simmons zerknął na koszyk, lecz na widok książek, halki, gorsetu oraz przezroczystej satyny odwrócił wzrok – …dobrze pani posłużą.

– Dziękuję za troskę – odrzekła.

– Och, nie bawiłem się tak dobrze od… od szabatu.